kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Bahdaj Adam - Dan Drewer i Indianie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bahdaj Adam - Dan Drewer i Indianie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BAHDAJ ADAM
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

Text ©copyright by Adam Bahdaj, Warszawa 1985 Illustrations © copyright by Mieczysław Kwacz, Warszawa 1985

SPIS TREŚCI OVERLAND PONY EXPRESS WYJĘCI SPOD PRAWA POSZUKIWACZE SREBRA ZNÓW NA SZLAKU

OVERLAND PONY EXPRESS 1 — Jak się nazywasz? — Dan Drewer. — Skąd pochodzisz? — Z Kansas City. — Z Kansas?... — zdziwił się Powell. — Znam wielu ludzi z Kansas, ale o tobie nie słyszałem. — Tym gorzej dla pana. Powell wlepił we mnie swe bystre, szare oczy. Przez chwilę jakby się zastanawiał, czy złajać mnie, czy wziąć to za dobry dowcip. — Żartowniś z ciebie — zmrużył porozumiewawczo oko. — Ale ta robota to nie żarty. — To zależy dla kogo. — No, oczywiście, oczywiście — uśmiechnął się pod sumiastym wąsem. — Zresztą sam się przekonasz. — Naraz przyjrzał mi się baczniej. — A właściwie kim ty jesteś? — Ostatnie trzy lata łowiłem dzikie konie między Czarnymi Wzgórzami a Wzgórzami Mglistymi. — Ho... ho... — pokręcił z uznaniem głową. — To może znasz pewnego Metysa... — Sebastiana Zamorę — dokończyłem za niego. — To mój najlepszy przyjaciel. Właśnie z nim łowiłem ostatnio mustangi nad rzeką Powder. Powell spojrzał na mnie łaskawiej. — To z ciebie łowca... A jak spotkasz Sebastiana, to pozdrów go ode mnie. — Nie omieszkam tego zrobić. A gdyby pan chciał go zobaczyć, to teraz czeka na mnie w zajeździe Aksamitnego Caspara.

— To on tu jest? Tu, w Saint Joseph i nie zajrzał do mnie? — Widocznie ma ważniejsze sprawy do załatwienia. — Widocznie — powtórzył chłodno. — W każdym razie pozdrów go ode mnie i powiedz, że chętnie go u siebie zobaczę. — Przez chwilę przebierał w stosie leżących na biurku papierów, wnet jednak przybrał zwykły, urzędowy ton: — Ciekawe... więc ty chcesz służyć u nas jako goniec. Mówisz, że byłeś łowcą... A przedtem co robiłeś? Zniecierpliwiła mnie jego dociekliwość, więc powiedziałem nieco kpiąco: — Czy to jest spowiedź, czy śledztwo? — Ani jedno, ani drugie, lecz musimy wiedzieć, kogo przyjmujemy do służby. — Zapytuje pan, co robiłem przedtem? — Zastanawiałem się chwilę, co mu właściwie powiedzieć. — Może pan być spokojny. Nie mam niczego do ukrycia. Przez jakiś czas byłem strażnikiem u pewnego ranczera. — Dziwne, bo wyglądasz mi na wykształconego. — Nie myli się pan. Skończyłem college w New Jersey. — To pięknie, bardzo pięknie. — Stukał chwilę palcami o krawędź biurka. I nagle zagadnął: — Az prawem jesteś w porządku? — W jak najlepszym. — Czy zdajesz sobie sprawę, że to bardzo trudna i odpowiedzialna funkcja? — Tak. Najlepszy dowód, że tu stoję przed panem. — Trudna robota — masował tęgi kark — a płaca nienadzwy- czajna. — Wiem. A pan tak ze mną rozmawia, jakby chciał mnie odstraszyć... — O tym nie ma mowy — zaprzeczył gwałtownym ruchem ręki. — Tylko... wyglądasz mi na porządnego chłopca, a tu do mnie, co tu dużo gadać, zgłaszają się rozmaite typy. Ale, jeśli koniecznie chcesz ryzykować... — przesunął w moim kierunku kilka kartek leżących luzem na stole. — To najnowsze raporty. Przebywałeś na pograniczu, to chyba

się orientujesz, że teraz tam zaczyna być gorąco. — Nawet bardzo — potwierdziłem. — Ostatnio Indianie napadają na oddziały wojskowe... — Które — przerwałem mu — wyrzynają całe obozy indiańskie z dziećmi, kobietami i starcami. Powell zmarszczył brwi. — A mnie się zdawało, że to właśnie Indianie napadają na naszych osadników, mordują pasażerów dyliżansów, podpalają farmy — powiedział z naciskiem. — Jeżeli panu tylko się zdawało, to może pan zmienić swą opinię. — Nie, nie — zaprzeczył żywo — to jest moje głębokie przekonanie wynikające z niezbitych faktów. — Które fabrykują urzędnicy stanowi i ci z Waszyngtonu. Powell zacisnął wargi. — Ty mnie nie będziesz uczyć. — Nie mam najmniejszego zamiaru. — A w ogóle... — uczynił taki ruch ręką, jak gdyby chciał mnie zmieść — z takimi pojęciami to możesz zabrać manatki i się wynosić... — Do Indian — zakończyłem, robiąc poważną gębę. — No właśnie. Poza tym jesteś pyskaty i przemądrzały. Skłoniłem się chłodno. — Dziękuję, panie Powell, widzę, że się nie porozumiemy. Dochodziłem do drzwi, gdy usłyszałem jego głos. — Zaczekaj. Coś taki obraźliwy! Ja tu chcę ciebie przygotować do odpowiedzialnej roboty, a ty... — Dziękuję — przerwałem. — Rozważyłem wszelkie trudności i jestem gotów. — O to właśnie chodzi. — Podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. — Mówisz, że byłeś łowcą mustangów. — Trzy lata. — To się dobrze orientujesz, jak tam z tymi przeklętymi Indianami... — Po prostu walczą o swą ziemię, a my stale im coś obiecujemy i nigdy nie dotrzymujemy umów. — W gazetach piszą coś wręcz przeciwnego.

— I pan się dziwi temu? — Przecież oddajemy im duże obszary na rezerwaty. Chcemy ich nauczyć życia osiadłego i rolnictwa. — Ba — uśmiechnąłem się gorzko. — To oni mogliby nas nauczyć, gdyż niektóre szczepy, zanim zepchnęliśmy je ze wschodu na prerie, miały bardzo wysoką... Co tu dużo mówić. Jada pan placki kukurydziane, jada pan fasolę? To właśnie od nich przejęliśmy uprawę tych roślin. Powell żachnął się. — Ty mi tu opowiadasz o uprawie roli i botanice, a tam giną nasi. — Chwycił leżącą na stole kartkę i podsunął mi pod oczy. — Umiesz czytać? To przeczytaj sobie. Nie dalej jak tydzień temu złapali naszego kuriera, oskalpowali go, a głowę nadziali na włócznię, którą potem wbili przed naszą stacją pocztową. — Tak. To fakt. Ale pan zapewne nie wie, że ten męczennik, niejaki William Groom, był przez jakiś czas

przewodnikiem oddziałów wojskowych z Fortu Laramie i naprowadzał wojsko na obozy Indian. — Spełniał tylko swój obowiązek. — A oni po prostu wyrównywali rachunek. — Zagorzały z ciebie obrońca Indian. — Nie, tylko patrzę i sprawiedliwie osądzam. — Z tego twojego patrzenia nic dobrego nie wyniknie. Widzę, że jednak nie nadajesz się dla nas. Uśmiechnąłem się niemal szyderczo i z udaną grzecznością skłoniłem głowę. — W takim razie dziękuję panu, panie Powell, i życzę... Powell tak silnie walnął pięścią w stół, że pospadały drobne przedmioty. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka. Zostań. Niech stracę. Pierwsza pensja trzydzieści dolarów tygodniowo. 2 Oto męskie postawienie sprawy; trzydzieści dolarów tygodniowo. Poza tym koń, siodło, torba na pocztę i... przed tobą ponad dwa tysiące mil między Saint Joseph a Sacramento. Ładny kawał drogi. I to nie gładkim gościńcem biegnącym przez równiny, lecz szlakiem najeżonym przeszkodami: rwące rzeki, wysokie góry, pustynie, nieprzebyte lasy, a do tego burze, zawieje śnieżne, huraganowe wichury i wypalone słońcem pustynne przeprawy. Skoro tylko pomyślałem o tym, chciałem wracać do biura Overland Pony Express i cisnąć Powellowi dwadzieścia dolarów, które dał mi jako zaliczkę, lecz zamiast tego zacząłem się głośno śmiać. Bo i cóż mi innego zostało. Tak się śmiałem, że ludzie oglądali się za mną, a jedna stara kobieta zakreśliła kółko na swym czole, przeżegnała się i uciekła. Śmiałem się aż do zajazdu Aksamitnego Caspara, gdzie w

niepewności czekał na mnie serdeczny przyjaciel Sebastian Zamora. Na mój widok wstał od stołu poprawiając pas z kaburami. — Po twojej gębie widzę, że się rozmyśliłeś — rzekł na przywitanie. Wyjąłem z kieszeni złotą dwudziestkę i błysnąłem mu nią przed oczyma. — Przeciwnie. Dostałem już zaliczkę. Jutro ruszam w drogę. Sebastian pokręcił z niedowierzaniem głową. — Łżesz jak najęty. — Nie. Mówię prawdę, prawdę i tylko prawdę. — W takim razie coś ci się przesunęło w mózgu albo chcesz jak najszybciej dostać przepustkę do raju. — Nie. Chcę po prostu przespacerować się kilka razy do Sacramento, bo słyszałem, że tam są piękne Hiszpanki. Sebastian opadł ciężko na krzesło. — Wiedziałem, że z ciebie latawiec i pędziwiatr, ale nie przypuszczałem, że aż taki. — Zawiodłem cię? — Tak. Chciałem, żebyś ze mną został. Czy źle nam jest razem? — Bardzo dobrze, a może nawet lepiej. — No właśnie. Wybralibyśmy się na południe nad Czerwoną Rzekę. Tam jest jeszcze dość mustangów. Wystarczy dla nas aż do śmierci. — Sebastian — westchnąłem, wznosząc oczy do powały — zlituj się. Nie mów ze mną o mustangach. Metys spojrzał z wyrzutem. — Zrobiłem z ciebie równego mi łowcę. Równego, a może lepszego ode mnie. — Przestań mi schlebiać. — Byłeś zielonym mieszczuchem, a teraz mówią o tobie w zajazdach i saloonach: „Patrzcie, chłopcy, to ten sławny Dan Drewer, który złapał i ujeździł Ognistego Diabła.“ — Piękna sprawa — dodałem wesoło. — Nie wiedzą, że kosztowało mnie to złamany obojczyk i wybite cztery zęby,

nie licząc bolesnych siniaków. — Nie bądź taki skromny. Tworzymy najlepszą parę łowców, a ty chcesz nagle zostać nędznym gońcem u niejakiego pana Powella, wozić listy miłosne starych panien i kwitki bankowe na pięć dolarów i trzydzieści centów. — Chcę zobaczyć Kalifornię, wykąpać się w Pacyfiku, a potem ożenić się z najpiękniejszą senioritą. Sebastian obdarzył mnie pogardliwym uśmieszkiem. — Zawiodłem się na tobie. Pomyśl tylko; zabralibyśmy z sobą Dicka, jak kiedyś w Czarnych Wzgórzach, i kilku innych dobrych łowców, może Malcolma Sawyera, zrobilibyśmy silną grupę i zarobilibyśmy kupę forsy — rozmarzył się. — Tak jak do tej pory — wtrąciłem uszczypliwie. — Ba — rozłożył ręce gestem bezsilności — skoro dałeś się okraść, to ja na to nic nie poradzę. Ale teraz nie będziesz chował pieniędzy do pustej kabury, tylko oddasz mnie, a ja otworzę ci konto w banku. — Człowieku, wiesz, że mnie nie trzymają się pieniądze. Jestem pewny, że gdy złożysz je w banku, to bank za tydzień zbankrutuje. — Nie kpij, bo mnie już od tego boli wątroba. Opuszczasz najwierniejszego przyjaciela i jeszcze się śmiejesz. — Mam nadzieję, że zostaniesz nim dozgonnie. A jeżeli chodzi o Dicka, to on teraz zamiast uganiać się za mustangami, pierze dziecku pieluszki i sadzi ze Stokrotką marchewkę w ogródku. — Szczerze mówiąc, to z nas kiepscy przyjaciele. Mieliśmy odwiedzić Dicka i jego żonę... — Nie wiem, czy chcieliby z nami rozmawiać. Dick został rancze- rem i ma już ponoć dwieście sztuk bydła. — Cieszę się. Stokrotka zawsze o tym marzyła. Chciała mieć dziecko, ma ślicznego synka. Chciała mieć ranczo, ma żyzną ziemię. Opowiadała mi, że tam u nich Wystarczy splunąć, a czarnoziem rodzi pszenicę. — Więc nie możemy liczyć na Dicka.

Sebastian schylił głowę. — Szkoda... tworzyliśmy zgraną pakę, żal się rozstawać. Było nam dobrze, a teraz... — urwał i powiódł smętnymi oczami po sali. — Zawsze żal, gdy się coś kończy. — Może jednak zgłosisz się do Powella? Sebastian skrzywił się. — To dla samobójców, a ja chcę jeszcze złowić na lasso takiego konia, o którym marzyliby najlepsi jeźdźcy i najbogatsi ranczerzy. — Obejrzał swoje dłonie, jak gdyby chciał sprawdzić, czy zdolne jeszcze celnie rzucić lassem, a potem, skracając lasso, utrzymać rozpędzonego mustanga. Nagle spojrzał na mnie nieco weselej. — Trudno, znam twój upór. Ale, jeśli tylko zechcesz wrócić, to zawsze możesz na mnie liczyć. Popadłem na chwilę w żałosny nastrój, lecz szybko się opanowałem. — I ty możesz na mnie liczyć. Dziękuję ci, Sebastianie, za wszystko ci dziękuję. Wstał, wyprostował się, energicznym ruchem podał mi rękę. — Bóg z tobą, Dan. Muszę już iść. — Bóg z tobą — uścisnąłem mocno jego suchą, chłodną dłoń. I wielki żal ścisnął mi gardło. Siedziałem, wpatrzony w porysowany blat stołu i byłbym tak siedział do wieczora, gdyby z boku nie podszedł do mnie rosły, po trapersku ubrany mężczyzna. — Przepraszam, czy mógłbym się przysiąść. — Siadaj, przyjacielu, miejsca jest dość. Nieznajomy usiadł i, wsparłszy się łokciami o krawędź stołu, patrzył na mnie chwilę. — Słyszałem, że wspomnieliście coś o Pony Expressie — zaczął głębokim basem. — Tak, właśnie zaciągnąłem się jako kurier. Jutro ruszam na szlak. Mężczyzna podał mi rękę. — Jestem Stan Minday, jeden z pierwszych kurierów

Pony Expres- su. Napijemy się po szklaneczce dżinu? — Nie piję — odparłem dość oschle. — Szkoda. — Chyba wiesz, że kurierom nie wolno pić. Minday roześmiał się. — Zapomniałem, bo ja już od roku nie jeżdżę. A ty, widzę, bardzo poważnie zabierasz się do roboty. — Sprawy wesołe traktuję zawsze poważnie — zażartowałem. Minday zbył żart zmrużeniem oka. — Nie dziwię ci się, że zaciągnąłeś się do tej służby. Pamiętam, kiedy ujrzałem na ścianie kościoła ogłoszenie: „Poszukuje się ludzi zdrowych, odważnych, gotowych na wszystko, w wieku powyżej osiemnastu lat, najchętniej sieroty“, to pomyślałem: „Nareszcie coś dla mnie“. Stałem wtedy z Billem Hickockiem, takim samym jak ja traperem. Spojrzeliśmy na siebie, a Bill powiedział: „Stan, zapiszemy się“. I poszliśmy prosto pod podany adres. Nigdy tego nie zapomnę. — A co cię tak ciągnęło? — Co? Nawet nie potrafię powiedzieć — zamilkł na chwilę, szukając odpowiednich słów. — Może odległość. Nie śmiej się. Gdy przeczytałem, że trzeba jechać aż do Kalifornii, zobaczyłem zrazu pustą drogę, a potem, jak gdyby szeroki świat otworzył się przede mną. Widziałem bezkresną prerię, potem wielką rzekę w zielonej oprawie szumiących drzew i szczyty gór z kapturami śniegu. Coś mnie tam ciągnęło... Może — przyjrzał mi się uważniej — może pomyślałem, że jest to wielka próba dla każdego prawdziwego mężczyzny. A ty?... Co cię do tego skłoniło? — Mnie — zastanawiałem się chwilę. — Po prostu w zajeździe w Maywood ograbili mnie co do centa. Został mi tylko koń, dwa colty, jeden spencer i nadzieja. Minday uniósł brwi ze zdumienia. — Inaczej cię oceniłem — powiedział zawiedziony. Uśmiechnąłem się tylko, gdyż nie chciałem spowiadać się przed nim.

Nie chciałem mu powiedzieć, że ja tak samo przeżyłem ten moment, gdy w saloonie w Philipsburgu stary woźnica prowadzący grupę osadników opowiedział mi, jak Bob Hollan śpiąc tylko w sumie dziewięć godzin przebył trzysta bitych mil, a potem jak Buffalo Bill przejechał trzysta dwadzieścia mil jednym ciągiem. Doznałem wtedy takiego uczucia, jak gdyby mnie ktoś wzywał, i już widziałem siebie przemierzającego tę niewiarygodną przestrzeń. Minday patrzył na mnie wyczekująco. Może chciał, bym się usprawiedliwił, wytłumaczył albo zaczął opowiadać o sobie, a kiedy go przetrzymałem, pokiwał głową: — Tak, tak... Wtedy były inne czasy, inni ludzie. Pamiętam dzień, w którym na szlak wyruszał pierwszy goniec. Był to poczciwy Willy Cody, kowboj z Omahy. Tęgi chłop i dobry jeździec. Wtedy, rano, mimo że była wczesna godzina, zebrało się całe miasto, grała wojskowa orkiestra, a sędzia David O’Ney wygłosił przemówienie. Mówił, że Willy przejdzie do historii, a jego tymczasem rok później przysypała skalna lawina. Tak, drogi Danie, nigdy do tej pory nie słyszałem, by ktoś mówił, że dla głupich dwudziestu pięciu dolarów zgłosił się do Pony Expressu. — Ja dostałem trzydzieści. — Tym gorzej dla ciebie. A co robiłeś do tej pory? — Byłem w bandzie Milla Dwapalce. Stan odchylił się, jakby obawiał się ciosu. — To niemożliwe. Nie wierzę. — I szeryf w Kansas City wyznaczył za moją głowę dziesięć tysięcy dolarów. Jeszcze bardziej się odchylił. — Łżesz bez zmrużenia powieki. — Zapytaj kogoś, jeśli nie wierzysz. Byłem jedynym, któremu udało się wymknąć z Wielkiej Pieczary w Czarnych Wzgórzach. — Wykluczone. Nie wyglądasz mi ani na bandytę ani na rewolwerowca. — Wygląd często myli. — Żaden bandyta nie ma takiego czystego spojrzenia.

— Ćwiczyłem to spojrzenie przed lustrem. Wszystkiego można się nauczyć. — Blefujesz, Dan — klepnął mnie mocno w udo. — Przecie bandyta nie dałby sobie ukraść całego dorobku. — Widocznie natrafiłem na jeszcze lepszego od siebie. Minday pokręcił głową. — Coś mi tu nie gra — urwał nagle, a potem roześmiał się głośno. — Figlarz z ciebie i nabieracz. Przecież przed chwilą siedział tu z tobą Sebastian Zamora, najuczciwszy z uczciwych, jacy kręcą się na pograniczu. Przyznaj się — zmrużył porozumiewawczo oko — łowiłeś z Sebastianem konie? Z boku dołączył do nas człowiek ubrany w czarny surdut i welwe- tową kamizelkę. Dziwnie blady, niemal przezroczysty, wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy lub pastor. Wskazał mnie wyciągniętą ręką. — Nie znasz go, Stan? To przecież Dan Drewer, to on złowił i okiełznał Ognistego Diabła. Twarz Mindaya rozpromieniła się, jakby właśnie dzięki niemu udało mi się nad Powder River złapać najwspanialszego konia, jakiego znała ta okolica. — Świetny dowcip — zawołał. — Bo wyobraź sobie, Mark — zwrócił się do człowieka w czerni. — Ten młokos powiedział mi, że był w bandzie Miłla Dwapalce. — Chyba nie dałeś się nabrać. — Nie. Spójrz na niego. Przecież to ktoś, komu mógłbym powierzyć milion dolarów... — Splunął i zaśmiał się jeszcze głośniej. — O, nie! Zapomniałem, że niedawno dał się okraść. Ale własną duszę powierzyłbym mu bez zastrzeżeń. Nieznajomy w czerni zwrócił na mnie swe blade, niebieskie oczy i uniósłszy palec powiedział: — Jesteś dzielny, młodzieńcze, lecz zapominasz, że los zawsze może ci spłatać niespodziankę. Zostałeś słusznie ukarany. Gdybyś zgłosił się do mnie, mógłbyś uzyskać wieczne zbawienie, a pieniądze przeznaczyć na nasz kościół i... — Nie słuchaj go — wtrącił Stan Minday. — On by cię

ograbił i oskubał do ostatniej koszuli. To kaznodzieja od Mormonów. Ma dziesięć żon i potrzebuje dużo pieniędzy. Głosząc słowo Boże każe sobie słono płacić za każde zdanie, ba! za każdą zgłoskę. Człowiek w czerni skłonił się nisko, zrobił w powietrzu znak krzyża. — Jestem kaznodzieją w Salt City. Nazywam się Mark Goulack. Nie słuchaj tego grzesznika. Przed chwilą chciałem ci tylko powiedzieć, że gdybyś powierzył nam swe pieniądze, miałbyś odpuszczone wszystkie przewinienia, a przed tobą otwarłaby się świetlista droga zbawienia. — Byłbyś tak samo goły jak teraz — zawołał Stan Minday. — A do tego musiałbyś wznosić modły do anioła, który ukazał się Mormonom na pustyni w drodze do Salt Lake City. Ubawiony tym sporem o mą duszę, wstałem i uścisnąwszy dłonie obu zacietrzewionym dżentelmenom skłoniłem się. — Panowie, właśnie wstępuję na świetlistą drogę wiodącą mnie do zajazdu Franka van Vlieta, u którego mam zamiar zjeść największy stek, jakim częstują w Saint Joseph. — To powiedziawszy ruszyłem ku drzwiom, a minąwszy je, skierowałem się do podsieni, gdzie stał mój koń. 3 Zanim jednak doszedłem do konia, dogonił mnie Stan Minday i złapawszy za rękaw, osadził na miejscu. — Dobrześ dosolił temu natrętnemu duchołapowi. To przeklęte nasienie chce wszystkich przekabacić na mormońską wiarę. Widzę, że rozum masz bystry, a język nosisz nie od parady. Dopiero teraz przyjrzałem mu się uważniej. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, który od pierwszej chwili swą postawą wzbudzał respekt i zaufanie. Miał gęste, przetykane siwizną włosy, twarz suchą, pociągłą, a oczy pełne dziwnego blasku. Nosił się po trapersku — kraciasta,

flanelowa koszula, kurtka i spodnie z jeleniej skóry, a na nogach indiańskie mokasyny. Jego postać i ubiór świadczyły, że jest to człowiek solidny, natomiast żywe ogniki w oczach mówiły o jego wesołym usposobieniu i bystrym umyśle. Lubiłem takich mężczyzn, więc odwiązując konia powiedziałem: — Zapraszam cię na stek do van Vlieta. Tam będziemy mogli spokojnie pogadać. Gdy tylko usiedliśmy do stołu, Stan Minday położył swą wielką, twardą dłoń na mym ramieniu. — Niech mnie kule biją! Podobasz mi się, Dan. Dlatego wyszedłem za tobą. Może jestem za bardzo natrętny? — Nie. Ty mi się też podobasz. I cieszę się, że mogę z tobą zjeść lunch. Minday rozejrzał się dokoła, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje. — Chciałem ci dać kilka dobrych rad, bo musisz wiedzieć, że służba kuriera ma wiele zasadzek. Po pierwsze, nigdy nie gódź się na przewożenie pieniędzy, rozumiesz? — Tak. — Bo ja już kiedyś beknąłem za to porządnie. Raz jeden adwokat prosił mnie, żebym przewiózł do Sacramento pewną sumę pieniędzy. Zgodziłem się. Tymczasem w małej, śmierdzącej osadzie nad rzeką Platte napadli na mnie desperados i oczyścili do gaci. Wszystko zabrali, nawet koszulę. Dowlokłem się jakoś do naszej stacji w Cozad i jednemu kurierowi, z którym się mijałem, dałem list do adwokata, przedstawiając całą sprawę jak było. A ten nikczemnik rozpowiadał, że upozorowałem napad, żeby zwinąć mu pieniądze. A więc — uniósł ostrzegawczo palec — pamiętaj, nie zabieraj pieniędzy. — A te pieniądze, które dadzą mi jako przesyłki pocztowe? — Tych też nie zabieraj. — Czy można odmówić? — Nie tylko można, ale nawet należy, bo pieniądze posyła

się z dobrze uzbrojoną eskortą wojskową. Po drugie, jeśli tylko zobaczysz grupę Indian, staraj się ją ominąć. Oni wprawdzie nie napadają na samotnych jeźdźców, ale zawsze lepiej być ostrożnym, bo czasem są rozdrażnieni bezprawiem wojska, czasem znowu brak im koni i broni. Odbierają więc konia i broń, a jeźdźca puszczają. A pieszo i bez broni, sam rozumiesz, daleko nie zajdziesz. Zrozumiałem. Zwłaszcza gdy przypomniałem sobie moje piesze przymusowe wędrówki przez prerię, przez góry. Tej przestrogi nie trzeba mi było powtarzać. Nic więc dziwnego, że na drugi dzień, kiedy zjawiłem się na stacji Pony Expressu, a czcigodny Powell zaczął mi tłumaczyć, jak unikać wędrownych Indian, przerwałem: — Przepraszam, w tej sprawie mam dostateczne doświadczenie. Przez trzy lata spotykałem Indian. — To bardzo dobrze, ale sam wiesz, jaka jest teraz sytuacja na pograniczu. — Tak, wiem — znów przerwałem ostro, nie chcąc wracać. Na szczęście w tej samej chwili nadjechał jakiś młody człowiek. Brawurowo osadził konia, zsunął się zeń lekko i, nie uwiązawszy go do słupa, stanął przed nami. Powell powitał go radośnie, a potem zwrócił się do mnie: — To jest Edy Milian, najmłodszy nasz kurier. Tym razem po- jedziecie we dwu. On znakomicie zna drogę. Drugą turę zrobisz już samotnie. Zdziwiłem się, gdyż nikt mnie o tym nie uprzedził. Lecz przyjrzawszy się młodzieńcowi, nie zaprotestowałem. Był to siedemnasto- może osiemnastoletni chłopiec, tryskający zdrowiem, siłą i radością życia. Gdy się nań patrzyło, obserwowało jego twarz, ruchy, mimikę, miało się wrażenie, że wokół niego zacznie się dziać coś nadzwy- czajnego. Zmierzył mnie pogodnym wejrzeniem, wyciągnął rękę. — Cieszę się bardzo, że z tobą pojadę. Już mi opowiedzieli, że jesteś jednym z najlepszych łowców dzikich koni. — To powiedziawszy potrząsnął mą dłoń. — Mnie też miło będzie jechać z tobą.

Powell patrzył na nas z uśmiechem. — To dobrze, że przypadliście sobie do serca. Mam nadzieję, iż równie dobrze i szczęśliwie dobrniecie do Sacramento. Życzę wam tego. W kantorze Powell przyjął ode mnie krótką przysięgę. Miałem strzec honoru i mienia tej chwalebnej instytucji, uczciwie wypełniać swe obowiązki, a przede wszystkim pilnować, by przesłana poczta dotarła nienaruszona do celu. To prawdopodobnie było dla nich najważniejsze, gdyż Powell czytając ten fragment przysięgi spojrzał na mnie surowo, jak gdyby chciał mnie specjalnie obarczyć tym obowiązkiem. Potem sprawdziliśmy listę przewożonej poczty. Jedna z przesyłek szczególnie zwróciła mą uwagę. Była to niewielkich rozmiarów paczka, a raczej duży list w solidnej żółtej kopercie, owiązany cienkim, lecz mocnym sznurkiem i z wszystkich stron opieczętowany. Pomny przestróg Stana Mindaya zapytałem, co w niej jest. Powell wziął ją ode mnie i ważąc w ręce, odparł. — Nie mam pojęcia — a kiedy ją rzucił na stół, dodał: — Obowiązuje nas tajemnica. Nie wolno nam zaglądać do przesyłek. — Rozumiem — rzekłem z rozwagą — lecz słyszałem, że nie wolno wam przyjmować pieniędzy oprócz kwitów i asygnat bankowych. Powell spojrzał na mnie jak na intruza. — Bo gdyby to były pieniądze, to nie podjąłbym się ich przewiezienia. A przesyłka jest bardzo ciężka... — To o niczym nie świadczy — wtrącił Edy Milian. — Ja już przewoziłem rozmaite dziwne rzeczy. Raz na przykład upadła na ziemię niewielka paczuszka, a z niej wysypała się ziemia. — Pamiętam — podjął skwapliwie Powell — ktoś posyłał komuś bliskiemu ziemię spod rodzinnego domu. Często również zdarza się, że ludzie ze wschodu posyłają krewnym rozmaite pamiątkowe przedmioty. Płacą za przesyłki, więc nas nie obchodzi, co one zawierają.

— Wiem, lecz my bierzemy za to odpowiedzialność. — Oczywiście. Naszym obowiązkiem jest doręczyć przesyłkę w nienaruszonym stanie. — A czy w tej żółtej — wskazałem ruchem głowy wyróżniającą się kolorem kopertę — nie ma przypadkowo wartościowych monet? — Nie, bo za przesyłki pieniędzy nie odpowiadamy. — Jego głos zdradzał zniecierpliwienie. — Nie nudź już i nie trać czasu. Mówię ci, że w tej kopercie nie ma pieniędzy. — Słyszałeś, Edy — zwróciłem się do Miliana. Ten rzucił wesoło: — Słyszałem. Możesz być spokojny, masz zapewnienie pana Powella. Rozmowa ta i myśl o kopercie tkwiły uparcie w mojej głowie. A gdy wychodziliśmy na ganek, chciałem się cofnąć, by oświadczyć Powellowi, że nie biorę odpowiedzialności za tę przesyłkę, lecz w tej samej chwili przed gankiem przy koniach ujrzałem Staną Mindaya i mormońskiego kaznodzieję. Stali oddzielnie, jak gdyby nie chcieli przyznać się do siebie. Pierwszy przystąpił do mnie Stan. — Dziwisz się, że przyszedłem cię pożegnać. — Nie. Jest mi bardzo miło. — Przepraszam, że zawracam ci głowę, lecz mam do ciebie prośbę. — Mów, przyjacielu — rzekłem zachęcająco. Minday sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej myśliwskiej kurtki. Wyciągnął zeń niewielką, rzeźbioną w rogu bizona figurkę. Kiedy się bliżej przyjrzałem, rozpoznałem w kształcie rzeźby postać kobiety z uniesionymi do góry rękoma. Stan wyjaśnił: — To jest amulet, który dawno temu, będąc jeszcze traperem, dostałem od czarownika Arapachów, Złotej Łzy. Nosiłem go zawsze przy sobie... — Dziękuję ci, ale to dla ciebie ma pewno duże znaczenie. — Przyjmij ode mnie — powiedział bardzo ciepło. — Ten

amulet przynosi szczęście. Niech ci dobrze służy w złym i w dobrym. Uścisnąłem mu mocno dłoń. — Dziękuję ci, Stan. Jesteś naprawdę wspaniałomyślny. Stan skinął mi głową. — Szczęścia i powodzenia! Odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. Wtedy zza węgła budynku wyłoniła się wątła, łykowata postać mormońskiego kaznodziei. — Przyjacielu — rzekł na przywitanie, jakbyśmy się dobrze znali — mam do ciebie jedno pytanie. — Słucham — odezwałem się oschle. — Powiedz, przyjacielu, czy odbierając przesyłki, widziałeś ot, taką zwykłą, zalakowaną, żółtą kopertę? Tak mnie tym pytaniem zaskoczył i zdumiał, że dech mi zaparło. Na chwilę zapanowało milczenie. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, uprzedził mnie Edy. — Była, była, wasza wielebność — rzucił z nutką kpiny. Twarz kaznodziei nie zdradzała nic. Żachnąłem się na Edy’ego. — Edy, kto Ci pozwolił? Młodzieniec wzruszy ramionami. — To drobnostka. — Wiesz przecie, że obowiązuje nas... — chciałem powiedzieć, że przysięgaliśmy zachować tajemnicę i nikomu nie udzielać informacji o przesyłkach, lecz Goulack przerwał mi: — Ten młodzieniec lepiej wie od ciebie, co mu wolno, a czego nie wolno. Na tym przerwaliśmy rozmowę, gdyż na ganku ukazał się Powell. — A wy na co czekacie? — zawołał zdziwiony. — Drewer! Czas na was. Nie patrząc w jego stronę, wsiadłem na konia. Kiedy wyjechaliśmy już za miasto, zostawiwszy za sobą rozsypkę starych bud skleconych byle jak z desek i

palików, przed nami roztoczyła się ziemia piękna i żyzna. Droga prowadziła przez falisty teren usiany kępami zieleni i bujnymi łąkami. Wśród obłych pagórków, w cieniu drzew kryły się ciche, z sosnowych płazów budowane rancza. Wokół nich złociły się już ścierniska. Wszędzie spotykaliśmy wielkie stada dorodnego bydła. Widać było, że ziemia ta jest już zagospodarowana przez osadników i daje dobre plony. Jechaliśmy w milczeniu. Kącikiem oczu obserwowałem mego towarzysza. Chłopiec rozpromienionymi oczyma wodził po tym pięknym i bogatym roztoczu. — Podoba ci się ta okolica? — zagadnąłem. Ocknął się z pogodnej zadumy i zwrócił ku mnie błyszczące oczy. — O, tak. Tu niedaleko urodziłem się, a potem pracowałem u jednego ranczera jako kowboj. — Hę — zagadnąłem — ty pewno nie masz jeszcze dziewiętnastu lat. — Ja? — zająknął się. — Nie mam. — To jakim cudem przyjęli cię do tej roboty? Spojrzał na mnie nieco zakłopotany. — Powiedziałem panu Powellowi, że mam. — Nie wyglądasz na tyle. — Pan Powell też mi to wypomniał, ale przyjął mnie, bo widział, jak na rodeo ujeżdżałem nie okiełznane konie. — Spodobałeś mu się. — No... tak. On lubi takich ludzi. Dlatego, myślę, przyjął i ciebie. — Jak długo jeździsz na tym szlaku? — W listopadzie minie rok. — I podoba ci się ta robota? — Tak. Inaczej wróciłbym na ranczo. — Pewno lubisz przygody? — Do tej pory nie miałem żadnych kłopotów. Raz tylko w okolicach Fortu Laramie zatrzymali mnie Indianie, ale dałem im paczkę kawy i trochę cukru, to mnie puścili. — A który odcinek drogi jest najtrudniejszy?

Zastanawiał się chwilę. — Najtrudniej — podjął — jest w Salt Lake City. To szczera pustynia. W lecie dniem jest nie do przebycia. Piasek i skały zawierają kryształy soli i odbijają promienie słoneczne. Jest tak gorąco, że mózg się gotuje. I nie ma czym oddychać. Trzeba przebywać ją nocą. — A gdzie jest najładniej? — No... dużo jest takich miejsc. Piękne są góry między Laramie a Rawlins, piękna jest droga nad jeziorem Tahao, ale dla mnie najpiękniej jest tu — wskazał ruchem głowy. — Może dlatego, że tu się urodziłem. W południe zatrzymaliśmy się nad rzeką płynącą przy niewielkim lasku. Edy rozpalił ogień. Ustawił nad nim żelazny trójnóg i zawiesił kociołek. Potem, gdy woda się zagotowała, wsypał do kociołka kilka garści soczewicy i wkrajał kawałek wędzonki. Patrzyłem na niego z przyjemnością. Każdy jego ruch, każdy gest harmonizował z czynnością, którą wykonywał. Było w tym coś bardzo chłopięcego, lecz gdy zaczynał mówić, w jego słowach wyczuwało się męską dojrzałość. — Moglibyśmy zrobić lepszy obiad, ale niestety nie mamy czasu — powiedział, gdy do soczewicy dodał jeszcze wołowiny z puszki. — Co miałeś na myśli? — Przepiórki. Widziałeś chyba, że jest ich tu zatrzęsienie. Istotnie, kiedy jechaliśmy przez falujące na wietrze brunatne jesienne łąki, spod kopyt końskich zrywały się całe stada tych ptaków. — Lubisz przepiórki? — zapytałem. Edy roześmiał się. — Kto by ich nie lubił. Najlepsze są pieczone w glinie. Na samą myśl o pieczonych w ten sposób przepiórkach ślinka napływała do ust. — Palce lizać — powiedziałem. — Tylko trzeba wiedzieć, jakimi ziołami faszerować ptaka. — Ja wiem. Nauczył mnie pewien Indianin, czarownik.

— A więc to były zaczarowane zioła! — rzuciłem żartobliwie. — Czy ty dobrze znasz Indian? — Znam. Kiedy byłem mały, pełno ich tu było. — Z jakiego szczepu? — Kiova. Nasze ranczo było jedynym w całej okolicy, a Indianie żyli z nami w zgodzie. Za sól, zapałki, cukier przynosili nam upolowane jelenie, przepiórki. Oni wtedy żyli inaczej. Latem ich kobiety uprawiały kukurydzę i fasolę, jesienią mężczyźni wyruszali na dalekie wyprawy myśliwskie. Zimą przenosili się na południe. A ja, nie uwierzysz, zaprzyjaźniłem się z ich czarownikiem. — Może nauczył cię jakichś czarów czy sztuczek? — przerwałem mu. Edy roześmiał się. — Był to wspaniały człowiek. Umiał wróżyć ze źrenicy oka przepowiadać zmianę pogody z zachowania się zwierząt i

ptaków. Kiedyś przyszedł do mojego ojca i powiedział: „Przyjacielu, nie siej w tym roku zboża ani nie sadź kukurydzy“. Ojciec bardzo się zdziwił. „Dlaczego — pyta — przecież zima była lekka“. On uniósł rękę i wskazał nieboskłon: „Zobacz tylko, jakie jest niebo. Białe, zupełnie białe. Przyjdzie susza i wszystko wypali“. Matka jednak była upartą. Namówiła ojca, żeby zasiał. „Co będziesz słuchał tych pogan. A ten twój czarownik to wcielony szatan. Zginiemy z głodu, jeśli go usłuchasz“. Ojciec uległ matce. Zasiał, zasadził, a potem przyszła susza i wszystko zniweczyła. A matka powiedziała wtedy, że to czarownik rzucił urok. Tamtego roku uratowali nas Indianie. Dali nam dużo suszonego mięsa i dzięki nim przetrwaliśmy zimę. Zaciekawiło mnie jego opowiadanie. Na ogół ludzie podchodzili do Indian z utrwalonymi już poglądami i z góry przesądzonymi, nieprzychylnymi opiniami. Edy opowiadał prawdziwie i wiarygodnie. — Mówisz — wtrąciłem — że zaprzyjaźniłeś się z czarownikiem. Co się z nim stało? — Szczęście dla niego, że zmarł przed zagładą swych współple- mieńców. On miał w sobie dziwną siłę. Kiedy mnie dotknął, zdawało mi się, że spływa na mnie ukojenie. Na innych działał tak samo. I był wspaniałym lekarzem. Przychodziły do niego kobiety indiańskie i białe ze swymi chorymi dziećmi. Kładł dłoń na ich głowach, przymykał oczy i szeptem wypowiadał jakieś słowa, a potem dawał im w woreczku zioła. Pamiętam, przyszedłem raz do jego tipi. Zastałem w nim Indiankę z dzieckiem. Dziecko było niezmiernie wynędzniałe. Po prostu szkielet, nie dziecko, a on wziął je na ręce, kołysał chwilę, a potem dał kobiecie skórzany woreczek z ziołami i kazał poić dziecko kobylim mlekiem. Po tygodniu spotkałem Indiankę. Zdjęła z pleców nosidła i pokazała mi dziecko — zupełnie zdrowe, jakby odmienione. — Więc zmarł — wtrąciłem, chcąc naprowadzić Edy’ego na zaczęty temat.