kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Bajorska Halina - Miłość jest ślepa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bajorska Halina - Miłość jest ślepa .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BOJARSKA HALINA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 24 z dostępnych 24 stron)

Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

1 © Copyright by Halina Bajorska Projekt okładki i skład: Halina Bajorska ISBN 978-83-934648-2-1 Tej samej autorki polecamy również e-book: „Ludzie nocy” i „Net” W przygotowaniu jest kolejna część przygód wampirów i wilkołaków pt: „Integracja” Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

2 – Nienawidzę deszczu – mruknął ponuro jeden z jeźdźców i otarł twarz. – Są gorsze rzeczy – odparł drugi i pogonił konia. Lało niemiłosiernie, wiał zimny wiatr, a mokre kosmyki włosów wystające spod kapturów denerwująco tańczyły wokół twarzy i wpadały do ust. Nie wiadomo było, czy słońce, które i tak przez cały dzień nie mogło przegryźć się przez ołowiane warstwy chmur, zaszło już, czy dopiero zbliża się do końca swej dziennej wędrówki. Kwiecień już dawno zaznaczył swą obecność w kalendarzu, ale zima w tym roku zatrzymała się na dłużej i niejedna śnieżna zawierucha mogła jeszcze wszystkich zaskoczyć. Las, przy tej ponurej pogodzie, przynosił podróżnym jedynie ulgę. Bita, dobrze utrzymana droga, którą jechali wędrowcy wiodła wprost w jego objęcia. Nagie jeszcze gałęzie drzew i krzewów całkiem dobrze więziły wiatr dając jako taki spokój. Zmęczone długą trasą konie zaniepokoiły się. Czarna ściana lasu budziła w nich strach. Parsknęły niecierpliwie i zadreptały krótko kopytami dając znać o swoich złych przeczuciach. Jeźdźcy jednak byli stanowczy i uparci. Delikatnie poganiane i jednocześnie czule głaskane po szyi konie uspokoiły się nieco. Wjechali w las. Ciemność szybko pochłonęła resztę dnia. Wędrowcy automatycznie uchylili płaszcze odsłaniając głownie mieczy, odruch nabyty przez lata spędzone na podróżowaniu. Nie wiadomo, jakie zło przyczaiło się tu i ówdzie. Nawet w tak paskudny dzień człowiek niczego nie może być pewny. Najbliższe pół godziny mieli więc spędzić na czujnym rozglądaniu się i powolnym truchcie zmęczonych koni. Kiedy wreszcie las przerzedził się a droga otworzyła przed sobą szeroką polanę, ciemność nocy zapanowała na dobre. Wędrowcy nie mieli więc okazji podziwiać rozległej urokliwej doliny otoczonej strzelającymi aż pod niebo nagimi szczytami gór. Zobaczyli natomiast drobne światełka w oknach chałup walczące z ciemnością i strugami zimnego deszczu – cel swojej podróży. Wioska nazywała się Końcówka. Mnóstwo niewybrednych, czy wręcz świńskich żartów na temat tej nazwy nie przeszkadzało mieszkańcom spokojnie żyć i pracować w pocie czoła pomnażając swój dobytek. Do Końcówki prowadził tylko Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

3 jeden trakt, ten którym właśnie jechali wędrowcy. Pozostałe drogi, czy raczej ścieżki, prowadziły w góry, na szlaki, którymi pędzono stada owiec. Nazwa wioski była więc jak najbardziej uzasadniona. Mieszkańcy, spokojni i uczciwi ludzie mieli sporo pracy przy własnych domostwach, toteż rzadko zdarzały się tu jakieś burdy czy kradzieże. Niemal każdy każdego znał, a przynajmniej o nim słyszał z plotek, więc było wiadomo kogo się strzec, kogo unikać a komu w miarę ufać. Jak na górską wioskę, Końcówka była dość dobrze zaludniona i co niektórzy nawet ośmielali się nazywać ją miasteczkiem, choć postawiono tu zaledwie trzy murowane domy. Pozostałe chaty zbudowano z drewna, którego w okolicy nie brakowało. Przywilej mieszkania w murowanym budynku miał wójt, chociaż po zakończonej kadencji musiał się wyprowadzić ustępując miejsca nowemu urzędnikowi. Drugim budynkiem z kamienia była siedziba miejscowego znachora, który z pasją zbierał zioła i od czasu do czasu leczył nimi chorych mieszkańców. Potrafił nawet w trudnych przypadkach posługiwać się drobnymi zaklęciami, co niejednemu choremu uratowało życie. Budynek był kiedyś ozdobiony na zwenątrz całkiem ładnymi malunkami, ale domorosły malarz, któremu sporo zapłacono za pracę uciekł dość szybko z wioski, kiedy po pierwszym deszczu z fresków zostały, tylko kolorowe zacieki i mazy. Przeklęto go wyzwiskami i prawdę mówiąc nikomu nie chciało się szukać malarza w celu wymierzenia jakiejkolwiek kary. Trzeci kamienny budynek był karczmą. Szyld jaki huśtał się na łańcuchach oznajmiał wędrowcom, że znajdują się „U Sumana”. To do tej właśnie karczmy zbliżali się dwaj podróżni. Co prawda w Końcówce była jeszcze jedena tawerna, ale mała, ciasna i obskórna toteż niechętnie odwiedzana. Już z daleka słychać było wesoły gwar i muzykę, jaka płynęła z fleta i lutni. Ktoś całkiem nieźle wygrywał skoczną melodię i utrzymywał rytm. Wędrowcy spojrzeli po sobie. W oczach błysnęło zadowolenie. Oto nareszcie ich wędrówka na kilka dni zostanie przerwana odpoczynkiem. Najpierw jednak załatwią jedną bardzo pilną sprawę. Przez cztery miesiące jeździli od miasta do miasta, od wioski do wioski zasięgając informacji i zwiedzając przy okazji wszystkie karczmy. Liczyły się oczywiście tylko te najlepsze. Ta, do ktorej teraz zmierzali była już ostatnią w tym rejonie. Czarne konie jeźdźców musiały wyczuć zapach siana i wody, a co za tym idzie, kres swojej pracy, gdyż instynktownie przyspieszyły. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

4 Jakiś parobek, który miał za zadanie obserwować obejście, wybiegł na powitanie i zaoferował stajnię dla koni wraz z obrobkiem i sprawdzeniem kopyt. Cena, jaką rzucił, nie była wygórowana, toteż mężczyźni nawet się nie zastanawiali. Oddali lejce w ręce chłopaka, żądając jedynie, by konie miały dość siana i mogły odpocząć w suchej stajni. Samo spojrzenie nieznajomych sprowadziło lekki dreszcz na plecy stajennego, toteż gorliwie zapewnił o swoim oddaniu i poświęceniu w pracy. Kiedy zniknął z końmi za ścianą stajni, mężczyźni zrzucili z głów przemoczone kaptury długich czarnych płaszczy i weszli do karczmy. Towarzystwo umilkło i znieruchomiało wpatrzone w nieznajomych. Muzykanci na chwilę poplątali nuty a melodia jakby straciła swoją werwę i nieco przygasła. Tańcząca na środku izby para młodych instynktownie przylgnęła do siebie i zwolniła podrygując jedynie w miejscu. Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się przyjaźnie. Niższy od razu znalazł wolną ławę blisko wejścia. Zdjął z ramion przemoczony płaszcz i powiesił go na haku tuż przy drzwiach. Potem rozsiadł się wygodnie, z ulgą wyciągając nogi. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu, że przez nieszczelne drzwi wiatr wciskał się do środka i potrafił schłodzić nawet najwytrwalszy zapał do zabawy. Wyższy z mężczyzn ruszył do lady. Woda spływająca z czarnego płaszcza zostawiła mokre ślady na drewnianej podłodze. – Nie przeszkadzajcie sobie – powiedział spokojnie mężczyzna zwracając się do ogółu. Nie posłuchali. Ciekawość zwyciężyła z dobrym wychowaniem. Sala była dość duża i spokojnie mogła pomieścić jakiś trzydziestu klientów. Możliwe, że w tej chwili było ich właśnie tylu i wszystkie pary oczu wpatrywały się w nieznajomych. Młody barman wyprostował się próbując instynktownie dorównać wzrostem i uważnie zlustrował przybysza błękitnymi oczami. Szybko ocenił zasoby oraz możliwości płatnicze nowego klienta. – Witaj panie – uśmiechnął się życzliwie. – Czy pan i towarzysz życzycie sobie mocne grzane piwo na ten ponury dzień? – Owszem. Nareszcie jakieś suche miejsce. – Idealne, by odpocząć a rano ruszyć w góry – odparł wesoło barman i obaj panowie zmierzyli się krótko bystrym wzrokiem. – Czyli, że macie wolne pokoje? Chcemy zatrzymać się tu na jakiś tydzień. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

5 – Tak, oczywiście! Mamy pokoje. Bardzo ładne i wygodne. Czasami przyjeżdżają do nas kupcy z sąsiednich wiosek i miast a to wymagająca klientela więc… – Dobrze. Bierzemy pokój z dwoma łóżkami. Przygotujcie nam gorącą kapiel, dużo jedzenia, coś z mięsem. Jesteśmy zmęczeni drogą. – Tak jest, panie. Kąpiel po kuflu piwa grzanego i kolacji? Młodzik dobrze znał swój fach i potrafił liczyć pieniądze. – Niech będzie, po kuflu i kolacji. – Nieznajomy wyjął z kieszeni spodni bardzo słuszną zapłatę w dwóch monetach i położył na ladzie. – Zaraz przygotuję! – w jasnych oczach młodzieńca błysnęły radośnie iskierki odbite od złota. Nieznajomy wrócił do towarzysza, zdjął płaszcz i powiesił go na drugim haku przy drzwiach. Dopiero teraz społeczniość Końcówki mogła na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają prawdziwi obcy, którzy nie wiadomo z jakiego powodu zechcieli zajechać w te zapomniane okolice. Obaj mężczyźni byli wysocy i barczyści. „Kawał porządnego chłopa”, jak błyskawicznie oceniły ich głodne miłosnych uciech dziewczyny siedzące teraz pod ścianą i gapiące się na nieznajomych z zainteresowaniem. Strój obu mężczyzn nie rzucał się specjalnie w oczy chociaż z pewnością nie należał do ubogich. Przybysze nosili takie same skórzane kurtki. Były ciemne, choć ozdobione na rękawach różnymi wzorami. Widać, że brali je w niejedną podróż i dobrze służyły swym panom. Wyższy z mężczyzn rozpiął kurtkę odsłaniając szeroki pas nabijany metalowymi ćwiekami. Spod kurtki jego towarzysza wystawały poły granatowej tuniki. Była długa do kolan i porozcinana dla wygody po bokach i z tyłu. Rozpięta kurtka odsłoniła cieńki pas, do którego przytroczony był bat zwinięty w okręgi. Przez krótką chwilę mężczyzna trzymał na nim dłoń, jakby w każdej chwili miał go rozwinąć i strzelić w powietrzu, wywołując głośny trzask. Spodnie obu panów opinające wypracowane mięśnie nóg były w trudnym do określenia kolorze. Z wysokich skórzanych butów wystawały ciemne uchwyty noży. Nieznajomi zaopatrzeni byli w miecze, które spokojnie drzemały w pochwach przypiętych do pasów. Jedynie po bogato zdobionych głowniach wieśniacy mogli się zorientować, że nie jest to tania żelazna broń. Na nieco zarośniętych twarzach o spokojnych męskich rysach malowało się zmęczenie podróżą, ale i łagodność. Jednakowe ciemnobrązowe wyraziste oczy Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

6 zdradzały inteligencję, a zlepione kurzem i wilgocią długie, prawie czarne włosy, cieńkimi mokrymi pasmami spadały na policzki i ramiona. Bardziej spostrzegawczy klienci karczmy, których nie było zbyt wielu, z pewnością zauważyli jeszcze jedną rzecz. Obaj panowie mieli bowiem podobne proste nosy i kształtne gęste brwi. Wąskie usta, nieco różne, ale ogólne rysy twarzy i oczy mówiły jedno. To bracia. Kiedy na stoliku przed nieznajomymi postawiono kufle piwa, klientela jakby oprzytomniała. Ich ulubiony barman zaakceptował towarzystwo wielkich mężczyzn, więc wszystko zdawało się być pod kontrolą. Powrócił gwar. Bracia chwycili grzańce i z przyjemnością pociągnęli kilka głębokich łyków. Odetchnęli. Ciepło rozlało się po oziębionym organiźmie i przyniosło ulgę. – Dobre – z uznaniem pokiwał głową nieznajomy z batem. Barman uśmiechnął się szeroko i poszukał wzrokiem rozczochranej staruszki, która krzątała się gdzieś niedaleko przy innych klientach. Na pierwszy rzut oka można było ją określić jako nie tylko starą i zgrzybiałą, ale też brudną i niechlujną. Drugi rzut oka wcale nie był lepszy i niczego nie zmieniał. – Minta! Miej na uwadze panów. Myślę, że poproszą o drugie piwo. Wszyscy proszą – dodał absolutnie pewny siebie barman. Mężczyźni parsknęli śmiechem. Minta wytarła o poplamiony fartuch pomarszczone dłonie, wzruszyła niechętnie ramionami, mruknęła coś pod nosem i szurając nogami powlokła się do innych klientów. Po drodze poczochrała swe skołtunione siwe włosy i zakaszlała ochryple odsłaniając prawie bezzębne dziąsła. Co niektórzy skrzywili się wyraźnie. – Wasza babka może powinna już udać się na spoczynek – zagadnął delikatnie jeden z braci. – To nie babka. To moja żona – odparł młodzieniec i z miłością w oczach spojrzał na staruchę. Obaj bracia znieruchomieli, lecz zachowali powagę. Wyższy chciał coś powiedzić, ale zabrakło mu słów i zrezygnował. – Bardzo ją musisz kochać, panie, co? – zagadnął ostrożnie mężczyzna z batem. W tym momencie bracia usłyszeli parsknięcie śmiechu, szybko stłumione i zakończone sztucznym kaszlem przez trzech klientów siedzących przy ławie obok. – O taak – rozmarzył się młodzieniec. – Cudowna kobieta. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

7 Tym razem goście obok niemal wybuchnęli śmiechem. Kiedy jednak zobaczyli złe spojrzenie barmana, prawie zakrztusili się trzymając dłonie na ustach i próbując zachować spokój. – A tak przy okazji. Jestem Sael a to mój brat Oran – powiedział mężczyzna z batem. – Miło mi poznać. Jestem Suman. Na drugim końcu karczmy rozległo się kilka głośnych przekleństw. Przewróciło się parę kuflów, kiedy ktoś niezdarnie wstał podrywając ławę. – Panowie wybaczą. Obowiązki wzywają. – Jasne. Barman skłonił lekko głową i ruszył po ścierki. – W życiu byście nie pomyśleli, panowie, co nie? – zagadnął chudy, siwawy brodacz, o gładko i precyzyjnie zaczesanych włosach. Przechylił się niebezpiecznie na krześle i zahuśtał podnosząc w górę kufel. – Noo… raczej to rzadko spotykane – zastanowił się Oran zerkając na żwawo krzątającego się barmana. Zdjął kurtkę. Grzaniec zrobił swoje. Brodacz natychmiast ocenił ciemnozieloną koszulę mężczyzny jako drogą. – Ano, w naszej wiosce to wcale nie taka rzadkość – powiedział. – O, doprawdy? To może umili nam pan wieczór jakąś dobrą historią. Chętnie posłuchamy – zaproponował Sael i również zdjął kurtkę. Granatowa tunika ozdobiona była przy rękawach srebrnym wykwintnym haftem. Brodacz zrobił chytrą minę. Ci dwaj na pewno nie należeli do biednych ludzi. Popatrzył wymownie na swój prawie pusty kufel, popatrzył na kufle swoich dwóch kolegów i udał, że mocno zastanawia się nad jakimś problemem skubiąc wąską wargę. Udało się. Bracia doskonale zrozumieli gesty. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. – No dobrze. Stawiamy wam wszystkim kolejkę – powiedział wesoło Oran. – Panie Suman! Przynieś nam wszystkim jeszcze po kuflu! Barman uśmiechnął się. Lubił takich klientów. Trójka przyjaciół natychmiast przesiadła się zajmując miejsca obok braci. – Jestem Moss – przedstawił się brodacz. – Ten gruby rudzielec to Kaled, a ten łysy to Jonas. Chyba wszystkie włosy zamiast na głowie wyrosły mu na brwiach. – Odwal się – mruknął ponuro Jonas. – Miło nam. Jestem Sael a to mój brat Oran. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

8 Minta przywlokła się z kuflami. Gdyby mogła, rzuciłaby je na stół. Na szczęście postawiła tylko ze złością. Piwo mocno zafalowało. Zaraz potem powiało chłodem, jaki spłynął z wyblakłych przekrwionych oczu staruchy. Na koniec wykrzywiła prawie bezzębne usta. Prawdopodobnie był to uśmiech. Chyba miała już dosyć pracy na dzisiaj. Mężczyźni chwycili kufle i wypili po dużym chauście piwa. Odsapnęli zadowoleni, kiwając głowami. Opowieść zaczął brodacz Moss nachylając się konspiracyjnie nad ławą i ściszając głos prawie do szeptu. – Ta nasza wioska jest przekleta. Mówię wam, panowie. Towarzysze przytaknęli z przejęciem. – Weźmy takiego wójta. Miał swoją Dunę, żonkę jak się patrzy. Może nie była zbyt urodziwa, ale wierna i dobra kobieta. Gospodarna. – No i figurę miała jak młoda dzierlatka – dodał łysy Jonas dziwnie unosząc krzaczaste brwi. – O tak! Niejedna by chciała dać się objąć w pasie, o tak! – Rudowłosy Kaled zademonstrował pulchnymi dłońmi jak to można objąć bardzo wąską talię. – I nie uwierzycie panowie! Wziął rozwód, żeby ożenić się z tą, tą… tfu! – Moss machnął ręką ze złością. – Przecie to 200 kilo żywej wagi! Nawet z domu nie wychodzi tylko żre! I tyje! – A nasz barman, to co? Co mu się popieprzyło w tej głowie, żeby rzucić dziewczynę jak malina, zdrową, śliczną! Powiadam wam! Śliczna była! I co ma? – dodał Jonas z przejęciem. Spojrzeli wszyscy w stronę pomarszczonej staruchy, która przechodząc właśnie obok Sumana klepnęła go pieszczotliwie po tyłku. – Tfu! – trójka towarzyszy splunęła niemal jednocześnie pod stół wyrażając swe zdanie w sposób jednomyślny. – Jak oni to robią … to, no wiecie. – zaciekawił się nagle Jonas. – Czy w ogóle to robią! – No przecie, że robią! Małżeństwo to małżeństwo! Muszą! – Pieprzysz Moss. Nie robią! Przecie ona nie ma zębów! – A ja ci powiadam… – Ej! Panowie! Spokojnie – przerwał przekomarzanki Oran. – Robią, nie robią. Tego się nie dowiecie. No i chyba nie wasz to interes. – Co racja, to racja – zrezygnował Moss i odruchowo szarpnął brodę. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

9 – A nasz znachor? – Kaled ściszył znowu głos. – Ten to ma przesrane. Zakochał się! Ot tak, nagle! I to w kim? – Tfu! – tubylcy znowu zgodnie splunęli pod stół. – W swoim ogrodniku! – Nie! – bracia aż odchylili się do tyłu na krzesłach! – Ano, tak! A miał przecie narzeczoną, tę wdowę, pamiętacie. – No jasne, miła kobieta. Biedna, nie mogła tego znieść i wyjechała z Końcówki – dodał Kaled. – No wiecie… – zagadnął ostrożnie Sael. – Takie rzeczy zdarzają się wszędzie. Ten zakocha się w tej czy tamtej, ta rzuci tego czy tamtego, różnie. Więc to, co tu spotkało tych ludzi, to chyba nie jest coś nadzwyczajnego. – Ej panowie – Moss machnął ręką zrezygnowany. – Przecie nie mieszkacie tu, to nie wiecie. Takich przypadków u nas jest całe mnóstwo! I wiecie, żeby to młody zakochał się w młodej albo stary w starym, a to? Na chwilę zapanowało milczenie. Z uwagą obserwowali krzątaninę Sumana i Minty. Różne myśli przepływały im teraz przez głowy. – I skąd to się tak porobiło? – zapytał sam siebie Kaled i poczochrał rudą czuprynę. – Od dawna tak? – zaciekawił się Oran. – Jakiś rok… – Ja wiem, że zaraz na mnie naskoczycie, ale mam pewną teorię – prawie szepnął Moss. – No jasne! Ten znowu z tą swoją głupią teorią! – machnął ręką zdenerwowany Jonas, a Kaled prychnął ze złością. – Śmiejcie się, śmiejcie! Ale potem żebyście nie mieli pretensji do mnie, że was nie ostrzegałem! – Nie słuchajcie go panowie – powiedział donośnie Kaled. – Umyślił sobie jakieś bzdury i powtarza każdemu. Już sam zaczyna uchodzić za dziwaka. – To nie są bzdury! Ja to wiem, a przynajmniej tak to widzę. I nie jestem głupi! – Taa? To, że przeczytałeś jedną książkę to nie znaczy, że wszystko wiesz? – Umiem patrzeć i wyciągać wnioski! Nie to co wy, ciemniaki! – Ale to twoje owce padły na nosówkę w tamtym roku, wielki oczytany naukowcu! Nawet zaklęcia naszego znachora nie pomogły! Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

10 – No właśnie! I cóżeś takiego dowiedził się z tej swojej książki! Wiesz jak wyleczyć czyraki albo pozbyć się glisty? Poznałeś jakieś zaklęcie na świeżb u psa? Nie chcę ubić mojego kundla! Nawet pogłaskać go nie mogę! – dodał wzburzony Jonas. – To nie moja działka! Idź do znachora. – I mam patrzeć jak mizdrzy się do ogrodnika? – To niech kundel zdycha! – zacietrzewił się Moss. – Takiś mądry? Nic nie wiesz, tak naprawdę! – Progenitura! – zawołał ze złością Moss i w oczekiwaniu na reakcję znieruchomiał strzelając tylko spojrzeniem po przyjaciołach. Zapanowała kłopotliwa cisza. Kaled i Jonas spojrzeli niepewnie po sobie, a zaraz potem spode łba na Mossa. – Jeśli właśnie w tej chwili obraziłeś nas, to… – zagroził palcem Kaled. Bracia uśmiechnęli się pod nosem. Postanowili nie wtrącać się w kłótnię przyjaciół. – Oczywiście, że was nie obrażam! – Taa? To co to znaczy, to pro… coś tam? Moss zrobił tajemniczą minę i uśmiechnął się kpiąco. – I to jest właśnie różnica między nami! – rozparł się dumnie i wygodnie na krześle. – To jak, panowie? Chcecie posłuchać tej mojej teorii czy nie? – Słuchamy – bracia z trudem stłumili śmiech. – To może być ciekawe. Proszę mówić, panie Moss. Kaled i Jonas spochmurnieli jeszcze bardziej, ale umilkli. – Ano – Moss nabrał powietrza do płuc. – Przyjeżdża tu taki jeden młodzik. Jest może raz na dwa tygodnie, jakoś tak. Powiadam wam, panowie, jak wchodzi do karczmy, to wszystkie dziewuchy aż nogami przebierają, taki z niego przystojniak. Czasem bierze sobie jedną na noc, a każda by chciała, jak nic! Posiedzi tu dzień, dwa, zabawi się i wyjeżdża. Mówi, że handluje skórami z niedźwiedzia. Tyle ile upoluje niedźwiedzia tyle ma skór, ale ja tam nigdy u niego żadnych skór nie widziałem. – Bo przychodzi do karczmy, jak już je sprzeda, uczony człowieku! – nie wytrzymał Jonas. – Może i tak, ale jak pytałem ludzi, czy ktoś kupił kiedyś jakieś skóry z niedźwiedzia, to nikt o niczym nie wie! – oburzył się Moss. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

11 – Nie musisz każdego znać w Końcówce i nikt nie musi się tobie tłumaczyć, więc nie wiesz, co kto kupił i kiedy! – Może i tak, ale zawsze, zawsze – podkreślił Moss – kiedy ten chłopak wyjeżdża, jakieś dwa dni później jest ślub! Tego już mi nie zaprzeczycie! – Ja tam niczego takiego nie widzę – mruknął Kaled. – Boś ślepy! – Głupoty pleciesz Moss! – Nie jestem głupi! Wiem, co mówię i co widzę! – No dobrze, a wiecie, kiedy może teraz przyjechać? – zaciekawił się Oran. – Oj, lepiej nie ryzykujcie panowie. Jeszcze… tfu! … padnie na was! – Moss aż otrząsnął się. – Nie sądzę. Jesteśmy braćmi, z jednej matki i jednego ojca. – Bracia nie bracia. Wszystko możliwe. – A wy się nie boicie tu siedzieć, panie Moss? Może i na was padnie? – zapytał Sael. Przyjaciele roześmiali się serdecznie, podczas gdy Moss skrzywił i opuścił głowę. – Ja się nie boję. Każda baba jest lepsza od mojej – mruknął pod nosem zły. – Mogę się zakochać nawet w Mincie. Znowu się roześmiali. Na to konto pociągnęli zdrowo z kufli i otarli usta rękawami. – To może dlatego tu tak często jesteś, co? – śmiał się dalej Jonas. – Och, zamknij się. – No to kiedy teraz przyjedzie, ten młodzik? – nie doczekał się odpowiedzi Oran. – Zaraz… kiedy on był… jakieś tydzień temu. Tak. Będzie ze siedem dni temu, to spodziewać się go trzeba na tygodniu – powiedział Jonas. – No właśnie! – ucieszył się Kaled – Siedem dni! I gdzie masz jakiś ślub? Hę? – Popytajcie się! Na pewno jakiś był, tylko nikt nie chce się tym chwalić! Założę się, że rodzice jakiegoś biedaka płaczą teraz po katach i utrzymują wszystko w tajemnicy! – Założyć się? No dobra! Dajesz! Zakładamy się! Panowie bracia, jesteście świadkami! Jak nie było ślubu, Moss daje srebrnego, a jak był, to my dajemy po pół. – Zaraz! Po pół? To ja mam wyłożyć całego srebrnego, a wy tylko po pół? Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

12 – Nas jest dwóch! To ty chcesz zarobić całego srebrnego, a my mamy mieć tylko po pół? – A więc boicie się, co? Wiecie, że mam rację! – Tfu! Nie zakładam się z tym uczonym ciemniakiem – warknął nieprzyjemnie Kaled. – Ja też! – Tchórze! – A wy, panowie bracia, jeśli można, oczywiście, to jaki tu macie cel w naszej Końcówce? – zaciekawił się Jonas. – Cóż – odparł Oran. – Nasz ojciec to uczony człowiek. Postanowił zrobić drzewo genealogiczne naszej rodziny i okazało się, że jakieś ciotki, pociotki mieszkają właśnie tutaj. Przyjechaliśmy ustalić wszystkie pokrewieństwa. Spisać kim jest kto dla kogo, póki żyją i coś pamiętają. Na chwilę zapanowało kłopotliwe milczenie. – Drzewo gegelo…giczne? – spytał w końcu Kaled. – Całe życie pasę owce i robię wełnę. Łażę po halach, ale takich drzew nie widziałem. Co najwyżej to sosny i kosówkę. – Progenitura, panowie – uśmiechnął się tajemniczo Seal i podniósł kufel. – Napijmy się. Trzej mieszkańcy Końcówki speszyli się nieco. Znowu niepewnie spojrzeli po sobie, zastanawiając się nad tajemniczym znaczeniem słowa „progenitura” oraz próbując odgadnąć, gdzie rosną drzewa genealogiczne. Moss poprawił się na krześle i wyprostował dumnie unikając wzroku braci i próbując zachować minę kogoś, kto doskonale zna się na rzeczy. Stuknęli się kuflami i pociągnęli parę łyków. Reszta wieczoru upłynęła spokojnie i miło. Bracia rozstali się z nowo poznanymi towarzyszami krótko przed jedenastą w nocy. Wtedy też barman przyniósł dobrze przyrządzone mięso w gęstym zabielanym śmietaną sosie, pieczone ziemniaki i startą marchew. Bracia pochłonęli jadło w milczeniu, oczyszczając talerze chlebem. Po kolacji udali się do pokoju. Z przyjemnością zanurzyli się w baliach z wodą tak gorącą, że aż skóra im poczerwieniała. Byli bardzo zmęczeni i właściwie prosto z kąpieli rzucili się do łóżek. Zasnęli zdrowym mocnym snem. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

13 Przez następne dni bracia jeździli po okolicy i dyskretnie wsłuchiwali się w każdą plotkę, zbierając informacje. Z przyjemnością pogapili się na towary jakie sprzedawano na copiątkowym bazarze a nawet kupili kilka drobiazgów do uprzęży koni i haftowane miejscowym wzorem koszule. Na szczęście pogoda poprawiła się, choć słońce uparcie nie chciało pokazać swego oblicza. Najważniejsze, że ucichł wiatr i przestało padać. Wypoczęte konie rwały się do biegu i bracia z przyjemnością puścili się galopem po urokliwej okolicy. Wieczorami korzystali z usług uroczych dziewek, które odchodziły dopiero nad ranem zaopatrzone w srebrną monetę i korale, jakie bracia zakupili na bazarze. Ponadto, co nie było bez znaczenia, dziewczęta odchodziły bogate we wspomnienia, którymi później dzieliły się z przyjaciółkami, wywołując u nich zazdrość. Czwartego dnia, kiedy bracia jak zwykle siedzieli wieczorem przy stoliku tuż przy drzwiach i popijali piwo, wpadł do karczmy Moss. Odszukał braci wzrokiem i od razu podbiegł. – Mówiłem! Mówiłem! A te łamagi nie chcą mi wierzyć! Usiadł i podniósł rękę wołając barmana. Zanim ten przyszedł, Moss, łapiąc w pośpiechu powietrze, zdążył powiedzieć: – Był ślub! Bracia odruchowo opuścili swoje kufle i z ciekawością pochylili się, chcąc wysłuchać wszystkiego dokładnie i nie uronić żadnego szczegółu. – Ożenił się Ludan, taki przygłup wioskowy, ten co to tylko słomę rozrzuca w stajni u Macagi… ech, nie znacie Macagi, kowala?... W każdym razie ten przygłup ożenił się z naszą mądralińską panną co u wójta księgi przestawia z półki na półkę i nawet je czyta! Przyszedł barman i postawił kufel przed Mossem. Ten od razu chwycił go jak coś najcenniejszego na ziemi i wypił niemal połowę. – Jakbym dorwał tego młodzika, to chyba bym go ubił! Powiadam wam! Zepsuć taką pannę! Mądrą i śliczną! – Mówicie, że pracuje u wujta? – zaciekawił się Oran. – Jak ma na imię? – Junita. Tak mi jej szkoda, taka była mądra i wyszła za przygłupa, co do dziesięciu nie umie zliczyć! O co tu chodzi! Powiedzcie mi panowie! – A ta Junita… – zaczęli jednocześnie bracia. Spojrzeli po sobie, zmarszczyli brwi i żachnęli się. – O co pytacie? – znieruchomiał wyczekująco Moss. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

14 – Nic już, nic. – Acha. No więc, co teraz, panowie? Może zrobimy na niego jakąś zasadzkę? – Dajcie spokój, panie Moss. Jeszcze coś się wam przydarzy brzydkiego, jak temu nieszczęsnemu znachorowi. – To prawda. Oj, brzydko mu się przytrafiło, brzydko! Ale zostawić tak to bagno? Ech… żal, żal dziewczyny. Przez resztę wieczoru rozmawialiby dalej o przypadkach dziwnych ślubów, gdyby nie Kaled i Jonas, którzy dołączyli do towarzystwa i zaczęli opowiadać o swoich własnych sprawach. Powoli do gospody zaczęło ściągać coraz więcej gości i koło dziesiątej zabawa i wesoły gwar zapanowały na dobre. Przyszli dwaj grajkowie i muzyka spłynęła na tłumek dźwiękami fleta i lutni. Jakaś para ruszyła do tańca. I wtedy właśnie do karczmy wszedł młody człowiek w bordowym płaszczu. Stanął na chwilę przy wejściu i obdarzył wszystkich długim, powłóczystym spojrzeniem spod gęstych, czarnych rzęs. Uśmiechnął się kącikiem ust do siebie, zobaczywszy nowe twarze. Bracia spuślili wzrok, jakby nieco speszeni. Niewątpliwie młodzik posiadał niezwykłą charyzmę. Kiedy ruszył w kierunku lady, złote długie loki poruszyły się tajemniczym wiaterkiem, który pojawił się nie wiadomo skąd. Policzki na idealnej cerze porumieniały zdrowo. Błękitne jak letnie niebo oczy, zaiskrzyły się radosnym blaskiem. Dziewczęta westchnęły zachwycone. Jakby w zwolnionym tempie młodzieniec stawiał kroki lekko i cicho. Tańcząca para odruchowo umknęła na bok robiąc miejsce gościowi, a muzykanci na chwilę stracili rytm. Bordowy płaczsz zafalował płynnie, kiedy młodzieniec niedbałym gestem ramienia zrzucił go z pleców. Zdawać by się mogło, że ważył tyle co jedwab, choć z całą pewnością utkany był z ciężkiej wełny. Zgrabnie przylegające do ciała jasnobeżowe szaty, ozdobione tu i tam złotymi nićmi mówiły o dobrym guście, krawcu znającym się świetnie na swym fachu i bogactwie, w jakim się chłopak wychował. Młodzieniec stanął przy ladzie i znowu uważnie zlustrował towarzystwo. W jego spojrzeniu czaił się dziwny spokój i równowaga. Tylko bardzo uważny obserwator mógł zauważyć, że w tej chwili nie był już taki niewinny, lecz zamienił się w łowcę, który szukał ofiary. Bracia opuścili głowy. Gwar powoli powrócił, ale serca zapatrzonych panien pozostały w uśpionym zachwycie. Przybysz uśmiechnął się przyjaźnie ukazując idealnie równe i białe zęby, które odbiły blask naftowych lamp. Dziewczęta westchnęły niemal głośno. Te, które stały klapnęły na krzesła. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

15 – To on – wyszeptał Moss. Oran nie spuszczał wzroku z młodzieńca. Sael dyskretnie potrząsnął głową opuszczając włosy na twarz i przesunął się krzesłem bliżej drzwi odpinając bat. Niemal niezauważalnym gestem położył go na kolanach i przysłonił połami kaftana. Sprawdził, czy miecz jest w dobrej pozycji, by wyjąć go szybko w razie potrzeby. Tymczasem młodzieniec pewnym krokiem podszedł do ławy, przy której siedziały dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Zagadał coś i natychmiast któryś pobiegł po dodatkowe krzesło. Rozgadali się wesoło. Dziewczęta szczęśliwe szczebiotały i śmiały się nie mogąc uwierzyć, że to właśnie one mogą nacieszyć się towarzystwem cudownego młodzieńca. Oran wstał powoli i ruszył do lady. Przez ułamek sekundy uchwycił uważne spojrzenie nieznajomego, lecz szybko odwrócił wzrok. Oparł się swobodnie plecami o blat. Sprawdził dyskretnie, czy miecz luźno leży w pochwie. Obserwował. Widział jak Sael, po przeciwnej stronie gospody przygotował bat, widział jak nieznajomy chłopak dyskretnie ogląda gości i wreszcie zobaczył, jak wstaje nagle i podchodzi do lady. Suman podał kolejne piwo. Oran przełknął ślinę. Uniósł lekko kufel w geście powitania i pociągnął łyka. Młodzieniec skinął uprzejmie głową. – Jesteście tu nowi, widzę was po raz pierwszy – zagadnął swym niezwykle niskim męskim głosem, od którego dziewczęta dostają dreszczy. – A tak. Przyjechałem tu kilka dni temu. – O. Macie tu jakiś interes do załatwienia? W tej pipidówie? – Raczej za górami. Szukam przewodnika, żeby mnie przeprowadził przez szczyty. – A. Zdaje się, że wójt zna kilku. Pytaliście już? – Jeszcze nie. Na razie tak tu siedzę i trochę mi schodzi. Nie spieszy mi się za bardzo. Przyjemnie tu a Suman ma dobre piwo. – O tak. Piwo ma doskonałe. Młodzieniec wolno pokiwał głową, jakby wszystko doskonale zrozumiał. – Jestem Astam. – Miło mi. Oran. Podali sobie ręce. Przez te parę krótkich chwil Oran odniósł wrażenie, że przepłynęła przez nie fala ciepłego dreszczyka. – A ty panie ponoć sprzedajesz skóry niedźwiedzia. Przydałaby mi się z jedna. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

16 – Oj, to musisz poczekać do następnej mojej wizyty. Miałem tylko jedną i sprzedałem. Coraz mniej jest niedźwiedzi i ciężko trafić na trop. Muszę coraz dalej jeździć, żeby coś upolować. – Hm. Szkoda. Niedługo wyjeżdżam. Może jeszcze trochę powłóczę się po okolicy. Młodzieniec zastanowił się. W oczach błysnęły mu diabelskie ogniki. – A, nie obraźcie się, że zapytam, macie żonę? – Niestety nie trafiłem jeszcze na dobrą dziewczynę – zasępił się Oran. – Hm. Może tu traficie na jakąś. – Może. – Napijmy się! – zawołał nagle wesoło Astam. Uśmiechnął się do siebie. Stuknęli się kuflami i wypili. – Wybaczcie, ale muszę wracać do moich towarzyszy. – Oczywiście – Oran znowu uniósł kufel i Astam odszedł. Do północy nie działo się nic ciekawego. Muzyka grała, dwie pary przytulały się do siebie w tanecznych podskokach, a pozostali gawędzili wesoło. Jedni wchodzili, inni wychodzili. Piwo lało się do kufli. Minta szurała nogami, włócząc się od stolika do stolika, od czasu do czasu ścierając blat szmatą. Suman dźwigał jadło, które ktoś zamówił. Sael tymczasem dyskretnymi sugestiami zmusił Kaleda i Jonasa by usiedli naprzeciwko i w ten sposób zasłonili go przed resztą gości. Oran stał przy ladzie mając przed oczami całą salę. I Astama. Kiedy wreszcie atmosfera w karczmie zrobiła się nieco senna i część klientów zaczęła myśleć o powrocie do domu, Astam wstał i powolnym krokiem, udając, że podryguje do rytmu grajków, ruszył na środek sali. Tu opuścił głowę, spojrzał dyskretnie na boki i zaczął coś cicho mamrotać pod nosem. To, co się wydarzyło później, mogłoby posłużyć za temat na całkiem niezłą legendę czy pieśń, która stałaby się żelaznym repertuarem każdego barda. Niestety, nawet gdyby w tej karczmie siedziała setka pieśniarzy i bajarzy, nikt z nich nie zobaczyłby niczego. Sami bowiem staliby się częścią historii, której później nie pamiętaliby nawet w najmniejszych fragmentach. Świat stanął. Zatrzymał się w jednym uchwyconym momencie. Ludzie zastygli w najróżniejszych gestach, w półzaczętych słowach i myślach. Strumień lejącego się piwa niczym złotobrązowy sopel lodu złączył się z kuflem, tańcząca para zgięta w dziwnej pozie nie straciła równowagi i nie upadła. Serca zatrzymały się w połowie skurczów, płuca nie wypuściły powietrza i nie nabrały nowego. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

17 Astam klasnął w ręce i zatarł je zadowolony. – No! Teraz się trochę zabawimy, mości Oranie. Podszedł do nieruchomego mężczyzny, zajrzał w jego równie nieruchome oczy i po przyjacielsku poklepał po ramieniu. – Jaką dziewkę albo chłopaka ci sprezentować… hm – rozejrzał się po sali. – Ee, nic ciekawego… chyba, że … O! No proszę, mamy tu dobrze zużytą kurewkę z wybitymi zębami. Astam płynnym gestem podniósł rękę nad głową i lekko poruszył palcami. W tym momencie, powoli z niebytu, zaczęły spływać delikatne, błyszczące złotymi drobinkami smugi materii. Wijąc się i skręcając wokół siebie nawzajem uformowały przezroczysty łuk. W drugiej dłoni, którą Astam wyciągnął, pojawiła się równie delikatna, połyskująca strzała. Młodzieniec ujął ją dwoma palcami i nałożył na łuk. Wycelował w kobietę i uwolnił strzałę. Wpłynęła w nią miękko, prosto w serce, znikając całkowicie. Kobieta pozostała nieruchoma. – Teraz pan, panie Oran. Kolejna strzała zmaterializowała się w dłoniach chłopaka. Założył ją na łuk, wycelował i… znieruchomiał kompletnie zaskoczony. Oran spode łba wpatrywał się dokładnie prosto w jego oczy i nie było to przyjemne spojrzenie. Astam przełknął ślinę. – ?... Pooo…ruszyłeś się…? – wydukał niemal szeptem. – Mówiąc o odpowiedniej dla mnie dziewczynie, nie miałem na myśli zużytej kurwy, mości Astamie. – Co…? Ale jak…? – odruchowo upuścił łuk, który od razu rozpłynął się w powietrzu. – Ano tak! Dość już narozrabiałeś, bożku miłości spod ciemnej gwiazdy. Dopiero teraz zaczęło powoli docierać do chłopaka, że jego zabawa w Końcówce dobiegła końca. Decyzja była błyskawiczna. Rzucił się do ucieczki w stronę wyjścia. Nie zdążył jednak zrobić nawet kroku, kiedy błysnął elektryzującym błękitem bat. Rozwinął się w powietrzu i natychmiast jego koniec dosięgnął szyi młodzieńca. Niczym żywa istota owinął się wokół niej precyzyjnie i ścisnął. Astam zachwiał się mocno, niemal przewracając. Rozpaczliwie łapiąc powietrze, nerwowo chwycił rzemień, próbując zedrzeć go z siebie. Nie miał szans. Magiczny bat połyskując błękitem trzymał mocno. Chłopak szarpał się przez chwilę, by wreszcie zrezygnować. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

18 – Kim… jesteście… ? – Jak widzisz, nie tylko ty potrafisz zatrzymać czas. – To potrafią tylko…To… wy?... Czarni Bracia? O niee… – wycharczał zrozpaczony. – O tak, panie Astamie, czy jak tam się naprawdę nazywasz – odparł spokojnie Oran. – Za twoją głowę nieźle zarobimy. – Kto was wynajął? – A jak myślisz? Ojciec jednej nieszczęsnej panny młodej. Domyślił się, że to twoja sprawka. Zresztą, tutaj też już ktoś zaczynał cię obserwować. Jeszcze trochę i znowu byś nam uciekł. Można powiedzieć, że znaleźliśmy cię w ostatnim momencie. – Ktoś mnie obserwował? Kto? – Dla ciebie to już nieważne. Nie będziesz miał okazji zemścić się na nim. Jak widzisz, dobrze wykonujemy swój zawód. Sprawiasz ludziom sporo miłosnych kłopotów, panie Astam. Przyznaję, że nieźle się za tobą nauganialiśmy. Umiesz się dobrze maskować, ale na szczęście lubisz wyłącznie dobre karczmy, dobre jedzenie i ładne dziewki. Sporo piwa wypiliśmy dzięki temu. No, ale to już ostatnia karczma gdzie mogłeś się schować. Dalej są już tylko góry. Widzisz, gdybyś pozwolił, by ludzie spokojnie cię czcili, gdybyś od czasu do czasu robił im drobną przysługę, pomagając spełniać marzenia, nie byłoby nas tutaj. W końcu taka jest twoja profesja. Ale tobie to nie wystarczyło. Musiałeś zaszaleć. Na szczęście uśpiłeś swoją czujność i to było bardzo „uprzejme” z twojej strony. – Ale ja nie robię nic złego – charczał dalej Astam. – Daję tym ludziom szczęście! – No proszę cię! – wywrócił oczami zniecierpliwiony Oran. – Chyba nie chcesz, żebym ci teraz robił wykład, co to jest prawdziwa miłość. Tobie! Bożkowi miłości! – Oni naprawdę są szczęśliwi! – Jesteś łajdak nad łajdaki, panie Astam. Sael mocniej pociągnął batem. Pod rzemieniem na szyi wykwitła czerwona pręga nadbiegła krwią. – Aj! Boli! – Naprawdę znudziło ci się wysłychiwanie pochwał, komplementów i modlitw do ciebie? Znudziło ci się przyjmować dary z owoców? – kontynuował Oran, po czym zastanowił się nagle. – No dobra. To mogę zrozumieć. Ale to nie Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

19 usprawiedliwia tego, co tu zrobiłeś! Sporo nałajdaczyłeś. Nadszedł czas pokuty, panie Astam. – Dobra! Macie mnie! Rzygam już tymi cholernymi modłami i owocami! Chciałem czegoś innego! – Jednym słowem zapomniałeś, kim jesteś. Hm. Czas, byś sobie o tym przypomniał, panie Astam. W Chaosie! – O nie, nie, nie! Tylko nie Chaos! Proszę! Zamkną mnie na całe wieki, zanim zbiorą się sędziowie! Błagam! A co z ludźmi? Potrzebują mnie! – długi potok próśb, obietnic i przeprosin wylał się z zaciśniętego batem gardła. Astam nie mógł uwierzyć w swoją porażkę. – Ludzie doskonale poradzą sobie bez ciebie. – Nie wszyscy! – Dość. Nie chce mi się już z tobą gadać. Trzeba było wcześniej pomyśleć o konsekwencjach swoich wybryków. – Wiem! Byłem głupi! – Cieszy nas, że potrafisz prawidłowo określić swoją inteligencję – powiedział Sael. – Tak więc, komu w drogę, temu czas. Chaos czeka! Oran wyjął z pochwy miecz i nie używając zbyt wielkiej siły, wbił go do połowy w drewnianą podłogę. Błysnęły złote iskry i zaklęty miecz wszedł w nią jak nóż w masło. Magia rozpłynęła się w powietrzu i karczma lekko zadrżała. Podłoga rozdarła się niczym kartka papieru ukazując czarną nieskończoną otchłań. Strach zadrżał w sercu bożka, kiedy Sael pchnął go w kierunku szramy. – Nie! Proszę! Błagam! – Chłopak nie mógł uwierzyć, że to nie sen. To się działo naprawdę. Wpatrywał się przerażony w czerń usiłując cofać stopy i jednocześnie utrzymywać równowagę tuż nad przepaścią. – Hm. Może dam ci szansę na łagodniejszy wyrok. Kto wie, może się za tobą wstawimy – zastanowił się nagle Oran w sposób wybitnie teatralny. Nie był dobrym aktorem, ale to i tak wystarczyło, by bożek poczuł odrobinę nadziei. – Mów! Zrobię wszystko, czego chcecie! – Pozbierasz swoje strzały, mości Astamie. Powyciągasz wszystkie, ze wszystkich serc i zniszczysz je. Nie tylko z tej wioski. Wszystkie. Rozumiesz? – Tak, Tak! Oczywiście! Ale ujmiecie się za mną? – Niczego nie obiecujemy. – Już, już to robię.. – jęknął bożek. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

20 Sael poluzował nieco bat przy szyi. Astam podniósł do góry rękę. Drżała. Chwilę później w dłoni zaczęły materializować się błyszczące złotym pyłem przezroczyste strzały. Chłopak szybko ścisnął palce w pięści. Złoty dymek rozpłynął się w powietrzu i zniknął. Znowu otworzył dłoń i ponownie pojawiły się strzały. – Sporo się nastrzelałeś, mości Astamie. Ile ich było? – zapytał z ciekawości Sael. – Nie pamiętam…– bąknął nieco speszony chłopak. – Czyli sporo. I nawet na sekundę nie ugryzło cię sumienie? – Byłem głupi. Już nigdy więcej tego nie zrobię – bożek postanowił udawać skruchę. – To prawda. Już nigdy więcej – pokiwał głową Oran. Zabrzmiało to dziwnie groźnie. Z całą pewnością bracia nie uwierzyli w nagłą obietnicę poprawy. Zbyt wiele razy mieli do czynienia z niepokornymi bogami i duchami, by dać się na to nabrać. – A co z moją przyszłą narzeczoną? Tą kurewką pod ścianą? – Och, ta… nie jest połączona z inną strzałą, więc jutro jej strzała sama zniknie. – Mam rozumieć, że przez całą noc ta biedaczka będzie się wdzięczyć sama do siebie? – Eee… No dobrze. – Astam znowu wyciągnął rękę i na dłoń spłynęła mgiełka w kształcie strzały. Zmiął ją w garści. – Prawdziwy świntuch z ciebie. Jeśli jeszcze kogoś zostawiłeś z tym problemem, to powinieneś zacząć się poważnie martwić o swój los i tak już przesrany – zagroził Sael i znowu ścisnął bat jakimś cichym zaklęciem. – Nie, nie. Już wszystko zebrałem. Przysięgam! – To dobrze. Popatrz teraz na tych ludzi, na tę karczmę i zapamiętaj smak piwa, bo to ostatnia karczma, w której gościłeś. – Ale pamiętacie co obiecaaa… Nie dokończył słowa. Sael zaszedł go z tyłu i z całej siły kopnął w zadek. Chłopak zachwiał się i wpadł w czerń otchłani przy okazji rozwijając bat. Zawirował przy tym niczym bąk. Zniknął na zawsze, natychmiast zapomniany przez wszystkich, których kiedykolwiek spotkał. Sael z wieloletnią wprawą szarpnął batem. Ten błysnął lekkim błękitem, po czym sam, niczym wąż, zwinął się w okręgi i ulokował przy boku łowcy, jakby przez cały czas go nie opuszczał. Teraz Oran wyciągnął miecz z podłogi i wielka szrama natychmiast znikła. Chaos zamknął swój śmietnik. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

21 Świat natychmiast ożył, zupełnie nie wiedząc, czego przed chwilą był świadkiem. Oran nieśpiesznie wsadził miecz do pochwy. Na szczęście klientela zajęta była swoimi sprawami i nie miała ochoty dochodzić, kiedy dwóch wielkich gości zdążyło zmienić miejsce. Bracia ruszyli do wyjścia. – Idziecie już panowie? Nie zostaniecie jeszcze? – zagadnął Moss zachęcająco wskazując na puste krzesła i misę pełną ciastek. – Niestety, jutro musimy ruszać w drogę. – Szkoda. A ten… chłopak? – Moss ściszył tajemniczo głos. – Jaki chłopak? – udał zdziwienie Oran. – Eee... właściwie… sam nie wiem, o co chciałem zapytać – zmarszczył brwi Moss i zasępił się. – Co to ja chciałem... – Jutro sobie przypomnicie – uśmiechnął się życzliwie Sael. – Dobranoc panowie. Zajrzymy jeszcze do koni i idziemy się wyspać przed podróżą. Dziękujemy za mile spędzony czas i życzymy szczęścia wam i waszej Końcówce, jakkolwiek to zabrzmiało. Roześmiali się wszyscy serdecznie. – Ano, dobranoc, w takim razie. Bracia opuścili gospodę. Pamięć mieszkańców Końcówki powoli zaczęła zacierać wszelkie ślady po niefortunnym handlarzu skórami niedźwiedzia. Za dwa dni nikt już nie będzie pamiętał niczego, co było w jakikolwiek sposób powiązane z Astamem. I to było dobre. Teraz Końcówka sama już będzie musiała uporać się z wieloma problemami. Oto bowiem Suman, kiedy rano otworzy oczy, odkryje przerażony, że wtula się w zwiędnięte ciało okropnej staruchy, znachor z pewnością spędzi długie godziny pod prysznicem plując i szorując ciało do czerwoności, podobnie jak jego ogrodnik, a Junita i wójt… Zbyt wiele wydarzy się niebawem w Końcówce. Z ulgą odetchną też inne wioski. Mieszkańcy długo jeszcze będą opowiadać sobie o niezwykłych ślubach. Kto wie, może powstaną na ten temat różne pieśni. Z pewnością jednak w wielu wywołają żenadę, jakieś rozdrażnienie czy złość. Ofiary obrzydliwych psikusów i ich krewni będą przeżywali traumę do końca swych dni, starając się zrozumieć, co się właściwie wydarzyło i dlaczego. Od nowa będą próbowali poukładać sobie życie i zapomnieć o wszystkim. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

22 Bracia wyjechali z wioski z samego rana. Wypoczęte czarne konie z nową energią pognały przed siebie. Tuż przed wjazdem do lasu bracia jeszcze raz spojrzeli na urokliwą dolinę i wieś tonącą w budzącej się po zimie świeżej zieleni. Z tęsknotą oparli wzrok na szczytach górskich, po których mieli ochotę powędrować. Czas jest jednak tym, co wyznacza kolejność działania każdego, nawet tego, kto potrafi go na chwilę zatrzymać. Pieczę nad nim trzymają obowiązki. – Nareszcie do domu. Dość już mam tych karczm. – westchnął z ulgą Sael. – A może sprawdzimy jeszcze raz Gartana w Sutrze? – Bożka pieniędzy? Nie chce mi się. Obiecał, że się poprawi. – Naprawdę w to wierzysz? Pewnie znowu zaczyna się się nadmiernie bogacić – zmarszczył brwi Oran. – Pewnie tak. Z drugiej strony jednak, no wiesz, pieniądz to pieniądz. Nigdy go nie jest za dużo. Może i nam by co odpalił, za milczenie na przykład – zastanowił się nagle Sael. Zrobił przy tym bardzo poważną minę i wyczekująco wpatrzył się w brata. – Co? Co chcesz przez to… Ty chyba…? – Oran aż zesztywniał z oburzenia. Sael roześmiał się głośno i pogonił konia. – Do roboty, brachu! Zajrzyjmy do tej Sutry – zawołał. – Żartowniś – Oran odetchnął z ulgą i dogonił brata. Do Sutry dotarli w trzy dni…, ale to już początek innej historii. Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm

23Ebookpoint.pl kopia dla: monibor@poczta.fm