kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Ballard James Graham - Wyspa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Ballard James Graham - Wyspa .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BALLARD JAMES GRAHAM
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 98 stron)

J. G. BALLARD WYSPA

Tytuł oryginału angielskiego A CONCRETE ISLAND 1973 by J. G. Ballard „Czytelnik” – Warszawa 1982

James Graham Ballard współczesny pisarz brytyjski urodził sie w roku 1930 w Szanghaju. Wojnę spędza w japońskim obozie, potem studiuje medycynę w Cambridge i służy w lotnictwie. Debiutuje w roku 1956 opowiadaniami science fiction. Ballard stworzył własny typ tego rodzaju prozy zwracając się ku „kosmosowi wewnętrznemu” człowieka i twierdząc, że „jedyną naprawdę obcą planetą jest Ziemia”. Od lat sześćdziesiątych był współtwórcą “nowej fali”, prądu łączącego awangardowe poszukiwania z fantastyką naukową. W latach siedemdziesiątych odchodzi stopniowo od science fiction i pisze powieści symboliczne: „Wyspa” 1974 (The Concrete Island), „High-Rise” 1975, „The Unlimited Dream Company” 1979. Twórczość Ballarda we wszystkich okresach obraca się wokół niszczącego działania czasu w charakterystycznym dla znacznej części prozy brytyjskiej nastroju upadku i przemijania. Jednym z obsesyjnie powracających obrazów-znaków czasu jest wypadek drogowy (lub lotniczy). „Wyspa” jest opowieścią o „dobrze urządzonym” przedstawicielu współczesnej cywilizacji przemysłowej, który na skutek wypadku zostaje nagle wyrzucony poza granice świata autostrad i wieżowców.

1. PRZEZ BARIERĘ OCHRONNĄ Parę minut po trzeciej 22 kwietnia 1973 roku trzydziestopięcioletni architekt Robert Maitland jechał najszybszym pasmem zjazdu z Trasy Zachodniej w centrum Londynu. Sześćset jardów za połączeniem z nowo zbudowanym odgałęzieniem trasy M4, kiedy jego Jaguar przekroczył prędkość 70 mil na godzinę, trzasnęła przednia guma po stronie kierowcy. Wybuch powietrza, odbity od betonu, odezwał się echem w czaszce Roberta Maitlanda. W ostatnich sekundach przed wypadkiem wczepił się w rozlatane szprychy kierownicy, ogłuszony po uderzeniu głową o chromowy słupek. Wóz tańczył po pustej autostradzie, szarpiąc nim jak marionetką. Rozerwana opona czarnym ukośnym śladem przekreślała białe linie znaczące łagodną krzywiznę autostrady. Pozbawiony kontroli wóz przebił płot z sosnowych żerdzi, tworzący prowizoryczną barierę wzdłuż skraju szosy, i przeskoczywszy twarde pobocze zjechał po trawiastym stoku nasypu. Trzydzieści jardów dalej zatrzymał się na rdzewiejącym podwoziu przewróconej taksówki. Niezbyt poszkodowany w tym gwałtownym zderzeniu, w którym otarł się o śmierć, Robert Maitland leżał na kierownicy, a jego spodnie i marynarka, usiane odpryskami przedniej szyby, wyglądały jak zrobione z błyszczącej lamy. W pierwszych chwilach po odzyskaniu przytomności Maitland niewiele pamiętał z wypadku poza odgłosem pękającej dętki, słońcem przesuwającym się raptownie, kiedy samochód wyłaniał się z tunelu pod wiaduktem, i ukłuciami odłamków rozbitej szyby na twarzy. Ciąg gwałtownych wydarzeń trwających zaledwie ułamki sekundy otworzył się i zamknął za nim jak wrota piekieł. – … mój Boże… Maitland słuchał własnego głosu, rozpoznając słaby szept. Jego dłonie wciąż jeszcze leżały na popękanych szprychach kierownicy, z palcami rozcapierzonymi bezwładnie, jak po sekcji zwłok. Wparł dłonie w kierownicę i wyprostował się. Samochód stał na pochyłości wśród pokrzyw i wysokiej trawy. Ze zgniecionej chłodnicy z sykiem tryskała para, wypluwając krople rdzawej wody. Z silnika wydobywał się pusty odgłos, mechaniczny charkot śmierci. Maitland spojrzał pod tablicę rozdzielczą uświadomiwszy sobie nienaturalną pozycję nóg. Jego stopy leżały między pedałami, jakby je tam umieściła tajemnicza grupa

specjalistów zajmująca się inscenizacją wypadków. Poruszył nogami i uspokoił się, kiedy przybrały zwykłą pozycję po obu stronach kolumny kierownicy. Pedały reagowały na nacisk jego stóp. Maitland przestał interesować się trawą i autostradą za oknami i zaczął drobiazgowy przegląd swego ciała. Sprawdził uda i brzuch, strząsnął okruchy szkła z marynarki i obmacał klatkę piersiową szukając śladów złamań. W lusterku obejrzał głowę. Na prawej skroni miał trójkątne skaleczenie w kształcie kielni. Czoło pokrywały bryzgi błota i oleju, które wpadły przez wybitą przednią szybę. Maitland rozmasował twarz, żeby przywrócić życie pobladłej skórze i mięśniom. Jego mocna szczęka i napięte policzki były zupełnie pozbawione krwi. Z lusterka wpatrywały się w niego oczy puste i nieruchome, jakby patrzył na chorego umysłowo brata bliźniaka. Dlaczego jechał tak szybko? Wyszedł z biura na Marylebone o trzeciej chcąc uniknąć szczytowego ruchu i miał dość czasu, żeby jechać bezpiecznie. Pamiętał, jak wjeżdżał na centralne rondo Trasy Zachodniej i dodawał gazu przed tunelem wiaduktu. Miał jeszcze w uszach odgłos opon, kiedy tarły o betonowy krawężnik wznosząc tuman kurzu i opakowań po papierosach. W momencie, kiedy wyłaniał się z krypty tunelu, kwietniowe słońce błysnęło tęczą na przedniej szybie oślepiając go na ułamek sekundy… Rzadko używany pas bezpieczeństwa zwisał z zaczepu przy jego ramieniu. Maitland musiał przyznać, że niezmiennie przekraczał dozwoloną szybkość. Z chwilą gdy znalazł się w samochodzie, jakiś atawistyczny gen, jakiś rys popędliwości, brał górę nad jego ostrożnym zazwyczaj i logicznym charakterem. Dzisiaj, kiedy pędził autostradą zmęczony trzydniową konferencją i rozdwojony wewnętrznie tym, że miał zobaczyć żonę po tygodniu spędzonym z Heleną Fairfax, nieomal świadomie spowodował wypadek, może jako rodzaj dziwacznego usprawiedliwienia. Kręcąc głową nad samym sobą Maitland wybił ręką resztę szyby. Zobaczył zardzewiałe podwozie przewróconej taksówki, na której utknął jego Jaguar. W pobliżu leżało kilka innych wraków na wpół zarośniętych pokrzywami, odartych z opon i chromowych ozdób, z pootwieranymi, przeżartymi rdzą drzwiczkami. Maitland wyszedł z samochodu i stanął w wysokiej po pas trawie. Kiedy dla złapania równowagi dotknął dachu, gorący lakier sparzył mu dłoń. Za wysokim nasypem nieruchome powietrze było nagrzane popołudniowym słońcem. Autostradą przejeżdżało kilka samochodów, widział ich dachy nad balustradą. Jaguar wyrył w ubitej ziemi nasypu głębokie koleiny, niczym nacięcia gigantycznego skalpela, znaczące punkt, w którym wyskoczył z drogi, za tunelem wiaduktu. Ten odcinek autostrady wraz z drogami dojazdowymi na zachód od ronda został oddany do użytku zaledwie przed dwoma miesiącami i bariery ochronne miały być dopiero instalowane. Maitland brodząc przez trawę podszedł do przodu auta. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby stracił nadzieję na dojechanie do najbliższego wjazdu. Cały przód został wgnieciony, jak zapadnięta twarz. Trzy z czterech reflektorów były stłuczone, atrapa zaś wbita w plaster miodu chłodnicy. Przy zderzeniu silnik przesunął się odkształcając ramę podwozia. W nozdrza Maitlanda, kiedy schylił się, żeby obejrzeć koła, uderzyła ostra woń płynu

odmrażającego i gorącej rdzy. Do kasacji. Niech to diabli, lubił ten wóz. Przeszedł wśród trawy do poletka nagiej ziemi między Jaguarem a nasypem. Ku jego zdziwieniu nikt jeszcze nie przystanął, żeby mu udzielić pomocy. Kierowcy wyjeżdżający z mroku wiaduktu na szybki prawy wiraż zalany popołudniowym słońcem byli widocznie zbyt zajęci, żeby zauważyć wyłamane drewniane ogrodzenie. Maitland spojrzał na zegarek. Trzecia osiemnaście, niewiele ponad dziesięć minut od wypadku. Brodząc w trawie odczuwał oszołomienie, jak człowiek, który był przed chwilą świadkiem jakiegoś wstrząsającego wydarzenia: karambolu na szosie lub publicznej egzekucji… Obiecał ośmioletniemu synowi, że odbierze go ze szkoły. Maitland wyobrażał sobie, jak David czeka w tej chwili cierpliwie przed bramą parku Richmonda obok szpitala wojskowego nie podejrzewając, że ojciec jest sześć mil od niego uwięziony przy rozbitym samochodzie u stóp nasypu autostrady. Jak na ironię przy tej ciepłej wiosennej pogodzie szereg inwalidów wojennych siedzi na pewno w swoich fotelach na kółkach przy bramie parku demonstrując chłopcu różne rodzaje kalectwa, których mógł doznać jego ojciec. Maitland wrócił do Jaguara rozgarniając przed sobą szorstką trawę. Nawet ten niewielki wysiłek wystarczył, by krew napłynęła mu do twarzy i piersi. Rozejrzał się dokoła po raz ostatni stanowczym spojrzeniem człowieka lustrującego niemiłe miejsce, które wkrótce opuści na zawsze. Nadal był pod wpływem szoku, ale zaczynał już odczuwać ból w udach i klatce piersiowej. Siła uderzenia rzuciła go jak urwany worek bokserski na kierownicę; specjaliści od bezpieczeństwa nazywają to skromnie wtórnym zderzeniem. Żeby się uspokoić, oparł się o bagażnik Jaguara; chciał utrwalić w pamięci to miejsce z bujną trawą i porzuconymi samochodami, gdzie omal nie stracił życia. Osłaniając oczy przed słońcem Maitland stwierdził, że rozbił się na małej wyspie, długiej może na dwieście jardów i trójkątnej w kształcie, położonej u zbiegu trzech autostrad. Wierzchołek wyspy wskazywał zachodzące słońce, którego ciepłe promienie padały na odległe studia telewizyjne White City. Podstawę stanowił wiadukt biegnący w kierunku południowym na wysokości siedemdziesięciu stóp. Podtrzymywały go potężne betonowe słupy, a jego sześciopasmową jezdnię zasłaniały bariery z blachy falistej mające chronić przed ochlapaniem pojazdy przejeżdżające niżej. Za plecami Maitland miał północną granicę wyspy, wysoki nasyp Trasy Zachodniej, z której wyskoczył. Przed sobą widział południową granicę, stromą skarpę trójpasmowej drogi bocznej, łączącej się z autostradą przy wierzchołku wyspy. To niedawno obsiane trawą zbocze, mimo że oddalone nie więcej niż o sto jardów, zdawało się być ukryte za przegrzanym powietrzem wyspy, za zielskiem, porzuconymi samochodami i sprzętem budowlanym. Na drodze bocznej był ruch, ale metalowe bariery ochronne zasłaniały kierowcom wyspę. Wysokie maszty trzech tablic informacyjnych wznosiły się z betonowych podstaw wbudowanych w pobocze. Maitland odwrócił się, kiedy autostradą przejeżdżał autobus linii lotniczych. Udający się

do Zurichu, Stuttgartu i Sztokholmu pasażerowie siedzieli na górnym piętrze sztywno jak wycieczka manekinów. Dwaj z nich, starszy mężczyzna w białym płaszczu i młody Sikh w turbanie na małej głowie, spojrzeli z góry na Maitlanda, krzyżując z nim spojrzenia na kilka sekund. Maitland postanowił nie dawać znaków. Co mogli o nim pomyśleć? Z górnego piętra autobusu jego Jaguar wyglądał zapewne na nie uszkodzony i mogli go wziąć za jakiegoś inspektora lub inżyniera drogowego. Pod wiaduktem, na wschodnim krańcu wyspy, płot z siatki oddzielał trójkąt ziemi niczyjej od terenu pełniącego funkcję nieoficjalnego wysypiska śmieci. W cieniu betonowego łuku kryło się kilka uszkodzonych wozów meblowych, stos zdjętych tablic reklamowych, góry opon i metalowego złomu. O ćwierć mili na wschód za wiaduktem widać było za ogrodzeniem z siatki centrum handlowe. Czerwony piętrowy autobus okrążał mały plac, mijając pasiaste markizy licznych sklepów. Z wyspy nie było innego wyjścia, jak tylko przez skarpy. Maitland wyjął kluczyki ze stacyjki i otworzył bagażnik Jaguara. Szanse, że zabłąkany włóczęga albo zbieracz złomu znajdzie samochód, były minimalne: wyspę odcinały od otaczającego świata z dwóch stron strome zbocza nasypów i druciana siatka z trzeciej. Obowiązkowe uporządkowanie terenu nie zostało jeszcze wykonane przez budowlanych i pierwotny stan tego zapuszczonego kawałka ziemi z jego rdzewiejącymi wrakami i zielskiem pozostawał na razie nietknięty. Maitland chciał wyjąć z bagażnika skórzany neseser i o mało nie zemdlał z wysiłku. Krew natychmiast odpłynęła mu z głowy. Zrezygnował i oparł się bezwładnie o otwartą pokrywę bagażnika. W wypolerowanym kołpaku tylnego koła zobaczył swoje zniekształcone odbicie. Jego wysoka sylwetka była pogięta, jak groteskowy strach na wróble, a blada twarz rozpływała się na wypukłych powierzchniach karoserii w grymasie szaleńca, z jednym uchem na szypułce o sześć cali od głowy. Kraksa wstrząsnęła nim bardziej, niż sobie z tego zdawał sprawę. Maitland oceniał zawartość bagażnika: torba z narzędziami, stos czasopism architektonicznych i kartonowe pudło z sześcioma butelkami białego Burgunda, które wiózł swojej żonie Catherine. Po śmierci dziadka w zeszłym roku matka Maitlanda dawała mu wina z jego zapasów. – Maitland, przydałoby ci się coś wypić – powiedział do siebie na głos. Zamknął bagażnik, potem z tylnego siedzenia wziął płaszcz deszczowy, kapelusz: i teczkę. Zderzenie wytrząsnęło spod siedzeń garść zapomnianych drobiazgów: do połowy opróżnioną tubę kremu do golenia, pamiątkę z wakacji, spędzonych z doktor Helen Fairfax w La Grandę Motte, odbitkę referatu, który wygłosiła na seminarium pediatrycznym, paczkę cienkich papierosów Catherine, które schował, kiedy usiłował oduczyć ją od palenia. Z teczką w lewej ręce, w kapeluszu na głowie i z płaszczem przerzuconym przez prawe ramię Maitland ruszył w stronę nasypu. Była trzecia trzydzieści jeden, wciąż niecałe pół godziny od wypadku. Po raz ostatni spojrzał za siebie na wyspę. Już teraz wysoka po pas trawa, w której jego niepewne ruchy wokół samochodu pozostawiły kręte korytarze, zaczynała wstawać, prawie

zasłaniając srebrnego Jaguara. Nad wyspą unosiła się słaba żółta poświata, odrażająca mgła, która zdawała się sączyć z trawy, pokrywając ziemię, jak ropa niezagojoną ranę. Pod wiaduktem zahuczał dieslowski silnik ciężarówki. Odwróciwszy się plecami do wyspy Maitland podszedł do podnóża nasypu i zaczął wspinać się po miękkim zboczu. Wejdzie na nasyp, zatrzyma przejeżdżający samochód i pojedzie do domu.

2. NASYP Ziemia płynęła wokół niego jak ciepła błotnista rzeka. W połowie skarpy Maitland tonął po kolana w obsuwającym się zboczu. Nie ubita warstwa gleby, która miała tylko utrzymać nasiona trawy, nie została jeszcze umocniona źdźbłami przebijającymi się na powierzchnię. Maitland z wysiłkiem szukał jakiegoś oparcia używając teczki jako szufli. Wysiłek tej wspinaczki! wyczerpał go prawie zupełnie, lecz zmuszał się do dalszej pracy. Poczuwszy smak krwi w ustach zatrzymał się i usiadł. Kucnął na sypkim zboczu, wyjął z kieszeni chustkę i dotknął języka i warg. Czerwona plama utworzyła odbicie jego ust, jak zakazany pocałunek. Maitland pomacał wrażliwą skórę na prawej skroni i policzku. Skaleczenie biegło od ucha do prawej dziurki od nosa. Przyciskając palec pod nosem wyczuwał skaleczone dziąsło i ruszający się kieł. Zatrzymawszy się dla złapania tchu, Maitland słuchał odgłosów nad głową. Tunel pod wiaduktem rozbrzmiewał nieustannie hukiem silników. Po drugiej stronie wyspy na drodze dojazdowej był teraz duży ruch i Maitland machał płaszczem do przejeżdżających samochodów, kierowcy jednak wpatrywali się w drogowskazy nad głową przed wjazdem na autostradę. W popołudniowym świetle rysowały się wieżyce dalekich biurowców. Przeszukując wzrokiem ciepłą mgłę nad Marylebone prawie rozpoznawał swój budynek. Gdzieś tam za szklaną ścianą na siedemnastym piętrze jego sekretarka przepisywała na maszynie porządek dzienny posiedzenia komisji finansowej mającej się odbyć w przyszłym tygodniu, ani przez chwilę nie podejrzewając, że jej szef brocząc krwią siedzi na nasypie autostrady. Jego ramionami wstrząsnął gwałtowny dreszcz, który odczuł aż w przeponie. Z trudem opanował skurcz, przełknął flegmę podchodzącą do gardła i spojrzał na Jaguara, wracając myślą do wypadku. To była głupota, że zlekceważył ograniczenie prędkości. Nie mógł się doczekać, kiedy znów zobaczy Catherine i odetchnie w ich chłodnym, surowym mieszkaniu z dużymi, białymi pokojami. Po kilku dniach z Helen Fairfax czuł, że się dusi w ciepłym, przytulnym mieszkaniu rozsądnej lekarki. Wstał i bokiem zaczął się wspinać po stoku. O dziesięć stóp nad głową miał twarde pobocze autostrady i barierę z drewnianych kozłów. Rzucił w górę teczkę i poruszając się jak krab na stopach i łokciach wdrapał się

wyżej, aż sięgnął obiema rękami betonowego krawężnika i wciągnął się na drogę. Wyczerpany wspinaczką usiadł chwiejnie na drewnianym koźle i wytarł ręce o spodnie. Teczka i płaszcz leżały u jego stóp w postaci brudnego tobołka, jak bagaż włóczęgi. Koszula pod marynarką przemokła od potu. W ustach miał pełno krwi i połykał ją bez przerwy. Wstał i zwrócił się w stronę nadjeżdżających samochodów. Trzy rzędy pojazdów pędziły w jego kierunku. Wypadały z tunelu pod wiaduktem i przyśpieszały na łuku. Zaczęła się godzina szczytowego ruchu. Potęgowany przez ściany i dach tunelu hałas odbijał się od betonu wokół Maitlanda zagłuszając jego pierwsze okrzyki. Co jakiś czas pojawiał się między mknącymi pojazdami niewielki odstęp, ale nawet podczas tych pierwszych minut, kiedy Maitland stał machając teczką i płaszczem, setki samochodów wiozących swoich kierowców do domu jechały stłoczone prawie zderzak w zderzak. Maitland postawił teczkę patrząc na sznur mijających go z sykiem maszyn. Czerwone sosnowe kozły potrącane przez przyśpieszające wozy tworzyły nieciągłą linię. Nisko na zachodniej stronie nieba jaskrawe słońce świeciło prosto w oczy kierowcom wyjeżdżającym spod wiaduktu na szybki wiraż w prawo. Maitland spojrzał na siebie. Marynarkę i spodnie miał przepocone, ubrudzone gliną i smarem: nawet jeżeli go ktoś zauważy, nie będzie skory, żeby go podwieźć. Poza tym było prawie niemożliwe zwolnić tutaj i stanąć. Napór innych samochodów za plecami, uwolnionych wreszcie od długich ciężarówek, które zawsze blokowały ruch na Trasie Zachodniej w godzinach szczytu, zmuszał do bezwzględnej jazdy przed siebie. Chcąc się ustawić w bardziej widocznym punkcie Maitland zrobił parę kroków po wąskim poboczu. Na szybkim wirażu nie przewidziano miejsca dla pieszych i samochody, pędzące z prędkością sześćdziesięciu mil, prawie ocierały się o niego. Nadal niosąc teczkę i płaszcz posuwał się wzdłuż linii kozłów, odsuwając je kolejno z drogi. Wymachiwał kapeluszem w wypełnionym spalinami powietrzu i krzyczał przez ramię w ryku silników: – Pomocy…! Stop…! Proszę zjechać…! Dwa kozły, przewrócone jeden na drugi przez przejeżdżającą ciężarówkę, zagrodziły mu drogę. Rzędy pojazdów przepływały skręcając pod tablicą kierunkową na autostradę. Światełka stopu błyskały i słońce odbijało się od szyb elektrycznymi lancami. Za plecami Maitlanda, kiedy omijał kozły, zabeczał ostrzegawczo klakson. Samochód przemknął o cal od jego prawego biodra, gniewny pasażer odwrócił się w oknie. Maitland odsunął się i zobaczył na najbliższym paśmie biały korpus wozu policyjnego. Jechał z równomierną prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, o kilka stóp za zderzakiem poprzedzającego go samochodu, ale kierowca obejrzał się na Maitlanda. – Stać…! Policja…! Maitland machał i kapeluszem, i teczką, ale fala pojazdów uniosła samochód policyjny. Próbując biec za nim Maitland omal nie został potrącony błotnikiem taksówki. Czarna limuzyna wyskoczyła na niego z tunelu, umundurowany kierowca dostrzegł go w ostatniej chwili.

Uświadomiwszy sobie, że może być przygnieciony do kozłów, Maitland odsunął się od nich. Piekła go prawa ręka uderzona przez samochód. Skóra została zdarta o skraj szyby albo boczne lusterko. Owinął ranę zakrwawioną chustką do nosa. W odległości kilkuset kroków, po drugiej stronie wiaduktu, stała budka telefoniczna, ale wiedział, że wejście do tunelu oznaczało śmierć. Maitland cofnął się skrajem drogi i zajął stanowisko w miejscu, gdzie jego Jaguar wyskoczył z trasy. Włożył płaszcz, pozapinał się schludnie, poprawił kapelusz i machał spokojnie na przejeżdżające samochody. Z zimną wściekłością wykrzykiwał jej imię ku samochodom, jak dziecko rzucając nim w skręcające światła. Zatoczył się z powrotem na drogę, blokując skrajne pasmo i wymachując teczką, jak oszalały sędzia na torze wyścigowym. Ku jego zdziwieniu ruch jakby zareagował i z lekka się przerzedził. Po raz pierwszy pojawiła się w strumieniu pojazdów przerwa i można było poprzez tunel dostrzec skrzyżowanie Trasy Zachodniej. Po drugiej stronie jezdni ciągnął się środkowy pas, wąska wysepka szerokości czterech stóp, ze ścieżką dla pracowników obsługi między dwiema barierami ochronnymi. Maitland oparł się o kozioł, usiłując skoncentrować się za wszelką cenę. Miał świadomość, że połowa jego umysłu pogrążona jest w pijackim delirium, ale z trudem udało mu się opanować. Jeżeli zdoła przedostać się na drugą stronę jezdni, będzie mógł cofnąć się do skrzyżowania, gdzie był telefon alarmowy. Wyprostował się, zły, że stracił tyle czasu. Z rozjaśnioną głową czekał na przerwę w strumieniu pojazdów. Zbliżała się procesja kilkunastu samochodów, za nią druga grupa z autobusem linii lotniczych na końcu. Przejechała ciężarówka holująca uszkodzony mikrobus i zasłoniła widok Maitlandowi, kiedy pochylony obserwował w mroku grę świateł na podjeździe do tunelu. Na drodze nie było żadnego wozu poza piętrową przyczepą do przewozu samochodów. Kierowca zrobił gest, jakby proponował Maitlandowi podwiezienie. Maitland zignorował go, czekając niecierpliwie, aż przetoczy się długa przyczepa. Miał wolną drogę przed następną serią zbliżających się reflektorów. Ściskając teczkę ruszył biegiem przez jezdnię. Był w połowie drogi, kiedy usłyszał bek ostrzegawczego klaksonu. Przez ramię dostrzegł prawie niewidoczny niski korpus białego wozu sportowego, jadącego bez świateł. Maitland stanął i zawrócił, ale samochód był już prawie na nim, a młody kierowca mocował się z kierownicą usiłując opanować poślizg. Maitland poczuł, że samochód leci w powietrzu prosto na niego. Zanim zdążył krzyknąć, wóz uderzył w drewniany kozioł, który Maitland kopnął na jezdnię. Sosnowe belki rzucane w jego stronę zbiły go z nóg i poleciał do tyłu w ciemność.

3. KONTUZJA I WYCZERPANIE – … Catherine… Catherine… Dźwięk imienia jego żony płynął przez cichą trawę. Leżąc u podnóża nasypu Maitland wsłuchiwał się w echo tych sylab we wnętrzu własnej głowy. Kiedy go obudziły, uświadomił sobie, że to on sam je wymawia. Ciche dźwięki słychać było w ciemnościach. Hałas samochodów umilkł i na nasypie zapanowała cisza. W oddali, za centralnym rozjazdem Trasy Zachodniej, kierowca nocnej ciężarówki skierował swój ciężko huczący pojazd na północ. Maitland leżał w ciemności z głową na miękkim zboczu nasypu. Nogi miał ukryte w wysokim zielsku. Przed nim trzy pasma drogi bocznej były puste. W jednostajnym żółtym blasku lamp sodowych wznosiła się tablica kierunkowa. Myśląc o imieniu żony Maitland mimowolnie spojrzał na zachód. Na tle wieczornej łuny miasta ciemne sylwetki wieżowców wisiały w nocnym powietrzu jak prostokątne planety. Po raz pierwszy od chwili wypadku myślał zupełnie jasno. Skaleczenia na skroni i górnej szczęce, podobnie jak stłuczenia nóg i tułowia, były ściśle umiejscowione i określone, nie obciążając umysłu. Wiedział już, że prawą nogę ma poważnie uszkodzoną. Rozlegle skaleczenie ciągnęło się od biodra w dół po zewnętrznej stronie uda. Przez poszarpane spodnie dotknął bolesnego miejsca, spuchniętej, broczącej pręgi, która zostawiła wilgotny ślad na palcach. Wyglądało, że kość biodrowa została wbita w głąb miednicy, a przemieszczone nerwy i naczynia krwionośne pulsowały wśród pozrywanych mięśni, usiłując wrócić na swoje miejsca. Maitland obiema rękami badał uszkodzone udo. Była pierwsza czterdzieści pięć w nocy. W odległości dwudziestu jardów srebrny dach Jaguara odbijał dalekie światła autostrady. Usiadł zaciskając pięści, żeby stłumić mimowolny krzyk. Uświadomił sobie, że pozostał mu ograniczony zapas energii, może na pół godziny intensywnego wysiłku. Przewrócił się na bok, wyciągnął lewą nogę z zielska i podniósł się na klęczki. Kurczowo łapiąc oddech nie starał się już panować nad odruchami. Oparł się bezradnie o nasyp, zanurzając dłonie głęboko w chłodną ziemię. Lekka rosa zdążyła już przesycić poszarpane ubranie, ziębiąc skórę. Spojrzał w górę na strome zbocze i roześmiał się na głos. – Jakże, do diabła, mam na to wleźć…? Równie dobrze mógłby to być Mount Everest.

Kiedy tak klęczał, zmagając się z bólem w kontuzjowanym biodrze, cała sytuacja wydała mu się za daleko posuniętym kiepskim żartem. Wadliwa ścianka dętki, uderzenie w głowę i nagle wypadł z rzeczywistości. Myślał o Helenie Fairfax, która śpi w swoim mieszkaniu, jak zwykle na lewej połowie szerokiego łoża wypełniającego małą sypialnię, z głową na prawej poduszce, jakby zleciła różnym częściom swojego ciała reprezentowanie zarówno siebie, jak i Maitlanda. Dziwne, ale ta spokojna i kompetentna lekarka sypiała niespokojnie. W przeciwieństwie do Catherine, która spała pogodnie w swojej białej sypialni, ze smugą księżycowego światła na bladej szyi. Właściwie całe miasto spało, stanowiąc część rozległej nieprzytomnej Europy, podczas gdy on pełzał po zapomnianej wyspie między szosami, jak nocna zmora tego pogrążonego we śnie kontynentu. Sufit tunelu rozbłysnął reflektorami. Na cichej autostradzie zawarczał samochód. – Ratunku… Stać… Maitland bezmyślnie zamachał ręką. Słuchał oddalającego się odgłosu samochodu, który wiózł wygodnie swojego kierowcę z kluczami w kieszeni do ciepłego łóżka. – Cóż… Spróbujemy jeszcze raz… Wlokąc za sobą uszkodzoną nogę wspiął się kawałek po nasypie i upadł na miękką ziemię. Nawet ten niewielki wysiłek zwielokrotnił ból w stawie biodrowym. Nie mogąc się ruszyć klęczał z twarzą w rozgrzebanej ziemi, czując jej chłód na policzku. Wiedział już, że nigdy nie zdoła wdrapać się na nasyp, ale nadal próbował podciągnąć się po zboczu rozgarniając sypki grunt na swojej drodze, posuwając się z wysiłkiem po ruchomej pochyłości jak ranny wąż. – Catherine… Po raz ostatni wyszeptał jej imię, doskonale zdając sobie sprawę, że w jakiś niejasny sposób obarcza ją odpowiedzialnością za swoją sytuację, za ból w zranionej nodze i za zimne nocne powietrze, które przylegało do ciała jak wilgotny całun. Po krótkim przypływie nadziei opanowało go dojmujące poczucie klęski. Catherine nie tylko pomyśli, że został na noc u Helen Fairfax, ale co gorsza nie przejmie się tym specjalnie. Ale to on sam prawie świadomie stworzył tę sytuację, jakby przygotowując grunt pod swój wypadek… Na autostradach panowały noc i cisza. Sodowe lampy oświetlały z góry wysokie przęsło wiaduktu, wznoszące się w górę, niby jakieś zapomniane tylne wejście do nieba. Maitland podniósł się na lewej nodze, opierając się rękami o zbocze nasypu. Prawa noga zwisała przed nim, jak przytroczone do pasa martwe zwierzę. Wysokie zielsko falowało na nocnym wietrze, korytarz przygniecionej trawy znaczył drogę, którą przebył po południu. Podtrzymując chorą nogę obiema rękami, pokuśtykał przez trawę. Dostrzegł srebrny korpus swojego wozu między zrujnowanymi wrakami. Ich rdzewiejące nadwozia, na wpół zasłonięte zielskiem, były prawie niewidoczne. Maitland wyciągnął rękę do drzwiczek auta. Wyczerpany, miał się już wczołgać na tylne siedzenie, kiedy przypomniał sobie o pudle z winem. Dowlókł się do tyłu wozu i otworzył bagażnik. Wyjął butelkę białego Burgunda i niezręcznie odwinął ją z papieru. Otworzywszy torbę z

narzędziami wybrał klucz do nakrętek. Za drugim uderzeniem utrącił szyjkę butelki. Klarowny płyn ochlapał mu stopy. Siedząc niewygodnie na tylnej kanapie Jaguara pociągnął pierwszy łyk ciepłego Burgunda. Skrzywił się, kiedy od alkoholu zapiekły rozcięte usta i dziąsła. Po kilku sekundach wino rozgrzało mu pierś i poczuł pulsowanie krwi w zranionym udzie. Ułożywszy nogę na siedzeniu Maitland systematycznie opróżniał butelkę. Poczuł, że stopniowo ból w biodrze zaczyna ustępować. Wkrótce był już zbyt pijany, żeby skoncentrować wzrok na zegarku, i odrzucił wszelkie poczucie czasu. Poruszana podmuchem nocnego wiatru trawa ocierała się o szyby, zasłaniając nasypy dróg. Maitland leżał z butelką w dłoniach, z głową wciśniętą w róg oparcia. Ogniska bólu, które pokrywały jego pierś i nogi jak ciąg konstelacji, zaczynały jedno za drugim zanikać, aż mapa ran, w jaką zmieniło się jego ciało, zgasła jak martwe niebo. Opanowując uczucie litości nad sobą pomyślał znów o Catherine i o synu. Przypomniał sobie zimne uniesienie, z jakim zataczał się po szosie, wykrzykując do samochodów imię żony. Właściwie to powinien być jej wdzięczny za to, że go tu wysadziła. Większość szczęśliwszych chwil życia spędził samotnie: na wędrówce po Włoszech i Grecji podczas studenckich wakacji, na trzymiesięcznym zwiedzaniu Stanów Zjednoczonych po egzaminach. Już wiele lat temu zrewidował mitologię swojego dzieciństwa. Zachowany w umyśle obraz małego chłopca bawiącego się zawsze w długim podmiejskim ogrodzie otoczonym wysokim murem stał się dziwnie pokrzepiający. To nie tylko próżność sprawiła, że oprawiona fotografia siedmioletniego chłopca w szufladzie biurka w pracy przedstawiała nie syna, ale jego samego. Może małżeństwo z Catherine, nieudane z punktu widzenia ogólnie przyjętych norm, było udane właśnie dlatego, że odtwarzało dla niego ten wyidealizowany pusty ogród. Trzy godziny przed świtem zapadł w sen ukołysany obtłuczoną butelką.

4. ZBIORNIK WODY Ocknął się w pełnym blasku dnia. Trawa ocierała się o szybę przy jego głowie, tańcząc niecierpliwego menueta, jakby starała się go dobudzić już od pewnego czasu. Prostokąt ciepłego słońca przecinał jego ciało. Nie mogąc się przez kilka chwil poruszyć, przetarł zabrudzoną smarem tarczę zegarka na ręku. Była ósma dwadzieścia pięć. Leżał sztywno wyciągnięty na tylnym siedzeniu swojego wozu. Nasypy autostrad były niewidoczne, ale jednostajny łoskot, groźny a jednak w pewien sposób uspokajający, niczym podkład dźwiękowy dobrze znanego koszmaru, przypominał mu, gdzie się znajduje. Zbliżała się poranna godzina szczytu, tysiące pojazdów ściągały do centrum Londynu. Nad gardłowym pomrukiem dieslów i ciągłym hukiem samochodów przejeżdżających pod wiaduktem górowały klaksony. Pod prawą ręką miał butelkę po winie, utrącona szyjka kłuła go w łokieć. Maitland usiadł, przypomniawszy sobie znieczulenie, które mu przyniósł alkohol. Pamiętał również, jak zwyrodniałe wspomnienie ukrywające się w zakamarkach mózgu, krótki wybuch litości nad sobą. Spojrzał na siebie, z trudem poznając sponiewieraną postać siedzącą w samochodzie. Marynarkę i spodnie miał zaplamione smarem i krwią. Smar pokrywał też stłuczenie na prawej ręce, tam gdzie uderzył go przejeżdżający samochód. Prawe udo i biodro spuchły, tworząc jedną całość a główka kości udowej zdawała się być stopiona z uszkodzoną panewką stawu biodrowego. Maitłand oparł się o przedni fotel. Stłuczenia i obtarcia pokrywały jego ciało niby klapki rejestrów w jakimś wymyślnym instrumencie muzycznym. – Maitland, nikt ci w to nie uwierzy… – Słowa wypowiedziane na głos, jako sygnał samorozpoznawczy, uświadomiły mu stopień uszkodzenia ust. Masując pokaleczone dziąsła uśmiechnął się do siebie z wisielczym humorem i zerknął do lusterka. Sina pręga przecinała ukośnie prawą stronę twarzy jak połówka przesadnego operetkowego wąsa. Czas się stąd wydostać… Rozejrzał się wzdłuż nasypu szosy. Dachy autobusów linii lotniczych i wysokich ciężarówek płynęły w kierunku wschodnim. Pasma zachodnie były prawie puste. Wóz dostawczy i dwa autobusy pasażerskie przemknęły w kierunku przedmieść. Jeżeli tylko uda mu się wdrapać na drogę, na pewno zatrzyma jakiegoś kierowcę.

Znaleźć budkę telefoniczną, Szpital Hammersmith, zadzwonić do Catherine i do biura… – układając w myśli plan działania Maitland otworzył drzwiczki i wydostał się na słońce. Dźwignął prawą nogę w obu rękach jak połeć mięsa i postawił ją na ziemi. Wyczerpany tym niewielkim wysiłkiem oparł się chwiejnie o drzwi. Głębokie ostrogi bólu sięgnęły od biodra do pachwiny i pośladków. Stojąc bez ruchu mógł z trudem oprzeć się na uszkodzonej nodze. Wczepił się w listwę bagażnika na dachu i patrzył na samochody przejeżdżające autostradą. Kierowcy opuścili osłony, chroniąc oczy przed porannym słońcem. Nie widzieli obszarpanej postaci stojącej wśród porzuconych samochodów. Chłodny powiew uderzał w pierś Maitlanda. Nawet w bladym słońcu czuł zimno i znużenie. Jedynie dzięki silnemu organizmowi przetrwał katastrofę i potrącenie na autostradzie. Kradziony wóz sportowy, niewłączone światła, brak prawa jazdy; dziesięć do jednego, że młody kierowca nie zamelduje o potrąceniu Maitlanda. Podniósł chorą nogę i postawił ją w trawie przed sobą. Pomyślał o winie w bagażniku Jaguara, ale wiedział, że Burgund uderzyłby mu od razu do głowy. Do licha z winem, pomyślał. Wystarczy upaść w tym wysokim zielsku i nikt nigdy człowieka nie znajdzie. Będzie leżał, aż umrze. Zrobiwszy wymach rękami zdołał skoczyć na jednej nodze. Chwycił się wysokiej trawy, żeby nie upaść. – Maitland, to ci zajmie cały dzień… Zrobił drugi krok. Chwytając kurczowo powietrze patrzył na autobus linii lotniczej jadący w kierunku zachodnim. Żaden z pasażerów nie spojrzał w dół na wyspę. Zebrawszy siły Maitland zrobił jeszcze trzy kroki, docierając prawie do leżącego na boku granatowego korpusu furgonetki. Kiedy wyciągnął rękę w stronę zardzewiałego podwozia, potknął się chorą nogą o porzuconą oponę. Lewa noga ugięła się pod nim i upadł w wysokie zielsko. Leżał bez ruchu w tej wilgotnej altanie. Kiedy złapał oddech, otarł wilgotną trawą pokaleczone usta. Wciąż jeszcze był o dwadzieścia stóp od nasypu; nawet gdyby tam dotarł, nigdy nie zdoła wdrapać się na strome, osypujące się zbocze. Uniósł się na rękach do pozycji siedzącej. Nad jego głową sterczała zardzewiała oś furgonetki. Silnik i opony wymontowano, i rura wydechowa zwisała luźno z silnika. Maitland złapał ją i zaczął szarpać oburącz. Po chwili wyrwał długi kawał zardzewiałej rury i wyciągnął zza tylnej osi. Jego silne ręce wygięły jeden koniec w toporny uchwyt. – Dobrze…! Teraz gdzieś dojdziemy… – Maitland natychmiast poczuł się pewniej. Podniósł się na improwizowanym szczudle i pokuśtykał nie dotykając chorą nogą ziemi. Dotarł do podnóża nasypu i zaczął machać ręką, pokrzykując do nielicznych samochodów zmierzających na zachód. Nikt z kierowców nie mógł go zobaczyć ani tym bardziej usłyszeć jego ochrypłych nawoływań i Maitland ucichł, żeby oszczędzać siły. Spróbował wdrapać się na nasyp, ale po kilku krokach opadł bezwładnie na błotnisty stok. Z rozmysłem odwrócił się plecami do autostrady i po raz pierwszy zaczął dokonywać przeglądu wyspy.

– Maitland, biedaku, zostałeś tu wyrzucony jak Crusoe. Jeżeli nie będziesz uważać, utkniesz tu na zawsze… To, co powiedział, było prawdą. Ten kawałek zapomnianej ziemi u zbiegu trzech tras stanowił dosłownie bezludną wyspę. Wściekły na siebie, Maitland podniósł szczudło, żeby uderzyć tę bezwartościową ziemię. Pokuśtykał z powrotem do swojego wozu. Na zachód od złomowiska wszedł na lekkie wzniesienie. Zatrzymał się tam, żeby przebiec wzrokiem brzegi wyspy w poszukiwaniu jakichś schodów lub studzienki. Pod wiaduktem płot z siatki stanowił jednolity ekran biegnący między dwoma betonowymi skarpami. Zbocze po stronie drogi dojazdowej miało przeszło trzydzieści stóp wysokości i było jeszcze bardziej strome niż zbocze po stronie autostrady. U zbiegu obu dróg, przy zachodnim wierzchołku wyspy, ziemne nasypy ustępowały pionowym ścianom z betonu. Maitland pokuśtykał dalej w stronę auta, zatrzymując się co kilka kroków, żeby przygnieść wysokie zielsko zagradzające mu drogę. Kiedy dotarł do samochodu, otworzył bagażnik i starannie przeliczył pięć butelek Burgunda, wyjmując każdą po kolei z kartonu; jakby ten czarodziejski napój stanowił jedyny element rzeczywistości, jaki mu pozostał. Wyciągnął rękę po ciężki klucz. – No cóż, Maitland – powiedział do siebie – trochę wcześnie na picie, ale bar jest czynny. Zaczekaj jednak chwilę. Myślę, że potrzebujesz wpierw wody. Podczas gdy słońce wznosiło się wyżej, ogrzewając jego zziębnięte ciało, przyszło mu na myśl, że nawet kilka łyków wina na pusty żołądek wprawi go w alkoholowe otępienie. Gdzieś wśród tych samochodów powinna być woda. Chłodnica. Zatrzasnąwszy wieko bagażnika Maitland złapał swoje szczudło i pokuśtykał do przedniej części samochodu. Wcisnął się pod błotnik i pokaleczonymi rękami szukał wśród linek hamulcowych i resorów dolnego skraju chłodnicy. Znalazł kurek i odkręcił go wysiłkiem, chwytając w dłonie płyn, który wystrzelił z otworu. Glikol! Wypluł gorzki płyn i spojrzał na zieloną plamę na dłoni. Gryzący smak rdzawej, wody przyprawił go o ból gardła. Mimo to poczuł, że myśli jaśniej. Przechylił się przez siedzenie kierowcy i zwolnił zamek maski. Potem wyprostował się, uniósł ciężką maskę i zajrzał do środka. Jego ręce wyciągnęły się po zbiornik z wodą do wycieraczek. Końcem szczudła ukręcił metalowy uchwyt i oderwał plastykowy pojemnik od przewodów. Był prawie pełen i zawierał czystą wodę. Smakując chłodną strużkę Maitland oparł się o samochód i machał szczudłem na wozy przejeżdżające autostradą. Nawet ten niewielki sukces, jak znalezienie wody, podreperował jego samopoczucie i wzmocnił wolę. Podczas pierwszych godzin na wyspie zbyt pochopnie uznał, że pomoc nadejdzie automatycznie, że nawet słabe machanie do przejeżdżającego samochodu przyniesie natychmiastowy ratunek. Wypił połowę wody, ostrożnie przepłukując pokaleczone usta. Czuł przyjemną rześkość, woda podziałała na jego nerwy i arterie jak iskra elektryczna. Kuśtykając dokoła samochodu poklepał dach z niemal dziecięcą radością. Wsunął się na bagażnik i usiadł,

patrząc ponad nierówną powierzchnią wyspy na płot z siatki. W torbie z narzędziami Jaguara było aż nadto narzędzi, żeby zrobić dziurę w drucianej siatce. Śmiejąc się cicho do siebie Maitland oparł się o tylną szybę auta. Nie wiadomo dlaczego doznał nagłego i przemożnego uczucia ulgi. Podniósł zbiornik w górę i potrząsnął przezroczystym płynem. Był teraz pewien, że się stąd wydostanie. Pomimo ran i uszkodzenia wozu, jego wcześniejszy strach, że może utknąć na tej wyspie na zawsze, wydał mu się prawie paranoidalny. Śmiał się jeszcze w kilka chwil później, kiedy otwarty samochód jadący w kierunku zachodnim zwolnił. Kierowca, amerykański żołnierz w mundurze, spojrzał dobrodusznie na Maitlanda, którego wyraźnie uznał za włóczęgę raczącego się pierwszym tego dnia łykiem alkoholu. Zrobił gest kciukiem, proponując Maitlandowi podwiezienie. Zanim Maitland zdążył się opanować i uświadomić sobie, że był to jedyny kierowca od czasu wypadku zdradzający chęć zatrzymania się, Amerykanin pomachał mu na pożegnanie i przyśpieszył.

5. PŁOT GRANICZNY Wziąwszy się w garść, jak stary kapral, Maitland ześliznął się z bagażnika Jaguara. Nie zwracając uwagi na ból uda oparł się mocno o samochód i zamachał szczudłem, usiłując przywołać kierowcę, który tymczasem znikł. Trzeźwym okiem Maitland spojrzał z odrazą na swoją okaleczoną nogę i zniszczone ubranie, zły na siebie, że uległ przez chwilę młodzieńczej histerii. W wypadku nie tylko rozbił się samochód, ale widocznie i jego mózg obluzował się na swoich zawiasach. Wsunął sobie szczudło pod prawą pachę. Miał świadomość, że stać go na wykonanie tylko najprostszych działań fizycznych. Brudna i kaleka postać, której zniekształcone odbicie błysnęło w pokrywie bagażnika, w pełni określiła jego sytuację na wyspie, człowieka zabłąkanego wśród tych betonowych dróg, bez umiejętności praktycznych i zdolności przetrwania. Nawet nie chodzi o stronę psychiczną, pomyślał Maitland. W dzisiejszych czasach człowiek musi mieć wbudowany w mózg pełny zestaw narzędzi ratunkowych. plus przyśpieszony kurs pierwszej pomocy w sytuacjach awaryjnych, rzeczywistych lub wyobrażonych. – Klucz francuski, wkrętak, klucz do nakrętek… – Maitland starannie przeszukiwał skrzynkę z narzędziami. Mówił do siebie na głos, jakby strofując niezdarnego rekruta, wyładowywał złość na samego siebie. Przełożywszy narzędzia do kieszeni marynarki poprawił szczudło i ruszył w stronę wiaduktu, nie zwracając uwagi na samochody przejeżdżające autostradą. Było tuż po dziewiątej i ruch osłabł po porannym szczycie. Ciepło słoneczne już wyciągało z wilgotnych traw słabą żółtą mgiełkę, która wisiała nad wyspą poprzedniego popołudnia, rozmywając kontury otaczających ją ścian. Kuśtykając tak Maitland przypomniał sobie, że Catherine odbiera tego ranka nowy samochód z japońskiej firmy. Helen Fairfax będzie zajęta w klinice pediatrycznej; jak na ironię żadna nie spróbuje do niego zadzwonić, uważając, że spędził noc u drugiej. Również w biurze jego nieobecność nie wywoła szczególnego niepokoju, gdyż wszyscy uznają, że zachorował albo załatwia jakąś pilną sprawę. Maitland tak wyszkolił swoich pracowników, że traktowali jego nieobecność jako coś naturalnego. Kilkakrotnie poleciał

do Stanów Zjednoczonych, celowo nie zawiadamiając o tym swojego biura aż do powrotu. Nawet gdyby go nie było przez tydzień, sekretarka nie przejęłaby się na tyle, żeby telefonować do Catherine albo do Helen. Nierówny teren utrudniał poruszanie się, ale Maitland pokonując ból kuśtykał w stronę drucianej siatki. Pod warstwą trawy rozpoznawał zarysy fundamentów, plan szeregu wiktoriańskich domów. Minął też wejście do schronu przeciwlotniczego z drugiej wojny światowej, na wpół zasypane piaskiem i żwirem zwiezionym do budowy nasypu autostrady. Zanim dotarł do płotu ukrytego w cieniu wiaduktu, był zupełnie wyczerpany. Oparł szczudło o siatkę i usiadł na czarnej ziemi. Z kieszeni wyjął dwa klucze i szczypce. Ciężkie metalowe narzędzia przez całą drogę obciągały mu ramiona i obijały się o pokiereszowaną pierś i tułów. Pod wiaduktem trawa nie rosła. Wilgotna ziemia pociemniała od smarów wyciekających ze stosów odpadków i blaszanych beczek po drugiej stronie płotu. Długa ściana z siatki powstrzymywała góry opon samochodowych i pustych puszek, zniszczonych mebli biurowych, worków ze skamieniałym cementem. Stare szalunki, bele zardzewiałego drutu i zużyte części maszyn narosły tak wysoko, że Maitland zwątpił, czy uda mu się przebrnąć przez tę dżunglę odpadków, nawet jeżeli przetnie siatkę. Wciąż siedząc odwrócił twarz w stronę płotu. Wysoko nad nim, prawie sięgając czystego kwietniowego nieba, wznosił się betonowy łuk wiaduktu, a jego szeroki strop drżał z lekka pod naporem przejeżdżających samochodów. Trzymając oburącz szczypce Maitland mocował się z drucianym okiem siatki, sprawdzając ją nawet zębami. W przyćmionym świetle zobaczył, że zrobił tylko słabe wgniecenie. W chłodnym powiewie przebiegł go dreszcz. Popychając dwa klucze po ziemi przesunął się do odległego o kilka kroków metalowego słupka. Tutaj przyległe odcinki siatki były przymocowane do słupka stalową taśmą przykręconą śrubami. Wybrawszy odpowiedni klucz Maitland zabrał się do jednej ze śrub, ale był zbyt słaby, żeby dobrze uchwycić nakrętkę, nie mówiąc o wywarciu potrzebnego nacisku. Spojrzał na wysoka ścianę z siatki: dziesięć lat temu, może nawet dziesięć dni temu, miałby dość siły, zęby wspiąć się na to ogrodzenie bez trudu. Rzucił klucz do nakrętek i kluczem francuskim poskrobał ziemię. Tłusta od smarów, ciemna ziemia była nieprzenikniona, jak mokra skóra, żeby zrobić podkop pod płotem, musiałby wyrzucić przynajmniej metr sześcienny skamieniałego gruntu, a potem przepchnąć się przez wysoką na dziesięć stóp górę opon, z których każda ważyła sto funtów. Wilgotne powietrze wgryzało się w jego poobijane płuca. Drżąc w wilgotnym ubraniu Maitland włożył narzędzia do kieszeni. Kiedy wrócił na słońce, wysoka trawa ocierała się o jego uda, jakby chciała przekazać mu część swojego ciepła. Spojrzał z wysiłkiem na odległe nasypy autostrad. Nie jadł od prawie dwudziestu czterech godzin i pierwsze ostre ukłucia głodu, przytępione dotychczas szokiem powypadkowym, przyprawiły go o zawrót głowy. Z wysiłkiem skoncentrował wzrok na dachu Jaguara. Samochód był ledwo

widoczny nad zielskiem, które jakby urosło o kilka cali podczas jego daremnej wyprawy do płotu z siatki. Wziąwszy się w garść ruszył w stronę południowej granicy wyspy. Co dziesięć kroków przystawał i szczudłem torował sobie ścieżkę przez gęste pokrzywy. Doszedł do niskiego murku i wszedł na schody, wznoszące się z dawnej ogrodowej ścieżki. Było to już wszystko, co pozostało ze zburzonego przed laty ozdobnego wiktoriańskiego domu. Wyspa miała nierówną powierzchnię. Pokrywająca wszystko swoim płaszczem trawa wznosiła się i opadała, jak fala wzburzonego morza. Wzdłuż kręgosłupa wyspy przebiegała szeroka dolina znacząca linię dawnej głównej ulicy osiedla. Po obu jej stronach trawa wspinała się na resztki murów i puste zejścia do jawnie. Maitland przeciął dolinę i wszedł na południowe zbocze, wybierając drogę między dwoma małymi krzewami dzikiego bzu, opierającymi się inwazji pokrzyw. Szczudło zadźwięczało o metalowy przedmiot pod stopą, żeliwną plakietkę osadzoną w przewróconym nagrobku. Stał na opuszczonym cmentarzu. Z jednej strony leżał stos zniszczonych nagrobków. Seria płytkich zagłębień znaczyła rząd grobów i Maitland domyślił się, że kości zostały przeniesione do ossuarium. Wznosił się nad nim wysoki nasyp bocznej drogi. Samochody przejeżdżające trzydzieści stóp nad jego głową były zasłonięte barierą ochronną. Odgłos silników łączył się z dalekim szumem porannego miasta. Maitland pokuśtykał wzdłuż podnóża nasypu. Ziemię zaśmiecały pudełka po papierosach, niedopałki cygar, papierki od cukierków, zużyte prezerwatywy i pudełka od zapałek. Przed nim wystawał z nasypu betonowy fundament znaku drogowego. Przyśpieszył kroku, podrygując na miękkim gruncie. Tak jak przypuszczał, wzdłuż podstawy fundamentu biegł rynsztok. Wąska rynna, oczyszczona ze śmieci przez wodę, prowadziła wokół betonowej ściany do otworu przepustu pod autostradą. Za żeliwną kratą kanał wchodził pod nasyp, wyłaniając się o sto stóp dalej. Maitland postukał w kratę swoim szczudłem. Uznał bez komentarza, że nie będzie w stanie otworzyć ciężkiej metalowej konstrukcji. Przyjrzał się prętom, zastanawiając się nie wiadomo czemu, czy mógłby przesunąć między nimi dłonie. Potem odwrócił się i odszedł roztrącając szczudłem pudełka po papierosach. Wlokąc się ze spuszczoną głową wpadł w zimną, pozbawioną emocji wściekłość, perorując do niewidocznych pojazdów nad głową. Zatrzymaj się…! Na litość boską, nie wytrzymam już dłużej…! Nie otrzymawszy odpowiedzi spokojnie poszedł dalej. Lekki powiew zakręcił papierkami od cukierków dokoła jego chorej nogi. Gdy tak kuśtykał przez wyspę, trawa kołysała się i wyginała, poruszając się w bezkresnym falowaniu. Otwierała i zamykała swoje korytarze, jakby wpuszczała duże i czujne stworzenie do swojego zielonego matecznika.

6. ULEWA Ciepłe popołudnie Maitland przespał w samochodzie. Obok niego na tylnym siedzeniu leżał zbiornik z wodą i świeża butelka Burgunda. Obudziła go o drugiej seria donośnych detonacji, kiedy kierowca wywrotki przejeżdżającej wiaduktem kilkakrotnie włączył i wyłączył hamulce pneumatyczne. Chociaż wysiłek przemierzenia wyspy pogorszył stan jego nogi, myślał Maitland zupełnie jasno. Ostre bóle głodowe sięgały jak stalowa ręka z brzucha aż do gardła, on jednak siedział spokojnie na swoim miejscu. Wczesne popołudnie poświęcił, na odpoczynek i ocenę sytuacji. Przede wszystkim zdawał sobie sprawę, iż założenie, jakie przyjmował z uporem – że wcześniej czy później jego rozbity samochód zostanie zauważony przez jakiegoś przejeżdżającego kierowcę lub policjanta i ratunek nadejdzie tak samo niezawodnie, jak gdyby rozbił się na pasie zieleni między dwiema jezdniami autostrady – było z gruntu fałszywe i stanowiło część całego systemu pocieszających wyobrażeń, które mu zawsze towarzyszyły. Biorąc pod uwagę szczególną topografię wyspy z jej grubym kożuchem zielska, dzikimi krzewami i kolekcją wraków, nie było pewności, czy w ogóle zostanie zauważony. Uwzględniając również układ jego życia osobistego i zawodowego, ten tak do niedawna wygodny podział między żonę i Helenę Fairfax, mógł upłynąć co najmniej tydzień, zanim ktoś zaniepokoi się wystarczająco, żeby zawiadomić policję. A i wówczas nawet najbardziej przenikliwy detektyw odtwarzający jego drogę z biura miałby trudności z wypatrzeniem zasłoniętego morzem trawy Jaguara. Maitland rozluźnił spodnie i zbadał zranione udo. Staw zesztywniał, a pod warstwą brudu i smaru widać było ciężkie skaleczenia i odsłonięte naczynia krwionośne. Wypił resztę stęchłej wody ze zbiorniczka wycieraczek, żeby ulżyć pokaleczonym ustom. Przebiegł wzrokiem budynki biurowe widoczne przez mgłę zalegającą centrum Londynu. Konferencja, w której miał uczestniczyć, zbierała się teraz powtórnie po przerwie na lunch. Czy ktoś z delegatów zastanawiał się, co mu się przytrafiło? Nawet gdyby pomoc przybyła teraz, upłynie wiele dni, może tygodni, zanim wróci do pracy. Pomyślał o całym łańcuchu spotkań, które się nie odbędą, o odwołanych wizytach klientów, o komitecie, w którym zasiadał. Jak trucizna przypominająca o tym wszystkim z wyrzutem, odezwał się ból w nodze.

– Cóż, zobaczmy, co my tu mamy… – Maitland podniósł się, zwalczając narastającą pokusę, żeby spać przez cały czas. Pokuśtykał do tyłu samochodu. Dobiegały go odgłosy ruchu na autostradzie, ale nawet nie spojrzał w ich stronę, wiedząc, że tylko straci siły próbując zwrócić ich uwagę. Podniósł przykrywę bagażnika i otworzył neseser. Ostry zapach płynu po goleniu przeniknął powietrze. Wyciągnął lakierki i smoking. Neseser był prawie kapsułą czasu: mógł z łatwością odtworzyć na podstawie zapachów i dotyku miniony świat. Wyjął żyletkę z maszynki do golenia i pociął niebieski ręcznik na pasy. Jeden pas zmoczył płynem po goleniu. Ostra woda kolońska zaszczypała w skaleczoną rękę, wgryzając się w dziesiątki drobnych ran i zadraśnięć. Maitland zmył smar i piasek pokrywający ranę w kształcie nerki, biegnącą przez przegub aż do podstawy kciuka. Zawinął rękę paskami ręcznika, zamknął bagażnik i pokuśtykał przez zielsko omijając wraki samochodów. Pięć z nich, pozostałość składnicy złomu, leżało półkolem wokół Jaguara. Trawa wciskała się przez dziury w rdzewiejących karoseriach, wypełniała miejsce po silniku w przewróconej taksówce. W pokrzywach leżały pogięte błotniki, stos łysych opon, pojedyncza maska. Maitland wędrował wśród tego wszystkiego, co chwila spoglądając na nasyp, i zastanawiał się, co mu się przyda do budowy pochylni. Na kark spadły mu krople deszczu. Maitland pokuśtykał z powrotem do Jaguara. Słońce skryło się za ciemniejącymi chmurami. Nad centrum Londynu padał już rzęsisty deszcz. Kiedy wczołgał się do wozu, nad wyspą oberwała się chmura. Podmuchy niosącego deszcz wiatru przygniotły rozkołysaną trawę. Samochody na autostradzie jechały sieczone deszczem, ich lampy świeciły w płynnym mroku. Maitland oparł się na tylnym siedzeniu, patrząc na krople uderzające w szybę tuż przy jego twarzy. Biernie przyglądał się ulewie, zadowolony, że miał chociaż minimalną osłonę rozbitego wozu. Deszcz odbijający się od maski wpadał przez stłuczoną przednią szybę pryskając mu w twarz. – Do dzieła! – Naumyślnie uderzywszy się w chorą nogę Maitland otworzył tylne drzwi. Ciemny deszcz smagał go po głowie i przenikał poszarpane ubranie, podczas jazdy wyciągał nogę i mocował sie ze szczudłem, dwukrotnie upuszczając je na ziemie Kiedy kuśtykał przez teren zbiornicy złomu, zacinające krople deszczu uderzały jak śrut przez cienki materiał garnituru. Maitland idąc chwiejnie podniósł głowę i chwytał krople deszczu otwartymi ustami. Potknął się na oponach i upadł na kolana. Podniósł leżącą luzem pokrywą silnika, którą zauważył tu wcześniej, i z trudem wstał. Nie zwracając uwagi na deszcz kłujący zziębniętą skórę i mokry bandaż na prawej ręce, zaciągnął pokrywę do Jaguara, zarzucił na maskę i odwróconą wcisnął w otwór po przedniej szybie. Odsunął się patrząc, jak pierwsza woda ścieka po tłustym metalu na tablicę rozdzielczą Jaguara. Wsparty na szczudle krzyczał do siebie bezdźwięcznie: rozradowany wariat w zacinającym deszczu. Mokre ubranie przylegało do niego jak martwe zwierzę. Wcisnął się

do samochodu i pochylił się nad przednim siedzeniem z pojemnikiem na wodę w ręku, podstawiając go pod kręty strumyk, ściekający z odwróconej pokrywy. Deszcz osłabł, kiedy w pojemniku zebrało się niecałe pół kwarty wody z bąbelkami, ale po pięciu minutach znów zmienił się w równomierną ulewę. W trzydzieści minut później, gdy deszcz ustał, Maitland miał pełen pojemnik wody. Przez cały ten czas pochylony do przodu, w przemoczonym ubraniu, manipulując pokaleczonymi rękami nad przednim siedzeniem, mówił na głos sam do siebie, nie zdając sobie w pełni sprawy, że wprowadza do tego monologu Catherine i Helen Fairfax, chwilami naśladując ich głosy, pozwalając im kpić ze swojej niezdarności. Żeby nie zapaść w sen, celowo wytężał chorą nogę, w jakiś sposób utożsamiając ból z obrazem tych dwóch kobiet w swoim mózgu. – Dobrze… prawie pełno, nie skalecz sobie warg o ten cholerny plastyk. Kwarta wody, nieźle, wystarczy na kilka dni. Jednak na Catherine nie zrobiłoby to wrażenia… Dla niej wszystko to byłoby jakimś nieudanym dowcipem. „Kochanie, ty zawsze jeździsz za szybko…” Swoją drogą chciałbym zobaczyć, jak długo by tutaj wytrzymała…? Ciekawy eksperyment. Hej, dla niej by się zatrzymali! Pół minuty na autostradzie i staliby zderzak w zderzak aż do Trasy Zachodniej. Co ja tu wygaduję? Czy można mieć do nich pretensję, Maitland? Deszcz ustaje… muszę wydostać się z tej wyspy, zanim całkiem opadnę z sił. Ból głowy, może być wstrząs mózgu… zimno tutaj, cholerna noga… Kiedy znów wyjrzało słońce i jego promienie przeczesały rozczochraną trawę, jak zęby niewidzialnego grzebienia, Maitland trząsł się w swoim przemoczonym ubraniu. Wypił nieco wody z pojemnika. Deszczówka była dobrze nasycona powietrzem, ale bez smaku i Maitland zastanowił się, czy nie odniósł jakiejś drobnej kontuzji mózgu, która przytępiła zmysł smaku. Zdawał sobie sprawę, że krzywa jego sił fizycznych w sposób odczuwalny opada. Straciwszy zainteresowanie dla wody, którą z takim trudem zebrał, wysiadł z wozu i otworzył bagażnik. Potem zdjął marynarkę i koszulę. Mokre łachmany wyślizgnęły mu się z dłoni w kałużę błotnistej wody. Upłynęło niewiele więcej niż dwadzieścia cztery godziny od wypadku, ale ciało na rękach i piersi rozkwitło w istny ogród sińców oraz wielobarwnych pręg i plam. Włożył czystą wieczorową koszulę oraz smoking, zapiął się i postawił kołnierz. Portfel wrzucił do bagażnika i zatrzasnął pokrywę. Nawet na słońcu trząsł się z zimna. Chcąc się rozgrzać wepchnął korek do butelki i pociągnął łyk Burgunda. Przez następną godzinę kuśtykał między składnicą złomu a nasypem, znosząc wszystkie znalezione opony i błotniki. Teren wokół samochodów wkrótce zmienił się w trzęsawisko, w którym ślizgał się niczym strach na wróble w zabłoconym smokingu. Dokoła ostatnie promienie dnia padały na wysoką trawę, wyciągając jej łodygi jeszcze wyżej. Ten bujny rozrost wydał się Maitlandowi prawie świadomą próbą zatopienia go. Osadzał opony w zboczu nasypu, pracowicie podcinając ziemię szczudłem. Rozmyty deszczem grunt spływał wokół niego mokrą lawiną. Błotniki zapadały się w nim głęboko.