kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 867 052
  • Obserwuję1 386
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 953

Barber Benjamin R. - Imperium strachu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :931.0 KB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barber Benjamin R. - Imperium strachu .PDF

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARBER BENJAMIN R.
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

BENJAMIN R. BARBER IMPERIUM STRACHU WOJNA, TERRORYZM DEMOKRACJA Fear’s Empire: War, Terrorism, and Democracy przełożyła HANNA JANKOWSKA

Willsonowi Barberowi - bratu, przyjacielowi, artyście, obywatelowi

Nigdy, przenigdy nie wierzcie, że wojna może przebiegać gładko i łatwo albo że ktokolwiek, kto porwie się na tę osobliwą podróż, zdoła ocenić siłę fal i huraganów, z jakimi przyjdzie mu się zmierzyć. Mąż stanu, który poddaje się wojennej gorączce, musi sobie zdawać sprawę, że z chwilą gdy rozlegnie się sygnał, przestanie być panem polityki, stanie się natomiast niewolnikiem nieprzewidywalnych zdarzeń, nad którymi nie sposób zapanować. Winston Churchill, My Early Life Biada tym, którzy się uważają za mądrych i są sprytnymi we własnym mniemaniu! Ja również wybiorę dla nich utrapienia i sprowadzę na nich zło, którego się obawiają Iz 5,21; 66,4

Spis treści Spis treści ...................................................................................................................4 Podziękowania............................................................................................................5 Przedmowa .................................................................................................................7 Część pierwsza Pax Americana, czyli wojna prewencyjna........................................21 1. Orły i sowy ...........................................................................................................22 2. Mit niezależności ..................................................................................................32 3. Wojna wszystkich przeciw wszystkim...................................................................47 4. „Nowa” doktryna wojny prewencyjnej..................................................................56 5. „Stara” doktryna odstraszania................................................................................74 Część druga Lex humana, czyli demokracja prewencyjna.......................................104 6. Demokracja prewencyjna ....................................................................................105 7. Eksport McŚwiata to nie demokracja ..................................................................113 8. Eksport Ameryki to nie wyzwolenie....................................................................124 9. Świat obywateli...................................................................................................148 Zakończenie............................................................................................................159

Podziękowania Książkę tę pisałem przez całe życie - a także w wielkim pośpiechu. Polityką bezpieczeństwa narodowego zająłem się podczas studiów magisterskich na początku lat sześćdziesiątych, a sprawy międzynarodowe badałem jako teoretyk polityki w trakcie całej swojej kariery zawodowej. Wiele rzeczy, z którymi się w ciągu życia zapoznałem, trafiło na karty tej książki. Do przyspieszonej pracy zmusiło mnie wszakże jesienią 2002 roku pojawienie się po 11 września nowej strategii wojny prewencyjnej, która doprowadziła do działań wojennych w Afganistanie i Iraku, a także perspektywa wyprzedzających posunięć administracji amerykańskiej, niewykluczająca w bliskiej przyszłości zastosowania taktyki „Shock and Awe” (Szoku i przerażenia) wobec Iranu, Korei Północnej i innych wrogich reżimów. Na napisanie tej książki miałem bardzo mało czasu, szczególnie więc jestem wdzięczny za pomoc, jaką mi okazał Josh Karant, mój osobisty asystent zajmujący się wyszukiwaniem materiałów. Staranna kwerenda, przeprowadzona przez niego w bibliotekach i w Internecie, dostarczyła niezwykle istotnych szczegółów faktograficznych, historycznych i bibliograficznych. Pomocna okazała się także jego ocena materiału. Nieocenione przysługi oddała mi moja asystentka Katie Roman oraz członkowie zespołu Democracy Collaborative - zwłaszcza Jill Samuels, Sondra Myers i Michele Demers. Bardzo się cieszę, że ukończyłem tę pracę jako kierownik nowego ośrodka Democracy Collaborative oraz wśród nowych kolegów na University of Maryland. Podobnie jak poprzednia książka opublikowana przez wydawnictwo W.W. Norton, i ta wiele skorzystała na przenikliwym redaktorskim oku i rozsądnej ocenie mojego redaktora Alane’a Masona i umiejętnie użytym niebieskim ołówku adiustatora Dona Rifkina. Niniejsza praca wyraża w formie książkowej polityczne zaangażowanie w zagadnienia prawa międzynarodowego i globalnej demokracji urzeczywistnione w działalności CivWorld, obywatelskiej kampanii na rzecz demokracji na całym świecie (www.civworld.org), w której mam zaszczyt uczestniczyć. Zarówno książka, jak i kampania odzwierciedlają moją nadzieję na to, że Ameryka zaprzestanie jałowych prób reagowania strachem na strach. Tę pracę pisałem w duchu Katharine Lee Bates, autorki słów pieśni America the Beautiful. W swym wierszu England to America zawarła tę proroczą strofę:

Co z tobą, ziemio Lincolna? Jakiż mrok zapada nad Zachodnim Morzem? Orędowniczko wolności, obedrzyj z piór swój wojenny pióropusz, i przyklęknij, zanim Bóg ci odpowie.

Przedmowa O wiele bezpieczniej budzić strach niż miłość. Niccolo Machiavelli, Książę* Stany Zjednoczone, od tak dawna faworyzowane przez los, zmierzają do konfrontacji z historią. Ameryka, odseparowana od Starego Świata przez dwa wieki swojej niemal legendarnej niezależności, lecz zaskoczona dziś nagłym odkryciem, że i jej grozi niebezpieczeństwo, nie potrafi odczytać przesłania wzajemnej zależności, tak niezbędnej w świecie XXI wieku. Terroryści, skądinąd wcale nie tak bardzo silni, odcisnęli piętno na amerykańskiej wyobraźni, zasiewając w jej zakamarkach i szczelinach lęki, których niepokojącymi wskaźnikami są jaskrawe kody alertów o zagrożeniu. Jednakże w swym podejściu do konfrontacji z terroryzmem Ameryka, zarówno wtedy, gdy prowadzi wojny w innych krajach, jak i wtedy, gdy stara się zapewnić bezpieczeństwo u siebie, wyczarowała ten właśnie strach, który jest główną bronią terroryzmu. Jej przywódcy prowadzą nierozważnie wojowniczą politykę, dążąc do stworzenia amerykańskiego imperium strachu, budzącego większy lęk niż jakiekolwiek pomysły terrorystów. Zapowiadając rozbrojenie wszystkich przeciwników, użycie „matki wszystkich bomb” i przełamanie tabu zakazującego taktycznego zastosowania broni nuklearnej, zapowiadając zaszokowanie i zastraszenie wrogów i przyjaciół, tak by podporządkować sobie cały świat, niegdysiejsza ostoja demokracji, tak podziwiana przez świat, stała się nagle podżegaczką do wojny, której świat najbardziej się obawia1 . Niektórzy mogą uznać, że wyjdzie to tylko wszystkim na dobre. Ameryce i światu chodzi nie tylko o to, czy Stanom Zjednoczonym uda się zastosować nową strategię wojny prewencyjnej, a jednocześnie zachować wierność wartościom demokratycznym, z których zawsze słynęły, i pozostać dzięki temu w dobrych stosunkach z globalnymi partnerami. Nasuwa się pytanie, czy strategia ta istotnie okaże się skuteczna w zabezpieczeniu Ameryki * W przekładzie K. Żaboklickiego. 1 „Matka wszystkich bomb” (MOAB, skrót potocznie odczytywany jako „Mother of Ali Bombs”, a w rzeczywistości Massive Ordnance Air Blast - dosłownie ciężki ładunek wybuchu powietrznego) to nowa, największa na świecie bomba „konwencjonalna”, jaką dysponuje Departament Obrony. Waży blisko 10 ton; Pentagon za prezydentury Busha dał do zrozumienia, że w pewnych okolicznościach może rozważyć „pierwsze użycie" taktycznej broni nuklearnej. Patrz np. artykuł przewodni „Newsweeka” Why America Scares Che World

przed skutkami terroryzmu. Od żadnego narodu nie można oczekiwać, że złoży własne bezpieczeństwo na ołtarzu szlachetnych zasad. Machiavelli uczył, że bezpieczniej jest dla Księcia, gdy budzi strach niż miłość. Ameryka wyciągnęła zapewne ten sam wniosek z 11 września. Ale czy strach jest dla niej najlepszym sojusznikiem? Czy Afganistan i Irak mają się stać wzorcami skutecznego zastosowania globalnej strategii zapewnienia bezpieczeństwa przez zastraszenie? Nie w epoce wzajemnej zależności. Nie wtedy, gdy działanie w pojedynkę prowokuje porażkę. Nie wtedy, gdy terroryzm obnażył kruchość suwerenności i przestarzałość dumnych niegdyś deklaracji o niezależności. Jedenasty września to lekcja, która uświadamia nam nie tylko potęgę strachu, ale i niedostatki potęgi militarnej. Technowojna błyskawiczna w Iraku uzmysławia nam nie tylko fakt, że potęga militarna wciąż się liczy, ale pozwala również poznać jej ograniczenia jako instrumentu demokratyzacji. Odpowiadając na nieposzanowanie przez terroryzm granic państwowych, Stany Zjednoczone sięgnęły wszakże po coraz bardziej przestarzałą strategię wojskową, odwołującą się do tradycyjnej suwerenności, której kraj ten już w pełni nie posiada. Chcąc stworzyć bezpieczniejszy świat, systematycznie podkopują zbiorowe bezpieczeństwo. Reagując na bezprawie w skali globalnej, to odwołują się do prawa, to znów je podważają, raz korzystają z instytucji międzynarodowych, innym razem je ignorują. Powołują się na prawo do jednostronnego działania, wojny prewencyjnej i zmiany ustroju w innym państwie, co podważa całą strukturę międzynarodowej współpracy i prawa, której naczelnym twórcą same niegdyś były - i dzieje się to w momencie, gdy właśnie ta struktura może się przeciwstawić terrorystycznej anarchii. Wojna wypowiedziana terroryzmowi przez prezydenta Busha może być słuszna lub nie, może odpowiadać amerykańskim wartościom lub im zaprzeczać, ale w takiej formie, w jakiej jest prowadzona - bez względu na militarne sukcesy - nie pokona terroryzmu. Takie aktualne problemy dzisiejszego świata, uwikłanego w sieć współzależności, jak epidemia HIV, globalne ocieplenie, globalne monopole medialne, międzynarodowe syndykaty zbrodni, wymagają, by Ameryka zwróciła się na zewnątrz. Tymczasem przymyka ona oczy i patrzy do wewnątrz, a jeśli spogląda dalej, to tylko po to, by nienawistny wzrok utkwić we „wrogich” celach określonych przez trudną do zdefiniowania wojnę z terroryzmem oraz w wybranych na chybił trafił „państwach zbójeckich”, mających zastąpić terrorystów, których zbyt trudno zlokalizować i unicestwić. Kraj będący „wzorcowym” społeczeństwem demokratycznym często zachowuje się z godną plutokraty pogardą dla wymogów globalnej z 24 marca 2003.

równości. Potępia mianowicie enigmatyczną „oś zła”, nie zwracając uwagi na aż nadto widoczną oś nierówności. Dla zapewnienia bezpieczeństwa narodowego Ameryka wybrała strategię wojny prewencyjnej w sytuacji, która aż się prosi o strategię określoną przeze mnie mianem „demokracji prewencyjnej”. Choć jest symbolicznym wręcz społeczeństwem wielokulturowym, mało ma cierpliwości do zróżnicowania kulturowego lub religijnego na świecie, zwłaszcza kiedy wydają się one zagrażać amerykańskim ideałom albo leżą poza zasięgiem amerykańskiej wyobraźni. Jest przekonana, że nawet wspierając nadal dyktatury w krajach uznanych za przyjazne, może narzucać demokrację pokonanym wrogom, przystawiając im lufę do głowy. Wyobraża sobie, że demokrację tworzą sprywatyzowane rynki i agresywny konsumpcjonizm pozbawiony wszelkich ograniczeń. Wierzy, że inne kraje mogą z dnia na dzień ustanowić demokrację, importując amerykańskie instytucje, które w Stanach Zjednoczonych tworzyły się i rozwijały przez wieki. Obecna polityka zagraniczna Ameryki w sprawach wojny i pokoju, zmierzająca do obalania tyranii i zaprowadzania demokracji, oparta jest na błędnym rozumieniu skutków wzajemnej zależności i charakteru demokracji. Tak ze strachu imperium rodzi się imperium strachu, wrogie wolności i bezpieczeństwu. Amerykańska wojowniczość znajduje odzwierciedlenie w misjonarskim zapale prezydenta Busha - i zapewne jest przez ten zapał potęgowana - wypowiadającego wojnę terroryzmowi. Nawet przyjaciele Białego Domu kojarzą tę prawość, godną kowboja z filmu W samo południe, ze skłonnościami prezydenta do „niecierpliwości i łatwego wpadania w gniew. Niekiedy bywa elokwentny, innym razem dogmatyczny, niekiedy zaś brak mu ciekawości świata, przez co jest źle poinformowany”2 . Amerykańska reakcja na terroryzm to jednak coś więcej niż kwestia charakteru prezydenta. Amerykanie wybierają na ogół reprezentatywnych przywódców, odzwierciedlających w danym momencie historycznym ich własne lęki i aspiracje. Obie partie oraz opiniotwórcze elity uznały, że strach można pokonać wyłącznie, siejąc przerażenie. Kiedy trzęsie się cały świat, zimny strach Amerykanów znajduje ujście w dreszczach aplauzu dla wojującego amerykanizmu, przerywanych okrzykami „USA! USA!”. Świat poza Ameryką zawsze był czymś więcej niż światem dalekim. Dziś, gdy tłoczy się on na jej progu, Amerykanie nerwowo gromadzą się w salonie, w nadziei, że zapewnią 2 Portret taki nakreślił były autor przemówień Busha David Frum, który przyczynił się do ukucia terminu „oś zła” (wymyślił z początku „oś nienawiści”. która stała się „osią zła” zapewne dlatego, że zwrot taki lepiej pasuje do ewangelicznego moralizowania typowego dla Busha). Zdaniem Fruma zalety prezydenta - „przyzwoitość, uczciwość, prawość, odwaga i wytrwałość” - przeważają nad wymienionymi powyżej wadami. Zob. D. Frum, The Right Man: The Surprise Presidency of George Bush, New York: Random House, 2002, s.

sobie bezpieczeństwo, zamykając drzwi na klucz i wysuwając przez dobrze obwarowane otwory strzelnicze swoją budzącą grozę inteligentną broń. W obawie przed innością świata, dziwnie nieświadomi faktu, że sami w swojej różnorodności ucieleśniają tę inność, liczą na to, że swoją upartą wojowniczością zmuszą do uległości wrogie obszary planety. Przyjaciele i sojusznicy, ociągając się, podążają za nimi - nie sposób bowiem zaprzeczyć, że Ameryka jest potęgą, nawet gdy w realiach wzajemnej zależności niewielką ma szansę na zwycięstwo. Świat Ameryki stał się więc miejscem o wiele bardziej niebezpiecznym i kłopotliwym niż ten, który Amerykanie kiedykolwiek znali - jest to niezrozumiały nowy świat, pełen wątpliwości i zagrożeń, który teoretycznie zobowiązany jest do przyjęcia demokracji, jaką Amerykanie we własnym przekonaniu reprezentują, ale już nie zawsze chce wierzyć, że to właśnie oni są jej reprezentacją. Czując, że świat ten raczej im nie ufa i za mało ich kocha, częściej może interweniują, ale mało temu światu ufają i mniej go kochają. Użyteczne mity (niegdyś funkcjonujące jako prawdy), za pomocą których dzielnie rozgrywano kosztowne gorące i zimne wojny ubiegłego stulecia i zdecydowanie je wygrywano - mit amerykańskiej autonomii, amerykańskich cnót, amerykańskiej demokracji i niewinności - potwierdzane są w kraju na nowo z patriotycznym ferworem, choć za granicą uznawane są za puste i zakłamane. Świat Ameryki przestał być jej światem. Można się obawiać, że stanie się zarazem dobrowolną kolonią i stolicą rozbudowującego się imperium strachu. * Nikt nie podważa amerykańskiej hegemonii. W końcu, „przy militarnej, gospodarczej i politycznej potędze Stanów Zjednoczonych reszta świata wygląda jak liliput”3 . Michael Ignatieff przypomina, że Stany Zjednoczone to jedyne państwo, które utrzymuje w świecie porządek przez swoje pięć globalnych dowództw wojskowych; na czterech kontynentach ma pod bronią ponad milion mężczyzn i kobiet; jego zbrojne oddziały na lotniskowcach rozmieszczone są na wszystkich oceanach; zapewnia przetrwanie różnych krajów - od Izraela po Koreę Południową; napędza koła globalnego handlu; wypełnia serca i umysły ludzi na całym globie swoimi marzeniami i pragnieniami”4 . Jeszcze dalej idzie Walter Russell Mead: „Stany Zjednoczone - pisze, nie kryjąc podziwu - są nie tylko jedynym mocarstwem światowym. Ich wartości leżą u podstaw globalnego konsensusu. Państwo to bezprecedensowo dominuje w procesie tworzenia pierwszej naprawdę globalnej cywilizacji, 272. 3 T. Wiener, Mexico’s Influence in Security Council Decision May Help Its Ties with U.S., „New York Times", 9 listopada 2002, s. A11. 4 M. Ignatieff, The Burden, „New York Times Magazine", 5 stycznia 2002, s. 22.

jaką poznała nasza planeta”5 . Ameryka, której budżet militarny (osiągnął już 350 miliardów dolarów i wciąż rośnie, nie licząc kosztów wojny z Irakiem) przewyższa razem wzięte nakłady następnych piętnastu państw wydających najwięcej na obronę (wszyscy jej sojusznicy przeznaczają na ten cel niespełna 220 milionów) i której supernowoczesnemu uzbrojeniu żadne państwo nie dorównuje, może niemal w każdej chwili skruszyć państwa uważane przez siebie za wrogów. Stany Zjednoczone to straszliwy przeciwnik - tu mogą rakietą odpaloną z bezzałogowego samolotu Predator odstrzelić przypadkowego terrorystę na bezimiennej pustyni, tam znów groźbami militarnymi obalić niemile widziany reżim, gotowe są ruszyć na wojnę „prewencyjną”, zanim gdziekolwiek dojdzie do rzeczywistego aktu agresji przeciw Ameryce. Przyczyniwszy się do upadku Związku Radzieckiego, wyczerpanego wyścigiem zbrojeń, posłużywszy się jego własną bronią przeciw broni konwencjonalnej w Afganistanie i Iraku, w wojnach tak nierównych, że prawie nie zasługują na to miano, dobrze wiedzą, że nikt im nie dorównuje w dziedzinie produkcji, rozmieszczenia i użycia środków bojowych, w tym również budzącej grozę broni masowego rażenia, której na mocy ich decyzji nie wolno produkować potencjalnym wrogom Ameryki. Nic dziwnego, że zdaniem prezydenta Busha Amerykanie, gdyby musieli, to zwyciężą, nawet jeśli „zostaną sami na placu boju” - ochocza koalicja składająca się z jednego członka. Za sprawą tej potęgi Stany Zjednoczone są jednak słabe, nawet gdy rosną w siłę. Ameryki nie kochają ci, których „zbawia” (Korea Południowa okazuje jej ostatnio niewiele więcej sympatii niż swemu wrogowi z północy), nie lubią jej sojusznicy (wybory w Niemczech w 2002 roku wygrał kandydat, który odrobił straty w sondażach dzięki temu, że kategorycznie odmówił poparcia amerykańskiej polityki w Iraku). W przeciwnikach, których mogłaby skutecznie pokonać, budzi większą pogardę niż strach (wojownicza Korea Północna; ambiwalentny, niekiedy urażony Irak, który nie powitał inwazji amerykańskiej z takim entuzjazmem, jak się spodziewano). Bezprecedensowa potęga oznacza również bezprecedensową podatność na zagrożenie: Ameryka musi nieustannie poszerzać zasięg swego władania, żeby zachować to, co już posiadła, tak więc, niejako z definicji, jest w stanie nieustannej ekspansji. „Chcąc zabezpieczyć swoje tereny - powiedział pewien wielki plantator - potrzebuję tylko ziemi sąsiadującej z moją”. Ameryka musi zaliczać do grona przyjaciół wszystkich, którzy udają, że nie są jej wrogami, sojusznicy są więc częściej wrogami wrogów 5 W.R. Mead, American Foreign Policy and How It Changed the World, New York: Alfred A. Knopf, 2002, s. 10.

niż prawdziwymi przyjaciółmi. Ktoś, kto sprzeciwia się Stanom Zjednoczonym, przynależy co najmniej do kręgu złych facetów, jeśli nie do osi zła. Ktoś, kto je popiera, musi być dobrym facetem, nawet jeśli jest którymś z autorytarnych czy wręcz tyrańskich reżimów, jak bliscy przyjaciele i sojusznicy Ameryki - Egipt, Arabia Saudyjska, Pakistan i Zimbabwe. Trudno się zatem dziwić, że Stany Zjednoczone mają obsesję na punkcie awanturniczych państw drugiej ligi, takich jak Libia, Somalia, Kuba i Irak, których zagrożenie dla interesów amerykańskich, nawet spotęgowane przez wzajemną zależność, jest symboliczne. Stany Zjednoczone posiadają zasoby pozwalające im rozmieścić siły zbrojne na całym globie i toczyć kilka wojen naraz, nie potrafią jednak zapewnić bezpieczeństwa swoim własnym sztabom w Pentagonie czy katedrze kapitalizmu na Manhattanie, ponieważ wzajemna zależność umożliwia słabym posłużenie się skuteczną techniką dżiu-dżitsu. Strach jest jedyną bronią terroryzmu, ale o wiele potężniej oddziałuje na ludzi żyjących w dobrobycie i pełnych nadziei niż na tych, którzy są tak zrozpaczeni, że nie mają nic do stracenia. Poza tym potęga militarna, którą chwali się Ameryka, niewiele może zdziałać, ponieważ bez mała niewidzialni, w najwyższym stopniu mobilni przywódcy terroryzmu nie są państwami, potrafią rozpływać się i pojawiać na nowo w wielu miejscach. Stany Zjednoczone mogą atakować i zwyciężać całe państwa, ale komórki terrorystyczne i ich wciąż zmieniający się przywódcy pozostają. Wiedzą, że strach jest ich sojusznikiem. Jak powiedział Anwar Aziz, jeden z pierwszych zamachowców-samobójców, który dokonał akcji w Gazie w 1993 roku, „bitwy o sprawę islamu wygrywa się nie karabinem, ale zasiewając strach w sercu wroga”6 . Nawet gdyby terroryści bali się śmierci, to czy mają się obawiać armii, które nie potrafią ich wytropić? Donalda Rumsfelda, gorliwego entuzjastę wojny prewencyjnej, jakiego tylko Ameryka potrafi zrodzić, niepokoi nieuchwytność komórek terrorystycznych: „Ci, którzy to robią, nie ponoszą klęsk, nie mają cennych celów. Mają tylko siatki i fanatyzm”7 . Nasuwa się więc pytanie, dlaczego mamy wierzyć, że strategia wojny prewencyjnej przeciwko państwom miałaby zdać egzamin w walce z terroryzmem, nawet 6 Cyt. przez Avisahi Margalita w jego odkrywczym eseju The Suicide Bombers, „New York Review of Books”, 16 stycznia 2003. 7 Cyt. przez Boba Woodwarda w książce Wojna Busha, przeł. W. Jeżewski, Warszawa: Wydawnictwo Magnum, 2003, s. 73. Ponieważ Woodward stosuje nie tyle wątpliwą, ile trudną do sprawdzenia metodę (nie sposób zweryfikować wielu przytaczanych przezeń cytatów), pozostawiam czytelnikowi ocenę ich wiarygodności. Dla mnie liczy się łączna siła cytowanych przezeń wypowiedzi, nawet wtedy gdy nie do wszystkich mam zaufanie. Wiele wypowiedzi, które tu przytaczam, pochodzi z publicznych albo upublicznionych wystąpień, inne pozostawiam jednak ocenie czytelnika. Recenzenci książki Woodwarda (z różnych stron politycznego spektrum) uzasadniają, dlaczego nie zawsze można mu ufać. Zob. E. Alterman, War and Leaks, „American Prospect”, 30 grudnia 2002 oraz E.N. Luttwak, Gossip from the War Room, „Los Angeles Times Book Review", 1 grudnia 2002.

jeśli skutecznie służy ukaraniu nieprzyjacielskich reżimów albo ich zmianie? Choć Ameryka próbuje się zabezpieczyć przed terroryzmem (jedną z form nowej globalnej anarchii) poprzez suwerenną władzę, międzynarodowa gospodarka rynkowa (inna postać nowej globalnej anarchii) zmienia samo pojęcie suwerenności. Mimo że Stany Zjednoczone przekształciły swój świat na podobieństwo swoje, trudno im zapanować nad własną gospodarką, ponieważ wzajemna zależność umożliwia migrację kapitału, miejsc pracy i inwestycji w dowolne miejsce - bez względu na amerykańską suwerenność. Ameryka może szerzyć na całym świecie cywilizację popkultury - filmów, muzyki, oprogramowania, fast foodów i techniki informatycznej - przekształcając go skutecznie w McŚwiat, ale nie potrafi uporać się z reakcją w postaci Dżihadu. Wzajemna zależność udostępnia bowiem Dżihadowi środki do walki z McŚwiatem (terroryzm globalny!) nie mniej imponujące od tych, jakimi dysponuje McŚwiat w konfrontacji z Dżihadem (globalne rynki!). Są to w pewnym sensie te same środki, jako że i jedne, i drugie mają oparcie w globalnej anarchii, której sprzyjają8 . Wiele jest punktów, w których dochodzi do kolizji amerykańskiej hegemonii i globalnej współzależności. Na przykład zatrważające nierówności między Północą a Południem, anarchiczne urynkowienie światowej gospodarki, wszechobecna homogenizacja kultur, będąca następstwem ekspansji McŚwiata. Żadna z tych kolizji nie jest jednak bardziej dramatyczna i niebezpieczna niż ta, która ujawniła się w trakcie ewolucji amerykańskiej doktryny strategicznej. Sukcesy terroryzmu w brutalny sposób stawiają przed Ameryką i światem te oto proste pytania: czy Stany Zjednoczone, stosując tradycyjne strategie suwerennego państwa - przede wszystkim arogancką siłę militarną w nowej ponoć postaci wojny prewencyjnej - naprawdę mogą uleczyć patologie globalnej współzależności, do której powstania same się przyczyniły i która narusza tak ważną dla nich suwerenność? Czy stare systemy rządów, zrodzone w XVIII i XIX wieku, potrafią stawić czoło zglobalizowanej wrogości, którą mimowolnie same pomogły wykreować - nie tworząc najpierw pozytywnych form zależności wzajemnej, by światowy nieład zastąpić porządkiem opartym na prawie? Czy zarządzanie w skali międzynarodowej może się wyłonić z anarchicznych procesów rynków i wojny? Czy strach da się pokonać strachem? Czy polityka państw narodowych (Ameryka przeciw Irakowi, Korea Południowa przeciw Północnej, Palestyna przeciw Izraelowi) może uporać się ze światem, składającym się w coraz większej mierze z aktorów sceny politycznej niebędących państwami (Al-Kaida, Shell, Greenpeace, OPEC, Bertelsmann, Hezbollah)? 8 Zob. moją książkę Dżihad kontra McŚwiat, przeł. H. Jankowska, Warszawa: Muza SA., 2004, wyd. II.

Prezydent Bush, gdy kraj jego został zaatakowany przez wroga będącego w istocie terrorystyczną organizacją pozarządową (Al-Kaidę), szukał odwetu na „państwach dających schronienie terrorystom”. Zmuszono go więc do przyjęcia strategii biorącej na cel Afganistan, a następnie Irak (z czasem też być może Koreę Północną, Syrię i Iran), choć terroryści przemieścili się swobodnie z Afganistanu do Jemenu i Sudanu, z niesfornych i niepoddających się niczyjej władzy górskich prowincji Afganistanu do niesfornych i niekontrolowanych prowincji Pakistanu, z Bliskiego Wschodu do Afryki, Azji Południowo- Wschodniej, Indonezji i na Filipiny. Jak na ironię, gdy Ameryka i Europa wysyłały swoje siły zbrojne do walki z terroryzmem w Trzecim Świecie, terroryści z Trzeciego Świata nadal się sadowili w Anglii i Niemczech, a także w Nowej Anglii, New Jersey i na Florydzie. Te państwa i stany także należy zaliczyć (choć prezydent tego oczywiście nie uczynił) do jednostek politycznych dających schronienie terrorystom, którym Bush poprzysiągł straszliwą zemstę. (New Jersey i Floryda nie znalazły się jak do tej pory na liście celów do ataku, choć niektórzy mogliby dowodzić, że do tego właśnie się sprowadza naruszenie swobód obywatelskich w Stanach Zjednoczonych przez przyjęte środki bezpieczeństwa wewnętrznego i Patriot Act* ). Tymczasem, choć terroryzm wygląda na imponujący pokaz brutalnej mocy, jest w istocie rzeczy strategią strachu i słabości, a nie siły. Donald Rumsfeld lubi przytaczać słowa Ala Capone: „Więcej zyskasz za pomocą dobrego słowa i spluwy niż samego dobrego słowa”, ale w ten sposób rozgrywa grę narzuconą przez terrorystów na ich własnym boisku. Ponieważ strach jest jedyną bronią terroryzmu, główne zadanie terrorysty (tak jak czynnika chorobotwórczego) polega na zainicjowaniu zarazy. Resztę robi system odpornościowy zaatakowanego organizmu, który, stawiając opór chorobie, wypowiada wojnę własnym zakażonym układom. Reagując na ataki z 11 września rząd amerykański został zmuszony do unieruchomienia na kilka dni swojego systemu komercyjnych linii lotniczych i wprowadzenia mniej lub bardziej trwałych środków bezpieczeństwa utrudniających jego działanie9 . Od tamtej pory lotnictwo jest w szoku. Porywacze spowodowali spadek wartości akcji nie tylko przez zniszczenie biur w World Trade Center, ale i wywołując strach - była to swego rodzaju reakcja odpornościowa na ataki, skuteczniej wyrządzająca szkody, niż mogłaby to uczynić Al-Kaida. Rynek giełdowy jeszcze nie odrobił strat. Przed rozpoczęciem wojny w Iraku * Patriot Act - ustawa przyjęta po 11 IX 2001 roku ograniczająca niektóre prawa obywatelskie (przyp. tłum.). 9 Prezydent Bush to instynktownie wyczuł i już 11 września próbował doprowadzić do tego, by lotnictwo cywilne normalnie funkcjonowało: „Nie możemy być zakładnikami - i dodał impulsywnie: - Lecimy jutro w południe" (Woodward, dz. cyt., s. 23). Tymczasem loty zostały wznowione dopiero po trzech dniach.

władze zamknęły piesze przejścia przed Białym Domem i otoczyły ogrodzeniem filadelfijski Dzwon Wolności - cóż za niezamierzona ironia. Terroryści, posługując się swoim strategicznym dżiu-dżitsu, mogą zwyciężać tylko dzięki technice dźwigni, pokonać przeciwnika, wykorzystując jego własny impet. Diaboliczna inteligencja, jaka znamionowała ataki na WTC i Pentagon, dobitnie się przejawiła w bezwzględnym, lecz demonicznie oryginalnym użyciu samolotów pasażerskich jako śmiercionośnych bomb zapalających. Nakierowali je na cel ludzie uzbrojeni jedynie w noże do cięcia tektury. Skutki jej działania widać jeszcze wyraźniej rok i dwa po tym wydarzeniu, gdy Amerykanie z niepokojem śledzą zakodowane pod różnymi kolorami sygnały, jakie daje im rząd, ogłaszając stopień ryzyka na dany dzień i określając tym samym, jak dalece mogą się czuć bezpieczni. Oni zaś czują się bardzo zagrożeni, ponieważ poziom strachu jest obecnie wyznaczany przez kolor alertu. Można zadać pytanie, czy jakikolwiek terrorysta potrafiłby szerzyć strach skuteczniej, niż mimowolnie zrobiły to władze amerykańskie, formułujące na chybił trafił groźby pod adresem bliżej nieokreślonych przeciwników i ostrzegające przed atakami, które nieuchronnie nastąpią. Kiedy wiosną 2003 roku, po atakach terrorystycznych w Rijadzie i Casablance, znów ogłoszono alert wysokiego stopnia (pomimo „zwycięstwa” nad terroryzmem, jakim miało być obalenie Saddama Husajna), „dobrze poinformowany przedstawiciel władz” ostrzegł, że doniesienia wywiadu i przechwycone depesze zawierają „naprawdę przerażający materiał”. Halloween w maju10 . Terroryzm może doprowadzić do tego, że kraj sam się zastraszy i doprowadzi się do stanu paraliżu. Tych, którzy sprawują władzę, pozbawia jej, siejąc niepokój, który odbiera zdolność do działania. Aktywnych obywateli przemienia w niespokojnych obserwatorów. Nic tak nie pobudza strachu, jak brak działania. Weźmy na przykład strach przed wąglikiem, jaki ogarnął Stany Zjednoczone kilka tygodni po 11 września. Choć wąglik odebrał życie pięciu osobom, szkody systemowe okazały się nieznaczne. Prawdopodobnie była to akcja niezadowolonego pracownika laboratorium, rodowitego Amerykanina, a nie zagranicznego terrorysty. Ponieważ jednak sprawca wykorzystał ogólnokrajowy system pocztowy, zagrożenie zrodziło w całych Stanach strach, który naruszył zbiorowe poczucie bezpieczeństwa. Do coraz większego strachu przyczyniają się same nazwy. W określeniu „broń masowego rażenia” (WMD - weapons of mass destruction) jest coś niepewnego i drażniącego, ponieważ nie ma tu wyraźnej granicy między określonym i dobrze znanym Federal Aviation Administration (Federalny Zarząd Lotnictwa) mimowolnie wykonał robotę za terrorystów. 10 Cyt. w: J. Meserve, Cities Respond Differently to Terror Alert, CNN.com, 21 maja 2003.

masowym rażeniem kojarzonym z bronią nuklearną a o wiele mniej przewidywalnymi skutkami działania broni biologicznej i chemicznej. Akcja z użyciem sarinu, przeprowadzona w 1995 roku przez japońską grupę terrorystyczną Aum Shinrikyo w tokijskim metrze, była z technicznego punktu widzenia atakiem chemicznym i można ją zaliczyć do przykładów zastosowania „broni masowego rażenia”. Choć ucierpiały tysiące ludzi, zmarło tylko dwanaście osób, komentatorzy zaś zwracają od tamtej pory uwagę na fakt, że atak ten wykazał, jak trudno posłużyć się bronią chemiczną, nawet na zamkniętej przestrzeni, jaką jest metro. Przypadki rozsyłania wąglika w Stanach Zjednoczonych, które dotknęły urzędy pocztowe, studia telewizyjne i urzędy państwowe, były atakami biologicznymi - „bronią masowego rażenia” w działaniu. Choć jednak z pewnością szerzą strach (co po części wynikło ze sposobu ich przedstawiania przez władze i goniące za sensacją media), rzeczywiste straty były minimalne. Czy naprawdę warto uważać takie incydenty za przypadki użycia broni masowego rażenia (ostatnio przemienionej przez Paula Wolfowitza, zastępcę sekretarza obrony, w „broń masowego terroru”)? Za pomocą broni „konwencjonalnej” - między innymi napalmu, bomb rozpryskowych i min lądowych - zabito we wcześniejszych konfliktach o wiele więcej ludzi (tymczasem Stany Zjednoczone nie są nawet sygnatariuszem Konwencji o Zakazie Używania, Magazynowania, Produkcji i Transferu Min Przeciwpiechotnych i o Ich Zniszczeniu)11 . Czyżby za stworzeniem terminu „broń masowego rażenia” krył się nie tyle zamiar wprowadzenia spójnej klasyfikacji, ile wzmocnienie naciąganej logiki wojny prewencyjnej, tak żeby obejmowała suwerenne państwa, a nie organizacje terrorystyczne - państwa nieposiadające jeszcze broni nuklearnej, co mogłoby uzasadnić prewencyjne posunięcia? (O ile przypuszczalna obecność takiej broni, jak w Korei Północnej12 , nie uczyniłaby takiego posunięcia zbyt kosztownym13 ). Henry Sokolski, dyrektor wykonawczy waszyngtońskiego 11 Są pewne rzeczowe argumenty, jakimi Ameryka tłumaczy swoją niechęć do podpisania konwencji. W różnych krajach świata ma rozmieszczonych więcej wojsk niż jakiekolwiek inne państwo i używa min lądowych w charakterze niedrogiego zabezpieczenia tak licznych garnizonów. Poza tym, kiedy opuszcza dany teren, wywiązuje się z obowiązku usunięcia min. Rzecz jednak w tym, że pojęcie „broni masowego rażenia” nie obejmuje rodzajów broni, które regularnie używane powodują o wiele większe szkody niż broń chemiczna czy biologiczna. Do „broni masowego rażenia" zalicza się natomiast rodzaje broni, których zastosowanie wyrządziło jak dotąd mniejsze straty. Zapewne dzieje się tak dlatego, że wspiera to amerykańskie argumenty na rzecz wojny prewencyjnej. 12 Podobno Korea Północna jest w posiadaniu pewnej ilości broni nuklearnej. Panuje powszechne przekonanie, że rozpoczyna produkcję materiałów rozszczepialnych, by zbudować więcej bomb. 13 Tak z pewnością przedstawia się sposób rozumowania niektórych zwolenników wojny prewencyjnej, w tym Toda Lindberga, który z zadziwiającą szczerością przyznał, że jeśli wojna prewencyjna ma odnieść odstraszający skutek, „trzeba mieć odpowiednią przewagę, by skutecznie dać lekcję, którą się chce wpoić” - do czego zdolny jest wyłącznie tak wyjątkowo uzbrojony nuklearny hegemon jak Stany jednoczone. W takim znaczeniu, jak słusznie dodaje Lindberg, „nie można stwierdzić, że uprzedzający atak czy prewencja zastąpiły odstraszanie. Uprzedzający atak to raczej nowa, gwałtowna wersja odstraszania” (T. Lindberg, Deterrence and

Nonproliferation Policy Education Center, zauważył, że Syria, Egipt, Turcja i Algieria mogą skonstruować broń nuklearną, w Azji zaś podobne możliwości ma Tajwan, Korea Południowa i Japonia14 . Terminu „broń masowego rażenia” użyto w rzeczywistości po raz pierwszy już w 1937 roku w odniesieniu do nowych technik bombardowania zastosowanych przez Niemców podczas hiszpańskiej wojny domowej. Bezpośrednio po II wojnie światowej skojarzono go z „bronią atomową i podobnymi rodzajami broni masowego rażenia”15 . W latach zimnej wojny odnosił się do bomb nuklearnych (plutonowych) i termonuklearnych (wodorowych). Poza tym od I wojny światowej liczono się z groźbą użycia środków chemicznych w rodzaju gazu musztardowego. Traktują o tym oczywiście konwencje o zakazie użycia broni chemicznej i biologicznej - choć umowy te odnoszą się do broni masowego rażenia, Stany Zjednoczone zajmują wobec nich ambiwalentne stanowisko, nie podobają im się bowiem przepisy dotyczące inspekcji, które mogłyby naruszyć amerykańską suwerenność. Dopiero po 11 września zaczęto się posługiwać terminem „broń masowego rażenia” po to, by zatrzeć różnice między bronią nuklearną i termonukleamą, siejącą masowe zniszczenie, a biologiczną i chemiczną, które nigdy w historii wojen nie spowodowały takich strat w ludziach, jak bombardowania konwencjonalne (na przykład z zastosowaniem napalmu czy bomb rozpryskowych) albo nawet miny lądowe. Przed 11 września „największa liczba ofiar pojedynczego ataku terrorystycznego to 329 pasażerów jumbo jeta należącego do Air India, który 23 czerwca 1985 roku eksplodował nad wybrzeżem Irlandii”16 . Ofiarą tak zwanej broni masowego rażenia użytej w atakach terrorystycznych (w odróżnieniu od wojny) padło jeszcze mniej ludzi. Być może dlatego American Dialect Society uznało „broń masowego rażenia” za „słowo roku 2002”, określając to jako powszechnie używany, ale „rozwlekły zwrot, którego znaczenie odzwierciedla niepokój narodu związany z wojną z Irakiem”17 . Saddam Husajn próbował zapewne zdobyć broń nuklearną (o co starało się wiele innych państw, w tym bliskowschodni nieprzyjaciele Ameryki - Syria i Iran), prawie zaś na pewno miał broń biologiczną i chemiczną, a w przeszłości niewątpliwie się nią posłużył. Do Prevention, „Weekly Standard”, 3 lutego 2003, s. 25). 14 H. Sokolski, Two, Three, Many North Koreas, „Weekly Standard", 3 lutego 2003. 15 Londyński „Times” pisał 28 grudnia 1937 roku: „Któż nie odczuje grozy na myśl, jak będzie wyglądała następna powszechna wojna, prowadzona zapewne przy użyciu wszystkich rodzajów nowej broni masowego rażenia"? Deklaracja Trumana, Attleego i Kinga z 1945 roku wzywała do „zniszczenia znajdujących się w posiadaniu państw zasobów broni atomowej oraz wszystkich innych rodzajów broni mogących siać masowe zniszczenie”. 16 M. Juergensmeyer, Terror in the Mind of God: The Global Rise of Religious Violence, Berkeley: University of California Press, 2002, s. 121. 17 Powstałe w 1889 roku American Dialect Society wybiera „słowo roku” od 1990. Zob. USATODAY.com, 6 lutego 2003.

tego się sprowadzał główny ciężar argumentacji Colina Powella w Radzie Bezpieczeństwa ONZ w lutym 2003 roku18 . Termin „broń masowego rażenia” sugeruje wszakże, iż posiadanie i stosowanie broni biologicznej i chemicznej ma taką samą wagę, jak posiadanie i używanie broni nuklearnej. Zgodnie z tą dość swobodną logiką dysponowanie wyhodowanymi w laboratorium szczepami wąglika (dostarczonymi, w części przynajmniej, przez Stany Zjednoczone w latach osiemdziesiątych, kiedy Saddam był „przyjacielem” Ameryki w wojnie z Iranem)19 nie różni się od posiadania bomb termojądrowych i międzykontynentalnych pocisków balistycznych20 . Takie rozumowanie prowadzi do niebezpiecznie pokrętnych wniosków. Rząd Stanów Zjednoczonych, zaliczając środki biologiczne i chemiczne do broni masowego rażenia - przez co pragnie być może uzasadnić wojnę z Irakiem albo zabezpieczyć się przed tymi, którzy mogliby pewnego dnia oskarżyć administrację, że nie ostrzegła Amerykanów jak należy przed groźbą ataku dokonanego w ich kraju - wyolbrzymia niebezpieczeństwo i podsyca strach. Terror odnosi sukces dzięki temu, co zapowiada, a nie temu, czego naprawdę dokonuje. Tym samym zmienia obronę przed terrorystami w swoje główne narzędzie. Oznaczcie różnymi kolorami poziomy zagrożenia! Aresztujcie każdego drobnego przestępcę i obwołajcie go terrorystą! Nadajcie rozgłos mało konkretnym groźbom! Nazwijcie tę wojnę wojną niekończącą się! Obalcie Saddama jako posiadacza broni masowego rażenia, nawet jeśli nie uda się jej znaleźć! Terrorysta może sobie siedzieć w górskiej jaskini albo w slumsach Karaczi i obserwować, jak wrogowie sami się wyniszczają, ulegając strachowi, który udało mu się wywołać pojedynczym aktem terroru albo kilkoma zręcznie dobranymi groźbami, jakie po tej akcji nastąpiły. Nie muszą być wprowadzone w życie, ale dowie się o nich cały świat, bo nagrane na taśmę za pięć dolarów zostaną doręczone skłonnym do współpracy światowym środkom przekazu. Wybuch bomby na Bali czy w 18 Jednakże po amerykańskiej inwazji na Irak niewiele znaleziono dowodów potwierdzających istnienie tego, co prezydent Bush w orędziu o stanie państwa z 2003 roku określił jako zakrojony na szeroką skalę Iracki program zbrojeniowy, w tym „zdolność do wyprodukowania ponad 25 tysięcy litrów wąglika [...] ponad 38 tysięcy litrów jadu kiełbasianego [...] materiały do produkcji 500 ton sarinu, gazu musztardowego i gazu VX porażającego system nerwowy [...] przeszło 30 tysięcy sztuk pocisków mogących przenosić substancje chemiczne” oraz „ruchome laboratoria broni biologicznej [...] do wytwarzania zarazków" (President’s State of the Union Message to Congress and the Nation, „New York Times”, 29 stycznia 2003, s. A12). 19 Amerykański dostawca American Type Culture Collection z Manassas w stanie Wirginia zaopatrzył Irakijczyków w wiele ampułek z siedemnastoma odmianami substancji biologicznych, które wraz z dostawami francuskimi zostały wykorzystane do stworzenia broni biologicznej. Zob. Ph. Shenon, Iraq Links Germs for Weapons to U.S. and France, „New York Times”, 16 marca 2003, s. A18. 20 Departament Obrony słusznie umieszcza systemy przenoszenia na swej liście technik broni masowego rażenia, ponieważ bez nich broń ta niewiele może zdziałać. Jak stwierdza Departament, jeśli środki chemiczne lub biologiczne mają być naprawdę skuteczne, muszą zostać rozproszone w postaci chmury nad rozległym obszarem" (The Military Critical Technologies List, Office of the Under Secretary of Defense for Acquisition and Technology, Washington, D.C., luty 1998).

Casablance? Turyści zostają w domu. Eksplozja w Kenii? Izraelczycy poczują się za granicą tak samo zagrożeni jak w Tel Awiwie. Jakaś amerykańska szkoła okazuje się narażona na atak? Rodzice zatrzymują dzieci w domu albo posyłają je do szkoły i cały czas o nie drżą. Wąglik w studiu telewizyjnym? Amerykańscy prezenterzy zarażają swoim strachem cały naród wylęknionych telewidzów (napędź strachu tym, co wpływają na opinię publiczną, a wykonają za ciebie resztę zadania i wystraszą wszystkich innych). I tak dalej: amerykańscy żołnierze podczas pokazywanej w telewizji próby generalnej przed wojną w Iraku odziani są w budzące grozę skafandry, chroniące przed skutkami działania broni chemicznej i biologicznej - w rzeczywistości nigdy nie włożą tych kosmicznych strojów. Szczepieni są przeciw ospie i innym zarazkom, z którymi nigdy się nie zetkną. Ćwiczenia te, choć obliczone na podniesienie ich gotowości bojowej w epoce broni masowego rażenia, mogą tylko spotęgować ich strach, zamiast go złagodzić. Rząd na kilka tygodni przed uderzeniem na Irak podnosi „poziom zagrożenia terrorem” z żółtego na pomarańczowy, następnie, po zakończeniu wojny, obniża go do żółtego, potem znów podnosi, i tak dalej, nie informując obywateli, co się właściwie dzieje, tylko prowokując wręcz do histerii - dochodzi do tego, że ludzie owijają swoje domy na przedmieściach w plastikową folię, wykupują taśmę izolacyjną (do zabezpieczenia okien) i wodę w butelkach, a matki zaopatrują się w maski gazowe dla dwuletnich dzieci. Nie bardzo wiadomo, czy wszystko to odnosi jakiekolwiek inne skutki niż katalizowanie strachu, który chcą wywołać terroryści. Wiadomo natomiast, że ludzie skądinąd słabi mogą manipulować rządami i środkami przekazu swoich potężnych wrogów w taki sposób, że przeciwnik wykonuje za nich większą część zadania. Podobnie pojedynczy atak na tankowiec może przywołać wizję katastrofalnych dla środowiska skutków wycieku ropy naftowej z setek innych statków, których w rzeczywistości nikt nigdy nie zaatakuje. Amerykańska Straż Przybrzeżna śledzi obecnie kilkaset pływających pod tanimi banderami transportowców, które mogą mieć związek z terroryzmem - działanie przydatne z punktu widzenia bezpieczeństwa, ale może tylko wystraszyć dziesiątki milionów Amerykanów zamieszkałych w wielkich miastach portowych. Strach jest narzędziem i katalizatorem terroryzmu, pomnaża i wzmacnia rzeczywiste incydenty terrorystyczne, które w skali globalnej są nieliczne i zdarzają się w miejscach oddalonych od siebie. Choć dla osób bezpośrednio nimi dotkniętych mają tragiczne skutki, z punktu widzenia statystyki są mniej znaczące niż na przykład wypadki drogowe czy prozaiczne dramaty ludzi, którzy we własnym domu spadają z drabiny.

Prezydent Bush ogłosił wojnę z terroryzmem i wszystko, co robi od 11 września 2001 roku, zdaje się wynikać z tragicznych wydarzeń owego dnia. Jak napisał Peter Boyer, „Rumsfeld chciał wojny niekonwencjonalnej [...] i w takim stopniu, w jakim państwo Zachodu może się na to zdobyć, przyjdzie odpowiedzieć na terror takim samym terrorem”21 . Wrogiem nie jest wszakże terroryzm, lecz strach, ostatecznie zaś strach nie pokona strachu. Imperium strachu nie pozostawia miejsca dla demokracji, podczas gdy demokracja nie chce robić miejsca dla strachu. Jak przypomniał nam Franklin D. Roosevelt, w wolnych społeczeństwach Jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest sam strach”. Wolni ludzie płci obojga, którzy sami się rządzą, mniej są podatni na strach niż obserwatorzy, przyglądający się biernie, jak ich niespokojne rządy próbują zastraszyć innych. Wojna prewencyjna nie zapobiegnie terroryzmowi, może tego dokonać jedynie demokracja prewencyjna. 21 P.J. Boyer, The New War Machine, „The New Yorker”, 30 czerwca 2003.

Część pierwsza Pax Americana, czyli wojna prewencyjna

1. Orły i sowy Oderint, dum metuant! Niechaj nienawidzą, byleby się bali! cesarz Kaligula Postępowanie tego narodu nie zależy od cudzych decyzji. prezydent George W. Bush, 200322 Stany Zjednoczone, żyjące w cieniu terroryzmu, rozdarte są dziś między pokusę potwierdzenia swego naturalnego prawa do niezależności (wyrażającego się zarówno pod postacią splendid isolation, jak i jednostronnej interwencji) a imperatyw, który nakazuje ryzykować nowe, eksperymentalne formy współpracy międzynarodowej. Pragnienie potwierdzenia hegemonii i ogłoszenia niezależności od świata wynika z arogancji podszytej strachem. Chodzi o to, by zmusić świat do przyłączenia się do Ameryki - Jesteście z nami albo z terrorystami!”. Nazwijmy ten cel Pax Americana, powszechnym pokojem narzuconym amerykańską bronią: imperium strachu utworzonym w imię dobra, ponieważ, dopóki nas się boją, nie jest ważne, że nas nienawidzą. Pax Americana, jak hegemonia imperium rzymskiego (Pax Romana), na której się wzoruje, to wizja globalnego comitas gentium* , wymuszonego amerykańską siłą zbrojną. Współpracy i prawa ma być w tym układzie tyle, żeby nie przeszkadzało to jednostronnemu podejmowaniu decyzji i jednostronnemu działaniu. Imperatyw, który nakazuje podejmować współpracę i ryzyko innowacji oraz szukać innej opcji niż Pax Americana, wyrasta z realizmu. Prowadzi ku strategii nakierowanej na to, by pozwolić Ameryce na dołączenie do świata. Nazwijmy tę opcję lex humana, prawem uniwersalnym, zakorzenionym w ludzkiej wspólnocie. Nazwijmy ją demokracją prewencyjną. Lex humana działa na rzecz globalnej wspólnoty narodów w ramach uniwersalnych praw i praworządności, wynikających ze współpracy politycznej, gospodarczej i kulturalnej. 22 Orędzie o stanie państwa, 28 stycznia 2003. * Comitas gentium - ogół zwyczajów przyjętych w stosunkach międzynarodowych, zwłaszcza dyplomatycznych, niemąjących charakteru prawa (przyp. tłum.).

Wspólne działania zbrojne podejmuje się tylko w takim zakresie, do jakiego upoważnia wspólna prawowita władza - może to być Kongres, mogą to być wielostronne traktaty albo Organizacja Narodów Zjednoczonych. Pax Americana umacnia amerykańską suwerenność - w razie potrzeby na całym ziemskim globie. Lex humana dąży do tego, by suwerenność poszczególnych państw skupić wokół prawa międzynarodowego i instytucji międzynarodowych (jednym z przykładów jest Europa). Uznaje, że wzajemna zależność doprowadziła już do tego, iż granice suwerenności poszczególnych państw stały się mniej szczelne, a ich kompetencje wciąż się kurczą. Po udanych kampaniach wojennych w Afganistanie i Iraku (a przedtem w Jugosławii) odnieść można wrażenie, że górę bierze strategia Pax Americana. Historia podpowiada jednak, że polityka amerykańska ma charakter cykliczny, a wzajemna zależność dowodzi (co i ja uczynię), że na dłuższą metę lex humana lepiej zdaje egzamin. W dziejach swej dyplomacji Ameryka uprawiała politykę zagraniczną zarówno po kowbojsku (czego przykładem był styl „samotnego jeźdźca” w wydaniu Teddy’ego [Theodore’a] Roosevelta), jak i na modłę „koncertu narodów”, kładąc nacisk na wielostronną współpracę. Po 11 września (a może i wcześniej) wydawało się, że administracja Busha (a także obie partie mające przedstawicieli w Kongresie oraz bardzo wielu Amerykanów) raz skłania się ku jednemu podejściu, raz ku drugiemu. Do kwestii Iraku odnosiła się na przykład ze zdumiewającą ambiwalencją. W poniedziałki, środy i piątki ze swych unilateralnych pozycji bezlitośnie krytykowała prawo międzynarodowe, multilateralizm i Organizację Narodów Zjednoczonych, a we wtorki, czwartki i soboty występowała jako ich multilateralny zbawca. Na kilka tygodni przed wojną z Irakiem sondaże wykazywały, że blisko dwie trzecie Amerykanów poparłoby wojnę tylko wtedy, gdyby została zaaprobowana przez ONZ. Po kilku tygodniach kampanii dwie trzecie opowiadały się za wojną bez poparcia ze strony ONZ. Choć prezydent Bush żywił tak żarliwe przekonanie co do konieczności jednostronnych działań, kraj, a do pewnego stopnia także i prezydencka administracja, podzieliły się na dwa antagonistyczne obozy, których nie będę nazywał jastrzębiami i gołębiami, ale orłami i sowami. Orzeł to drapieżnik-patriota szczególnego rodzaju - w samo południe chwyta zdobycz, niewiele się przedtem zastanawiając. Sowa, choć również poluje, ma bystry wzrok nawet w świecie cieni i daleko widzi nawet w nocy. Jak słynna Heglowska sowa Minerwy, wylatuje dopiero z zapadającym zmierzchem, kiedy pod koniec dnia może dostrzec kształt rzeczy. Do orłów w administracji Busha należą oczywiście tacy zdeklarowani stronnicy wojny, jak wiceprezydent Richard Cheney i sekretarz obrony Donald Rumsfeld, a także wielu innych, w tym zastępca sekretarza obrony Paul Wolfowitz, były przewodniczący

Rady Polityki Obronnej w Pentagonie Richard Perle i podsekretarz stanu John Bolton. Do sów zalicza się nie tylko sekretarz stanu Colin Powell, ale i Kolegium Szefów Sztabu oraz znaczna część tradycyjnego establishmentu polityki zagranicznej i urzędników Departamentu Stanu i Departamentu Obrony. Gdy prezydent Bush bierze pod uwagę ostrzegawcze głosy sów ze swojego najbliższego kręgu, takich jak były przewodniczący Kolegium Szefów Sztabu, a obecnie sekretarz stanu Colin Powell, czy outsiderów, jak generałowie Anthony Zinni i Brent Scowcroft, udaje się nakłonić orły do wielostronnej międzynarodowej współpracy. Są jednak bardzo niecierpliwe. Mają obsesję na punkcie suwerennego prawa niezależnych Stanów Zjednoczonych i ich „narodu wybranego” do bronienia się określonymi przez siebie środkami, tam gdzie same uznają za stosowne, przed wrogami, których tylko one mają prawo rozpoznać i określić. Nie obstają ślepo przy zasadzie suwerenności, wiedzą bowiem, że czas nie działa na jej korzyść, starają się przeto pospiesznie narzucić światu amerykańską dominację wszelkimi dostępnymi środkami, łącznie z groźbami militarnymi, zabójstwami, wojną wyprzedzającą i prewencyjną, obok tradycyjnego wielostronnego odstraszania i powstrzymywania. Wiedzą, co strach może uczynić z Ameryką, i chcą, by stał się amerykańską bronią. Głównym przykładem wojowniczości orłów była wojna z Irakiem, ale konsekwencje ich nowej doktryny strategicznej wykraczają daleko poza Irak. Jakkolwiek by się ją określało, strategia dotycząca Iraku nie była jednorazowym ryzykownym przedsięwzięciem, opartym na rozumowaniu, że to „ogon kręci psem”. Saddam nie stał się nagle naszym śmiertelnym wrogiem z powodu ropy, z powodu Izraela czy też dlatego, że prezydent chciał pomścić ojca, a Partia Republikańska wiedziała, jak wojna może odwrócić uwagę od pogarszającej się sytuacji gospodarczej podczas wyborów jesienią 2002 roku. Już przed 11 września administracja miała swoje koncepcje dotyczące Saddama Husajna (któremu poprzednie amerykańskie ekipy pomogły urosnąć w siłę i uzyskać tak zwaną broń masowego rażenia), zakorzenione w głębokim i niezmiennym przekonaniu, że świat Ameryki jest miejscem niebezpiecznym dla Amerykanów23 . Według nowej strategii wojna nie ma końca. Tam gdzie zawodzi zastraszanie (pierwsza opcja strachu), następują zbrojne interwencje w kolejnych krajach - od Iraku i 23 „Przed zamachami Pentagon pracował od miesięcy nad planem operacji militarnej przeciw Irakowi” - pisze Bob Woodward. Na zebraniu zwołanym kilka dni po 11 września „Rumsfeld zwracał uwagę, że można skorzystać z okazji, jaką stworzyły Ameryce zamachy terrorystyczne, i natychmiast dobrać się do skóry Saddamowi” (Woodward, dz. cyt., s. 41).

pozostałych państw osi zła, czyli Iranu i Korei Północnej, do państw, które podobno mają niejasne powiązania z terrorystami, jak Syria, Somalia, Indonezja i Filipiny. Stany Zjednoczone zaangażowały w to tysiąc ludzi, w tym trzystu żołnierzy w lutym 2003 roku. Strategia ta przewiduje likwidowanie po kolei wrogów wszędzie tam, gdzie się ich znajdzie - czy wśród wrogich reżimów, czy wśród przyjaciół i sojuszników mających powiązania z terrorystami, jak Egipt, Arabia Saudyjska i Pakistan. Przewiduje ataki - nawet przy użyciu taktycznej broni nuklearnej - na mocarstwa atomowe, w tym i na kraje posiadające milionowe armie, jak Korea Północna24 . Krótko mówiąc, przewiduje wojnę, która stanie się permanentna, za sprawą przewrotnej strategii, wybierającej na cel ataku nie te, co trzeba, ale dobrze widoczne obiekty zastępcze (na przykład państwa zbójeckie i niegodziwe reżimy) zamiast tych, co należy, lecz niewidzialnych wrogów - terrorystów. Najpotężniejszym orłem administracji nie jest wcale wiceprezydent Dick Cheney ani sekretarz obrony Donald Rumsfeld, ani prawe skrzydło Partii Republikańskiej, lecz sam prezydent Bush, człowiek wierzący niezłomnie w misjonarskie uzasadnienia i militarne rozwiązania dla wyzwań, jakie stwarza globalne zagrożenie. Od 11 września prezydent wciąż powtarza, że jego obowiązek jako przywódcy państwa określany jest prawie wyłącznie przez wojnę o bezpieczeństwo Ameryki w niebezpiecznym świecie. Sam zdefiniował tę wojnę w kategoriach wizji wyjątkowych amerykańskich cnót przeciwstawionych obcej wrogości, co outsiderów może szokować jako arbitralny, a nawet manichejski podział, ale w samych Stanach Zjednoczonych dostarcza potężnej motywacji, polityce Busha nadaje zaś cechy bezkompromisowej wojowniczości, odpornej na oceny światowej opinii publicznej. W historycznym przemówieniu, jakie Bush kilka dni po 11 września wygłosił w Katedrze Narodowej, powiedział: „Zebraliśmy się tutaj w godzinie żałoby. [...] Ale nasz obowiązek wobec historii jest jasny: odpowiedzieć na ten atak i oczyścić świat ze zła”. Jak pisze Bob Woodward w swej na poły hagiograficznej książce, gdy prezydent skończył przemawiać, „zgromadzenie wstało z miejsc i odśpiewało Hymn bitewny republiki”. Bez względu na to, czy prezydent „nadawał misji swojej i swojego kraju wymiary boskiego planu”25 , jak się wyraził Woodward, czy też nawiązał po prostu do amerykańskiego moralizmu, jego religijna retoryka wywarła galwanizujący wpływ zarówno na zwolenników, 24 W podszytym strachem komentarzu zatytułowanym Secret, Scary Plans publicysta „New York Timesa” Nicholas D. Kristoff pisze, że Stany Zjednoczone opracowują awaryjne plany „chirurgicznych ataków przy użyciu pocisków manewrujących”, a nawet „potężnych bombardowań", łącznie z zastosowaniem taktycznej broni atomowej przeciwko północnokoreańskim urządzeniom nuklearnym. Kristoff zauważa, że ani Korea Południowa, ani Japonia nie zdają sobie sprawy z „powagi sytuacji [...] częściowo dlatego, że nie wyobrażają sobie, iż obecna administracja byłaby na tyle szalona, żeby brać pod uwagę militarny atak na Koreę Północną”. „Mylą się” - konkluduje autor („New York Times”, 28 lutego 2003, S.A25).