kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Barclay James - 01. Płacz narodzonych - (Ascendenci Estorei)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barclay James - 01. Płacz narodzonych - (Ascendenci Estorei) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARCLAY JAMES Cykl: Ascendenci Estorei
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 762 stron)

JAMES BARCLAY Płacz narodzonych The Cry of the Newborn Przekład Anna Studniarek

Ta powieść jest efektem olbrzymiego wysiłku wielu osób. Od autora okładki po korektora. Na szczególne podziękowania zasługują jednak Simon Spanton, za szczodre wsparcie i porady podczas całego procesu pisania; Gillian Redfeam, anioł w przebraniu redaktora; i Graham Diss, który odwiedzał mnie co tydzień i nie został doceniony tak bardzo, jak powinien. Chciałbym również podziękować Davidowi Gemmelowi, który jest dla mnie ciągłym źródłem natchnienia; Howardowi Morhaimowi, który pomógł mi uwierzyć w siebie; Robertowi Kirby’emu, za ciągłą obecność; Arielowi, wspaniałemu webmasterowi; Pete’owi, Dave’owi i Dickowi... bez was nigdy bym sobie nie poradził. I w końcu Danowi Westfallenowi, który użyczył nazwiska sercu powieści; Williamowi Montanero, który bardzo ciężko pracował, by forum na mojej stronie odniosło sukces; i wszystkim forumowiczom - dzięki wam w najgorsze dni na mojej twarzy pojawiał się uśmiech. Dziękuję. www.amesbarclay.com

Postacie OBYWATELE Ardol Kessian OJCIEC ASCENDENCJI, SŁUCHAJĄCY WIATRU WESTFALLEN Willem Geste ESZELON ASCENDENCJI, CHODZĄCY PO OGNIU Genna Kessian ESZELON ASCENDENCJI, MÓWCA BÓLU Andreas Koll ESZELON ASCENDENCJI, STRAŻNIK ZIEMI Hesther Naravny ESZELON ASCENDENCJI, STRAŻNICZKA ZIEMI Gwythen Terol ESZELON ASCENDENCJI, PANI STAD Meera Naravny ESZELON ASCENDENCJI, CHODZĄCA PO OGNIU Jen Shalke ESZELON ASCENDENCJI, ZRODZONA Z WODY Arducius ASCENDENT Gorian ASCENDENT Mirron ASCENDENT Ossacer ASCENDENT Elsa Gueran NAUCZYCIEL WESTFALLEN Bryn Marr KOWAL URZĘDNICY Herine Del Aglios ORĘDOWNICZKA PRZYMIERZA ESTOREI PRZYMIERZA Paul Jhered SKARBNIK ZBIERACZY ESTOREI Felice Koroyan KANCLERZ, ZAKON WSZECHWIEDZY Arvan Vasselis MARSZAŁEK OBROŃCA CARADUKU Thomal Yuran MARSZAŁEK OBROŃCA ATRESKI Katrin Mardov MARSZAŁEK OBROŃCA GESTERN Orin D’Allinnius PIERWSZY UCZONY ORĘDOWNICZKI Harkov KAPITAN STRAŻY PAŁACOWEJ Erith Menas ZBIERACZ Harin ZBIERACZ LEGIONY Roberto Del Aglios GENERAŁ ARMII PÓŁNOCNEGO Davarov MISTRZ PIECHOTY, 21. ALA FRONTU Elise Kastenas MISTRZ KONNICY, 8. LEGION Goran Shakarov MISTRZ PIECHOTY, 15. ALA Dahnishev MISTRZ CHIRURG Rovan Neristus MISTRZ INŻYNIER

Ellas Lennart MÓWCA ZAKONU LEGIONY Gesteris GENERAŁ ARMII WSCHODNIEGO Pavel Nunan MISTRZ PIECHOTY. 2. LEGION FRONTU Dina Kell MISTRZ KONNICY, 2. LEGION LEGIONY Jorganesh GENERAŁ ARMII POŁUDNIOWEGO Parnforst MISTRZ PIECHOTY, 34. ALA FRONTU MARYNARZE Gaius Kortonius ADMIRAŁ OCETANY PRZYMIERZA Karl Iliev DOWÓDCA ESKADRY, ESKADRA OCENII Patonius KAPITAN DUMY CIRAMDONU Anthus TAKIELARZ, DUMA CIRAMDONU Gorres CHIRURG, DUMA CIRAMDONU OBYWATELE Lena Gorsal PRETOR BRODU MEWY W ATRESCE I INNI Han Jesson GARNCARZ Z BRODU MEW Y Harban Qvist PRZEWODNIK Z KARKU Icenga Qvist GOR-CAMAS KARKU Rensaark SENTOR, SIŁY TSARDU Kreysun PROSENTOR. SIŁY TSARDU

Rozdział 1 834. cykl Boga, 1. dzień wznoszenia genas 1. rok prawdziwej Ascendencji I oto były, spały w spokoju. Nowonarodzone i bezradne. Piękne i delikatne. I w tym wszystkim zupełnie nie różniły się od innych niemowląt zrodzonych w świecie błogosławionym przez Boga. Nigdy wcześniej jednak czworo noworodków nie było obserwowanych tak dokładnie i w takim milczeniu; oglądanych z taką niepewnością, nadzieją i zadziwieniem. Atmosfera była tak napięta, że powinny były się obudzić i rozpłakać. Nie zrobiły tego. Wokół czterech łóżeczek, patrząc na małe twarzyczki, tłoczyli się ci, dla których ci trzej chłopcy i jedna dziewczynka, narodzeni zaledwie przed kilkoma godzinami, stanowili ukoronowanie wieloletnich poświęceń. Jednak mimo wykorzystania wszelkiej zgromadzonej wiedzy i niekończących się zapisków wszystkiego, co miało miejsce wcześniej, wciąż nie wiedzieli, czy ta czwórka osiągnie to, do czego się narodziła. Niezależnie od tego, jak długo się wpatrywali, nie było żadnych znaków. Niemowlęta nie pokazywały po sobie, czy posiadają wszystko, czy choć część z tego, co powinny posiadać wedle wyczerpujących obliczeń. Eszelon Ascendencji zebrał się w całkowitej zgodzie wokół łóżeczek. Wszyscy coś wyczuwali. Po niezliczonych rozczarowaniach i fałszywych obietnicach świtu, tym razem wszystko wyglądało inaczej. Musiało tak być. Shela Hasi stała za kołyskami, a przed nimi znajdowało się siedmioro z dziewięciorga członków Eszelonu. Mieli przed sobą nieuniknione i niekończące się oczekiwanie na oznaki prawdziwego talentu. Lecz zanim poczują frustrację tych licznych lat, będą mieć nadzieję i marzyć o wypełnieniu przeznaczenia, którego pochodzenie ginęło w mrokach starożytnej religii i wierzeń. Czuła się oszołomiona ich obecnością. Cała społeczność Westfallen nie bez powodu trzymała się razem od niezliczonych stuleci, lecz Eszelon otaczała aura, która ją wyróżniała. Charakteryzowały ją długoletnie umiejętności, niezwykłe oddanie i wszechogarniająca determinacja. Shela nie mogła się wyprzeć ukłucia zazdrości, jakie czasem czuła. Ona sama aż do dziesiątego roku życia była Zrodzoną z Wody. To były cudowne czasy, które zapamięta na zawsze. W dniu, w którym opuścił ją talent, niemal utonęła. Od tego czasu minęło prawie czterdzieści lat i czasem nadal odczuwała stratę tak boleśnie, jak w tamtej chwili. Pogwałcenie jej ciała. Odebranie czegoś, co uważała za swoją

własność. Dlatego zazdrościła Eszelonowi ciągłych związków z Ascendencją, odrobiny potencjału, który, jak wszyscy mieli nadzieję, posiadały te dzieci. Jednocześnie współczuła im codziennego niepokoju. Choć ci, których talenty zanikały, zazwyczaj przeżywali stratę w młodym wieku, zdarzało się czasem, że ktoś posunięty w latach utracił swoją więź. Taki ból musiał być niezwykle trudny do zniesienia. Każdego wieczoru, podobnie jak inni członkowie jej linii, modliła się, by Eszelon pozostał w całości. Jak na razie, Bóg odpowiadał na ich modły. Uśmiechnęła się do nich. Ci najbardziej szanowani obywatele Westfallen byli urzeczeni dziećmi. Od Ardola Kessiana, jednego z trzech pozostałych przy życiu członków pierwszej linii, do Jen Shalke, nastolatki, która dopiero zaczynała pojmować swoje przeznaczenie. Taki kochany człowiek, ten Ardol Kessian. Miał sto trzydzieści dwa lata, był całkowicie łysy i zgarbiony, lecz wciąż pełen życia. Jego uśmiech ogrzewał w chłodne dni, a głęboki i dźwięczny głos dawał pocieszenie Eszelonowi przez pokolenia. Był niezrównanym Słuchającym Wiatru i nawet powiedział wszystkim, jak ciepło będzie w czasie narodzin i w ciągu następnych dni. Był wyjątkowo utalentowany i z pewnością będzie im go brakować, gdy powróci do ziemi i w objęcia Boga. - Piękne są, nieprawdaż? - powiedziała Shela, a jej szept niósł się daleko w ciszy wypełniającej przytulny, słoneczny pokój dziecinny. Lekki wietrzyk przynosił przez otwarte okna świeże morskie powietrze. Shela słyszała, jak ciepłe powietrze przepływa przez hypokaustum pod płytkami podłogi, dodatkowo ogrzewając wrażliwe noworodki. Zielone oczy Kessiana zamigotały pod łysymi łukami brwiowymi. - Wspaniałe. Cenne. Niosące wszystkie nasze nadzieje i pragnienia, choć nie mogą o tym wiedzieć. - Pokiwał głową. - I podobają mi się imiona. Doskonały wybór. Wyciągnął nieco drżącą dłoń, by pogłaskać każde z dzieci po głowie, jednocześnie mówiąc cicho. - Mirron, wiele będzie spoczywać na twoich ramionach. Będziesz znosić ciężar macierzyństwa prócz wszystkiego innego, co na ciebie spadnie. Twoi bracia w aspekcie, leżący dziś u twego boku, będą cię zawsze wspierać, a ty ich. Ossacerze i Arduciusie, nosicie imiona wielkich wojowników, lecz nigdy nie powinniście być zmuszeni do walki. Waszym przeznaczeniem jest pokój. I Gorian. Pobłogosławiony imieniem naszego ojca. Noś je dobrze. Bądź wierny jego pamięci. Wypełnij swoje przeznaczenie i z braćmi oraz siostrą osiągnij to, czego my nie możemy. Wykorzystaj to dla dobra wszystkich przed obliczem Boga Wszechwiedzącego. Odwrócił się do znanego od stu lat przyjaciela, Willema Geste’a z drugiej linii.

- Willemie, modlitwa. Eszelon zebrał się i każdy przykucnął na jedno kolano. Jedną ręką dotykali ziemi, a drugą unosili otwartą do niebios. Shela oparła dłonie na zewnętrznych łóżeczkach, obejmując ich wszystkich. - Ascendencja stoi przed tobą, Boże nasz, by powierzyć te nowonarodzone dzieci twojej opiece. Dzieci, które staną się twoimi najpotężniejszymi sługami na tej ziemi, o co się modlimy. Obiecujemy, że będziemy je wychowywać i szkolić, by one z kolei wykonywały twoje dzieło przez całe życie, którym je pobłogosławisz, chroniąc ziemię i morze, i wszystkich, którzy z nich żyją. Prosimy cię, byś je chronił, strzegł i kochał tak, jak wszystkie swoje dzieci. Prosimy o to w imię prawdziwej wiary w Wszechwiedzącego. My, z czystych linii Ascendencji, błagamy cię, Boże nasz, niech tak się stanie. - Jak było zawsze - zaintonowali jednym głosem. - Dziękuję, Willemie - powiedział Kessian, wstając. - A teraz, zanim Shela nas stąd wszystkich wyrzuci, chyba powinniśmy odejść i dać maleństwom odpocząć. - Nie mogę z nimi dłużej zostać? - spytała Jen Shalke płaczliwym głosem. Kessian uniósł palec do ust. Shela uśmiechnęła się do siebie. - Za chwilę, młoda Jen - powiedział. - Po pierwsze, Gwythen, Meero, wracajcie do łóżek. Nie wiem, co was opętało, by stać z nami tak krótko po porodzie. Musicie być wyczerpane. - Jesteśmy z Eszelonu Ascendencji - odparła Gwythen Terol, matka Ossacera. - To nasz obowiązek. - Jej głos był dumny, lecz twarz ściągnięta. - Mimo to proszę cię, byś teraz odpoczęła - stwierdził Kessian łagodnie, a jego głos pozostał ciepły mimo słów połajania. - Willemie, Genno, mamy pracę do wykonania i teksty do przeczytania. Są tam odpowiedzi, których wciąż potrzebujemy, choć przypuszczam, że większość dowodów śpi w tych kołyskach. Wszystko inne musi zaczekać do chwili, gdy zobaczymy, czym się staną. - A jeśli o ciebie chodzi, młoda Jen, jestem pewien, że Shelę ucieszy twoje towarzystwo w ciągu nadchodzących dni i lat. Jednak dzisiaj nasza niania musi się samotnie przedstawić swoim podopiecznym i przyzwyczaić do nich. Tymczasem są ryby do złowienia i rybacy, którzy chcą wiedzieć, gdzie zastawiać sieci. Dzień jest piękny, a morze ciepłe. Może uda ci się znaleźć ławicę, co? Inaczej nasza uczta wieczorem będzie uboższa, czyż nie? Uśmiech Jen był pełen uwielbienia i Shela znów poczuła, że zazdrości umiejętności młodej Zrodzonej z Wody. Zaznała wolności świata pod falami, zanim został jej odebrany. Często śniła o tym, co widziała, i miejscach, które odwiedziła. Ponownie przeżywała swoją

przeszłość dzięki opowieściom Jen i uważała, że jako jedyna naprawdę rozumie młodą kobietę. Dzięki temu stały się sobie bardzo bliskie. Shela spuściła wzrok. Choć wszyscy szanowali ją jako członka linii i za jej umiejętności niani, nigdy nie mogła stać się jedną z nich i czuć więzi, która łączyła Ascendencję. Drzwi do pokoju dziecinnego otworzyły się. Do środka weszła Hesther Naravny, zamykając je za sobą. Strażniczka Ziemi z piątej linii była temperamentną, wybuchową kobietą po sześćdziesiątce. Hesther rozejrzała się wokół, a jej twarz zachmurzyła się, gdy patrzyła na nich. - Meera, co ty tu robisz? Ty też, Gwythen, jeśli już o to chodzi. Nie powinnyście były wychodzić z łóżek. - Eszelon zebrał się, żeby pobłogosławić dzieci - stwierdziła Meera. - I może to ja powinnam cię spytać, dlaczego cię tu nie było? - Ten sam nadąsany dzieciak, co zawsze - mruknęła Hesther. - Czy będę się musiała tobą opiekować, aż zdziecinniejesz, Meero? - Mówiłam ci już tysiące razy. Nie jesteś moją matką. Twarz Hesther złagodniała. Podeszła do Meery i uniosła dłonie do jej policzków. - Nie, ale jestem twoją siostrą i kocham cię bardziej niż każdą żyjącą istotę pod Bożym niebem. Jesteś matką dziewiątej linii. Linii, która może doprowadzić nas do Ascendencji, i nie pozwolę, byś ryzykowała. Proszę, Meero, poród był trudny. Musisz odpocząć. Kobieta skuliła się i pokiwała głową. - Wiem, Ale to wszystko jest takie... i popatrz tylko na moje piękne dziecko. Twarz Hesther się rozjaśniła. - Jestem przede wszystkim dumną ciotką i dumną siostrą, a dopiero potem członkiem Eszelonu. Masz pięknego syna, ważnego syna. Ale teraz chodź. Gwythen, ty też. Pomóżcie sobie dojść do łóżek. Eszelon przepuścił je, a Willem otworzył drzwi. - Niech Bóg wam obu błogosławi - powiedział. - Śpijcie spokojnie. - Dobrze - powiedziała Hesther, kiedy drzwi znów się zamknęły. - Ardolu, na forum od świtu są tłumy. Są cierpliwi, ale z pewnością nadszedł czas, by przekazać im jakieś wieści. Kessian pochylił głowę. - Nie ma sensu trzymać ich dłużej w niepewności. Czeka nas dużo przygotowań. - To prawda - zgodziła się Hesther. - Shela, jak się mają? - Są spokojne. Ale nie zaszkodzi im trochę więcej spokoju.

Hesther mrugnęła i podeszła do drzwi. - Ja zwrócę się do mieszkańców miasta. Reszta wychodzi. *** Pokój dziecinny wychodził bezpośrednio na marmurową kolumnadę, która otaczała wewnętrzne ogrody willi Ascendencji. Hesther przeszła szybko między dwoma kolumnami i wyszła na słońce, które ogrzewało płyty pod jej sandałami i migotało w kroplach wody z czterech fontann, umieszczonych pośrodku każdej z ćwiartek ogrodu. Aromaty i barwy kwiatów, traw i niewielkich drzew tworzyły atmosferę bujnego życia. Hesther odetchnęła nią i poczuła przypływ energii. Za sobą pozostawiła największe nadzieje Ascendencji. Wypełniało ją to dziecinnym podnieceniem, które sprawiło, że pobiegła truchtem przez piękne ogrody w stronę długiego holu wejściowego, przez chłodny przedsionek i na ulice Westfallen. Westfallen leżało u krańca wąskiej zatoki, która sto mil dalej na południe łączyła się z szerokim oceanem. Pół mili za murami przystani malowniczy wodospad Genastro spadał z wysokości ponad tysiąca stóp do zatoki, zabierając ze sobą nadmiar wody z Wierzbowego Jeziora, leżącego dwie mile na wschód od miasta. Willę wybudowano na wzniesieniu nad miastem, z widokiem na wspaniałą złocistą zatokę i kamienno-betonowe zabudowania portu. Na łagodnych zboczach nad miastem stały większe wille otoczone ziemią uprawną. Na polach dojrzewały plony, a zwierzęta gospodarskie pasły się albo wygrzewały. Niżej, bliżej forum, wzdłuż wąskich ulic znajdowały się niskie domy i nieliczne kamienice ze sklepami na parterze. Miasto było opuszczone. Flota trzydziestu łodzi rybackich została wyciągnięta na plażę. Nikt się nie poruszał pod leniwie łopoczącymi markizami sklepów. Wszyscy znajdowali się na forum. Hesther słyszała zgiełk głosów i widziała tłum zebrany pod sceną. Setki ludzi czekały na wieści. Hesther zbliżała się szybko, lecz wolała nie ryzykować zadyszki. Nagle usłyszała wybuch śmiechu wśród tłumu. Ktoś przynajmniej ich zabawiał. Weszła na forum na tyłach sceny i wspięła się na nią po schodach. Sklepy i kramy otaczające wybrukowany plac były puste. Słońce odbijało się od wypolerowanych kolumn, pobielonych ścian i ciepłych dachów krytych czerwoną dachówką. Wszyscy uciszyli się w chwili, gdy ujrzeli Hesther. Młodzi akrobaci i żonglerzy rozproszyli się i znikli w tłumie. Odetchnęła głęboko, by się uspokoić, wygładzając prostą niebieską sukienkę bez rękawów i poprawiając pasek. Ułożyła długie, kasztanowe loki i przyjrzała się mieszczanom, którzy cały dzień czekali na jej słowa, Wtedy poczuła ciężar sześćdziesięciu pięciu lat życia, oczekiwań, które nosiła w imieniu wszystkich, i tego, co mógł przynieść sukces.

Wszystkim, czego pragnęli zebrani, było życie wolne od zmian i dążenia do zmiany. Jednak to, co miała ogłosić, było symptomem zmiany o fundamentalnym charakterze. Na wszystkich twarzach malowało się oczekiwanie. Na twarzach tych, którzy nie zostali dotknięci przez linie, widziała też podniecenie i naiwność. Pragnienie wieści, które przynosiła i żadnego pojęcia, jak wielki wpływ wywrze to na ich życie, jeśli dzieci zrealizują swój potencjał. Nie czuła winy, jedynie ekscytację. Ponieważ każda twarz pokazywała ducha, który na zawsze pozostanie przy nich. Cisza stała się nie do zniesienia. Hesther była zmuszona się odezwać. - Przyjaciele. Narodziły się i czują się dobrze. Ryk niemal ją przewrócił. *** Ardol Kessian oparł łokcie na stole, a brodę na dłoniach. Przesunął pośladki na twardej ławie, krzywiąc się z wysiłku. Ktoś powinien mu przynieść poduszkę. Zapadła noc. Na całym niebie zaświeciły gwiazdy. Powietrze było przejrzyste i wciąż ciepłe. Przez następne siedem dni nie spadnie deszcz, choć rozproszone chmury za parę dni sprawią, że zrobi się nieco chłodniej. Przed nim na forum kłębiły się tłumy ludzi, a ich twarze były radosne w blasku ognia i świetle latarni. Na scenie zespół zagrał kolejną popularną melodię, podrywając do zabawy zmęczonych tancerzy. Tamburyny i kotły wybijały rytm, kitara i piszczałki prowadziły linię melodyczną, a silny głos kierował krokami. Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni odważył się zejść na środek forum i zatańczyć. Brakowało mu tego. Energii i radości, bliskiego dotyku kobiety i jej zapachu w tańcu. Jej spojrzenia spoczywającego na nim, gdy stawiali kroki i obracali się. Teraz zadowalał się obserwowaniem, jak młodsze pokolenie popełnia te same błędy, co on w młodości. Bardzo dawno temu. Spojrzał w prawo i położył rękę na dłoni Genny. - Pamiętasz, jak spotkaliśmy się na forum? - Tak, Ardolu - odpowiedziała Genna zrezygnowanym głosem. - Pytasz mnie o to za każdym razem, kiedy obserwujemy tańce. - Naprawdę? - Kąciki warg Kessiana wygięły się w górę. - Zapominam. - Kiedy ci to odpowiada. Ścisnął dłoń Genny. Wiedział, że odejdzie jako pierwszy. Genna była od niego trzydzieści lat młodsza. Od osiemdziesięciu lat razem orali ziemię. Zastanawiał się, jak sobie poradzi bez niego. Prawdopodobnie spodoba jej się cisza i spokój.

- Jen dobrze sobie dziś poradziła - powiedział, nie pozwalając, by w tę radosną noc ogarnęła go melancholia. - Owszem - zgodziła się Genna. Aromat pieczonej ryby mieszał się z drzewnym dymem, smażonym mięsiwem i drożdżową wonią rozlanego piwa. Jen znalazła strzępiele i sardynki. Sieci były wypełnione i następnego ranka, kiedy już wszyscy wykurują się z kaca, na rynku będzie mnóstwo ryb. - Czy mogę wam przeszkodzić? Kessian spojrzał ponad stołem. Stał tam Arvan Vasselis, marszałek obrońca Caraduku. Przyjechał wczesnym popołudniem z żoną i synkiem, gdyż pięć dni wcześniej otrzymał wiadomość, że zbliżają się narodziny. Jego flaga, ciemnoniebieska, obramowana złotem i przedstawiająca dwa stojące na tylnych łapach niedźwiedzie powiewała nad jego rezydencją, górującą nad zatoką i portem. - Jak zwykle masz doskonałe wyczucie czasu - powiedział Kessian i zaczął się podnosić. Vasselis gestem poprosił go, by tego nie robił. - Nigdy nie opuszczam imprez w Westfallen. Nawet przywiozłem trochę wina. - Vasselis postawił na stole dwa pięknie zdobione ceramiczne dzbany zawierające bez wątpienia stary i drogi trunek. - Mogę usiąść? - Nie musisz nawet pytać - odparł Kessian. - Wysoka pozycja nie jest usprawiedliwieniem dla nieuprzejmości - stwierdził Vasselis, nieco odsuwając przeciwległą ławę. Pochylił się i, zanim usiadł, pocałował Gennę w oba policzki. - Nalewaj. Genna wylała resztki z ich kielichów i przyciągnęła kolejny, który ktoś porzucił na ich stole. Wytarła je ścierką, którą nosiła u pasa, po czym napełniła winem Vasselisa. - A gdzie jest pierwsza dama naszego kraju? - spytała. - Netta? Przypuszczam, że usypia Kovana. To było dla niego za dużo. Lepiej niech to wszystko prześpi. - Nie macie do tego służby? - Sądzę, że poradzimy sobie jako rodzice - odparł Vasselis. - Poza tym, przecież nie musimy się martwić, prawda? Nie tutaj. - Nigdy się do końca nie przyzwyczaisz do przywilejów swojej pozycji, co? Vasselis się roześmiał. - Tylko spróbuj mi nadepnąć na odcisk, Kessianie, a zobaczysz, że doskonale rozumiem pewne przywileje swojej pozycji. Uniósł kielich i całą trójką wznieśli toast i skosztowali wina.

- Bardzo smaczne - powiedział Kessian, czując, jak bogaty, czerwony trunek omywa jego gardło, pozostawiając posmak dojrzałych śliwek. - Wątpiłeś w to? - spytał Vasselis. Przyjaciele zamilkli. Kessian przyglądał się Vasselisowi tak samo, jak przyglądał się tańcom i świętowaniu. Czuł się dumny, patrząc na tego mężczyznę siedzącego wśród swoich ludzi. Był tak odprężony, nie czuł ani wyższości, ani żadnego zagrożenia dla swojego autorytetu. Kessian obserwował, jak z młodzieńca zafascynowanego morzem wyrasta władca Caraduku. Był najpotężniejszym sojusznikiem Ascendencji i najbardziej zagorzałym obrońcą jej tajemnic. Nawet mając go po swojej stronie, zachowanie tajemnicy za granicami Westfallen wiązało się z ciągłą walką i ogromnym niepokojem. Jeśli ich nadzieje się spełnią, w następnych latach będą go potrzebować jeszcze bardziej. Nagle młody mężczyzna przestał stukać palcami o stół w rytm bębnów i zwrócił spojrzenie wielkich brązowych oczu na Kessiana. Miał krótkie, ciemne włosy i łagodną, przyjazną twarz, którą nieliczni nieszczęśnicy uznawali za oznakę słabości. - I...? - spytał. - Czy to one? Kessian wzruszył ramionami. - To zależy, ile wierzysz w omeny, a ile w naukę. Nawet dla mnie zbieg okoliczności jest podniecający. Matematycznie jednak nie możemy przywiązywać do tego większej wagi. - Uśmiechnął się i potrząsnął głową, próbując pozbyć się dreszczu, który przeszywał jego nerwy w chwili, gdy o nich myślał. - Wszystkie urodziły się o tej samej godzinie matkom z Eszelonu i spoza niego, a wszystkie porody były niemal tak samo trudne. W tej godzinie deszcz przestał padać, chmury rozwiały się i przebiło się przez nie słońce. A jeśli wierzyć ludziom takim jak Andreas Koll i Hesther Naravny, w tej godzinie ptaki zamilkły i każdy krowa, owca i świnia, każdy pies i kot zwróciły głowy w stronę willi. - A czy ty w to wierzysz? - spytał Vasselis. Kessian uśmiechnął się jeszcze szerzej i osuszył kielich. - Wierzę, że coś w atmosferze wpłynęło na całą wspólnotę podczas tych narodzin. Wierzę również w teorię masowego empatycznego wybuchu emocji takich jak nadzieja czy miłość. Nie wierzę w omeny i znaki. A w każdym razie próbuję. - Ardolu, przyjacielu, unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Czy to one? Kessian zagryzł wargę. Spojrzał na forum, na tańce, na tłumy prowadzące ożywione rozmowy i pijące. Hałas muzyki i śmiechów, aromaty jedzenia i ostry blask płomieni i latarni wypełniał jego głowę zgiełkiem. Wino nieprzyjemnie potęgowało ten zgiełk. Zastanawiał się,

kiedy zaczął się tak czuć. - Jestem stary, marszałku Vasselisie. Nie mogę sobie pozwolić, by to nie były one.

Rozdział 2 838. cykl Boga, 25. dzień opadania solas 5. rok prawdziwej Ascendencji - Natarcie w szyku. Kapitan Elise Kastenas z 2. legionu kawalerii, Niedźwiedzich Pazurów z Estorru, kazała swojej kompanii ruszyć stępa. Po drugiej stronie forum kapitan Dina Kell zrobiła podobnie, a między nimi legioniści hastati maszerowali z podniesionymi tarczami w odpowiednio od siebie oddalonych pięciu szeregach. Buntownicy cofali się przed nimi przez całą zaśmieconą przestrzeń. Na kamiennym bruku rozbrzmiewał tętent kopyt. Elise spojrzała ponad niewielką okrągłą tarczą. Jej koń był spokojny. Jego pancerz zmuszał go do patrzenia przed siebie. Tłum był gęsty i zdecydowany. Ich krzyki, groźby i szyderstwa odbijały się echem od budynków. Za ich plecami znajdowała się bazylika, którą rozwścieczeni dornoscy buntownicy zdobyli przed dwoma dniami. Odmówili Zbieraczom dostępu do rachunków i skrzyń z dochodami, doprowadzając do przybycia legionu. Jak została poinformowana przez Roberto Del Agliosa, syna Orędowniczki i mistrza piechoty Niedźwiedzich Pazurów, w środku pozostali uwięzieni Zbieracze. Potrząsnęła głową. Bunty przeciwko podatkom. To, że zdarzyły się tutaj, w Cabrius, zazwyczaj spokojnej stolicy północnego kraju Dornos, było znamienne dla problemów pojawiających się aż zbyt często w całym Przymierzu Estorei. Niedźwiedzie Pazury przybyły tu prosto z masakry podczas zbiorów w Tundarrze. Modliła się, by sytuacja nie zmieniła się w rzeź. Pierwszy rząd tłumu cofnął się, ściskając ich wszystkich. Poruszyli się gniewnie. - Szybciej - powiedziała Kastenas, wyciągając prawą rękę. Kompania z prawej strony przyspieszyła, wyginając się w łuk, który miał otoczyć buntowników. Po lewej stronie Kell trzymała swoich ludzi prosto, pozwalając tłumowi skierować się w stronę głównych ogrodów miasta, gdzie można było nad nim łatwiej zapanować. Pośrodku Del Aglios krzyczał do zgromadzonych, by rzucili broń i uklękli z rękami na głowie. Nikt tego nie zrobił. Buntowników było kilka setek, gwizdali i szydzili z sił Przymierza. Oddział 2. legionu nie zatrzymywał się. Ich dyscyplina była nieskazitelna. Każda część pancerza błyszczała, świeżo wypolerowana. Wszystkie gladiusy i groty włóczni zostały

naostrzone przed świtem. Elise wiedziała o armiach, które rozpadały się na sam widok natarcia Przymierza. Ten tłum zwyczajnych mieszkańców cofnął się, lecz nie chciał się rozproszyć. Nie wierzyli, że zostaną zaatakowani, i mieli rację. Do pewnego stopnia. Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu jardów, poleciały kamienie. Atmosfera się zagęściła. Błagalne okrzyki obywateli, którzy wierzyli, że ich protest jest sprawiedliwy, mieszały się z szyderstwami tych, którzy mieli nadzieję na coś więcej niż tylko przemowy. - Żółw! - ryknął Del Aglios. Za pierwszym rzędem hastati unieśli długie, prostokątne, złoto-zielone tarcze nad głowy. Kamienie odbijały się od metalu. Rozległ się trzask pękającej ceramiki, gdy do kamieni dołączyły kolorowe garnki. - Spokojnie - rozległ się potężny głos mistrza piechoty. - Nacierajcie. Konie parskały i dreptały w miejscu. Legioniści uderzali mieczami i włóczniami w tarcze. Lewa flanka przyspieszyła, Kastenas kazała swojej kompanii ruszyć kłusem. Przed nią tłum zaczął kierować się w stronę wyjścia, lecz niechętnie. Prowodyrzy, nie chcąc zrezygnować z kontroli nad bazyliką, wzywali do zachowania odwagi i siły. Wciąż nadlatywały pociski, szczególnie od strony schodów, gdzie Kastenas widziała sterty kamieni, jak również błysk metalu i wygięcie łuku. Dla dobra mieszczan miała nadzieję, że żaden z nich nie zdecyduje się sięgnąć po tę broń. Hałas na forum stał się ogłuszający. Widziała w tłumie twarze. Niepewne i przestraszone. Zaczynające się wahać. Większość z zebranych stanowili niewinni obywatele, podburzeni przez prowodyrów, którzy stali z tyłu, z dala od niebezpieczeństwa. Zerknęła na Del Agliosa, który odwrócił głowę, czując jej spojrzenie. Skinął głową. Czas, by to wszystko skończyć. Wyciągnęła miecz i uniosła rękę. Na forum zapanowało napięcie. - Pazury! Ruszać. - Opuściła rękę i kawaleria ruszyła do przodu, podążając za piechotą. - Zachowajcie ostrożność. Trzymajcie się blisko. Pierwsze linie tłumu zaczęły się załamywać i kierować w lewo. Ludzie uciekali rzędami, szukając wyjścia, które Kell i jej kompania z radością im pokazywali, lecz trzon buntowników się nie poruszył. Stali wyzywająco przed flagami Przymierza wiszącymi wysoko na marmurowych kolumnach przed wejściem do bazyliki. Kamienie nadal nadlatywały, garnki rozbijały się o tarcze, a ich odłamki spadały na forum. Do starcia doszło na najniższym stopniu. Kastenas zatrzymała swoją kawalerię, zaś tarcze piechoty uderzyły w tych, którzy nadal stawiali opór. W powietrzu wisiała przemoc. Grupka mężczyzn i kobiet zgromadziła się przed zaryglowanymi drewnianymi odrzwiami bazyliki. Budynek miał masywne ściany, co nie było typowe dla bazylik Przymierza, lecz

niezbędne ze względu na huragany, które regularnie nawiedzały ten region. Tłum ruszył w dół schodów, popychany z tyłu. Kastenas widziała, jak mieszczanie odbijają się od nieustępliwej ściany tarcz. Legioniści zareagowali, mocno popychając do przodu, miażdżąc nosy i łamiąc kości. Z tyłu tłumu wyleciała włócznia. Kastenas zaklęła, gdy włócznia wylądowała wśród piechoty. - Złamać ich! - rozkazał Del Aglios. Kastenas poprowadziła swoją kompanię po stopniach. Mieszczanie cofali się przed nią. - Nacierajcie, Pazury, nacierajcie. Wykorzystując drzewce włóczni i głowice mieczy, poruszali się wśród tłuszczy, powalając tych, którzy nie zdążyli się cofnąć. Piechota ruszyła ze swoimi tarczami, wciąż nie wyciągając broni. Gniewne okrzyki zmieniły się w jęki bólu i przerażenia. Tłum zaczął się rozpraszać, ludzie odwracali się i uciekali. W ogrodach czekała na nich reszta Pazurów. Legioniści ruszyli, wykorzystując swoją masę. Śpiewali i nacierali. Kastenas jechała za nimi. Między wciąż spadającymi kamieniami, w jej tarczę uderzyła strzała. Przyleciała od strony kolumn przy wejściu. Kapitan uniosła tarczę, by się ochronić, i nakazała swojej kawalerii zrobić to samo. Odwróciła się do wysokiego mężczyzny podążającego za kawalerią. Miał hełm z zielonymi piórami, a jego płaszcz wydymał się za nim. - Skarbniku Jheredzie, strzelcy przy wejściu. Paul Jhered pokiwał ze zrozumieniem głową. - Zaciężni - warknął. - Unieść tarcze. Ruszać się. Wyciągnął gladius, uniósł przed sobą tarczę i poprowadził swoich trzydziestu zaciężnych, elitarnych wojowników Zbieraczy, po schodach za kawalerią. Wokół leżeli obywatele, trzymając się za twarze i ciała w miejscach, gdzie zostali uderzeni. Nie miał czasu ani współczucia, i przestępował nad nimi, nie zwalniając kroku. Szybko przeszedł dwanaście marmurowych stopni i minął pierwszy rząd kolumn ozdabiających wejście do bazyliki. Przed wrotami stała grupa ponad pięćdziesięciu ludzi. Legion pozbył się większości tłumu dokładnie tak, jak zaplanowano, pozostawiając prowodyrów zbyt głupich lub zbyt upartych, by uciec wraz z tymi, których skłonili do działania. Jhered widział włócznie, miecze i łuki, nikt jednak nie nosił pancerzy. Jhered i jego ludzie mieli napierśniki, nagolenniki i tarcze na ciemnozielonych tunikach. Stosunek sił nie był równy. Poleciały strzały. Jedna przeleciała wysoko, dwie trafiły w tarcze żołnierzy po

jego strome. Jhered ruszył szybciej, zatrzymując się mniej niż dwa jardy przez najbliższym ostrzem. - Zignoruję to, bo jesteście przestraszeni. Jeśli zrobicie coś jeszcze, zaatakujemy - powiedział. - Nie poddamy się, Zbieraczu. Nawet tobie - odpowiedział mężczyzna z przodu. - Ależ zrobicie to - odparł cicho Jhered. Gestem wezwał zaciężnych po lewej, by ich otoczyli. Widział zaniepokojone twarze podążające za poruszeniem i miał nadzieję, że uda mu się to rozwiązać pokojowo. Dalej po lewej kawaleria i piechota opuściły forum. Żołnierze pilnowali jego obrębu. - Podatek jest za wysoki - powiedział mężczyzna. - Nie stać mnie na kupienie ziarna, a mam zbyt mało inwentarza, żeby wymienić go na nasiona. Zabieracie jedzenie od ust naszym dzieciom, a obywateli z naszych pól, żeby dla was walczyli. Jaki podatek zbierzecie następnym razem? Już nic nie mam i nie mam jak zarobić więcej. Jhered opuścił tarczę. - Obywatele. Podatek jest ustalany i zatwierdzany przez wasze zgromadzenie i ogłaszany na początku każdego okresu podatkowego. Jeśli chcecie złożyć skargę na sposób, w jaki ustalono wysokość waszego osobistego wkładu, możecie zgłosić się do swoich kwestorów albo sędziów pokoju. Ale zastanówcie się najpierw, czy nie płacicie za dużo za paszę, swoim pracownikom albo czy też nie pozwalacie sobie na zbyt wiele luksusów. My jesteśmy Zbieraczami. Zbieramy. - Poborco. - Mężczyzna splunął na ziemię. - Nie masz pojęcia, jak ciężko pracujemy. - Rozumiem wasze troski. Ale nie zareaguję na groźby. Musicie porozmawiać ze swoim zgromadzeniem. - Przerwał, by objąć spojrzeniem wszystkich zebranych. - Wszyscy jesteście praworządnymi, ciężko pracującymi obywatelami. Każdy to widzi. Nie pozwólcie, by się to zmieniło. Odsuńcie się. Rolnik potrząsnął głową. - Nie pozostawiasz nam wyboru. Grupa napięła się. Jhered ostro pokiwał głową. Zaciężni po jego obu stronach podbiegli do nich, tarczami odpychając protestujących. Jhered zrobił szybki krok do przodu. Jego tarcza uderzyła w prawą rękę rolnika, powstrzymując cios, zaś sztych gladiusa dotknął gardła mężczyzny. Rolnik wpatrywał się w niego, oszołomiony szybkością ruchu i świadom nagłego osamotnienia. - Pewnego dnia - powiedział cicho Jhered - będziesz zadowolony, że powstrzymałem

cios. Kto by wtedy nakarmił twoją rodzinę? Przymierze zapewnia wszystko, co widzisz wokół. I zabiera to, co musi. Poddaj się teraz, a odejdziesz spokojnie do domu. Rolnik skrzywił się i spojrzał mu w oczy. - Pozwolicie nam odejść, nie podejmując dalszych działań? Jhered cofnął miecz. - Mógłbym pognębić cię jeszcze bardziej, posyłając cię na rok do celi, ale jaki to by miało sens? Więzienie jest dla zbrodniarzy, a nie dla uczciwych obywateli. Jesteś potrzebny, byś pracował dla Przymierza i był wobec niego lojalny. Podnieś miecz, wróć do rodziny i gospodarki. Jak się nazywasz? - Jorge Kyinta, panie. - A ja jestem skarbnikiem Paulem Jheredem. Przymierze zapewni wam, co trzeba. Wrócę i znów z tobą porozmawiam. A jeśli okaże się, że rzeczywiście ciężko pracujesz, by zarobić na podatek, zapłacę go za ciebie. Jhered widział, jak wojowniczy nastrój opuszcza rolnika. Gestem kazał swoim ludziom się odsunąć i Kyinta wyprowadził swoich towarzyszy z forum. Jhered uśmiechnął się i zwrócił spojrzenie na bazylikę. Drzwi pomazano hasłami wzywającymi do obniżenia podatków, zlikwidowania Przymierza i zabicia Zbieraczy. Nie po raz pierwszy. - Do środka - nakazał zaciężnym. - Pozbądźcie się tych, którzy tam są, weźcie moich ludzi i skrzynie, i wynośmy się stąd. Sądzę, że kiedy nas już nie będzie, Niedźwiedzim Pazurom będzie łatwiej. - Czy powiedział pan prawdę, panie? O zapłaceniu podatku rolnika? Jhered spojrzał na młodzieńca. W stopniu addosa, był nowym nabytkiem w prestiżowych siłach Orędowniczki. - W swoim czasie, addosie Harinie, dowiesz się, że zawsze mówię prawdę. Jhered podał swoją tarczę adiutantowi, schował miecz i zbiegł po schodach bazyliki. W jego stronę szedł mężczyzna przeznaczony do wielkości, a przeznaczenie to nie wynikało jedynie z rodzinnego herbu, który nosił. - Roberto! - zawołał. Zdjął hełm i wziął go pod pachę. Młody Del Aglios machnął ręką i podszedł bliżej. - Zadowalający rezultat, Paul? - Z trudem - odparł Jhered. Wskazał na gruzy na forum. - Przejmuję się tymi wydarzeniami. Jest ich zbyt wiele, by je zignorować. - To nieunikniona konsekwencja ekspansji. Jhered uniósł brwi.

- To nieunikniona konsekwencja nadmiernego opodatkowania. Zbyt uważnie słuchasz swojej matki, Roberto, a ona zaczyna mnie zawstydzać. Moi Zbieracze natykają się na opór i odmowę wszędzie, gdzie się udają. Wysysamy krew z Przymierza. Pewnego dnia będziemy musieli się zatrzymać, żeby złapać oddech. - Ona jest Orędowniczką. - Roberto wzruszył ramionami. Wiesz, jak postrzega swoją rolę i przyszłość Przymierza. - To mantra, którą powtarzam przez sen - mruknął Jhered. - Bezpieczeństwo i bogactwo przez podbój i ekspansję. Jak mniemam, ostatnie skrzynie z podatkami nie mają służyć ulepszeniu systemu kanałów ściekowych i doprowadzania wody? Roberto zaśmiał się. - Nie, lordzie skarbniku. - Uśmiech zaraz znikł. - W Estorrze dużo się dzieje. Podatki to tylko część. Rekrutujemy kolejne legiony w całym Przymierzu. Matka planuje otwarcie frontu w Omari. Jhered otworzył szeroko usta i poczuł nagły przypływ irytacji. - Dornos nie jest wystarczająco bezpieczny, by rozpocząć w nim kampanię. A ona nie zaryzykuje otwarcia frontu z Goslandu, czyż nie? Granica z Tsardem sprawia zbyt wiele problemów. - Jhered przerwał i skrzywił się. - Czy jesteś sposobiony do dowodzenia tą wyprawą? Roberto potrząsnął głową. - Nie, ale jesteś bliżej prawdy niż się spodziewasz. To była moja ostatnia akcja z Niedźwiedzimi Pazurami. I ostatnia akcja z 2. legionem na północy. Jhered poczuł dreszcz w sercu. - Dostajesz własną jednostkę. - Dwa legiony, dwa ala. Od świeżych rekrutów po wyszkolonych legionistów. Przez najbliższe dwa lata nie zobaczę prawdziwych działań, ale mimo to... Jhered widział jego radość i mocno uścisnął ramę Roberta. - Gratulacje. Jeśli wolno mi to powiedzieć, najwyższy czas. - Dziękuję. Jestem pewien, że moja matka ucieszy się, gdy nie będzie musiała już słuchać, jak ciągle o tym mówisz. Dziękuję za wsparcie i jestem twoim dłużnikiem. - Nie powtarzałbym tego, gdybym nie wierzył, że posiadasz odpowiednie umiejętności, panie generale. - Obaj się roześmiali. - Nieźle brzmi, czyż nie? Opijemy to dziś wieczorem. Ona ma plany wobec ciebie, jestem tego pewien. - Ależ tak - odparł Roberto. - Z pewnością. I to wielkie. Planuje otworzyć potrójny front w Tsardzie za cztery lata.

Jhered zatrzymał się, oszołomiony. Chwycił Roberta za ramię i odciągnął go w spokojniejsze miejsce, z dala od ciekawskich spojrzeń i nadstawionych uszu. Słyszał, jak wali mu serce i wiedział, że musi coś powiedzieć. - Nie może tego zrobić - syknął. - To lekkomyślne. Gosland może być klejnotem stabilności w Przymierzu, ale Atreska jest zbyt świeża. Zacznie się tam wojna domowa, dam za to głowę. Cztery lata to zbyt mało czasu. Nie mamy siły, by zaatakować to królestwo w ciągu najbliższych dziesięciu lat albo i dłużej. Ona wyrwie serce obywatelom. Roberto... wiesz, że mam rację. - W takim razie musisz sam z nią porozmawiać, Paul - powiedział ostro Del Aglios. - Ja mam tylko ograniczony wpływ na swoją matkę, a ty jesteś zbyt często w drodze. Posłucha cię tak, jak nie posłucha nikogo innego. Jhered wydął policzki i potrząsnął głową. - Tsard. Uważa nas za większych, niż naprawdę jesteśmy. Równie dobrze moglibyśmy zaatakować Sirrane... - Zatrzymał się czując nagłą falę gorąca. - Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. Sirrane nie będzie się trzymać na uboczu, jeśli jednocześnie rozpoczniemy wojnę w Omari i Tsardzie. Jak ufam, dyplomaci już z nimi rozmawiają? - Marszałek obrońca Vasselis im przewodzi - potwierdził Roberto. - Dobrze - odparł Jhered. - Przynajmniej mamy jakąś szansę na sukces. Nie możemy sobie pozwolić na stratę tych drobiazgów, które od nich zyskaliśmy. - Wiem - powiedział Roberto. - Porozmawiaj z moją matką. Są inne terytoria, bardziej wrażliwe i mniejsze, którymi powinniśmy zająć się wcześniej. - Tak uczynię, młody Del Agliosie, tak uczynię. Jak najszybciej w mojej mocy. Jhered odwrócił się, by sprawdzić swoich zaciężnych pod bazyliką. Czuł, że piasek w klepsydrze już się prawie przesypał.

Rozdział 3 838. cykl Boga, 40. dzień wznoszenia dusas 5. rok prawdziwej Ascendencji Gruba warstwa lodu pokrywała ścieżkę w ogrodzie pałacu Solastro. Nieodpowiednia nazwa, gdyż pora żniw i słońca ustąpiła lodowatej głębi szczególnie nieprzyjemnego dusas. Zbudowany na potrójnej granicy Estorru, Phaskaru i Neratharnu, pałac był siedzibą Przymierza poza Estoreą i symbolem jego rozmiarów i mocy. Herine Del Aglios, Orędowniczka Przymierza Estorei, szła najswobodniej, jak się odważyła, po zdradzieckiej ścieżce. Wspierali ją idący obok Paul Jhered i Arvan Vasselis. Tam, gdzie jej zdobione futrem kozaczki ślizgały się, ich ciężkie, okute metalem buty rozbijały lód. Wszyscy nosili grube wełniane płaszcze w kolorze estoreańskiej zieleni, lamowane biało-złotym futrem tundarrańskich lwów górskich. Nad nimi niebo było stalowoszare i zbierało się na śnieg. Opady będą ciężkie i długie. Herine zadrżała. Krótki spacer z Pierwszej Izby z powrotem do pałacowych krużganków w ciemnościach wieczoru zapowiadał się wyjątkowo nieprzyjemnie. Jhereda wyraźnie bawiła jej niewygoda. Spojrzała mu w twarz. Jego lodowate błękitne oczy błyszczały z trudem tłumioną wesołością. We włoskach jego potężnego nosa i na brwiach osadziły się kryształki lodu. - Miałeś zamiar mi powiedzieć, że w Tundarrze nadal nosilibyście koszule bez rękawów pod togami - powiedziała, chwytając go mocno za ramię dłonią okrytą rękawiczką. Jhered roześmiał się. - Nie do końca - powiedział. - Jedynie skomentować delikatność budowy typowego mieszkańca Estorru. Albo Caraduku, skoro już przy tym jesteśmy. Idący po drugiej stronie Vasselis prychnął. - Przeżyłbym nago w lodzie dłużej niż ty, Jheredzie. Południe mojego kraju jest równie ponure, co górskie szczyty twojego, kiedy nadchodzi dusas. - Tylko się posłuchajcie - powiedziała Herine, potrząsając głową. - Puszycie się jak uczniaki. Nie róbcie tego w obecności Izby. Nie chcę, by wasze mianowania były kwestionowane na równi ze wszystkim innym. - Posłuchasz ich, prawda, Herine? - spytał Jhered. - Ich prośby o ostrożność i czas to nie tylko biadolenie. Herine wypuściła chmurkę pary z nozdrzy.

- Tak, i podobnie jak owce na polach, słyszymy ich każdego dnia, a dźwięk się nie zmienia. - Ustąpiła. - Ale owszem, posłucham ich i oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ale nie zmienię planów. Przyszłość Przymierza musi zostać zapewniona. - Tego wszyscy pragniemy - stwierdził Vasselis. - To znaczy, prawie wszyscy. Jhered znów się zaśmiał. - Czy wyczuwam przytyk skierowany w stronę naszej szlachetnej kanclerz Zakonu? - Naprawdę nie powinieneś ciągle jej denerwować, Arvanie - powiedziała Herine złośliwie. Vasselis westchnął. - Z całym szacunkiem dla twojej pozycji jako marionetkowego przywódcy Zakonu Wszechwiedzy, moja pani Orędowniczko, kanclerz Koroyan jest ostrym bólem w moim siedzeniu. I twoim również, w to nie wątpię. Jej żądza władzy oddzielonej od praw państwa martwi mnie. I wszyscy wiemy, do czego zdolny jest jej ukochany Pancerz Boga, kiedy tylko odwrócimy się plecami. - Ojej - powiedział Jhered. - Słyszałem, że znów się martwi pewnymi częściami Caraduku. Jakąż to herezję jej zdaniem przed nią ukrywasz? - Chciałbym to wiedzieć - odpowiedział Vasselis, nie zauważając żartu w słowach Jhereda. - Nasyła na mnie swoich Nauczycieli i Mówców, którzy są jak paskudna wysypka. Zadają pytania o dawną historię, kiedy powinni zajmować się licznymi obywatelami, którzy potrzebują ich przewodnictwa i posługi duszpasterskiej. Nie podoba mi się jej nieustanna podejrzliwość. - Arvanie, przestań być taki sztywny. Jesteś mistrzem w omijaniu jej - stwierdziła Herine z uśmiechem. Jego twarz rozpogodziła się nieco. - A ponieważ nie masz nic do ukrycia, a masz moje niezachwiane poparcie, nie odbieraj nam rozrywki, każąc mi ją powstrzymać. Tak cudownie się czerwieni, kiedy publicznie wstydzi się za swoje własne działania. Strażnicy na schodach prowadzących do Pierwszej Izby stanęli na baczność. Cała trójka przeszła po zamiecionych marmurowych stopniach do otoczonego kolumnami wejścia i przeszła przez hol, w którym stały popiersia wszystkich Orędowników od Pierwszego Cyklu Boga i ustanowienia Przymierza Estorei. Korytarz był jasny, oświetlany przez olbrzymie łukowe okna na obu ścianach i ogrzewany przez potężne płomienie na sześciu paleniskach. Mimo to Herine uważała go raczej za przygnębiający niż wspaniały. - Nie pozwólcie, żebym tu zbyt wcześnie skończyła - mruknęła.

Otoczyli ich pomocnicy, zabierając płaszcze, futra, rękawiczki i kapelusze, i poprawiając togi. Usiedli, żeby założyć bardziej oficjalne sandały i poprawili włosy, przeglądając się w lustrach, które przed nimi uniesiono. - Chciałbyś, żebym wszedł przed tobą? - spytał Vasselis. Herine wzruszyła ramionami. - To nie ma znaczenia. Zgromadzenie uważa, że faworyzuję Caraduk, niezależnie od tego, co ty i ja robimy. Chodź. Ale nie wchodźmy z pieśnią na ustach. Po prostu dalej ze mną rozmawiaj. Przed nimi drzwi do Pierwszej Izby były zamknięte. Wznosiły się na czterdzieści stóp, sięgając łukowatego sklepienia, a na pomalowanych na biało deskach wyrzeźbiono herb Przymierza Estorei. Gdy się zbliżyli, drzwi otwarto i mogli spojrzeć do środka. Salę wzorowano na budynku senatu w Estorrze. Wzdłuż jej długości biegły cztery marmurowe ławy, po prawej i lewej stronie wyłożonego dywanem przejścia prowadzącego do miejsca Orędowniczki. Za jej krzesłem znajdowało się sześciu starszych doradców, czekających na nią z wszystkimi informacjami, których mogła potrzebować i gotowych zapisać każde wypowiedziane słowo. Sama sala była przyjemnie ciepła dzięki hypokaustum pod posadzką. Jasne ściany i rzędy delegatów w białych i zielonych togach sprawiały, że pomieszczenie wydawało się równie wygodne, co podczas popołudnia w solastro. Na sali znajdowało się ponad trzystu delegatów oczekujących na przybycie Orędowniczki. Obecni byli marszałkowie obrońcy każdego terytorium, z delegacjami edylów i propretorów. W głębi komnaty Felice Koroyan, kanclerz Zakonu Wszechwiedzy, siedziała mając po lewej czterech Wysokich Mówców. Po prawej, pretorzy i konsule Przymierza zostali ustawieni według starszeństwa. Dwunastoosobowa rada Zbieraczy Jhereda siedziała pod nimi na dolnej ławie. W jej stronę zwróciły się wszystkie twarze. Herine Del Aglios szła powoli po grubym zielonym dywanie z wysoko uniesioną głową, kiwając zebranym po prawej i lewej. Raz do roku przywódcy wszystkich terytoriów zbierali się w jednym miejscu, by ustalić plany na następny cykl, które zostawały później wprowadzone w życie pod kierownictwem Erastorru. I każdego roku plan był bardzo podobny. Herine stłumiła uśmiech na myśl o beczących owcach. Nim dotarła do swojego krzesła i usiadła, by spojrzeć na zebranych, wszyscy zamilkli. Jhered i Vasselis zajęli swoje miejsca, a Herine zauważyła pełne zazdrości spojrzenia niektórych delegatów. Zaszczyt i służba oznaczały łaskę. Tak było zawsze. - Przyjaciele, witajcie - powiedziała, a jej głos niósł się wyraźnie przez całą salę. - Na

zewnątrz jest zimno, lecz tu ogrzewa nas chwała Przymierza. A ja chciałabym zanieść to ciepło poza obecne granice Przymierza. - Zaczekała chwilę, by umilkły wszelkie rozmowy. - Po pierwsze, wysłucham waszych raportów dotyczących stanu armii i marynarki, pozostających w spoczynku i w marszu. Później omówię w skrócie konieczność zwiększenia ich liczebności, a następnie przejdziemy do przyziemnych kwestii administracji. Marszałek obrońcę Katrin Mardov proszę o przedstawienie stanu armii Gestern. Oddaję pani głos. Herine odchyliła się do tyłu i spojrzała na podnoszącą się Katrin. Wspaniała kobieta. Usadowiła się wygodnie na poduszkach i zaczęła słuchać. *** Hesther Naravny chuchnęła w dłonie i oparła je na pniu drzewa. Właściciel sadu, Lucius Endrade, stał obok szczelnie owinięty futrami, gdyż na płaskowyżu hulały lodowate wiatry od morza. - Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej - stwierdziła Hesther. - Nie sądziłem, że to poważne - odparł. - Uznałem, że to zwykłe przemarznięcie. Hesther odwróciła się i rozejrzała po pomarańczowo-cytrynowym sadzie. Każde drzewko otoczono drewnianą skrzynią pokrytą brezentem dla ochrony przed krótkim okresem mrozów, który nawiedzał Westfallen o tej porze roku. Trzy z nich zostały częściowo odkryte, by Hesther mogła je zbadać. Lucius mówił, że ponad trzydzieści zostało uszkodzonych. Wszystkie rosły w tej samej części ogrodu. - To raczej mało prawdopodobne, nieprawdaż? - powiedziała cierpko. Zaczął padać śnieg i nastrój kobiety pogarszał się z każdym spadającym płatkiem. Spojrzała na stojących przy niej Ascendentów. Sprowadziła ich tutaj na polecenie Ardola Kessiana, który uznał to za doskonałą okazję, by sprawdzić, czy któreś z nich nie wykazuje zdolności Strażnika Ziemi. Teraz Hesther pragnęła umieścić ich z powrotem na wozie i zabrać do willi. Na początku dzieci ganiały się i rzucały śnieżkami, lecz szybko zmarzły i teraz stały w ciasnej grupce, z rękami w rękawicach, otulone szalikami, lamowanymi futrem płaszczami i wełnianymi czapkami. Wystawały tylko ich sine nosy. - Co się stało? - spytał Lucius. Sam był w dzieciństwie Strażnikiem Ziemi, ku wielkiej radości swego ojca. Umiejętność opuściła go przed ósmymi urodzinami. - Za chwilę. - Hester uśmiechnęła się do Ascendentów. Cała czwórka miała już prawie pięć lat i ich podstawowe umiejętności dobrze się rozwijały. Na razie nie widzieli jednak żadnych śladów krzyżówki. - Gorianie, ty jesteś najbardziej prawdopodobny. Chcesz spróbować? Chłopiec rozpromienił się, spojrzał z szyderczym uśmieszkiem na pozostałych, co

Hesther się bardzo nie spodobało, i podszedł. - To nie oznacza, że jesteś od nich lepszy - powiedziała kobieta. - Ale to najbardziej przypomina sytuację, gdy kładziesz ręce na chorym zwierzęciu. Rozumiesz? Gorian pokiwał głową. - Dobrze. I nie chcę już widzieć takiej miny. Rozumiesz? - Tak - odpowiedział niemal bezgłośnie Gorian. To musiało wystarczyć. - Dobrze. A teraz połóż dłonie na pniu drzewa. Musisz zdjąć rękawiczki. Przytrzymam je dla ciebie. Nie upuść ich na śnieg. Powiedz mi, co czujesz. - Jest zimne i szorstkie, Hesther - powiedział Gorian. Z tyłu rozległ się stłumiony chichot. Chłopiec się obejrzał. - Cicho, Ossacerze, albo będziesz następny. - On tego nie zrobi, jeśli mi się nie uda - stwierdził Gorian. Hesther uniosła brew. - Być może by mu się udało. Jest Mówcą Bólu i jeśli może wyczuć choroby ludzi, być może wyczuje też chorobę drzewa. - Nie może - odparł lekceważąco Gorian. Hesther się skrzywiła. - Skoncentruj się. Spróbuj wejść pod korę. Jakbyś robił z psem, który został ranny, a ty chcesz się dowiedzieć, gdzie, żeby lekarz mógł mu pomóc. Gorian milczał przez chwilę. Jego małe dłonie, zbielałe od zimna, dotykały kory. Widziała, jak zaciska powieki, jak go uczono, by lepiej się skupić. Uśmiechnęła się, ogrzewała ją miłość do siostrzeńca. Podobnie jak pozostała trójka, był bardzo obiecujący. I nawet w tak młodym wieku rozumieli tak wiele. Było w nich wszystkich coś wyjątkowego i każdy to wyczuwał. Musieli jeszcze się dowiedzieć, jak bardzo wyjątkowego. W końcu Gorian odwrócił się do niej i zdjął dłonie z kory. - Musi być martwe. Nie czuję nic w środku. Hesther pocałowała go w czubek głowy i podała mu rękawiczki. - Nieważne, kochanie. Ale nie jest martwe, tylko chore. - Jest martwe. - Gorian był niezłomny. Hesther pogłaskała go po policzku, by odwrócił twarz w jej stronę i uklękła przed nim. - Bardzo się starałeś i nikt nie może od ciebie więcej wymagać. Następnym razem z pewnością poczujesz to, co ja czuję. - Spoglądał na nią wściekle. - Nie złość się. Nic się nie