kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Barclay James - 01. Złodziej świtu - (Saga o krukach)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barclay James - 01. Złodziej świtu - (Saga o krukach) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARCLAY JAMES Cykl: Saga o krukach
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 435 stron)

JAMES BARCLAY Złodziej Świtu

Prolog Dłoń na jej ustach zdusiła krzyk, jaki wydała, budząc się. Obok, na łóżku, leżał w bezruchu Alun. Nad nią, osłonięty ciemnościami nocy, pochylał się napastnik. Dostrzegła tylko zarys szczupłej twarzy i wpatrującą się w nią twardym wzrokiem parę oczu. Dłoń na jej ustach zacisnęła się mocniej. - Jeśli rzucisz zaklęcie, chłopcy umrą. Jeśli będziesz się opierać i odmówisz współpracy, również zginą. Twój mąż będzie świadkiem, że możemy porwać takich jak ty z każdego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta-Kolegium. Pomyśl o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy już się obudzisz. Mamy wiele spraw do omówienia. Rozszalały natłok myśli przelatywał jej przez głowę przy wtórze łomotu serca. Głupi upór, który skłonił ją do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, zemścił się, sprowadzając zagrożenie na ludzi, których najbardziej kochała. Mężczyzna wspomniał jej synów, wspaniałych bliźniaków, w których pokładała tak wiele nadziei i w których pielęgnowała prawdziwą siłę. Są młodzi i tacy niewinni. Skurczyła się, zmagając się z wizją tego, co ci ludzie mogą zrobić z jej dziećmi. Byli bezlitośni. Ślubowali zagładę wszystkiemu, co w ich oczach było złe i niegodziwe. Nie dostrzegali czystości i magii tego, co tworzyła, i to właśnie zaślepienie czyniło ich tak groźnymi. A przecież od początku przypominano jej o ostrożności. Mistrzowie kolegium popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego życia. Ostrzegali jednak przed zbytnim przyzwyczajeniem się do takiego luksusu, szczególnie w czasach, gdy ludzie otwarcie wyrażali swą wrogość wobec kolegium i wszystkiego co reprezentuje. To nadal był eksperyment, a nie zwykła chęć osiedlenia się, przypominali jej, a chłopcy należeli do kolegium i ich rozwój był przede wszystkim obiektem badań. Jak zwykle jednak miała własne zdanie. W końcu byli przecież jej synami, a Alun również nie chciał mieszkać w kolegium. Teraz przeklinała się za głupotę i zadufanie we własną zdolność do zapewnienia im bezpieczeństwa. Echa zbyt długo ignorowanych ostrzeżeń zamieniły się w łzy bezsilnej złości i spłynęły po jej policzkach. Zobaczyła drugą rękę mężczyzny, trzymającą skrawek materiału. Przycisnął go do jej twarzy i natychmiast poczuła działanie narkotyku. Broniła się jak zaszczute, schwytane w pułapkę zwierzę. Krótko, desperacko i bez efektu. To był brofen. Zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, jak źle będzie się czuła, kiedy znów otworzy oczy.

Rozdział I Niebieski błysk przeszył wieczorne niebo, rozdzierając szary całun nisko wiszących chmur i oblewając wrota przełęczy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. Odgłos eksplozji. Krzyki. Krucy, stojący na murach wewnętrznego zamku kontrolującej przełęcz twierdzy, trzeźwo ocenili sytuację na polu bitwy. Lewe skrzydło obrońców zostało zdruzgotane. Płonące i poszarpane ciała zalegały na popalonej trawie, wróg zaś nacierał ze zdwojoną siłą na całej linii. Jakby nagle wstąpiły w nich nowe siły. - Niech ich diabli! - zaklął Bezimienny. - Mamy kłopoty. Uniósł nad głowę zaciśniętą pięść, rozcapierzył palce i zatoczył ramieniem szerokie koło. Stojący na basztach strażnicy z chorągiewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej bramy, w galopie, wypadło pięciu kawalerzystów i mag. - Spójrz tam! - wskazał Hirad w stronę zniszczonego lewego skrzydła. Piętnastka ludzi przedarła się przez kordon i ignorując bitwę, pędziła w stronę zamkowych murów. - Wchodzimy? - zapytał. - Wchodzimy - odpowiedział Bezimienny. - Najwyższy czas - uśmiechnął się Hirad. - Krucy! - zaryczał Bezimienny. - Krucy, za mną! Wyszarpnął dwuręczny miecz z pochwy opartej o mur i popędził w dół schodami. Ostatnie promienie słońca zatańczyły na wypolerowanym napierśniku. Szybkość i zwinność, z jaką poruszała się masywna sylwetka wojownika, dla wielu już okazała się fatalnym zaskoczeniem. Gładko wygolona głowa podrygiwała na byczym karku. Schody biegły ze szczytu murów, wzdłuż ich wewnętrznej strony, wprost na sklepienie wewnętrznego zamku. Stamtąd na dziedziniec prowadziło kręte zejście poprzez jedną z dwóch baszt. Bezimienny poprowadził pięciu odzianych w skórzane i kolcze kaftany wojowników i maga, którzy wraz z nim tworzyli oddział Kruków, w stronę lewej baszty. Kopniakiem otworzył drzwi, odepchnął strażnika i opierając się o zewnętrzną ścianę, by zachować równowagę, pobiegł w dół, przeskakując co drugi stopień. Kiedy był w połowie drogi, kolejna eksplozja wstrząsnęła posadami twierdzy. - Przeszli przez mur. Są na dziedzińcu - powiedział Hirad. - Jesteśmy prawie na miejscu - odpowiedział Bezimienny.

Dolne drzwi baszty były otwarte, lecz Bezimienny biegł tak szybko, że Hirad wątpił, by nawet w przeciwnym razie zdołały powstrzymać pędzącego wojownika. Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym światłem zachodzącego słońca, i skierowali się w lewy róg placu, gdzie unosił się jeszcze kurz niedawnej eksplozji. Z chmury kurzu i zwałów gruzu wynurzył się przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w skórzanych zbrojach rozbiegli się po dziedzińcu. Za nimi Hirad wypatrzył jeszcze jednego, spokojnie, wydawałoby się, przedzierającego się przez kamienie i pył. Oprócz skórzanego, błyszczącego kaftana, miał na sobie czarny płaszcz, powiewający na wietrze. Niespiesznie palił fajkę trzymaną w ustach i, jeżeli barbarzyńcy nie zawodził wzrok, od czasu do czasu głaskał kota, którego głowa wyglądała zza kołnierza płaszcza. Za sobą Hirad usłyszał, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splunął i zaklął - Xetesk. - Zatrzymał się i zerknął przez ramię. Ilkar machnął ręką. - Ruszaj do walki - powiedział elf. Jego szczupła atletyczna sylwetka była napięta, brązowe oczy zwężone w szparki spoglądały spod grzywki krótkich, ciemnych włosów. - Będę miał na niego oko. Wrogowie równym krokiem ruszyli w lewo, w stronę kamiennego muru, wzdłuż którego znajdowały się szopy na zboże, opał i narzędzia, ciągnące się od zewnętrznych fortyfikacji do głównego zamku. Bezimienny natychmiast zmienił kierunek, by odciąć przeciwnikom drogę. Hirad zmarszczył brwi, nie mogąc oderwać oczu od samotnego nieznajomego w czarnym płaszczu. Odgłosy walki spoza murów zamku powoli cichły i Hirad skupił się na nadchodzącej potyczce. Dostrzegłszy Kruków, przeciwnicy ruszyli w ich stronę. Liczebnością przewyższali najemników niemal trzykrotnie. Pięciu z nich pędziło przodem, z wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykując. Byli pewni swej przewagi. - Formuj! - wykrzyknął Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywając pochodu, zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zajął środek lekko przekrzywionego klina, mając po lewej Talana, Rasa i Richmonda, aż prawej Sirendora i Hirada. Z tyłu Ilkar przygotowywał ochronną tarczę. Bezimienny z każdym krokiem rytmicznie uderzał końcem ciężkiego ostrza o ziemię, a Hirad szukał w oczach przeciwników błysku zrozumienia. Gdy go odnalazł, wyszczerzył zęby w uśmiechu, dostrzegłszy cień wahania w ich krokach. - Tarcza gotowa - powiedział Ilkar. Nawet teraz, po dziesięciu latach, Hirada przeszył dreszcz, choć przecież, tak naprawdę, niczego nie był w stanie wyczuć. A jednak była tam. Niewidzialna sieć, chroniąca przed magicznymi atakami. Lekki rozbłysk powietrza.

Bezimienny wzniósł koniec miecza i sekundę później Krucy przeszli do zwarcia. Bezimienny uderzył łukiem od prawej do lewej, druzgocząc gardę przeciwnika i rozrąbując jego twarz od podbródka aż do czoła. Tryskając krwią, mężczyzna odleciał w tył, wpadając na dwóch kompanów i, nie zdążywszy wydać nawet krzyku, umarł. Z prawej Sirendor przyjął uderzenie przeciwnika na trójkątną tarczę i zatopił miecz głęboko między jego żebrami. Hirad uskoczył przed niezgrabnym ciosem z góry, pochylił się w prawo i pchnął obydwoma rękami w kark przeciwnika. Reszta nie kwapiła się, by wypełnić lukę. Barbarzyńca uśmiechnął się paskudnie i wystąpił do przodu, gestem zachęcając przeciwników do ataku. Po lewej sytuacja wydawała się mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, był w defensywie, ciągle jednak zagrażając przeciwnikowi błyskawicznymi, płynnymi uderzeniami. - Widzę czarodzieja - powiedział. - Z lewej. Sparował cios wymierzony w brzuch i odepchnął przeciwnika. - Mam go. - Głos Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmiał słabo. - Będzie rzucał. - Zostawcie go Ilkarowi - wydał rozkaz Bezimienny. Jego ostrze rąbnęło w tarczę napastnika. Mężczyzna zachwiał się. - Dalej idzie w lewo - powiedział Richmond. - Zostaw go. - Największy z Kruków rozpłatał podbrzusze wojownikowi przed sobą, a stojący obok Talan dobił swego pierwszego przeciwnika, wychodząc z walki ze zranionym ramieniem. Wrogi mag wychrypiał słowa zaklęcia. Powietrze zrobiło się nagle gorące i na sekundę obie strony zatrzymały się w pół kroku. - Kryć się! - wykrzyknął mag. Budynki wzdłuż tylnego muru eksplodowały, posyłając w powietrze chmurę wirujących odłamków i połamanych desek, które rozleciały się po całym dziedzińcu. Chaos. Kawałek deski uderzył Hirada w stopę, wytrącając go z równowagi. Upadł do przodu, starając obrócić się na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwiał się, kiedy siła wybuchu uderzyła go w plecy. Jego miecz z piorunującą siłą uderzył w bok stojącego z przodu przeciwnika, całkowicie przecinając kręgosłup. - Tarcza poszła! - wrzasnął Ilkar. Wstrząs detonacji rzucił nim o ziemię, niszcząc

koncentrację. Natychmiast jednak zerwał się na równe nogi. - Zajmę się magiem. - Mam go! - Richmond, który niemal przewrócił się na swojego przeciwnika, szybciej odzyskał równowagę i pchnął prosto w brzuch wojownika. Zwrócił się w stronę maga. - Zostań! - ryknął Bezimienny. - Richmond, trzymaj linię! Hirad spoglądał prosto w oczy wojownika, który właśnie miał go zabić. Ten, ledwie dowierzając szczęściu, machnął mieczem w stronę bezbronnego barbarzyńcy. Cios nie doszedł celu, zamiast tego uderzając z brzękiem w trójkątną tarczę. Hirad zobaczył parę nóg i szybkie uderzenie miecza w górę, prosto w szyję swego prześladowcy. Sirendor schylił się i pomógł barbarzyńcy wstać. Richmond zdołał odbiec tylko kilka kroków, kiedy zorientował się, jak fatalny błąd popełnił. Ras, związany z jednym przeciwnikiem, nie wiedział, że jego lewa flanka została zupełnie odsłonięta. Wykorzystując sytuację, kolejny z wrogów szybko obszedł swego kompana i zatopił miecz w boku Kruka. Ras zacharczał i upadł, trzymając się za zranione biodro, mokre już od przesiąkającej przez zbroję krwi. Upadł wprost pod nogi Talana, na tyle mocno, by wytrącić przyjaciela z rytmu. Talan, który właśnie sparował jeden z ciosów, nie miał żadnej możliwości uchronić się przed kolejnym. - Jasna cholera! - warknął Bezimienny. Ustawił miecz poziomo przed Talanem, przyjmując obydwa ciosy wymierzone w Kruka. Jednocześnie z całej siły kopnął jednego z atakujących w krocze. Richmond z powrotem rzucił się do walki. W tym samym czasie Talan ustawił się nad leżącym Rasem i szybkim pchnięciem przebił pierś drugiego przeciwnika. Potem wyrwał ostrze, pozwalając padającemu wrogowi udusić się własną krwią. Stojący z tyłu Ilkar mógł tylko patrzeć, jak xeteskiański mag biegnie w stronę części muru odsłoniętej po wybuchu drewnianych zabudowań, zatrzymuje się, odwraca w jego stronę, posyła mu uśmiech i, wypowiedziawszy jedno słowo, znika. Ilkar zacisnął zęby i skierował swą uwagę w stronę walczących. Ras leżał nieruchomo, skulony. Bezimienny rozrąbał właśnie kolejnego przeciwnika, a po jego prawej Sirendor i Hirad także mordowali z wytrenowaną skutecznością. Jedynie cięcia Richmonda przypominały gwałtowne machnięcia cepem, a postawa ciała zdradzała kłębiące się w nim uczucia. Ilkar ruszył do przodu, ogniskując manę potrzebną do rzucenia zaklęcia. To wystarczyło. Zobaczywszy go, ci z wrogiego oddziału, którzy jeszcze trzymali się na nogach, odskoczyli i rozpoczęli odwrót. - Zostaw ich - powiedział Bezimienny, widząc, że Hirad szykuje się do pościgu.

Barbarzyńca zatrzymał się i patrzył na przeciwników, uciekających przy wtórze drwin dochodzących z murów. Słychać też było głośne okrzyki radości, bowiem dźwięk rogów na całym polu bitwy nawoływał oddziały wroga do odwrotu. Dla Kruków jednak to zwycięstwo miało gorzki smak. Na dziedzińcu panowała cisza, wszelkie okrzyki milkły, w miarę jak obrońcy zwracali wzrok na środek placu, by zobaczyć coś, co niewielu kiedykolwiek widziało. Hirad rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy prócz niego i Ilkara są pochyleni nad ciałem Rasa. Dołączył do nich. Otworzył usta, by zadać pytanie, ale powstrzymał słowa cisnące się na wargi. Ras leżał z rękami ciągle zaciśniętymi na paskudnej ranie i nie oddychał. - Cały dzień siedzimy na tyłkach i teraz to - warknął Hirad. - Nigdy więcej roboty jako rezerwy. - Myślę, że to nie czas ani miejsce na taką rozmowę - cicho odpowiedział Bezimienny, spoglądając na gromadzący się powoli tłum. - A czemu nie? - Hirad poderwał się tak gwałtownie, że mięśnie zagrały mu pod skórzanym kubrakiem, a warkocz miedzianych włosów podskoczył na karku. Z trzaskiem wepchnął miecz do pochwy. - Ile jeszcze potrzebujemy cholernych dowodów? Po dniu spędzonym na murach nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, kiedy dochodzi do walki. - Jest tu paru takich, którzy się z tobą nie zgodzą - wypalił Bezimienny, wskazując na leżące ciała wrogów. - Straciliśmy trzech ludzi w ciągu dziesięciu lat, za każdym razem w kontrakcie, którego nie powinniśmy byli przyjmować. Powinniśmy się wynajmować do walki, a nie do siedzenia w miejscu i przyglądania się, jak to robią inni. - Ten kontrakt to spore pieniądze - wtrącił Ilkar. - Powiedz to Rasowi! - wykrzyknął Hirad - Ja... - Ilkar urwał i przyłożył dłoń do czoła. Jego oczy nabrały nieobecnego wyrazu. Druga ręka ścisnęła ramię Bezimiennego. - Rozmowa i Czuwanie będą musiały poczekać. Mag jest ciągle w pobliżu - powiedział Ilkar. Krucy zerwali się na nogi gotowi do działania. - Gdzie? - warknął Hirad. - Już jest trupem. - Nie widzę go - odpowiedział mag. - Rzucił Płaszcz-Ukrycia. Ale jest w pobliżu. Czuję ognisko many. - Wspaniale! - odezwał się Sirendor. - Siedzimy jak na strzelnicy! - Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

- Nie ma obawy. Musi rozproszyć Płaszcz, zanim znowu coś rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. - Twarz Ilkara była napięta w pełnym skupieniu. Hirad rozejrzał się bacznie, zatrzymując wzrok na murach twierdzy. Kłębiące się chmury przyspieszyły nadejście wieczoru i okolica skąpana była w szarym półmroku. Zaczął padać niewielki deszcz. Wszystko wokół ucichło i setka oczu wpatrzona była w Kruków i ciało, które otaczali. Twierdza Taranspike zamarła i nawet zwycięscy żołnierze, wracający z pola, milkli, wkraczając na dziedziniec. Krucy zaczęli powoli rozchodzić się, poszerzając krąg. Ilkar stał osobno, nie spuszczając oka z odcinka muru, przy którym zniknął Xeteskianin. - Jak mógł nas nie trafić tamtym zaklęciem? - zastanowił się Talan, wskazując na kawałki drewna i rozsypane wszędzie ziarno. - Miał nas jak na dłoni. - Nie mógł - odpowiedział Ilkar. - Dlatego też.... Xeteskianin pojawił się nagle przy zamkowym murze, z dłońmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszały się badawczo i w pewnej chwili część muru wsunęła się do środka i w lewo, odsłaniając ciemny korytarz. Mag wślizgnął się do środka i przejście natychmiast się zamknęło. Ilkar podbiegł do muru i zaczął dokładnie badać jego powierzchnię. Reszta drużyny otoczyła go w oczekiwaniu. - No, otwierajże! - ponaglił Hirad. Elf spojrzał na niego, nerwowo poruszając spiczastymi uszami. - Potrafisz to otworzyć? - zapytał Talan. Ilkar pokiwał głową. - Tak, ale muszę rzucić zaklęcie. Inaczej nie znajdę przycisków. Odwrócił się z powrotem do muru, a Krucy odsunęli się, by dać mu więcej miejsca. Ilkar zamknął oczy i wypowiedział krótką inkantację, jednocześnie poruszając palcami po kamiennej ścianie. Czuł, jak smugi many owijają się wokół jego dłoni. Jeden po drugim, palce odnajdywały punkty nacisku. - Mam - powiedział w końcu. Nie minęło nawet pół minuty. Bezimienny pokiwał głową. - Bardzo dobrze - powiedział. - Ty jednak - tu wskazał na Talana - zostajesz, żeby opatrzyć ranę, zaś ty - wycedził w stronę Richmonda - rozpocznij Czuwanie i zastanów się, co uczyniłeś. Na chwilę zapadła cisza. Talan rozważał sprzeciw, lecz strużka krwi na ramieniu i pobladła twarz wskazywały, że rana była dość poważna. Richmond podszedł do ciała Rasa, pociągając nosem i powstrzymując łzy cisnące się do błękitnych oczu. Pochylił się i ukląkł

obok martwego Kruka, z dłońmi opartymi na wbitym w ziemię mieczu. Skłonił głowę i znieruchomiał; tylko długie, związane w kucyk blond włosy lekko poruszały się na wietrze. To właśnie on, Talan i Ras dołączyli do Kruków już jako zgrany i szanowany zespół cztery lata temu, po bitwie, w której oddział po raz pierwszy stracił dwóch członków. Bezimienny podszedł do Ilkara. - Ruszajmy - powiedział. - Tak jest - odpowiedział elf i pchnął. Kamienna ściana cofnęła się, otwierając przejście. - Pozostanie otwarte - powiedział Ilkar. - Xeteskianin musiał je zamknąć od środka. Na końcu ciemnego korytarza dostrzegli słabe, migoczące światło. Bezimienny wsunął się do środka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykał pochód. Nagle usłyszeli gwałtownie urwany okrzyk przerażenia i naglący głos, a zaraz potem szuranie butów. Bezimienny przyspieszył kroku. Korytarz skręcił ostro w prawo i Bezimienny ujrzał wnętrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stało łóżko, po lewej stół. Tam też dostrzegł blask ognia, który przebijał z krótkiego korytarza. Przy wejściu do niego, oparty o stół leżał kilkudziesięcioletni mężczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z głębokiego rozcięcia na czole kapała krew. Mężczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w szkarłatne krople na dłoniach i kałużę na podłodze. Bezimienny podszedł i klęknął obok. - Gdzie on jest? - zapytał. Cisza. Ranny wydawał się nie zdawać sobie nawet sprawy z obecności wojownika. - Mag w czarnej szacie. Dokąd poszedł? - Bogowie! - wykrzyknął Ilkar, przepychając się do leżącego. - Toż to zamkowy mag. Bezimienny skinął głową. Ilkar ujął twarz rannego w dłonie. Wszędzie była krew. Oczy strzelały na wszystkie strony niewidzącym spojrzeniem. - Seran, to ja, Ilkar. Słyszysz mnie? Wzrok leżącego na chwilę odzyskał jasność. - Seran, dokąd poszedł Xeteskianin? Chcemy go dostać. Mag pochylił głowę, jakby wskazując spojrzeniem wejście do korytarza. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko urwany syk. - Zaraz - zaczął Sirendor. - Czy ta ściana nie powinna... - Ruszajmy - przerwał mu Bezimienny. - Czekając, tracimy tylko czas. - Zgadza się - przytaknął Hirad. Ruszył przodem, prowadząc drużynę przez krótki korytarz do małej, pustej komnaty. W świetle płynącym z pokoju Serana dostrzegł kolejne drzwi. Otworzył je i ruszył dalej długim korytarzem. Z przodu dostrzegał migotliwy blask

ognia. Obejrzał się za siebie. - Chodźmy! - powiedział i ruszył biegiem w stronę światła. Na końcu korytarza zobaczył płonące palenisko, wmurowane w przeciwległą ścianę. Wchodząc do komnaty, rozejrzał się szybko. Po prawej stronie, w odległości jakichś siedmiu metrów, ujrzał dwoje drzwi, a między nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykały się właśnie. - Tam! - wskazał i popędził, nie czekając na towarzyszy. Ofiara znajdowała się już blisko. Podbiegł i szarpnął za drzwi. Zobaczył mały przedsionek, a za nim wielkie podwójne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Ściany pomieszczenia pokryte były runicznymi napisami. Całość oświetlały metalowe czasze, wypełnione płonącymi węgielkami. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Jedno skrzydło wrót był lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadała jasna poświata. Barbarzyńca uśmiechnął się. - Chodź do tatusia - wyszeptał i wskoczył przez szparę do środka. * * * - Hirad, zaczekaj! - krzyknął Sirendor, wpadając wraz z Ilkarem i Bezimiennym do większej sali. - Biegnij za tym kretynem, Sirendor - rozkazał Bezimienny. - Chyba czas się rozejrzeć. Nad paleniskiem wisiała metalowa tarcza o średnicy około metra. Wyryto na niej łeb i pazury smoka. Szeroki pysk zionął ogniem, zaś szpony wyglądały, jakby gad coś chwytał. Poza tym w pokoju nie było innych ozdób. Bezimienny rzucił okiem w stronę wybiegającego Sirendora i zbliżył się do smoczego herbu. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi. - Co się stało? - zapytał Ilkar. - Coś się tu nie zgadza. Albo fatalnie się mylę, albo tu powinny być kuchnie, a tam - wskazał dwoje drzwi obok paleniska - dziedziniec! - W takim razie musimy znajdować się pod nim - powiedział Ilkar. - Nie schodziliśmy w dół - pokręcił głową Bezimienny. - Co o tym sądzisz? Lecz elf już go nie słuchał. Jego uwagę przykuł herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladła. - Ten symbol. Znam go - powiedział, podchodząc do ściany. - Co to takiego ? - To herb Dragonitów. Słyszałeś o nich?

- Jakieś plotki. - Bezimienny wzruszył ramionami. - Co z tego? - I mówisz, że powinniśmy znajdować się teraz na dziedzińcu? - Tak sądzę, ale... Ilkar przełknął ślinę. - Bogowie! Obyśmy nie uczynili tego, o czym myślę. * * * Najpierw to rozmiar komnaty i gorące powietrze, które ją wypełniało, spowodowały, że Hirad zwolnił kroku. Potem poczuł ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W końcu para olbrzymich oczu, wpatrujących się prosto w niego z przeciwległego końca komnaty, sprawiła, że zastygł w całkowitym bezruchu. *** - Na bogów, Hirad, uspokój się! - Sirendor otworzył drzwi na prawo od paleniska i wbiegł do przedsionka. Popatrzył na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuż przed nim pojawił się mag w ciemnym płaszczu. Sirendor odskoczył i uniósł miecz, zdając sobie sprawę, że nagłe pojawienie się przeciwnika to wynik rozproszenia zaklęcia. Całkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potarganą kępą włosów i krótką brodą, była blada z przerażenia. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie. - Proszę cię - wyszeptał. - Jego nie mogłem zatrzymać, ale ciebie mogę. - Jesteś winny śmierci jednego z Kruków... - I, uwierz mi, nie chcę, by zginął kolejny. Barbarzyńca... - Gdzie on jest?! - krzyknął Sirendor. - Nie podnoś głosu. Twój przyjaciel ma kłopoty - powiedział mag. W kołnierzu jego płaszcza coś się poruszyło i Kruk przez chwilę widział wyglądający stamtąd koci pysk. - Jesteś Sirendor, prawda? Sirendor Larn? Wojownik skinął głową. Mag ciągnął dalej. - Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale możemy pomóc sobie nawzajem, a wierz mi, twój przyjaciel potrzebuje pomocy. - Co mu grozi? - Sirendor ściszył głos. Z nieokreślonego powodu zachowanie maga zaniepokoiło go. Xeteskianin powinien już nie żyć, a jednak wydawał się obawiać czegoś innego niż śmierć z ręki Kruka. - To coś bardzo, bardzo poważnego. Sam zobacz. - Denser położył palec na ustach i skinął do Sirendora, by się zbliżył. Wojownik podszedł bliżej, nie spuszczając oka z maga ani z dużej wypukłości w kołnierzu jego płaszcza. Zajrzał przez uchylone drzwi.

- O, Bogowie. - Ruszył do środka, lecz dłoń maga zacisnęła się na jego barku. Odwrócił się szybko. - Zabieraj łapę! Natychmiast! Mag posłusznie cofnął rękę. - Tak mu nie pomożesz - powiedział. - To co możemy zrobić? - syknął Sirendor. - Nie jestem pewien - wzruszył ramionami mag. - Być może mógłbym coś zrobić. Zawołaj swoich przyjaciół. Nic tam nie znajdą, a tu mogą się przydać. Sirendor zrobił kilka kroków w stronę drzwi i zatrzymał się. - Nie zrób nic głupiego, czarodzieju, jasne? Jeżeli przez ciebie coś mu się stanie... Denser skwapliwie pokiwał głową. - Zaczekam - powiedział. - Zrób tak. Sirendor wybiegł z komnaty, nie zdając sobie sprawy, że miał potwierdzić najgorsze obawy Ilkara. * * * Hirad chciał uciekać, ale zdał sobie sprawę, że stoi już na środku wielkiej sali. Poza tym drżące ze strachu kolana i tak odmówiłyby mu posłuszeństwa. Stał więc tylko i patrzył. Głowa smoka spoczywała na opazurzonych przednich łapach i Hirad nagle zdał sobie sprawę, że od dolnej szczęki do szczytu była prawie tak duża jak on sam. Sama paszcza mierzyła dobry metr, cały pysk jakieś półtora. Oczy, które na niego patrzyły, były osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kołnierzami; stalowobłękitne, ze źrenicami przypominającymi czarne szparki. Kościany grzebień, który zaczynał się na czubku głowy, biegł w dół na grzbiet. Z tyłu Hirad widział olbrzymią, połyskującą masę smoczego cielska. Smok wolno rozłożył skrzydła i rozmiar komnaty przestał być zagadką. Wyrastające tuż nad przednimi łapami, musiały mieć ponad dziesięć metrów każde. Wykorzystując je do utrzymania równowagi, smok podniósł łeb z podłogi i wyprostował się. Mimo iż szyję miał lekko przekrzywioną, by móc obserwować Hirada, sięgał wzrostem dwudziestu metrów. Zwinięty z lewej strony ogon, nawet na samym końcu był grubszy niż ciało mężczyzny. Rozciągnięty smok musiał mieć co najmniej czterdzieści metrów długości, lecz teraz opierał się na masywnych tylnych łapach, każdej uzbrojonej w cztery pazury, większe od głowy Hirada. Na dodatek był cały złoty, od łap do pyska. Skóra błyszczała, odbijając światło płomieni na ścianach. Hirad słyszał powolny, głęboki oddech. Smok otworzył paszczę, odsłaniając długie

rzędy kłów. Ślina kapnęła na podłogę i natychmiast wyparowała. Potwór uniósł przednią łapę, wyciągając zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnął się. Przełknął ślinę, czując jak pot oblewa mu plecy. Drżał jak osika. - O, kurwa - wykrztusił. Barbarzyńca zawsze wierzył, że umrze z mieczem w dłoni. Jednak w sekundę przed tym jak olbrzymi pazur miał rozszarpać go na strzępy, wydawało się to bezsensownym, wręcz śmiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerażenia gniewu zajął spokój i wojownik wsunął broń do pochwy. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy bestii. Cios nie nadszedł. Zamiast tego smok cofnął łapę i pochylił olbrzymi pysk w dół i do przodu, zatrzymując się ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczuł na twarzy gorący, kwaśny oddech. - To ciekawe - odezwał się smok głosem, który wstrząsnął całym ciałem Kruka. Kolana Hirada w końcu poddały się i wojownik opadł na wyłożoną płytami posadzkę. Poruszał otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. - Teraz - powiedział smok - porozmawiamy o kilku sprawach.

Rozdział 2 - Więc kim są ci Dragonici? - zapytał Sirendor zniecierpliwionym szeptem. Ilkar spojrzał w jego stronę. - To magowie. Mają... coś... no wiesz.... wspólnego... ze smokami - powiedział, wykonując bezradny gest ręką. - Nie, do cholery, nie wiem! Przecież smoki nie istnieją, prawda? To tylko bajki, mity. - Sirendor nadal nie podnosił głosu. - Tak? No to widzę tam cholernie wielki kawał mitu! - Ilkar wskazał drzwi, strzygąc nerwowo uszami. - Czy to ma jakieś znaczenie? - wtrącił się Bezimienny. Jego głos, mimo że cichy, zachował swoją niezwykłą moc. - Musimy sobie odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Trójka Kruków i Denser stłoczeni byli przy uchylonych drzwiach do komnaty smoka. Wrogość odłożono na później. Hirad siedział tyłem do nich, z podciągniętymi nogami i dłońmi opartymi o posadzkę. Łeb smoka znajdował się tuż nad głową barbarzyńcy, olbrzymie cielsko spoczywało na podłodze ze złożonymi skrzydłami. Cała ta sytuacja, rozmiar i niezwykłość zjawiska, wydawały się Ilkarowi niepojęte. Pomijając fakt, że nie do końca wierzył zapisom w księgach i nauce mistrzów, Ilkar czasami wyobrażał sobie smoki i myślał o nich jako o dużych istotach. Jednak stworzenie siedzące przed Hiradem było tak ogromne, że elf musiał spojrzeć dwa razy, zanim zdecydował, że Sirendor się myli i nie patrzą na sprytną iluzję. A mimo to nadal w pełni nie wierzył. - Powinien już nie żyć - mruknął Bezimienny, na przemian zaciskając i rozluźniając dłoń na rękojeści miecza. - Dlaczego go nie zabił? - Wydaje nam się, że rozmawiają - odpowiedział Denser. - Co takiego? - Ilkar nie był w stanie usłyszeć ani słowa. Według niego po prostu gapili się na siebie. Ale kiedy przyjrzał się dokładniej, wytężając całą bystrość elfiego wzroku, zobaczył, jak Hirad potrząsa głową i prostuje się, by wykonać gest ręką. Barbarzyńca wskazał za siebie i powiedział coś, czego mag nie był już w stanie usłyszeć. Smok przekrzywił głowę i otworzył pysk pełen ociekających śliną kłów. Hirad poruszył się niespokojnie. - Co to znaczy, że nam się wydaje? - zapytał Sirendor, lecz Denser milczał. - Później, Sirendor - powiedział Bezimienny. - Teraz musimy coś wymyślić, żeby go

wyciągnąć. I to szybko. - O czym oni do diabła rozmawiają? - zastanowił się Ilkar. Ponieważ nikt nie odpowiedział, elf spojrzał z powrotem na zupełnie niewiarygodną scenę za drzwiami i jakiś błysk przykuł jego uwagę. Przez chwilę myślał, że to refleks światła na smoczych łuskach, lecz to coś nie było złote. Raczej stalowe lub srebrne. Wytężył oczy jeszcze bardziej i zobaczył niewielki dysk, może wielkości dłoni, przyczepiony do łańcucha oplatanego wokół jednego z pazurów tylnej łapy. Wskazał go Denserowi. - Gdzie? - zapytał Xeteskianin. - Na prawej łapie. Trzeci pazur. Denser pokręcił głową. - Dobry wzrok, co? Sekundę. - Denser wymamrotał kilka słów i potarł kciukiem oczy. Potem spojrzał jeszcze raz i zesztywniał. - Co to jest? I nie próbuj... - Módl się, aby Hirad zajął go rozmową wystarczająco długo - Xeteskianin przerwał Ilkarowi i znów zaczął mamrotać zaklęcie. - O czym ty mówisz? - syknął elf. - Co zobaczyłeś? - Zaufaj mi. Potrafię go uratować. Bądźcie tylko gotowi do ucieczki. Denser zrobił krok do przodu i zniknął. * * * - Zrozum, to dla mnie naprawdę trudne - powiedział Hirad. Smok ułożył głowę na boku i nieznacznie wysunął szczęki. Strużka śliny spłynęła na posadzkę i Hirad odruchowo odsunął nogę. - Wytłumacz mi - rozkazał smok głosem, który wpadał do ucha i wwiercał się głęboko pod czaszkę. - Musisz zrozumieć, że nigdy, nawet w najdziwniejszych, pijackich marach nie wyobrażałem sobie, że będę siedział i rozmawiał ze... ze smokiem. - Hirad rozłożył ręce i uniósł brwi. - To znaczy... znaczy... - urwał zmieszany. Smok wydął nozdrza i barbarzyńca znów poczuł na twarzy potężny oddech, tak gorący i kwaśny, że musiał się powstrzymać, by nie zakryć ust i nosa dłonią. - A teraz? - zapytał smok. - Teraz jestem absolutnie przerażony - odpowiedział Hirad i dreszcz przebiegł mu po ciele. Na plecach czuł lodowate krople potu, mimo że w komnacie było bardzo gorąco.

Płomienie migotały w paleniskach umieszczonych półkoliście wokół legowiska smoka. Sama bestia spoczywała w bajorze wypełnionym czymś, co wyglądało jak mokre błoto. - Strach jest zdrowy. Tak samo jak umiejętność uznania własnej porażki. Tylko dlatego ciągle żyjesz. - Smok poruszył nieco skrzydłem. - Tak więc zdradź mi tajemnicę. Co tutaj robisz? - Ścigaliśmy kogoś. Wszedł tutaj. - Przewidywałem, że nie jesteś tu sam. Kogo ścigaliście? Barbarzyńca nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sytuacja przekraczała ramy jego pojmowania. Choć był pewien, że właśnie rozmawia z istotą znaną tylko z legend, w żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest jednym wielkim żartem. A przynajmniej, że ma jakieś logiczne wytłumaczenie. - To był mag. Zabił jednego z moich przyjaciół. Szukamy go. Czy... widziałeś tu kogoś...? - wojownik zaciął się. Tego było już za wiele. - Wybacz mi - powiedział - ale ciągle nie mogę uwierzyć w twoje istnienie. Smok roześmiał się, a przynajmniej tak wydawało się Hiradowi. Dźwięk huczał mu w głowie niczym fale rozbijające się o skalisty brzeg. Ból spowodował, że zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył olbrzymi łeb kilka centymetrów od swojej twarzy. Bestia dmuchnęła strumieniem gorącego powietrza prosto w oczy barbarzyńcy. Odskoczył do tyłu. Zanim jednak zdążył zastanowić się nad zaskakującą szybkością smoka, ten wykonał krótki ruch głową, uderzając go w szczękę. Cios posłał Hirada na posadzkę kilka metrów dalej, bezbronnego i oszołomionego. Wojownik usiadł i pomasował podbródek. Z głębokiego rozcięcia popłynęła krew. - A teraz, człowieczku? Czy nadal jest ci trudno we mnie uwierzyć? - Nie... Raczej nie... - I nie powinno. Seran we mnie wierzy, choć tym razem najwyraźniej mnie zawiódł. I jestem pewien, że twoi przyjaciele za drzwiami podzielają tę wiarę. - Głos bestii zabrzmiał jeszcze głośniej w głowie Kruka. Hirad wstał i otrząsając się z zamroczenia podszedł z powrotem do smoka. - Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić - powiedział, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Smok wydał z siebie kolejny dźwięk, przypominający śmiech, lecz bardziej pobłażliwy. - A jednak poddawałeś w wątpliwość moje istnienie - odpowiedział. - Masz wielkie szczęście, że nie tak łatwo mnie obrazić. Albo raczej, że nie tak łatwo poddaję w wątpliwość... twoje życie.

Hirad rozpaczliwie starał się skupić na myśleniu, lecz sytuacja wydawała się beznadziejna. Prędzej czy później bestia znudzi się zabawą, kłapnie szczęką i... - To prawda. - Hirad wzruszył ramionami zrezygnowany. - Ale prawdą jest też, że jesteś ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się tu ujrzeć. - Ach tak... - Rozbawienie smoka odbiło się echem pod czaszką barbarzyńcy. - W takim razie cię rozczarowałem. Czy powinienem przeprosić? - Znowu się roześmiał, choć tym razem ciszej, bardziej refleksyjnie. Hirad uchwycił lewym uchem delikatny szelest. A zaraz potem ledwie słyszalny głos. - Nie daj po sobie pokazać, że mnie słyszysz, i nic nie mów. Jestem Denser, człowiek, którego ścigałeś. Próbuję ci pomóc. - Urwał na chwilę, potem ciągnął dalej. - Więc kiedy każę ci uciekać, uciekaj, jakby cię piekło goniło. Nie zatrzymuj się i nie patrz za siebie. - A teraz, mały człowieczku, zadaj mi pytanie. - Co? - Hirad zamrugał oczami i skupił uwagę z powrotem na smoku, zaskoczony, że nawet na tak krótką chwilę o nim zapomniał. - Pytaj. Musi być coś, czego chciałbyś się o mnie dowiedzieć. - Smok cofnął głowę, wznosząc ją wysoko. - Dobrze więc. Dlaczego jeszcze mnie nie zabiłeś? - Ponieważ schowałeś swój miecz i nie stawiałeś oporu. To bardzo ciekawa reakcja i bardzo... rzadka. Niewielu ludzi budzi moją ciekawość. - Pewnie masz rację. A więc co tutaj robisz? - Odpoczywam i nabieram sił. Jestem bezpieczny. - Bezpieczny? - Hirad zmarszczył brwi - Cóż może ci grozić? Smok opuścił łeb i ułożył go na posadzce. Powoli mrugnął oczami i popatrzył na barbarzyńcę. - W moim świecie toczy się wojna. Krainy ulegają zniszczeniu, a nie zanosi się na rychły koniec walk. Kiedy musimy odzyskać siły, korzystamy z bezpiecznych legowisk, takich jak to, w którym jesteśmy. - A gdzie właściwie jesteśmy? - zapytał Hirad, spoglądając na wysokie sklepienie i przestronność komnaty. - Przynajmniej masz przeczucie, że nie znajdujesz się we własnym wymiarze. - Przykro mi, ale nie wiem nic o żadnych wymiarach. Jeżeli zaś chodzi o rozmiary to prawda, twierdza Taranspike nie posiada takich komnat. Smok roześmiał się cicho. - O, naiwności. Gdybyś tylko wiedział, ile wysiłku kosztowało zbudowanie drogi,

którą się tu dostałeś. - Uniósł głowę i zamknąwszy oczy, zakołysał nią z boku na bok. Nie otwierając oczu, mówił dalej. - Po opuszczeniu pokojów Serana znalazłeś się w przedsionku, który nie jest położony w żadnym wymiarze. Podobnie ta komnata, jak również kaplica, którą musiałeś minąć po drodze. Jeśli chcesz, nazwij to tunelem między twoim a moim światem. Jego istnienie zależy od nienaruszalności materii twojego wymiaru. - Głowa smoka znów znalazła się tuż przed barbarzyńcą. - Mój Miot pełni funkcję strażników twojego świata. Ochraniamy was przed wpływem innych Miotów i skrywamy przed wami to, co nigdy nie powinno zostać stworzone! - Ale dlaczego? - Bynajmniej nie z sympatii dla waszego miernego gatunku. Niewielu z was zasługuje na nasz szacunek. Gdybyśmy jednak udostępnili wam środki do samozniszczenia, utracilibyśmy nasze schronienia na zawsze. Z tego samego powodu wszelkie drogi do waszego świata pozostają zamknięte. W przeciwnym razie inne mioty przybyłyby tu, by nad wami panować. Hirad zastanowił się przez chwilę. - A więc w rzeczywistości kontrolujecie naszą przyszłość. Smok wzniósł kościane wyrostki służące mu za brwi. - To rzeczywiście słuszny wniosek. Jak cię zwą, człowieku? - Hirad Coldheart. - Ja jestem Sha-Kaan. Jesteś silny, Hiradzie Coldheart. Słusznie uczyniłem, nie odbierając ci życia i rozmawiając z tobą. Będę o tobie pamiętał. Teraz jednak muszę odpocząć. Zabierz swych towarzyszy i odejdźcie. Przejście zamknie się za wami. Nigdy mnie nie odnajdziesz, choć być może kiedyś ja odnajdę ciebie. Jeśli zaś chodzi o Serana, postaram się o nowego sługę. Nic mi po Dragonicie, który nie potrafi zapewnić spokoju mego sanktuarium. Znaczenie wypowiedzianych słów dotarło do barbarzyńcy dopiero po kilku uderzeniach serca, nie przekonując go bynajmniej. - Pozwalasz mi odejść? - A czemu nie? - Uciekaj, Hirad, uciekaj teraz! Łeb smoka poderwał się błyskawicznie z kamiennej posadzki, a w jego oczach zapaliły się ognie. Starał się odnaleźć źródło nowego dźwięku, ale Denser pozostawał niewidoczny. Hirad tymczasem wahał się. - Uciekaj! - krzyknął znów Denser gdzieś z lewej. Barbarzyńca spojrzał w górę na

Sha-Kaana i ich oczy spotkały się na jedną chwilę. Wojownik ujrzał najczystszą furię. - Bogowie, nie - wyszeptał. Smok odwrócił wzrok i spojrzał w okolice prawej tylnej nogi. Hirad odwrócił się i zaczął uciekać. - NIE! - ryknął Sha-Kaan. - Zwróć to, co mi zabrałeś! - Tutaj! - krzyknął Denser i Hirad zobaczył, że mag pojawił się nagle po prawo, jakieś trzydzieści kroków od wyjścia. Smok wzniósł głowę i zionął straszliwym strumieniem ognia, który przetoczył się po suficie i przypiekł ściany, niszcząc obicia i drewniane dekoracje. Denser jednak zdążył już zniknąć. Fala gorąca otoczyła uciekającego Hirada niczym całun. Potknął się i krzyknął rozpaczliwie, łykając rozgrzane powietrze. Huk szalejących płomieni wstrząsał jego ciałem, krople potu wypłynęły na czoło. Komnata płonęła. Poprzez dym i płonącą pajęczynę gobelinów dostrzegł Bezimiennego, stojącego przy otwartych drzwiach. Jakiś cień przemknął tamtędy i Hirad usłyszał, jak smok zaczyna się podnosić. Bezimienny pobladł gwałtownie. - Uciekaj, Hirad, szybciej! - wrzasnął. Smok zrobił krok naprzód. Potem kolejny. Barbarzyńca czuł, że ziemia trzęsie się pod jego stąpnięciami. - Oddaj, co ukradłeś! - zaryczała bestia. Hirad przekroczył próg. - Zamykamy! - krzyknął Bezimienny, napierając z pomocą Sirendora na ciężkie wrota. - Dalej! - Ruszyli w stronę drzwi do środkowej komnaty. Ilkar i Denser z przodu, Sirendor zaraz za nimi. Sha-Kaan zionął powtórnie i wielkie wrota eksplodowały burzą spalonych odłamków drewna i metalu, rykoszetujących od ścian pomieszczenia. Wybuch rzucił Hirada na ścianę przy zgaszonym palenisku. Płonące kawałki drzwi pokrywały podłogę i buty barbarzyńcy. Ledwie oddychał w rozgrzanym powietrzu. Przez chwilę leżał oszołomiony, nie dostrzegając nic prócz ścian płomieni, potem zobaczył głowę Sha-Kaana wyglądającą przez zniszczone wejście. Smok znów nabierał powietrza. Barbarzyńca zamknął oczy, oczekując rychłego końca. Nagle jakaś ręka chwyciła go za kołnierz, pociągnęła do góry i przez prawe drzwi, do środkowej komnaty. Bezimienny przeciągnął go pod okapem metalowego paleniska, ledwie unikając dwóch jęzorów płomieni, które przebiły się do drugiej sali i uderzyły o przeciwległą ścianę, topiąc umieszczony nad paleniskiem symbol Dragonitów. - Chodź, Hirad. Wynosimy się stąd. - Wysoki Kruk popchnął Hirada w stronę wyjścia, gdzie zniknęła reszta drużyny. - Odzyskaj amulet! - zaryczał smok. - Hiradzie Coldheart, zwróć mi amulet! - Barbarzyńca zawahał się, lecz Bezimienny wrzucił go do korytarza właśnie w chwili, gdy

kolejna fala płomieni oblała komnatę, uniemożliwiając oddychanie i osmalając włosy uciekających. - Prędzej! - krzyknął Sirendor gdzieś z przodu. - Wyjście się zamyka! Nie utrzymamy go! Dwójka wojowników popędziła przez korytarz do przedsionka. Tymczasem kolejna burza płomieni wypełniła kaplicę, posyłając do korytarza języki ognia, które polizały plecy uciekających, nadtapiając skórę kaftanów. Na końcu korytarza Hirad dostrzegł Ilkara. Mag stał z rozłożonymi ramionami, krople potu widoczne w świetle latarni wystąpiły mu na czoło. Podtrzymywał zaklęcie, unieruchamiając wejście, lecz biegnący barbarzyńca widział, jak drzwi powoli, centymetr po centymetrze, zamykają się. Ilkar wciągnął powietrze i zamknął oczy. - On słabnie! - krzyknął Denser. - Szybciej! Wejście do pokojów Serana zamykało się z każdym krokiem biegnących. Przerażające wycie Sha-Kaana dudniło im w uszach. Wreszcie skokiem wpadli przez uchylone drzwi, obalając Ilkara na podłogę. Wejście zamknęło się z tępym stuknięciem i ryki smoka urwały się momentalnie. Ilkar, Hirad i Bezimienny podnieśli się otrzepując. Barbarzyńca skinął głową w stronę wielkiego wojownika, w podziękowaniu. Ten zaś wskazał zamknięte przejście. Na ścianie nie było nawet śladu istnienia jakichkolwiek drzwi. - Byliśmy w innym wymiarze - powiedział. - Proporcje, rozmiary, plan pomieszczeń, wszystko było nie tak. - Niezupełnie w innym wymiarze - poprawił go Ilkar. - Raczej gdzieś pomiędzy. Klęknął przy ciele zamkowego maga. - Proszę, proszę. Seran Dragonitą. - Sprawdził puls. - Obawiam się jednak, że jest martwy. - I nie będzie jedynym! - Hirad zwrócił się w stronę Densera. - Trzeba było uciekać, kiedy miałeś okazję. Wyciągnął miecz i zbliżył się do maga, który nie przestawał głaskać trzymanego w ramionach kota. - Hirad. - Głos Bezimiennego był cichy lecz rozkazujący. Barbarzyńca zatrzymał się, nie spuszczając oka z Densera. - Walka się skończyła. Jeżeli go teraz zabijesz, to będzie morderstwo. - Jego eskapada kosztowała życie Rasa. Ja też mogłem zginąć. On... - Pamiętaj, kim jesteś, Hiradzie. Mamy swoje zasady. - Bezimienny stanął za plecami

barbarzyńcy. - Jesteśmy Krukami. Hirad skinął głową i schował broń. - Poza tym - powiedział Ilkar - on musi nam jeszcze wiele wytłumaczyć. - Uratowałem ci życie, barbarzyńco. - Denser zmarszczył brwi. Hirad w jednej chwili był przy nim, przyciskając jego głowę, przedramieniem do kamiennej ściany. Kot prychnął i uskoczył w bezpieczne miejsce. - Uratowałeś, tak?! - Hirad wykrzyczał te słowa niemal prosto do ucha maga. - Prawie mnie usmażył, a ty nazywasz to ratunkiem? To Bezimienny ocalił mi życie po tym, jak ty je naraziłeś. Powinieneś za to umrzeć! - Jak... - zaprotestował mag. - Przecież odciągnąłem jego uwagę, byś mógł uciec! - Ale nie musiałeś, prawda? - warknął Hirad, dostrzegłszy zaskoczenie w oczach Densera. - Przecież pozwolił mi odejść, Xeteskianinie. - Barbarzyńca cofnął się o krok, puszczając maga, który delikatnie zbadał swoją szyję. - Zaryzykowałeś moim życiem tylko po to, by coś ukraść. Mam nadzieję, że było warto. - Odwrócił się do reszty Kruków. - Nie wiem, dlaczego w ogóle marnuję czas na tego sukinsyna. Musimy się przygotować do Czuwania. * * * Alun rzucił kartkę na stół. Ręce mu drżały. Obce dłonie, silne i przyjazne, przykryły jego. - Uspokój się, Alunie, przynajmniej wiemy, że żyją, więc mamy szansę. Alun spojrzał w twarz swojego przyjaciela. Thraun siedział po drugiej stronie stołu, potężna sylwetka ledwie mieściła się na ławie. Miał niemal dwa metry wzrostu, masywne barki i szeroki tors. Z młodej twarzy wyglądały grube rysy, błyszczące blond włosy miał zebrane w kucyk sięgający talii. Spoglądał na Aluna szczerymi i pełnymi zrozumienia oczyma, których zielone tęczówki otoczone były niesamowitymi żółtymi obwódkami. Rozejrzał się po gospodzie. Ruch był, jak zwykle w porze obiadu, całkiem spory i gwar rozmów wypełniał pomieszczenie. Duże stoły zajmowały większą część drewnianej podłogi, tylko gdzieniegdzie oddzielone zasłonami stały ławy takie jak ta, przy której siedzieli, zapewniające choć trochę prywatności. - Co napisali, Willu? - głos Thrauna, gruby i niski, przerwał zadumę Aluna. Potężny wojownik zdjął ręce z dłoni przyjaciela i zwrócił się do niewysokiego, lecz muskularnego mężczyzny o jasnych oczach i czarnej rzednącej brodzie. Will spojrzał na list i pociągnął się za nos. W miarę jak czytał, jego brwi zbiegały się ku sobie w zamyśleniu. - Niewiele. „Twoja żona została pojmana w celu poddania przesłuchaniu w kwestii

praktyk Kolegium Dordovańskiego. Jeżeli zgodzi się współpracować, zostanie uwolniona, nietknięta. Podobnie twoi synowie. Dalszej komunikacji nie będzie.” - Wiemy zatem, gdzie się znajduje - odezwał się ostatni z trójki przyjaciół zwołanych przez Aluna, młody elf imieniem Jandyr. Miał podłużną, smukłą twarz, owalne, błękitne oczy, krótką, schludną blond brodę i takież włosy. - Zgadza się - przytaknął Thraun. - I wiemy również, jak dalece możemy ufać słowom zawartym w tym liście. - Oblizał wargi i wsunął do ust kolejny kawał mięsa. - Musicie mi pomóc! - Alun spoglądał na nich oczami pełnymi rozpaczy. Thraun zerknął na przyjaciół. Will i Jandyr wolno skinęli głowami. - Zrobimy to - powiedział wojownik, nie przestając jeść. - Co więcej, musimy zrobić to szybko. Szansę, że zostaną uwolnieni, są bardzo niewielkie. Alun pokiwał głową. - Obydwaj chłopcy są magami - ciągnął Thraun. - Kiedyś staną się potężni, a są Dordovańczykami. Alun zgodzi się ze mną, że kiedy skończą z Erienne, prawdopodobnie ich zabiją. Dlatego musimy ich wydostać. - Spojrzał z powrotem na Aluna. - To będzie kosztować. - Nieważne ile, to nie ma znaczenia. - Ja, oczywiście, pracuję gratis - powiedział Thraun. - Nie ma mowy, przyjacielu. - Alun uśmiechnął się lekko, łzy zalśniły mu w oczach. - Po prostu chcę, by wrócili do domu. - I tak też się stanie. Teraz - Thraun podniósł się - zabieram cię do domu. Ty musisz odpocząć, my zajmiemy się planem, zaś później wrócę po ciebie. Olbrzymi wojownik pomógł przyjacielowi wstać z ławy i powoli opuścili gospodę. * * * Richmond i Talan przenieśli ciało Rasa do cichej komnaty, wykutej bezpośrednio w skale góry, o którą opierała się twierdza. Wokół płonęły świece, jedna za każdy kierunek na tarczy kompasu. Twarz Rasa była czysta i ogolona, jego zbroja - załatana i umyta. Ręce spoczywały wzdłuż ciała, miecz w pochwie leżał na piersiach, długi od podbródka do ud. Richmond, klęczący przed ciałem, nie podniósł wzroku, gdy Hirad, Sirendor, Bezimienny i Ilkar weszli do sali. Talan, stojący przy drzwiach, pochylił głowę przed każdym z nich. Ustawiwszy się wokół stojącego na środku stołu, na którym leżał Ras, Krucy, ze spuszczonymi głowami, oddawali hołd poległemu towarzyszowi. Każdy pamiętał. Każdego

przepełniał żal. Lecz tylko dwóch przemówiło. Pośród przygasających świec, Richmond powstał i schował miecz do pochwy. - Duszę moją powierzam twojej pamięci. Kieruj mną i rozkazuj zza zasłony śmierci. Gdy mnie wezwiesz, przybędę. Dopóki starczy tchu, tak ślubuję. - Ostatnie słowa wypowiedział smutnym szeptem. - Przepraszam, że mnie tam nie było. Spojrzał na Bezimiennego. Wódz Kruków skinął głową i rozpoczął wędrówkę dokoła stołu, zaczynając od głowy Rasa. W miarę jak szedł, gasił kolejne świece. - Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a bogowie uśmiechać się będą do twojej duszy. Pomyślnych wiatrów, Kruku, na twojej drodze teraz i zawsze. Z powrotem zapadła cisza, tym razem jednak w zupełnej ciemności. * * * Denser pozostał w komnatach Serana. Martwy mag leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Ze swej strony Denser nie mógł się nadziwić, że on sam jeszcze żyje, lecz był wdzięczny. Wkrótce cała Balaia będzie wdzięczna, a najbardziej Xetesk, właśnie dlatego, że barbarzyńca został powstrzymany. Kot otarł pysk o jego nogi. Mag oparł się o ścianę i usiadł. - Zastanawiam się, czy to naprawdę to - powiedział, obracając amulet w dłoniach. - Sądzę, że tak, ale muszę być pewien. - Kot spojrzał mu w oczy. - Pytanie tylko, czy mamy siłę, żeby to sprawdzić? Kot wskoczył pod płaszcz maga, przytulił się i chłonął ciepło jego ciała. Karmił się. - Tak - powiedział Denser. - Oczywiście, że mamy. Zamknął oczy i poczuł przepływającą wokół manę. To będzie bardzo trudne, lecz musiał wiedzieć na pewno. Połączenie na taką odległość to prawdziwa próba dla ducha i ciała. Wiedza i sława nie przychodzą łatwo, a czasami nie przychodzą w ogóle. * * * Pochowali Rasa poza murami zamku, znacząc miejsce symbolem Kruków - prostym rysunkiem ptasiej głowy z dużym okiem i skrzydłem zawiniętym do góry. Zmęczeni i głodni, wszyscy prócz Richmonda wrócili do zamku. Młody wojownik klęczał samotnie przed grobem pośród zimnej i wietrznej, bezksiężycowej nocy. Dla niego Czuwanie miało trwać do świtu. Rozsiadłszy się przy stole w olbrzymiej zamkowej kuchni, Ilkar relacjonował Talanowi wydarzenia, które miały miejsce za przejściem międzywymiarowym. Wtedy

właśnie Hirad zaczął się trząść. Podniósłszy ze stołu kubek kawy, przyglądał się, jak naczynie dygoce w jego dłoniach, rozlewając gorący napój i parząc mu ręce. - Wszystko w porządku? - zapytał Sirendor, - Nie wiem - odpowiedział Hirad. - Chyba nie. Podniósł kubek do ust, lecz nie mógł utrzymać go w miejscu i krople kawy spłynęły mu po brodzie. Serce waliło mu w piersi, a krew pulsowała w żyłach. Zaczął gwałtownie się pocić. Umysł wypełnił się wizerunkami Sha-Kaana. I ognia. Wszędzie dokoła ogień. Żar parzył mu dłonie... Wypuścił gorące naczynie. - Na martwych bogów! Hirad, co się dzieje? - Głos Sirendora zdradzał rzeczywisty lęk. Barbarzyńca prawie się uśmiechnął. Musiał wyglądać tak strasznie, jak się czuł. - Musisz się położyć! - Daj mi chwilę - powstrzymał go Hirad. - W tym stanie i tak daleko nie zajdę. - Zerknął w stronę stołu. Wszyscy spoglądali na niego z niepokojem, zapomniawszy o głodzie i zmęczeniu. Wzruszył ramionami. - Nawet nie wierzyłem w ich istnienie - powiedział. - Taki wielki... olbrzymi. Przede mną, o tak! - Wyciągnął drżącą dłoń na wysokość twarzy. - Zbyt... potężny. Nie potrafię nawet... - urwał i dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Talerze i sztućce na stole brzęknęły. Łzy zasnuły mu oczy, a serce dudniło jak olbrzymi młot. Oddychał z trudem. - O czym on mówił? - zapytał Ilkar. - Hałas. Grzmiał w mojej głowie. Mówił o wymiarach i portalach między nimi. Chciał wiedzieć, co robię. Ha, to śmieszne. Taki olbrzymi, a chciał wiedzieć, co ja robię. Ja. Jestem taki mały, a on nazwał mnie silnym. - Barbarzyńca zadrżał kolejny raz. - Powiedział, że mnie zapamięta. Miał mnie w garści. Mógł mnie zmiażdżyć, ot tak. Zdmuchnąć jak płomyk. Czemu tego nie zrobił? Muszę sobie przypomnieć. - Hiradzie, zaczynasz bełkotać - powiedział Sirendor. - Lepiej odłóżmy tę rozmowę na później. - Przepraszam. Teraz położę się, jeśli mi pomożesz. - Jasna sprawa, stary przyjacielu. - Sirendor uśmiechnął się. Odsunął ławę i pomógł drżącemu wojownikowi wstać. - Bogowie! Czuję się, jakbym był chory co najmniej przez tydzień. - Jesteś chory od urodzenia. - Odwal się, Larn. - Jak to zrobię, gruchniesz o ziemię. - Dopilnuj, żeby pił dużo gorących i słodkich napojów - odezwał się Bezimienny. -

Ale nic alkoholowego. - Czy Xeteskianin ciągle tu jest? - zapytał Hirad. Bezimienny pokiwał głową. - Jest w komnatach Serana - powiedział Ilkar. - Śpi. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, ile zaklęć dziś rzucał. Ale nie odejdzie stąd, dopóki z nim nie porozmawiam. - Powinieneś był pozwolić mi go zabić. Bezimienny uśmiechnął się. - Wiesz, że nie mogłem. - Tak, wiem. Chodźmy dalej, Larn, albo padnę, jak tu stoję. * * * Dwóch mężczyzn zasiadło na niskich krzesłach po obu stronach dawno wygasłego kominka. Xetesk - miasto kolegium szybko pogrążało się w ciemnościach nocy i jakby w odpowiedzi zabłysły latarnie, rozpraszając mrok i oblewając światłem ciężkie, wypełnione księgami regały, stojące przy każdej ścianie niewielkiej komnaty. Na skrzętnie posprzątanym biurku, obok przewiązanych wstęgami i oznaczonych plików papieru płonęła jedna świeca. W położonych dużo niżej pomieszczeniach kolegium stopniowo zapadała cisza. Dobiegały końca ostatnie wykłady w zamkniętych aulach, zaś badania nad zmianami i ulepszeniem zakląć odbywały się w opancerzonych salach katakumb, lecz poza nimi panował absolutny spokój. Za murami Kolegium miasto nie spało jeszcze, lecz w miarę jak zapadała noc, wszelki ruch ustawał. Xetesk istniał, by służyć kolegium, które dawno temu kazało miastu zapłacić wysoką cenę za opiekę. Drzwi gospod zamykano - goście opuszczali je dopiero o świcie. Sklepy i zakłady, czerpiące zyski z tych, którzy wzbogacili się dzięki kolegium, blokowały okna na noc. Domy były ciemne i niechętne gościom. Protektorzy nie wyruszali jak dawniej, by chwytać ludzi potrzebnych do badań, magowie Xetesku zaprzestali bowiem składania ofiar z własnych poddanych podczas rytuałów gromadzenia many. A jednak dawne lęki przetrwały, odwieczne plotki i pogłoski wzbudzające wielkie poruszenie na bazarach - za dnia tętniących życiem, w nocy pustych i cichych jak grobowce. I nadal, gdy zapadał mrok, złowroga cisza emanowała z murów kolegium, odurzająca aura strachu i niepewności, otulająca miasto niczym mgła podnosząca się znad morza. Niezliczone lata krwawych ceremonii odcisnęły niezniszczalne piętno w pamięci mieszkańców. Odgłos drewna pękającego w ciemnościach za oknem i kroków zatrzymujących się nieopodal zaryglowanych drzwi zawsze będzie powodował zduszone okrzyki strachu i szybsze bicie serca. Straszliwy lęk przenikał serca Xeteskian, groza, która