Prolog
TO, ŻE AKURAT TEGO DNIA skręcił w Orchard Street i zobaczył owo
nieszczęsne okno było czystym przypadkiem. Przecież równie dobrze
mógł się tam znaleźć tydzień, miesiąc, czy nawet rok później; a jednak
nie, udał się tam właśnie tego dnia.
Oczywiście, prędzej czy później i tak by tam zawędrował - w
końcu zawsze, gdy odwiedzał nowe miasto, musiał zobaczyć każdy
jego zakątek. Na początku ustalał bardzo skrupulatny plan: przejść
całą ulicę od początku do końca, wrócić równoległą, skręcić w na-
stępną - przypominało to chodzenie po alejkach w supermarkecie -
lecz wkrótce dochodził do skrzyżowania, gdzie coś przykuwało jego
uwagę i wszystkie dobre zamiary brały w łeb.
Tak też się stało, gdy dotarł do Manhattanu; mimo że z miast, jakie
do tej pory odwiedził, Nowy Jork najbardziej nadawał się do
odkrywania w sposób usystematyzowany; przynajmniej w przypadku
kwartałów na północ od Czternastej Ulicy, gdzie wszystkie szlaki
komunikacyjne układały się w idealną kratę.
Co prawda na południe od Czternastej, w West Village, Greenwich
Village, SoHo czy Chinatown panował chaos, ale to go szczególnie
nie martwiło; z pewnością nie było tam gorzej niż w Londynie, Rzy-
mie, Paryżu, czy nawet w bostońskim North Endzie, a przecież
uwielbiał odwiedzać te miejsca.
Swój spacer po Manhattanie rozpoczął od ulic Spring i Mulberry;
dalej skręcił na południe w Grand, potem na zachód w Crosby, z
powrotem na północ w Prince, stamtąd na wschód w Elizabeth, na
południe w Kenmare, na wschód w Delancey, aż wreszcie dotarł do
skrzyżowania z Orchard Street i wtedy, zauroczony jej pięknem,
skręcił w prawo.
Przy ulicy nie było ogrodów, fontann, ani trotuarów obsadzonych
okazałymi drzewami; nie przypominała ona też Váci utca w
Budapeszcie, Champs-Elysées w Paryżu, ani Lombard Street w San
Francisco, lecz mimo wszystko wyczuwało się jej wyjątkowy
charakter i bogatą historię. Była to wąska, jednokierunkowa prze-
cznica, pamiętająca niejedno wydarzenie w dziejach miasta. Po obu
stronach wznosiły się niskie, w większości najwyżej pięciopiętrowe
kamienice z drugiej połowy XIX wieku, nawiązujące zgodnie z du-
chem epoki do stylu włoskiego. Do ceglanych fasad z motywami
roślinnymi, łukowymi oknami i kamiennymi nadprożami przylegały
wąskie schody pożarowe, zaś na parterze mieściły się wszelkiego
rodzaju lokale, od przytulnych kawiarenek do markowych sklepów z
odzieżą. Były tam też zakłady o wieloletniej tradycji, takie jak salon
fryzjerski, galeria sztuki i sklep z walizkami. Niektóre okna wysta-
wowe zakrywały metalowe żaluzje, co oznaczało, że zakończył się już
dzień pracy.
Szedł środkiem ulicy, niespecjalnie przejmując się samochodami.
Stąd miał najlepszy widok na otaczające go budynki; samochody nie
stanowiły dla niego żadnego problemu. Mógł patrzeć przed siebie i na
boki, mógł też w każdej chwili spojrzeć wstecz, by w ten sposób
poznać i zapamiętać każdy szczegół, a jeśli trzeba, wykonać szybki
ruch.
Najbardziej interesowała go architektura miejska - układ budyn-
ków i infrastruktura; na napotkanych zaś ludzi nie zwracał szczegól-
nej uwagi. Nie miał ochoty na rozmowy; po cóż niby miałby rozma-
wiać z jakąś młodą rudowłosą nieznajomą, która akurat stała na rogu i
paliła papierosa. Nie dbał o to, co takiego chciała wyrazić swoim
ubiorem, składającym się ze skórzanej kurtki, krótkiej spódnicy i
prawdopodobnie celowo podartych czarnych rajstop; nie miał też
zamiaru pytać wysportowanej kobiety w czarnej czapce baseballowej,
która właśnie mijała go przechodząc na drugą stronę ulicy, jak jej
zdaniem poradzą sobie w tym roku Jankesi. Baseball w ogóle go nie
interesował. Nie interesowało go również dlaczego kilkanaście osób z
przewodnikami w kieszeniach słucha stojącej w środku grupy ko-
biety; pewnie była kimś w rodzaju pilota wycieczki i tyle.
Gdy dotarł do Broome Street jego uwagę przykuła restauracja na
południowo-wschodnim rogu ulicy. Wyglądała zachęcająco. Na
chodniku przed lokalem stały białe stoliki z żółtymi, plastikowymi
krzesłami, ale nikt przy nich nie siedział. „Wejdź i ogrzej się”, głosił
napis na oknie przy wejściu. Podszedł bliżej i spojrzał przez szybę. W
środku ludzie popijali kawę, pracowali na laptopach, czytali gazety.
W restauracyjnym oknie odbijał się samochód, który widział już
wcześniej, nie raz, nie dwa, podczas swoich podróży. Niczym nie
wyróżniający się sedan, Honda Civic czy coś w tym rodzaju, z apara-
turą na dachu. Gdyby nie wiedział skąd się wziął, pomyślałby, że ktoś
go śledzi. W każdym razie nie miał ochoty dłużej zaprzątać sobie nim
głowy; wolał popatrzeć jeszcze przez chwilę na gości w restauracji.
Żałował, że nie może wejść do środka i napić się cafe latte albo
cappuccino; niemal czuł zapach kawy, ale wiedział, że musi iść dalej;
przecież miał przed sobą spory kawał świata, a czasu zostało niewiele.
Nazajutrz zamierzał udać się do Montrealu, a jeśli udałoby mu się
przejść wystarczający obszar miasta, to kto wie, może pojutrze
mógłby wyruszyć do Madrytu.
A jednak wiedział, że zapamięta to miejsce: napis na oknie, stoliki
i krzesła na zewnątrz, podobnie zresztą jak inne lokale przy Orchard
Street i wąskie przejścia między budynkami. Zapamięta również
wszystko, co widział przy okolicznych ulicach: Spring, Mulberry,
Grand, Crosby, Prince, Elizabeth, Kenmare i Delancey.
Wszystko, bez wyjątku.
Nagle, w odległości około jednej trzeciej kwartału od skrzyżowa-
nia z Broom Street spojrzał w górę.
I to był prawdziwy zbieg okoliczności. Sam fakt, że skręcił w Or-
chard Street nie stanowił dużego odstępstwa od jego zwyczajów. W
końcu zazwyczaj lustrował lokale, czytał napisy w oknach wystawo-
wych, zapamiętywał numery domów, nieraz też przyglądał się
kawiarnianym bywalcom. Jednak nie zawsze spoglądał w górę budyn-
ków, powyżej pierwszego piętra. Czasami zapominał o tym, czasami
nie miał czasu. Równie dobrze mógł przejść całą ulicę i w ogóle nie
zauważyć rzeczonego okna; właśnie w tej, a nie innej kamienicy
czynszowej.
A jeśli to, co się zdarzyło nie było zwykłym przypadkiem, tylko
osobliwym rodzajem sprawdzianu? On sam wiedział, że sobie pora-
dzi, że jest gotowy, ale ci, którzy chcieli wykorzystać jego talenty z
pewnością potrzebowali na to przekonujących dowodów przed
podjęciem współpracy.
Otwierane do góry okno znajdowało się na drugim piętrze, nad
kioskiem z gazetami i papierosami - znów ten sam samochód odbity w
szybie - oraz sklepem z apaszkami. Połowę dolnej części okna
przesłaniał klimatyzator. Jego uwagę natomiast przykuło coś białego,
tuż nad klimatyzatorem.
Na pierwszy rzut oka przypominało to styropianową głowę, jaką
można zobaczyć w domu handlowym lub salonie fryzjerskim.
Dziwne, że ktoś stawia coś takiego w oknie swojego mieszkania,
pomyślał. Łysa głowa bez wyrazu, trzymająca straż nad Orchard
Street. Doszedł do wniosku, że w mieszkalnych oknach Nowego
Jorku można znaleźć absolutnie wszystko. Na miejscu właściciela
dołożyłby przynajmniej okulary słoneczne, które nadałyby głowie
jakiejś osobowości; może odrobiny ekscentryzmu. Choć z drugiej
strony musiał przyznać, że ludzie raczej nie uważali go za ekscen-
tryka.
Jednak im dłużej się przyglądał, tym mniej był pewien, że widzi
styropianową głowę. Jej powierzchnia wydawała się bardziej
połyskująca, a nawet śliska. Wyglądała raczej, jakby była zrobiona z
miękkiego tworzywa, takiego, jakie wykorzystuje się na reklamówki
w sklepie spożywczym czy matowe pokrowce na ubrania z pralni
chemicznej.
Zmrużył oczy, wytężając wzrok.
Biały, niemal okrągły przedmiot w oknie w dalszym ciągu
przypominał kształtem głowę. Pod plastikową powłoką dało się
zauważyć coś na kształt nosa, czoła i podbródka, a nawet otwartych
ust, jakby ktoś z wielkim trudem łapał oddech.
Albo głośno krzyczał.
Nie była to raczej biała pończocha nałożona na czyjąś głowę; po-
łysk materiału wskazywał na inny rodzaj tworzywa.
Kto byłby na tyle niemądry, by nałożyć sobie plastikową rekla-
mówkę na głowę? W ten sposób można się łatwo udusić.
Ten ktoś musiałby mocno naciągać reklamówkę z tyłu głowy, w
przeciwnym razie nie uwydatniłyby się kontury twarzy. A jednak nie
widać było ani rąk, ani ramion.
A może...
O, nie, tylko nie to.
Czy stał się świadkiem morderstwa? Czy ktoś właśnie nakładał
reklamówkę na głowę ofiary, chcąc ją udusić, odciąć dopływ tlenu?
Czy widział zarys szeroko otwartych ust, rozpaczliwie łapiących tlen?
Kim była ofiara? Mężczyzną? Kobietą? Kim był morderca?
Raptem przypomniał mu się chłopak w oknie; w innym oknie,
wiele lat temu.
Jednak tym razem był pewien, że widzi dorosłą osobę, której życie
właśnie dobiegało końca.
Tak to właśnie wyglądało.
Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Widział już wiele podczas
swoich podróży; rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć.
Jednak nigdy wcześniej nie był świadkiem morderstwa.
Tak, morderstwa. Teraz już był tego pewien.
Nie krzyknął, nie sięgnął po komórkę, by zadzwonić po policję, nie
poprosił nikogo o pomoc, nie wbiegł po schodach na drugie piętro
budynku, by przerwać rozgrywający się tam dramat.
Zamiast tego, po prostu, nieśmiało wyciągnął rękę, jakby w na-
dziei, że uda mu się dotknąć twarzy ofiary z drugiego piętra; poczuć
pod palcami materiał owinięty wokół jej lub jego twarzy-
Puk, puk.
Może wtedy udałoby mu się lepiej ocenić sytuację -
Puk, puk.
Był do tego stopnia pochłonięty tym, co działo się w oknie, że
początkowo nie zauważył, że ktoś dobija się do drzwi.
Zdjął rękę z myszki i okręcił się na wyściełanym krześle obroto-
wym.
- Tak?
Drzwi uchyliły się.
- Thomas, rusz tyłek i chodź jeść - krzyknął ktoś z korytarza.
- Co dziś na kolację? - zapytał
- Hamburgery z grilla.
- Okej - odparł obojętnie młody mężczyzna siedzący przed
komputerem.
Następnie ponownie okręcił się na krześle, by jeszcze raz spojrzeć
na unieruchomiony obraz okna na przesadnie dużym ekranie kompu-
tera. Upiorny widok.
Czy widział to jeszcze ktoś? Czy ktokolwiek oprócz niego spojrzał
w górę?
Chłopaka w oknie nikt nie widział. Nikt nie spojrzał w górę. Nikt
mu nie pomógł.
Mężczyzna zostawił obraz okna na ekranie komputera, by móc do
niego powrócić po kolacji... i postanowić co robić dalej.
DWA
TYGODNIE WCZEŚNIEJ
1
- WEJDŹ, RAY.
Harry Peyton uścisnął moją dłoń, po czym zaprosił mnie do
kancelarii, pokazując bym usiadł na czerwonym, skórzanym krześle
naprzeciwko swojego biurka. Miał mniej więcej tyle samo lat co mój
ojciec, choć wyglądał dużo młodziej. Był szczupły, słusznego wzrostu
i łysy jak kolano. Brak włosów nieraz postarza mężczyzn, ale ta reguła
z pewnością nie dotyczyła Harry'ego - wysportowanego maratoń-
czyka w drogim garniturze, który leżał na nim jak druga skóra. Na
biurku panował idealny porządek - nic poza ekranem komputera,
klawiaturą, jednym z najnowszych modeli smartfonu oraz pojedyn-
czym plikiem dokumentów. Reszta biurka była zupełnie pusta, ni-
czym płótno przed pierwszym pociągnięciem pędzla artysty.
- Jeszcze raz, bardzo mi przykro - rzekł Harry. - Cokolwiek by
nie powiedzieć o twoim ojcu, jego życie najlepiej podsumowują słowa
wielebnego Claytona: „Adam Kilbride był dobrym człowiekiem”.
Zdobyłem się na wymuszony uśmiech.
- Rzeczywiście, wielebny się postarał, zwłaszcza, że nigdy nie
spotkał mojego ojca. Nieczęsto bywał w kościele. Mieliśmy szczę-
ście, że znaleźliśmy pastora, który zechciał odprawić nabożeństwo.
Dziękuję, że przyszedłeś. Z tobą było nas prawie tuzin.
Tak, na pogrzebie było zaledwie jedenaścioro osób, wliczając pa-
stora i mnie. Przyszli Harry i trzech kolegów z firmy, w której niegdyś
pracował, w tym Len Prentice - niegdysiejszy szef taty - z żoną Marie.
Pojawili się również przyjaciel taty, który prowadził sklep żelazny w
Promise Falls, dopóki na przedmieściach miasta nie powstał punkt
detaliczny sieci Home Depot pozbawiając go pracy, młodszy brat taty
Ted z żoną Robertą z Cleveland oraz sąsiadka taty, Hannah, której
nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać. Wreszcie, była tam Julie
McGill - dziennikarka lokalnej gazety „Promise Falls Standard”, w
której opisała wypadek ojca. Thomas i ja znaliśmy ją z liceum. Nie
przyszła, by opisać przebieg pogrzebu - wystarczył krótki artykuł o
okolicznościach śmierci ojca. W końcu nie był ani obywatelem roku,
ani też żadną ważną osobistością, a jego służba społeczeństwu nie
była godna uwagi prasy. Julie po prostu przyszła, by pożegnać zmar-
łego.
W domu pogrzebowym zostało mnóstwo kanapek z pastą jajeczną.
Gospodarze nalegali, bym zabrał kilka do domu dla brata. Próbowa-
łem wytłumaczyć jego nieobecność złym stanem zdrowia, ale nikt,
kto znał mojego brata, nie uwierzył w to. Po drodze kusiło mnie, by
wyrzucić kanapki przez okno; pomyślałem, że ptaki bardziej na nie
zasłużyły niż mój brat. A jednak powstrzymałem się; zabrałem je do
domu, gdzie wszystkie zostały zjedzone.
- Miałem nadzieję, że przyjdzie twój brat - rzekł Harry. - Dawno
go nie widziałem.
Początkowo pomyślałem, że chodzi mu o dzisiejsze spotkanie i
zdziwiłem się, ponieważ mój brat nie był wykonawcą testamentu. Po
chwili jednak dotarło do mnie, że chodziło mu o pogrzeb.
- Tak, cóż, myślę, że zrobiłem, co mogłem. Próbowałem go
namówić, ale nie chciał mnie słuchać.
Peyton pokiwał głową na znak współczucia.
- Twój ojciec był sumiennym obywatelem i wspaniałym mężem
dla Rose. Ile to już lat minęło od śmierci twojej matki; niech Bóg ma
ją w swojej opiece?
- Zmarła w 2005.
- Musiał to ciężko przeżyć.
- W tym czasie pracował dla drukarni Prentice and Long - opar-
łem. - Niedługo potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a to
moim zdaniem go dobiło. Mama jakoś nigdy nie przejmowała się
zbytnio problemami, potrafiła się pogodzić z losem - zagryzłem wargę
- ale tato był inny, zawsze wszystko przeżywał.
- Adam był jeszcze młody - odrzekł Harry. - Na miłość boską,
miał dopiero sześćdziesiąt dwa lata. Byłem zszokowany, gdy się o
tym dowiedziałem.
- Cóż, ja też - odpowiedziałem. - Mama powtarzała mu przez
całe lata, żeby nie używał traktora do koszenia trawy na tym stromym
zboczu, ale on upierał się, że wie co robi. Rzecz w tym, że ta część
ogrodu znajduję się daleko za domem i nie widać jej ani z drogi, ani od
sąsiadów, a teren opada do strumyka pod kątem czterdziestu pięciu
stopni. Ojciec kosił trawę ustawiając traktor bokiem i jednocześnie
odchylając się w kierunku szczytu zbocza, by maszyna nie przewró-
ciła się.
- Jak myślisz, Ray, po jakim czasie go znaleźli?
- Prawdopodobnie tato zaczął kosić trawę po lunchu, a znale-
ziono go tuż przed szóstą. Gdy traktor przewrócił się na niego, górna
część kierownicy wylądowała mu na brzuchu zgniatając wnętrzności.
- O Jezu! - krzyknął Harry, dotykając własnego brzucha i
wyobrażając sobie ból, jaki musiał czuć mój ojciec przez Bóg wie jak
długo.
Cóż więcej mogłem dodać.
- Był ode mnie młodszy o rok - wzdrygnął się Harry. - Nieraz
wychodziliśmy razem na drinka, albo na partyjkę golfa, gdy jeszcze
żyła Rose; ale nigdy nie udało się nam rozegrać pełnych osiemnaście
dołków, bo Adam nie chciał zostawiać twojego brata samego na tak
długo.
- Ojciec i tak nie był najlepszym golfistą - odparłem.
Harry uśmiechnął się, niemal przez łzy. - Cóż, nie ma co owijać w
bawełnę, grał jak sierota.
- Tak - potwierdziłem ze śmiechem.
- Ale po śmierci Rose nie miał nawet czasu wyjść na murawę.
- Mówił o tobie z szacunkiem - odparłem. - Traktował cię przede
wszystkim jak przyjaciela, a dopiero potem jak prawnika.
Ojciec i Harry znali się co najmniej dwadzieścia pięć lat, od czasu
gdy ten ostatni był w trakcie rozwodu. Harry zostawił byłej żonie dom
i przeprowadził się na jakiś czas do mieszkania nad sklepem obuwni-
czym w centrum Promise Falls, w stanie Nowy Jork. Śmiał się, że
miał tupet podejmując pracę jako prawnik do spraw rozwodowych, po
tym jak sam został oskubany podczas rozstania z żoną.
Komórka Harry'ego zasygnalizowała nową wiadomość na
skrzynce mailowej, ale ten nawet na nią nie spojrzał.
- Pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałem z ojcem - podjąłem
wskazując na telefon - wspominał, że przydałoby mu się coś takiego.
Miał starą komórkę, którą dało się najwyżej zrobić kiepskie zdjęcia, a
o wysyłaniu czy odbieraniu maili nie było mowy.
- Adam nigdy nie bał się najnowszych wynalazków - odparł
Harry. Następnie klasnął w dłonie sygnalizując, że pora przejść do
rzeczy.
- Mówiłeś na pogrzebie, że wciąż masz pracownię w Burlington?
Mieszkałem w sąsiednim stanie Vermont.
- Tak - odparłem.
- W pracy w porządku?
- Nie najgorzej. Sytuacja na rynku pracy się zmienia.
- Widziałem jeden z twoich rysunków - tak je nazywasz?
- Jasne - odpowiedziałem. Rysunki, ilustracje, karykatury.
- Był w dodatku literackim do „New York Timesa”. Zawsze
rozpoznam twój styl. Twoje postacie mają wielgachne mózgownice
na malutkim tułowiu. Wyglądają, jakby zaraz mieli się przewrócić. I
wszyscy mają zaokrąglone krawędzie. Uwielbiam to, jak cieniujesz
ich skórę i wszystko inne. Jak to robisz?
- Używam aerografu.
- Dużo masz zleceń z „Timesa”?
- Nie tyle, co kiedyś. Gazety i czasopisma tną koszty. O wiele
łatwiej wydrukować im gotowy obrazek z archiwum niż zatrudniać
rysownika, by stworzył ilustrację od zera. Obecnie częściej pracuję
dla stron internetowych.
- Projektujesz strony?
- Nie, ja tylko tworzę szatę graficzną, a następnie przesyłam ją do
projektantów stron.
- Myślałem, że chcąc pracować dla gazety czy czasopisma w No-
wym Jorku albo Waszyngtonie, musisz tam mieszkać, ale wygląda na
to, że w dzisiejszych czasach to nie ma znaczenia.
- Jeśli czegoś nie da się zeskanować i wysłać mailem, pozostaje
jeszcze przesyłka kurierska - odparłem. Harry zaczekał aż skończę, po
czym otworzył folder na swoim biurku i zaczął studiować jego
zawartość.
- Ray, zakładam, że widziałeś testament ojca - bardziej stwierdził
niż zapytał.
- Tak.
- Rzecz w tym, że Adam dokonał kilku zmian w testamencie po
śmierci twojej matki. Któregoś dnia natknąłem się na niego przypad-
kiem w kawiarni. Siedział sam przy stoliku obok okna, popijając kawę
i gapiąc się na ulicę; od czasu do czasu rzucił okiem na leżący przed
nim „Standard”, tak naprawdę niczego nie czytając. Widywałem go
tam raz na jakiś czas; zapewne potrzebował czasami pobyć sam z
sobą, z dala od domu. W każdym razie, tego dnia przywołał mnie
gestem dłoni i postawił mi kawę. Powiedział, że zastanawia się nad
wprowadzeniem zmian do testamentu, ale jakoś nigdy nie mógł się za
to zabrać.
- Cóż, nie wiedziałem o tym - odparłem. - Z drugiej strony, bio-
rąc pod uwagę sytuację mojego brata nie zdziwiłbym się, gdyby
zrezygnował z równego podziału majątku.
- Szczerze mówiąc, gdyby Adam zaproponował takie rozwiąza-
nie, starałbym się go od tego odwieść. Powiedziałbym mu, że
faworyzowanie któregoś z dzieci w testamencie ma zawsze fatalny
wpływ ma późniejsze relacje między nimi, dlatego najlepiej jeśli
każdy otrzyma tyle samo. Oczywiście, to on musiałby podjąć osta-
teczną decyzję. Pod tym względem testament nie pozostawia cienia
wątpliwości. Niemniej jednak, będziesz musiał przemyśleć kilka
innych kwestii.
Wyobrażałem sobie ojca, jak siedzi samotnie przy stoliku. Od
śmierci mamy miał dużo czasu dla siebie, chociaż w zasadzie nie był
sam. Wychodząc z domu nie musiał uciekać od samotności, lecz
mimo wszystko wierzę, że czasami potrzebował zmiany otoczenia.
Biedny tato.
- W takim razie - podjąłem - domyślam się, że po likwidacji
majątku dostajemy wszystko z bratem po połowie?
- Zgadza się; po połowie nieruchomości i inwestycji.
- Będzie tego około sto tysięcy. Wszystko co z mamą udało im
się uciułać na emeryturę. Oszczędzali przez lata, nigdy nic nie wyda-
wali na siebie. Te sto tysięcy spokojnie wystarczyłoby mu do śmierci.
- Ugryzłem się w język. - Chciałem powiedzieć, że mógłby za to żyć
przez kolejne dwadzieścia albo trzydzieści lat. Domyślam się, że jest
jeszcze niewielka polisa na życie?
Harry Peyton skinął głową, rozsiadł się wygodnie na krześle
zakładając ręce za głowę i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. -
Będziesz musiał postanowić co zrobić z domem. Masz wszelkie
prawo, by go sprzedać i podzielić się zyskami z bratem. Dom nie jest
obciążony kredytem hipotecznym i jak mi zdaje, mógłbyś za niego
dostać jakieś trzysta, czterysta tysięcy.
- Jest jeszcze prawie szesnaście akrów ziemi - zauważyłem.
- Za którą każdy z was mógłby otrzymać prawie ćwierć miliona
dolarów. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, to wcale niezła
zmiana. Ile masz lat, Ray?
- Trzydzieści siedem.
- A twój brat? Jeśli dobrze pamiętam jest o dwa lata młodszy?
- Tak.
Peyton powoli skinął głową. - Przy dobrej strategii inwestowania
pieniądze ze spadku starczyłyby mu na ładnych parę lat, ale z drugiej
strony w jego wieku będzie musiał bardzo długo czekać zanim uzyska
prawo do emerytury. Z tego, co mówił twój ojciec, Thomas nie nadaje
się do zatrudnienia.
Przez chwilę zawahałem się z odpowiedzią. - To prawda.
- Dla ciebie za to sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Mógłbyś
zainwestować pieniądze, kupić większy dom... Wiem, że na razie nie
masz rodziny, ale któregoś dnia spotkasz kogoś, będziecie mieli
dzieci.
- Kiedyś o mało co się nie ożeniłem, ale to było dawno, miałem
dwadzieścia kilka lat. Dziś już za późno dla mnie na dzieci.
- Nigdy nie wiadomo - odparł, unosząc palec. - Oficjalnie, to nie
moja sprawa, ale myślę, że wasz ojciec miał nadzieję, że się zaopie-
kuję jego chłopcami, gdy trzeba posłużę radą. - Roześmiał się. - No
cóż, dziś trudno nazywać was chłopcami. Od tamtej pory minęło
sporo czasu.
- Jasne, Harry, doceniam twoją troskę.
- Chodzi o to, Ray, że dla ciebie ten spadek to tylko dodatkowy
zastrzyk gotówki, bez którego i tak doskonale dałbyś sobie radę.
Dobrze zarabiasz, a jeśli nawet kiedyś w pracy powinie ci się noga,
znajdziesz coś innego i w końcu wyjdziesz na swoje. Ale dla twojego
brata ten spadek to sprawa życia lub śmierci. Przydałyby się mu
pieniądze ze sprzedaży domu, pod warunkiem, że znalazłby dla siebie
jakieś odpowiednie lokum, najlepiej z dotowanym czynszem.
- Myślałem o tym - odparłem.
- Zastanawiam się tylko w jaki sposób wyprowadzić go z domu?
I nie chodzi mi o popołudniowy spacer, tylko o przeprowadzkę.
Rozejrzałem się po pokoju, jakby szukając odpowiedzi.
- Nie wiem. Nie sądzę, żeby Thomas cierpiał na... jak to się
mówi... agorafobię? W końcu ojcu od czasu do czasu udawało się
wyciągnąć go z domu; głównie na wizyty u lekarza. - Słowo „psychia-
tra” nie przeszło mi przez gardło, ale Harry doskonale wiedział, o
czym mówię. - Tyle że po każdej takiej wizycie obaj z ojcem wracali
kompletnie wyczerpani. Największy problem w tym, by odciągnąć go
od komputera. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miałbym go przeko-
nać, by się wyprowadził i zadomowił w innym miejscu.
- Na początek zostaw to mnie - odparł Harry. - Jako wykonawca
testamentu nie będziesz obarczony zbyt wieloma obowiązkami.
Wystarczy, że od czasu do czasu wpadniesz do mnie i podpiszesz
kilka dokumentów. Jeśli będzie potrzeba, poproszę Alice, żeby do
ciebie przedzwoniła. - Przerwał na moment, by przejrzeć plik
dokumentów. - Powinienem tu mieć wszystkie twoje numery telefo-
nów i adres mailowy.
- Dobrze - odpowiedziałem.
- Poza tym, twój ojciec przesłał mi kopię swojej polisy na życie,
w której znajduje się zapis dotyczący tragicznej śmierci; wiedziałeś o
nim?
- Nie, nie wiedziałem.
- Kolejne pięćdziesiąt tysięcy do koszyka. - Harry przerwał,
pozwalając mi przetrawić nowiny. - Wygląda więc na to, że trochę tu
zabawisz, zanim wrócisz do Burlington?
- Zostanę, dopóki wszystkiego nie załatwię.
Na tym zakończyło się nasze spotkanie. Gdy wychodziłem z biura,
Harry położył dłoń na moim ramieniu.
- Ray - podjął nieśmiało. - Jak myślisz, gdyby Thomas zauważył,
że twojego ojca długo nie ma w domu i wyszedł go szukać trochę
wcześniej, czy to by coś zmieniło?
Wcześniej sam zadawałem sobie to pytanie. Wyobraziłem sobie
ojca, przygniecionego traktorem; prawdopodobnie leżał tak przez
kilka godzin, zanim znalazł go mój brat; hałas przewracającego się
traktora, ryk silnika i wirujących ostrzy... Ciekawe, czy krzyczał? A
jeśli tak, to czy nie zagłuszało go wycie kosiarki? A może do domu nie
dochodziły żadne dźwięki z tamtej strony zbocza?
Tak czy owak, mój brat prawdopodobnie niczego nie słyszał.
- Powtarzam sobie, że to by nic nie zmieniło - odparłem. - Nie ma
sensu łamać sobie nad tym głowy.
Harry pokiwał głową ze zrozumieniem. - Masz rację. Co się stało
to się nie odstanie. Nie można cofnąć czasu.
Pomyślałem, że Harry zaraz rzuci kolejnym frazesem, ale zamiast
tego dodał: - On po prostu żyje w swoim świecie.
- Nie masz pojęcia, jak to jest - odparłem.
2
WSIADŁEM DO SAMOCHODU i pojechałem do domu ojca.
Z przyzwyczajenia jeszcze długo po śmierci matki nazywałem go
domem rodziców. Trwało to dobry rok. Wiedziałem, że musi upłynąć
sporo czasu zanim przestanę mówić „dom ojca”, zwłaszcza że tato
zmarł przed niespełna tygodniem.
W rzeczywistości teraz był to mój dom; mój i mojego brata.
A jednak nigdy wcześniej w nim nie mieszkałem. Gdy
przyjeżdżałem z wizytą, zawsze spałem w pokoju gościnnym. W
dodatku nie było tu żadnych pamiątek z mojego dzieciństwa. Żadnych
kolekcji „Penthousea”, ani „Playboya” ukrytych w szufladach ko-
mody, żadnych modeli samochodów na półkach ani plakatów na
ścianach. Rodzice kupili ten dom, gdy miałem dwadzieścia jeden lat,
po tym jak już wyprowadziłem się z naszego poprzedniego lokum
przy Stonywood Drive w samym centrum Promise Falls. Mieli na-
dzieję, że przynajmniej jeden z ich synów coś w życiu osiągnie, ale
musieli to marzenie odłożyć na później, gdy rzuciłem naukę w
uniwersytecie w Albany, by podjąć pracę w galerii sztuki przy Beek-
man Street w miasteczku Saratoga Springs.
Rodzice co prawda nigdy wcześniej nie mieszkali na wsi, ale gdy
tylko zobaczyli nowe miejsce, od razu się w nim zakochali. Po
pierwsze, dom stał w szczerym polu; w odległości kilkuset jardów od
najbliższego sąsiada. Tu mogli zachować prywatność. Byli poniekąd
odizolowani od reszty świata, co zmniejszało prawdopodobieństwo
różnych nieprzyjemnych zdarzeń.
Po drugie, ojciec miał stąd dość blisko do pracy i zamiast jechać
przez centrum Promise Falls mógł teraz korzystać z obwodnicy,
otwartej końcem lat 70. Lubił swoją pracę w firmie P&L i nie chciał
szukać nowego zatrudnienia bliżej domu.
Po trzecie, dom był uroczy ze swoimi mansardowymi oknami i we-
randą okalającą cały budynek. Mama przesiadywała na niej od wcze-
snej wiosny do późnej jesieni. Była tam również stodoła, którą ojciec
wykorzystywał jedynie do przechowywania narzędzi i traktora do
koszenia trawy. Oboje z mamą podziwiali jej architekturę, nie
przejmując się zbytnio tym, że nie służyła już do przechowywania
siana.
Dom stał na sporym spłachcie ziemi, z którego rodzice wykorzy-
stali zaledwie dwa akry na ogród. Z tyłu znajdował się kawałek pła-
skiego terenu, który w odległości około sześćdziesięciu stóp od domu
znikał z pola widzenia, opadając w kierunku krętego strumyka,
zasilającego rzekę przepływającą przez sam środek wioski, by dalej
toczyć swój wartki nurt przez Promise Falls.
Odkąd przyjechałem do domu, tylko raz zszedłem do strumyka.
Wiedziałem, że kiedyś, gdy już pozbieram się w sobie, czeka mnie
tam pewne zadanie.
Rodzice wynajmowali płaską i niezadrzewioną część posiadłości
właścicielom sąsiadujących farm, zapewniając sobie w ten sposób
dodatkowe, aczkolwiek znikome źródło dochodu. Najbliższy las
znajdował się po drugiej stronie autostrady. Po skręcie z głównej
szosy na drogę dojazdową, na horyzoncie majaczyły dom i stodoła,
które z tej odległości wyglądały jak dwa kurhany na równinie. Mama
chwaliła sobie ten długi podjazd, ponieważ za każdym razem, gdy
zobaczyła, że ktoś do nich zajeżdża, co zresztą nie zdarzało się często,
miała jeszcze sporo czasu, by się przygotować.
„Ludzie, którzy przychodzą pod drzwi twojego domu zazwyczaj
nie przynoszą dobrych wieści”, powtarzała niejednokrotnie, nauczona
doświadczeniem; szczególnie z czasów młodości, gdy urzędnicy
rządowi przybyli z informacją o śmierci jej ojca na wojnie w Korei.
Zaparkowałem swoje Audi Q5 przy schodach prowadzących do
werandy, obok dziesięcioletniego chryslera ojca. Tato niezbyt
przychylnym okiem patrzył na moje niemieckie auto. Nie podobało
mu się to, że wspieramy gospodarki krajów, z którymi niegdyś prowa-
dziliśmy wojnę. „A jak zaczniemy importować samochody z Wiet-
namu Północnego, to pewnie też sobie taki kupisz”, powiedziałby
jeszcze kilka miesięcy temu, a ja w zamian zaproponowałbym mu, że
oddam do sklepu jego ulubiony telewizor Sony z ogromnym ekranem,
na którym mógł zobaczyć krążek podczas meczów hokejowych o
Puchar Stanleya.
- W końcu to japoński telewizor i w ogóle - odparowałbym.
- Dotknij go, a rozwalę ci łeb - odpowiedziałby ojciec.
Zacząłem wspinać się po dwa schody naraz, otworzyłem drzwi
wejściowe - miałem swój klucz, który zawsze nosiłem przy sobie - i
wszedłem do kuchni. Zegar na ścianie pokazał szesnastą trzydzieści.
Czas pomyśleć o kolacji.
Otworzyłem lodówkę, by zobaczyć co zostało z ostatniej wyprawy
ojca do sklepu spożywczego. Nie można powiedzieć, że był świetnym
kucharzem, ale przynajmniej potrafił zagotować wodę na makaron,
albo włożyć kurczaka do rozgrzanego piekarnika; a gdy nie miał dość
energii na tak wyszukane potrawy, robił ogromne zapasy mrożonych
hamburgerów, frytek, paluszków rybnych i innych gotowych dań,
dzięki którym mógłby otworzyć franczyzę Nestle.
Tym razem z zamrażarki powiało pustką. Może znalazłoby się tam
co nieco na dziś wieczór, ale wiedziałem, że nazajutrz muszę się
wybrać na zakupy. Prawdę mówiąc, sam nie przepadam za gotowa-
niem, dlatego w Burlington często zadowalałem się miską cheerio-
sów. Mieszkając w pojedynkę trudno znaleźć motywację do
przygotowania porządnego posiłku, czy nawet spożywania go „jak
należy”. Często jadłem kolację na stojąco w kuchni, oglądając
wiadomości w telewizji, albo zabierałem podgrzaną w mikrofalówce
lazanię do pracowni i zjadałem ją podczas rysowania.
W lodówce znalazłem sześć puszek Buda. Ojciec lubił tanie piwo.
Otworzyłem jedno.
- Piję do ciebie, tato - powiedziałem, siadając przy stole kuchen-
nym i wznosząc do góry puszkę.
W domu jak zwykle panował idealny porządek. Ojciec był zawsze
pedantyczny, co moim zdaniem wyniósł z armii. Odsłużył w wojsku
dwa lata, z czego większość na wojnie w Wietnamie, lecz nigdy o tym
nie rozmawialiśmy. Za każdym razem, gdy ktoś poruszał ten temat,
ojciec odpowiadał krótko: „Zostawmy przeszłość w spokoju”. Sam
uważał, że swoją pedanterię zawdzięcza pracy w drukarni, gdzie
ponad wszystko liczyła się precyzja i dbałość o szczegóły.
Siedziałem popijając piwo i powoli przygotowując się do odgrza-
nia jakiegoś posiłku w mikrofalówce. Nie znałem tej kuchni, więc
musiałem otworzyć kilka szuflad zanim znalazłem podkładki pod
nakrycie, sztućce i serwetki.
Gdy już nakryłem do stołu, przeszedłem na drugi koniec salonu i
położyłem rękę na poręczy przy schodach prowadzących na piętro.
Odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć na pokój: kanapa w kratę,
jeszcze z domu w Albany, którą rodzice kupili jakieś dwadzieścia lat
temu, rozkładany fotel z podnóżkiem ojca, z którego zawsze oglądał
telewizję, stolik do kawy z ubitym blatem, kupiony razem z kanapą.
Meble co prawda miały swoje lata, lecz ojciec nigdy nie szczędził
grosza na nowe technologie. Był tam trzydziestosześciocalowy
telewizor HD, który kupił rok temu. Uwielbiał oglądać amerykański
futbol i hokej, nawet jeśli nikt mu w tym nie towarzyszył. Był tam
również odtwarzacz DVD i gadżet pozwalający na zamawianie fil-
mów z Internetu, które oglądał w samotności.
Pokój jak pokój, niczym specjalnym się nie wyróżniał. Sytuacja
wyglądała zupełnie inaczej na piętrze.
Rodzice robili wszystko, by zamknąć obsesję mojego brata w
czterech ścianach jego pokoju, ale ich wysiłki były z góry skazane na
przegraną. Niegdyś jasnożółty przedpokój na pierwszym piętrze,
prowadzący do trzech sypialni i łazienki, był teraz cały poobklejany
wielkimi mapami. Wyobraziłem sobie, że tak właśnie mogło wyglą-
dać wnętrze konspiracyjnego bunkra z czasów drugiej wojny świato-
wej, w którym stratedzy z długimi wskaźnikami planowali inwazję na
terytorium wroga. Tyle że w bunkrze panowałby większy porządek.
Na pewno na jednej części ściany znajdowałyby się mapy miast
niemieckich, na drugiej Francji, a nieco dalej Włoch. Z pewnością
również żaden doświadczony strateg nie umieściłby mapy Polski
obok mapy Hawajów, ani planu Paryża w bezpośrednim sąsiedztwie
zakupionej na stacji benzynowej mapy drogowej stanu Kansas. Żaden
oficer nie przyszpiliłby topograficznej mapy Algierii tuż obok zdjęć
satelitarnych Melbourne, ani mocno podniszczonej mapy Indii z
„National Geographic” przy planie Rio de Janeiro.
Ten geograficzny chaos pokrywał każdy skrawek przedpokoju.
Wyglądało to tak, jakby ktoś włożył świat do miksera, zamieniając go
w tapetę. Mapy były połączone tajemniczymi kreskami narysowa-
nymi czerwonym flamastrem. Wszędzie roiło się od przeróżnych,
niejednokrotnie trudnych do rozszyfrowania notatek, jak na przykład
„236 mil” nabazgrane wielkimi literami na mapie Portugalii, albo
długości i szerokości geograficzne zapisane w różnych miejscach na
całej powierzchni przedpokoju. Niektóre miejsca ozdabiały fotogra-
fie; na przykład na mapie Australii widniało przytwierdzone kawał-
kiem zielonej taśmy malarskiej zdjęcie Opery w Sydney, a mapę Indii
zdobiła nieco sfatygowana pocztówka z Taj Mahalem, przyklejona
gumą do żucia.
Trudno mi sobie wyobrazić, że ojciec mógł coś takiego tolerować.
Mama zawsze chroniła Thomasa, wysyłając ojca na mecze do baru z
Lennym Prentice'em czy innym kolegą z pracy, albo z Harrym
Peytonem. Ale jak on to znosił po jej śmierci? Oglądając ten
przedpokój dzień po dniu, przez całe tygodnie, miesiące, lata? Uda-
wał, że nic tam nie ma? Że ściany nadal są jasnożółte?
Podszedłem do drzwi od pierwszej sypialni, które jak zwykle były
zamknięte. Chciałem delikatnie zapukać, ale na chwilę zanim moja
zaciśnięta dłoń dotknęła drzwi, usłyszałem jakiś hałas dochodzący z
pokoju.
Były to dźwięki rozmowy, choć słyszałem tylko jeden głos.
Zapukałem.
- Tak? - odezwał się Thomas.
Otworzyłem drzwi, zastanawiając się, czy może rozmawiał przez
telefon, ale nie trzymał w ręku słuchawki. Powiedziałem mu, że czas
na kolację, a on odparł, że za chwilę zejdzie.
3
- MIŁO MI CIĘ SŁYSZEĆ.
- Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać.
- Z reguły nie daję swojego prywatnego telefonu byle komu, ale
ty zapowiadasz się na wyjątkowe źródło informacji.
- Dziękuję za uznanie, naprawdę bardzo dziękuję.
- Czytałem ostatniego maila od ciebie, wygląda na to, że
wszystko idzie po twojej myśli.
- Tak, mam nadzieję.
- Cieszę się.
- Zastanawiam się tylko... czy jest pan w stanie ustalić czas
przewidzianej katastrofy?
- Gdyby to było takie proste. To tak, jakby przewidzieć dokładny
moment kolejnego ataku terrorystycznego. Po prostu... musimy być
przygotowani na każdą chwilę.
- Oczywiście.
- Wiem, że ty również będziesz gotowy. Jesteś dla nas niezwykle
wartościowym partnerem.
- Może pan na mnie liczyć.
- Zdajesz sobie sprawę, że twoje działania niosą za sobą ryzyko?
- Tak, wiem.
- Istnieją siły wrogie naszemu rządowi, których przedstawiciele z
radością dopadliby kogoś takiego, jak ty.
- Tak, proszę pana, zdaję sobie z tego sprawę.
- Dobrze wiedzieć. Muszę kończyć. Żona wraca dziś z delegacji
na Bliski Wschód.
- Naprawdę?
- Tak, ma ręce pełne roboty.
- Pewnie jest jej przykro, że nie została prezydentem?
- Naprawdę, nie ma nawet chwili, by o tym pomyśleć.
- No tak.
- Proszę kontynuować swoją pracę.
- Dziękuję, bardzo dziękuję, panie prezydencie. Można wciąż się
pana zwracać w ten sposób?
- Oczywiście. Każdy prezydent zachowuje swój tytuł, nawet gdy
już nie sprawuje urzędu.
- Będę w kontakcie.
- Tak, bardzo proszę.
Tytuł oryginału Trust Your Eyes Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Skład i łamanie Anna Szarko e-mail: anna.szarko@gmail.com Projekt okładki Krzysztof Krawiec Copyright © by Linwood Barclay 2012 Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2014 Copyright © for the Polish translation by Anna i Jarosław Fejdych 2014 Wydanie I Słupsk 2014 ISBN 978-83-61386-44-5 Wydawnictwo Papierowy Księżyc skr, poczt. 220, 76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail: wydawnictwo@papierowyksiezyc.pl www.papierowyksiezyc.pl Druk: WZDZ-Drukarnia Lega, Opole, 77 400-33-50
Prolog TO, ŻE AKURAT TEGO DNIA skręcił w Orchard Street i zobaczył owo nieszczęsne okno było czystym przypadkiem. Przecież równie dobrze mógł się tam znaleźć tydzień, miesiąc, czy nawet rok później; a jednak nie, udał się tam właśnie tego dnia. Oczywiście, prędzej czy później i tak by tam zawędrował - w końcu zawsze, gdy odwiedzał nowe miasto, musiał zobaczyć każdy jego zakątek. Na początku ustalał bardzo skrupulatny plan: przejść całą ulicę od początku do końca, wrócić równoległą, skręcić w na- stępną - przypominało to chodzenie po alejkach w supermarkecie - lecz wkrótce dochodził do skrzyżowania, gdzie coś przykuwało jego uwagę i wszystkie dobre zamiary brały w łeb. Tak też się stało, gdy dotarł do Manhattanu; mimo że z miast, jakie do tej pory odwiedził, Nowy Jork najbardziej nadawał się do odkrywania w sposób usystematyzowany; przynajmniej w przypadku kwartałów na północ od Czternastej Ulicy, gdzie wszystkie szlaki komunikacyjne układały się w idealną kratę. Co prawda na południe od Czternastej, w West Village, Greenwich Village, SoHo czy Chinatown panował chaos, ale to go szczególnie nie martwiło; z pewnością nie było tam gorzej niż w Londynie, Rzy- mie, Paryżu, czy nawet w bostońskim North Endzie, a przecież uwielbiał odwiedzać te miejsca. Swój spacer po Manhattanie rozpoczął od ulic Spring i Mulberry; dalej skręcił na południe w Grand, potem na zachód w Crosby, z powrotem na północ w Prince, stamtąd na wschód w Elizabeth, na południe w Kenmare, na wschód w Delancey, aż wreszcie dotarł do skrzyżowania z Orchard Street i wtedy, zauroczony jej pięknem,
skręcił w prawo. Przy ulicy nie było ogrodów, fontann, ani trotuarów obsadzonych okazałymi drzewami; nie przypominała ona też Váci utca w Budapeszcie, Champs-Elysées w Paryżu, ani Lombard Street w San Francisco, lecz mimo wszystko wyczuwało się jej wyjątkowy charakter i bogatą historię. Była to wąska, jednokierunkowa prze- cznica, pamiętająca niejedno wydarzenie w dziejach miasta. Po obu stronach wznosiły się niskie, w większości najwyżej pięciopiętrowe kamienice z drugiej połowy XIX wieku, nawiązujące zgodnie z du- chem epoki do stylu włoskiego. Do ceglanych fasad z motywami roślinnymi, łukowymi oknami i kamiennymi nadprożami przylegały wąskie schody pożarowe, zaś na parterze mieściły się wszelkiego rodzaju lokale, od przytulnych kawiarenek do markowych sklepów z odzieżą. Były tam też zakłady o wieloletniej tradycji, takie jak salon fryzjerski, galeria sztuki i sklep z walizkami. Niektóre okna wysta- wowe zakrywały metalowe żaluzje, co oznaczało, że zakończył się już dzień pracy. Szedł środkiem ulicy, niespecjalnie przejmując się samochodami. Stąd miał najlepszy widok na otaczające go budynki; samochody nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Mógł patrzeć przed siebie i na boki, mógł też w każdej chwili spojrzeć wstecz, by w ten sposób poznać i zapamiętać każdy szczegół, a jeśli trzeba, wykonać szybki ruch. Najbardziej interesowała go architektura miejska - układ budyn- ków i infrastruktura; na napotkanych zaś ludzi nie zwracał szczegól- nej uwagi. Nie miał ochoty na rozmowy; po cóż niby miałby rozma- wiać z jakąś młodą rudowłosą nieznajomą, która akurat stała na rogu i paliła papierosa. Nie dbał o to, co takiego chciała wyrazić swoim ubiorem, składającym się ze skórzanej kurtki, krótkiej spódnicy i prawdopodobnie celowo podartych czarnych rajstop; nie miał też zamiaru pytać wysportowanej kobiety w czarnej czapce baseballowej, która właśnie mijała go przechodząc na drugą stronę ulicy, jak jej zdaniem poradzą sobie w tym roku Jankesi. Baseball w ogóle go nie interesował. Nie interesowało go również dlaczego kilkanaście osób z
przewodnikami w kieszeniach słucha stojącej w środku grupy ko- biety; pewnie była kimś w rodzaju pilota wycieczki i tyle. Gdy dotarł do Broome Street jego uwagę przykuła restauracja na południowo-wschodnim rogu ulicy. Wyglądała zachęcająco. Na chodniku przed lokalem stały białe stoliki z żółtymi, plastikowymi krzesłami, ale nikt przy nich nie siedział. „Wejdź i ogrzej się”, głosił napis na oknie przy wejściu. Podszedł bliżej i spojrzał przez szybę. W środku ludzie popijali kawę, pracowali na laptopach, czytali gazety. W restauracyjnym oknie odbijał się samochód, który widział już wcześniej, nie raz, nie dwa, podczas swoich podróży. Niczym nie wyróżniający się sedan, Honda Civic czy coś w tym rodzaju, z apara- turą na dachu. Gdyby nie wiedział skąd się wziął, pomyślałby, że ktoś go śledzi. W każdym razie nie miał ochoty dłużej zaprzątać sobie nim głowy; wolał popatrzeć jeszcze przez chwilę na gości w restauracji. Żałował, że nie może wejść do środka i napić się cafe latte albo cappuccino; niemal czuł zapach kawy, ale wiedział, że musi iść dalej; przecież miał przed sobą spory kawał świata, a czasu zostało niewiele. Nazajutrz zamierzał udać się do Montrealu, a jeśli udałoby mu się przejść wystarczający obszar miasta, to kto wie, może pojutrze mógłby wyruszyć do Madrytu. A jednak wiedział, że zapamięta to miejsce: napis na oknie, stoliki i krzesła na zewnątrz, podobnie zresztą jak inne lokale przy Orchard Street i wąskie przejścia między budynkami. Zapamięta również wszystko, co widział przy okolicznych ulicach: Spring, Mulberry, Grand, Crosby, Prince, Elizabeth, Kenmare i Delancey. Wszystko, bez wyjątku. Nagle, w odległości około jednej trzeciej kwartału od skrzyżowa- nia z Broom Street spojrzał w górę. I to był prawdziwy zbieg okoliczności. Sam fakt, że skręcił w Or- chard Street nie stanowił dużego odstępstwa od jego zwyczajów. W końcu zazwyczaj lustrował lokale, czytał napisy w oknach wystawo- wych, zapamiętywał numery domów, nieraz też przyglądał się kawiarnianym bywalcom. Jednak nie zawsze spoglądał w górę budyn- ków, powyżej pierwszego piętra. Czasami zapominał o tym, czasami
nie miał czasu. Równie dobrze mógł przejść całą ulicę i w ogóle nie zauważyć rzeczonego okna; właśnie w tej, a nie innej kamienicy czynszowej. A jeśli to, co się zdarzyło nie było zwykłym przypadkiem, tylko osobliwym rodzajem sprawdzianu? On sam wiedział, że sobie pora- dzi, że jest gotowy, ale ci, którzy chcieli wykorzystać jego talenty z pewnością potrzebowali na to przekonujących dowodów przed podjęciem współpracy. Otwierane do góry okno znajdowało się na drugim piętrze, nad kioskiem z gazetami i papierosami - znów ten sam samochód odbity w szybie - oraz sklepem z apaszkami. Połowę dolnej części okna przesłaniał klimatyzator. Jego uwagę natomiast przykuło coś białego, tuż nad klimatyzatorem. Na pierwszy rzut oka przypominało to styropianową głowę, jaką można zobaczyć w domu handlowym lub salonie fryzjerskim. Dziwne, że ktoś stawia coś takiego w oknie swojego mieszkania, pomyślał. Łysa głowa bez wyrazu, trzymająca straż nad Orchard Street. Doszedł do wniosku, że w mieszkalnych oknach Nowego Jorku można znaleźć absolutnie wszystko. Na miejscu właściciela dołożyłby przynajmniej okulary słoneczne, które nadałyby głowie jakiejś osobowości; może odrobiny ekscentryzmu. Choć z drugiej strony musiał przyznać, że ludzie raczej nie uważali go za ekscen- tryka. Jednak im dłużej się przyglądał, tym mniej był pewien, że widzi styropianową głowę. Jej powierzchnia wydawała się bardziej połyskująca, a nawet śliska. Wyglądała raczej, jakby była zrobiona z miękkiego tworzywa, takiego, jakie wykorzystuje się na reklamówki w sklepie spożywczym czy matowe pokrowce na ubrania z pralni chemicznej. Zmrużył oczy, wytężając wzrok. Biały, niemal okrągły przedmiot w oknie w dalszym ciągu przypominał kształtem głowę. Pod plastikową powłoką dało się zauważyć coś na kształt nosa, czoła i podbródka, a nawet otwartych ust, jakby ktoś z wielkim trudem łapał oddech.
Albo głośno krzyczał. Nie była to raczej biała pończocha nałożona na czyjąś głowę; po- łysk materiału wskazywał na inny rodzaj tworzywa. Kto byłby na tyle niemądry, by nałożyć sobie plastikową rekla- mówkę na głowę? W ten sposób można się łatwo udusić. Ten ktoś musiałby mocno naciągać reklamówkę z tyłu głowy, w przeciwnym razie nie uwydatniłyby się kontury twarzy. A jednak nie widać było ani rąk, ani ramion. A może... O, nie, tylko nie to. Czy stał się świadkiem morderstwa? Czy ktoś właśnie nakładał reklamówkę na głowę ofiary, chcąc ją udusić, odciąć dopływ tlenu? Czy widział zarys szeroko otwartych ust, rozpaczliwie łapiących tlen? Kim była ofiara? Mężczyzną? Kobietą? Kim był morderca? Raptem przypomniał mu się chłopak w oknie; w innym oknie, wiele lat temu. Jednak tym razem był pewien, że widzi dorosłą osobę, której życie właśnie dobiegało końca. Tak to właśnie wyglądało. Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Widział już wiele podczas swoich podróży; rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć. Jednak nigdy wcześniej nie był świadkiem morderstwa. Tak, morderstwa. Teraz już był tego pewien. Nie krzyknął, nie sięgnął po komórkę, by zadzwonić po policję, nie poprosił nikogo o pomoc, nie wbiegł po schodach na drugie piętro budynku, by przerwać rozgrywający się tam dramat. Zamiast tego, po prostu, nieśmiało wyciągnął rękę, jakby w na- dziei, że uda mu się dotknąć twarzy ofiary z drugiego piętra; poczuć pod palcami materiał owinięty wokół jej lub jego twarzy- Puk, puk. Może wtedy udałoby mu się lepiej ocenić sytuację - Puk, puk. Był do tego stopnia pochłonięty tym, co działo się w oknie, że początkowo nie zauważył, że ktoś dobija się do drzwi.
Zdjął rękę z myszki i okręcił się na wyściełanym krześle obroto- wym. - Tak? Drzwi uchyliły się. - Thomas, rusz tyłek i chodź jeść - krzyknął ktoś z korytarza. - Co dziś na kolację? - zapytał - Hamburgery z grilla. - Okej - odparł obojętnie młody mężczyzna siedzący przed komputerem. Następnie ponownie okręcił się na krześle, by jeszcze raz spojrzeć na unieruchomiony obraz okna na przesadnie dużym ekranie kompu- tera. Upiorny widok. Czy widział to jeszcze ktoś? Czy ktokolwiek oprócz niego spojrzał w górę? Chłopaka w oknie nikt nie widział. Nikt nie spojrzał w górę. Nikt mu nie pomógł. Mężczyzna zostawił obraz okna na ekranie komputera, by móc do niego powrócić po kolacji... i postanowić co robić dalej.
DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ
1 - WEJDŹ, RAY. Harry Peyton uścisnął moją dłoń, po czym zaprosił mnie do kancelarii, pokazując bym usiadł na czerwonym, skórzanym krześle naprzeciwko swojego biurka. Miał mniej więcej tyle samo lat co mój ojciec, choć wyglądał dużo młodziej. Był szczupły, słusznego wzrostu i łysy jak kolano. Brak włosów nieraz postarza mężczyzn, ale ta reguła z pewnością nie dotyczyła Harry'ego - wysportowanego maratoń- czyka w drogim garniturze, który leżał na nim jak druga skóra. Na biurku panował idealny porządek - nic poza ekranem komputera, klawiaturą, jednym z najnowszych modeli smartfonu oraz pojedyn- czym plikiem dokumentów. Reszta biurka była zupełnie pusta, ni- czym płótno przed pierwszym pociągnięciem pędzla artysty. - Jeszcze raz, bardzo mi przykro - rzekł Harry. - Cokolwiek by nie powiedzieć o twoim ojcu, jego życie najlepiej podsumowują słowa wielebnego Claytona: „Adam Kilbride był dobrym człowiekiem”. Zdobyłem się na wymuszony uśmiech. - Rzeczywiście, wielebny się postarał, zwłaszcza, że nigdy nie spotkał mojego ojca. Nieczęsto bywał w kościele. Mieliśmy szczę- ście, że znaleźliśmy pastora, który zechciał odprawić nabożeństwo. Dziękuję, że przyszedłeś. Z tobą było nas prawie tuzin. Tak, na pogrzebie było zaledwie jedenaścioro osób, wliczając pa- stora i mnie. Przyszli Harry i trzech kolegów z firmy, w której niegdyś pracował, w tym Len Prentice - niegdysiejszy szef taty - z żoną Marie. Pojawili się również przyjaciel taty, który prowadził sklep żelazny w Promise Falls, dopóki na przedmieściach miasta nie powstał punkt detaliczny sieci Home Depot pozbawiając go pracy, młodszy brat taty
Ted z żoną Robertą z Cleveland oraz sąsiadka taty, Hannah, której nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać. Wreszcie, była tam Julie McGill - dziennikarka lokalnej gazety „Promise Falls Standard”, w której opisała wypadek ojca. Thomas i ja znaliśmy ją z liceum. Nie przyszła, by opisać przebieg pogrzebu - wystarczył krótki artykuł o okolicznościach śmierci ojca. W końcu nie był ani obywatelem roku, ani też żadną ważną osobistością, a jego służba społeczeństwu nie była godna uwagi prasy. Julie po prostu przyszła, by pożegnać zmar- łego. W domu pogrzebowym zostało mnóstwo kanapek z pastą jajeczną. Gospodarze nalegali, bym zabrał kilka do domu dla brata. Próbowa- łem wytłumaczyć jego nieobecność złym stanem zdrowia, ale nikt, kto znał mojego brata, nie uwierzył w to. Po drodze kusiło mnie, by wyrzucić kanapki przez okno; pomyślałem, że ptaki bardziej na nie zasłużyły niż mój brat. A jednak powstrzymałem się; zabrałem je do domu, gdzie wszystkie zostały zjedzone. - Miałem nadzieję, że przyjdzie twój brat - rzekł Harry. - Dawno go nie widziałem. Początkowo pomyślałem, że chodzi mu o dzisiejsze spotkanie i zdziwiłem się, ponieważ mój brat nie był wykonawcą testamentu. Po chwili jednak dotarło do mnie, że chodziło mu o pogrzeb. - Tak, cóż, myślę, że zrobiłem, co mogłem. Próbowałem go namówić, ale nie chciał mnie słuchać. Peyton pokiwał głową na znak współczucia. - Twój ojciec był sumiennym obywatelem i wspaniałym mężem dla Rose. Ile to już lat minęło od śmierci twojej matki; niech Bóg ma ją w swojej opiece? - Zmarła w 2005. - Musiał to ciężko przeżyć. - W tym czasie pracował dla drukarni Prentice and Long - opar- łem. - Niedługo potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a to moim zdaniem go dobiło. Mama jakoś nigdy nie przejmowała się zbytnio problemami, potrafiła się pogodzić z losem - zagryzłem wargę - ale tato był inny, zawsze wszystko przeżywał.
- Adam był jeszcze młody - odrzekł Harry. - Na miłość boską, miał dopiero sześćdziesiąt dwa lata. Byłem zszokowany, gdy się o tym dowiedziałem. - Cóż, ja też - odpowiedziałem. - Mama powtarzała mu przez całe lata, żeby nie używał traktora do koszenia trawy na tym stromym zboczu, ale on upierał się, że wie co robi. Rzecz w tym, że ta część ogrodu znajduję się daleko za domem i nie widać jej ani z drogi, ani od sąsiadów, a teren opada do strumyka pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ojciec kosił trawę ustawiając traktor bokiem i jednocześnie odchylając się w kierunku szczytu zbocza, by maszyna nie przewró- ciła się. - Jak myślisz, Ray, po jakim czasie go znaleźli? - Prawdopodobnie tato zaczął kosić trawę po lunchu, a znale- ziono go tuż przed szóstą. Gdy traktor przewrócił się na niego, górna część kierownicy wylądowała mu na brzuchu zgniatając wnętrzności. - O Jezu! - krzyknął Harry, dotykając własnego brzucha i wyobrażając sobie ból, jaki musiał czuć mój ojciec przez Bóg wie jak długo. Cóż więcej mogłem dodać. - Był ode mnie młodszy o rok - wzdrygnął się Harry. - Nieraz wychodziliśmy razem na drinka, albo na partyjkę golfa, gdy jeszcze żyła Rose; ale nigdy nie udało się nam rozegrać pełnych osiemnaście dołków, bo Adam nie chciał zostawiać twojego brata samego na tak długo. - Ojciec i tak nie był najlepszym golfistą - odparłem. Harry uśmiechnął się, niemal przez łzy. - Cóż, nie ma co owijać w bawełnę, grał jak sierota. - Tak - potwierdziłem ze śmiechem. - Ale po śmierci Rose nie miał nawet czasu wyjść na murawę. - Mówił o tobie z szacunkiem - odparłem. - Traktował cię przede wszystkim jak przyjaciela, a dopiero potem jak prawnika. Ojciec i Harry znali się co najmniej dwadzieścia pięć lat, od czasu gdy ten ostatni był w trakcie rozwodu. Harry zostawił byłej żonie dom i przeprowadził się na jakiś czas do mieszkania nad sklepem obuwni-
czym w centrum Promise Falls, w stanie Nowy Jork. Śmiał się, że miał tupet podejmując pracę jako prawnik do spraw rozwodowych, po tym jak sam został oskubany podczas rozstania z żoną. Komórka Harry'ego zasygnalizowała nową wiadomość na skrzynce mailowej, ale ten nawet na nią nie spojrzał. - Pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałem z ojcem - podjąłem wskazując na telefon - wspominał, że przydałoby mu się coś takiego. Miał starą komórkę, którą dało się najwyżej zrobić kiepskie zdjęcia, a o wysyłaniu czy odbieraniu maili nie było mowy. - Adam nigdy nie bał się najnowszych wynalazków - odparł Harry. Następnie klasnął w dłonie sygnalizując, że pora przejść do rzeczy. - Mówiłeś na pogrzebie, że wciąż masz pracownię w Burlington? Mieszkałem w sąsiednim stanie Vermont. - Tak - odparłem. - W pracy w porządku? - Nie najgorzej. Sytuacja na rynku pracy się zmienia. - Widziałem jeden z twoich rysunków - tak je nazywasz? - Jasne - odpowiedziałem. Rysunki, ilustracje, karykatury. - Był w dodatku literackim do „New York Timesa”. Zawsze rozpoznam twój styl. Twoje postacie mają wielgachne mózgownice na malutkim tułowiu. Wyglądają, jakby zaraz mieli się przewrócić. I wszyscy mają zaokrąglone krawędzie. Uwielbiam to, jak cieniujesz ich skórę i wszystko inne. Jak to robisz? - Używam aerografu. - Dużo masz zleceń z „Timesa”? - Nie tyle, co kiedyś. Gazety i czasopisma tną koszty. O wiele łatwiej wydrukować im gotowy obrazek z archiwum niż zatrudniać rysownika, by stworzył ilustrację od zera. Obecnie częściej pracuję dla stron internetowych. - Projektujesz strony? - Nie, ja tylko tworzę szatę graficzną, a następnie przesyłam ją do projektantów stron. - Myślałem, że chcąc pracować dla gazety czy czasopisma w No-
wym Jorku albo Waszyngtonie, musisz tam mieszkać, ale wygląda na to, że w dzisiejszych czasach to nie ma znaczenia. - Jeśli czegoś nie da się zeskanować i wysłać mailem, pozostaje jeszcze przesyłka kurierska - odparłem. Harry zaczekał aż skończę, po czym otworzył folder na swoim biurku i zaczął studiować jego zawartość. - Ray, zakładam, że widziałeś testament ojca - bardziej stwierdził niż zapytał. - Tak. - Rzecz w tym, że Adam dokonał kilku zmian w testamencie po śmierci twojej matki. Któregoś dnia natknąłem się na niego przypad- kiem w kawiarni. Siedział sam przy stoliku obok okna, popijając kawę i gapiąc się na ulicę; od czasu do czasu rzucił okiem na leżący przed nim „Standard”, tak naprawdę niczego nie czytając. Widywałem go tam raz na jakiś czas; zapewne potrzebował czasami pobyć sam z sobą, z dala od domu. W każdym razie, tego dnia przywołał mnie gestem dłoni i postawił mi kawę. Powiedział, że zastanawia się nad wprowadzeniem zmian do testamentu, ale jakoś nigdy nie mógł się za to zabrać. - Cóż, nie wiedziałem o tym - odparłem. - Z drugiej strony, bio- rąc pod uwagę sytuację mojego brata nie zdziwiłbym się, gdyby zrezygnował z równego podziału majątku. - Szczerze mówiąc, gdyby Adam zaproponował takie rozwiąza- nie, starałbym się go od tego odwieść. Powiedziałbym mu, że faworyzowanie któregoś z dzieci w testamencie ma zawsze fatalny wpływ ma późniejsze relacje między nimi, dlatego najlepiej jeśli każdy otrzyma tyle samo. Oczywiście, to on musiałby podjąć osta- teczną decyzję. Pod tym względem testament nie pozostawia cienia wątpliwości. Niemniej jednak, będziesz musiał przemyśleć kilka innych kwestii. Wyobrażałem sobie ojca, jak siedzi samotnie przy stoliku. Od śmierci mamy miał dużo czasu dla siebie, chociaż w zasadzie nie był sam. Wychodząc z domu nie musiał uciekać od samotności, lecz mimo wszystko wierzę, że czasami potrzebował zmiany otoczenia.
Biedny tato. - W takim razie - podjąłem - domyślam się, że po likwidacji majątku dostajemy wszystko z bratem po połowie? - Zgadza się; po połowie nieruchomości i inwestycji. - Będzie tego około sto tysięcy. Wszystko co z mamą udało im się uciułać na emeryturę. Oszczędzali przez lata, nigdy nic nie wyda- wali na siebie. Te sto tysięcy spokojnie wystarczyłoby mu do śmierci. - Ugryzłem się w język. - Chciałem powiedzieć, że mógłby za to żyć przez kolejne dwadzieścia albo trzydzieści lat. Domyślam się, że jest jeszcze niewielka polisa na życie? Harry Peyton skinął głową, rozsiadł się wygodnie na krześle zakładając ręce za głowę i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - Będziesz musiał postanowić co zrobić z domem. Masz wszelkie prawo, by go sprzedać i podzielić się zyskami z bratem. Dom nie jest obciążony kredytem hipotecznym i jak mi zdaje, mógłbyś za niego dostać jakieś trzysta, czterysta tysięcy. - Jest jeszcze prawie szesnaście akrów ziemi - zauważyłem. - Za którą każdy z was mógłby otrzymać prawie ćwierć miliona dolarów. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, to wcale niezła zmiana. Ile masz lat, Ray? - Trzydzieści siedem. - A twój brat? Jeśli dobrze pamiętam jest o dwa lata młodszy? - Tak. Peyton powoli skinął głową. - Przy dobrej strategii inwestowania pieniądze ze spadku starczyłyby mu na ładnych parę lat, ale z drugiej strony w jego wieku będzie musiał bardzo długo czekać zanim uzyska prawo do emerytury. Z tego, co mówił twój ojciec, Thomas nie nadaje się do zatrudnienia. Przez chwilę zawahałem się z odpowiedzią. - To prawda. - Dla ciebie za to sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Mógłbyś zainwestować pieniądze, kupić większy dom... Wiem, że na razie nie masz rodziny, ale któregoś dnia spotkasz kogoś, będziecie mieli dzieci. - Kiedyś o mało co się nie ożeniłem, ale to było dawno, miałem
dwadzieścia kilka lat. Dziś już za późno dla mnie na dzieci. - Nigdy nie wiadomo - odparł, unosząc palec. - Oficjalnie, to nie moja sprawa, ale myślę, że wasz ojciec miał nadzieję, że się zaopie- kuję jego chłopcami, gdy trzeba posłużę radą. - Roześmiał się. - No cóż, dziś trudno nazywać was chłopcami. Od tamtej pory minęło sporo czasu. - Jasne, Harry, doceniam twoją troskę. - Chodzi o to, Ray, że dla ciebie ten spadek to tylko dodatkowy zastrzyk gotówki, bez którego i tak doskonale dałbyś sobie radę. Dobrze zarabiasz, a jeśli nawet kiedyś w pracy powinie ci się noga, znajdziesz coś innego i w końcu wyjdziesz na swoje. Ale dla twojego brata ten spadek to sprawa życia lub śmierci. Przydałyby się mu pieniądze ze sprzedaży domu, pod warunkiem, że znalazłby dla siebie jakieś odpowiednie lokum, najlepiej z dotowanym czynszem. - Myślałem o tym - odparłem. - Zastanawiam się tylko w jaki sposób wyprowadzić go z domu? I nie chodzi mi o popołudniowy spacer, tylko o przeprowadzkę. Rozejrzałem się po pokoju, jakby szukając odpowiedzi. - Nie wiem. Nie sądzę, żeby Thomas cierpiał na... jak to się mówi... agorafobię? W końcu ojcu od czasu do czasu udawało się wyciągnąć go z domu; głównie na wizyty u lekarza. - Słowo „psychia- tra” nie przeszło mi przez gardło, ale Harry doskonale wiedział, o czym mówię. - Tyle że po każdej takiej wizycie obaj z ojcem wracali kompletnie wyczerpani. Największy problem w tym, by odciągnąć go od komputera. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miałbym go przeko- nać, by się wyprowadził i zadomowił w innym miejscu. - Na początek zostaw to mnie - odparł Harry. - Jako wykonawca testamentu nie będziesz obarczony zbyt wieloma obowiązkami. Wystarczy, że od czasu do czasu wpadniesz do mnie i podpiszesz kilka dokumentów. Jeśli będzie potrzeba, poproszę Alice, żeby do ciebie przedzwoniła. - Przerwał na moment, by przejrzeć plik dokumentów. - Powinienem tu mieć wszystkie twoje numery telefo- nów i adres mailowy. - Dobrze - odpowiedziałem.
- Poza tym, twój ojciec przesłał mi kopię swojej polisy na życie, w której znajduje się zapis dotyczący tragicznej śmierci; wiedziałeś o nim? - Nie, nie wiedziałem. - Kolejne pięćdziesiąt tysięcy do koszyka. - Harry przerwał, pozwalając mi przetrawić nowiny. - Wygląda więc na to, że trochę tu zabawisz, zanim wrócisz do Burlington? - Zostanę, dopóki wszystkiego nie załatwię. Na tym zakończyło się nasze spotkanie. Gdy wychodziłem z biura, Harry położył dłoń na moim ramieniu. - Ray - podjął nieśmiało. - Jak myślisz, gdyby Thomas zauważył, że twojego ojca długo nie ma w domu i wyszedł go szukać trochę wcześniej, czy to by coś zmieniło? Wcześniej sam zadawałem sobie to pytanie. Wyobraziłem sobie ojca, przygniecionego traktorem; prawdopodobnie leżał tak przez kilka godzin, zanim znalazł go mój brat; hałas przewracającego się traktora, ryk silnika i wirujących ostrzy... Ciekawe, czy krzyczał? A jeśli tak, to czy nie zagłuszało go wycie kosiarki? A może do domu nie dochodziły żadne dźwięki z tamtej strony zbocza? Tak czy owak, mój brat prawdopodobnie niczego nie słyszał. - Powtarzam sobie, że to by nic nie zmieniło - odparłem. - Nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy. Harry pokiwał głową ze zrozumieniem. - Masz rację. Co się stało to się nie odstanie. Nie można cofnąć czasu. Pomyślałem, że Harry zaraz rzuci kolejnym frazesem, ale zamiast tego dodał: - On po prostu żyje w swoim świecie. - Nie masz pojęcia, jak to jest - odparłem.
2 WSIADŁEM DO SAMOCHODU i pojechałem do domu ojca. Z przyzwyczajenia jeszcze długo po śmierci matki nazywałem go domem rodziców. Trwało to dobry rok. Wiedziałem, że musi upłynąć sporo czasu zanim przestanę mówić „dom ojca”, zwłaszcza że tato zmarł przed niespełna tygodniem. W rzeczywistości teraz był to mój dom; mój i mojego brata. A jednak nigdy wcześniej w nim nie mieszkałem. Gdy przyjeżdżałem z wizytą, zawsze spałem w pokoju gościnnym. W dodatku nie było tu żadnych pamiątek z mojego dzieciństwa. Żadnych kolekcji „Penthousea”, ani „Playboya” ukrytych w szufladach ko- mody, żadnych modeli samochodów na półkach ani plakatów na ścianach. Rodzice kupili ten dom, gdy miałem dwadzieścia jeden lat, po tym jak już wyprowadziłem się z naszego poprzedniego lokum przy Stonywood Drive w samym centrum Promise Falls. Mieli na- dzieję, że przynajmniej jeden z ich synów coś w życiu osiągnie, ale musieli to marzenie odłożyć na później, gdy rzuciłem naukę w uniwersytecie w Albany, by podjąć pracę w galerii sztuki przy Beek- man Street w miasteczku Saratoga Springs. Rodzice co prawda nigdy wcześniej nie mieszkali na wsi, ale gdy tylko zobaczyli nowe miejsce, od razu się w nim zakochali. Po pierwsze, dom stał w szczerym polu; w odległości kilkuset jardów od najbliższego sąsiada. Tu mogli zachować prywatność. Byli poniekąd odizolowani od reszty świata, co zmniejszało prawdopodobieństwo różnych nieprzyjemnych zdarzeń. Po drugie, ojciec miał stąd dość blisko do pracy i zamiast jechać przez centrum Promise Falls mógł teraz korzystać z obwodnicy,
otwartej końcem lat 70. Lubił swoją pracę w firmie P&L i nie chciał szukać nowego zatrudnienia bliżej domu. Po trzecie, dom był uroczy ze swoimi mansardowymi oknami i we- randą okalającą cały budynek. Mama przesiadywała na niej od wcze- snej wiosny do późnej jesieni. Była tam również stodoła, którą ojciec wykorzystywał jedynie do przechowywania narzędzi i traktora do koszenia trawy. Oboje z mamą podziwiali jej architekturę, nie przejmując się zbytnio tym, że nie służyła już do przechowywania siana. Dom stał na sporym spłachcie ziemi, z którego rodzice wykorzy- stali zaledwie dwa akry na ogród. Z tyłu znajdował się kawałek pła- skiego terenu, który w odległości około sześćdziesięciu stóp od domu znikał z pola widzenia, opadając w kierunku krętego strumyka, zasilającego rzekę przepływającą przez sam środek wioski, by dalej toczyć swój wartki nurt przez Promise Falls. Odkąd przyjechałem do domu, tylko raz zszedłem do strumyka. Wiedziałem, że kiedyś, gdy już pozbieram się w sobie, czeka mnie tam pewne zadanie. Rodzice wynajmowali płaską i niezadrzewioną część posiadłości właścicielom sąsiadujących farm, zapewniając sobie w ten sposób dodatkowe, aczkolwiek znikome źródło dochodu. Najbliższy las znajdował się po drugiej stronie autostrady. Po skręcie z głównej szosy na drogę dojazdową, na horyzoncie majaczyły dom i stodoła, które z tej odległości wyglądały jak dwa kurhany na równinie. Mama chwaliła sobie ten długi podjazd, ponieważ za każdym razem, gdy zobaczyła, że ktoś do nich zajeżdża, co zresztą nie zdarzało się często, miała jeszcze sporo czasu, by się przygotować. „Ludzie, którzy przychodzą pod drzwi twojego domu zazwyczaj nie przynoszą dobrych wieści”, powtarzała niejednokrotnie, nauczona doświadczeniem; szczególnie z czasów młodości, gdy urzędnicy rządowi przybyli z informacją o śmierci jej ojca na wojnie w Korei. Zaparkowałem swoje Audi Q5 przy schodach prowadzących do werandy, obok dziesięcioletniego chryslera ojca. Tato niezbyt przychylnym okiem patrzył na moje niemieckie auto. Nie podobało
mu się to, że wspieramy gospodarki krajów, z którymi niegdyś prowa- dziliśmy wojnę. „A jak zaczniemy importować samochody z Wiet- namu Północnego, to pewnie też sobie taki kupisz”, powiedziałby jeszcze kilka miesięcy temu, a ja w zamian zaproponowałbym mu, że oddam do sklepu jego ulubiony telewizor Sony z ogromnym ekranem, na którym mógł zobaczyć krążek podczas meczów hokejowych o Puchar Stanleya. - W końcu to japoński telewizor i w ogóle - odparowałbym. - Dotknij go, a rozwalę ci łeb - odpowiedziałby ojciec. Zacząłem wspinać się po dwa schody naraz, otworzyłem drzwi wejściowe - miałem swój klucz, który zawsze nosiłem przy sobie - i wszedłem do kuchni. Zegar na ścianie pokazał szesnastą trzydzieści. Czas pomyśleć o kolacji. Otworzyłem lodówkę, by zobaczyć co zostało z ostatniej wyprawy ojca do sklepu spożywczego. Nie można powiedzieć, że był świetnym kucharzem, ale przynajmniej potrafił zagotować wodę na makaron, albo włożyć kurczaka do rozgrzanego piekarnika; a gdy nie miał dość energii na tak wyszukane potrawy, robił ogromne zapasy mrożonych hamburgerów, frytek, paluszków rybnych i innych gotowych dań, dzięki którym mógłby otworzyć franczyzę Nestle. Tym razem z zamrażarki powiało pustką. Może znalazłoby się tam co nieco na dziś wieczór, ale wiedziałem, że nazajutrz muszę się wybrać na zakupy. Prawdę mówiąc, sam nie przepadam za gotowa- niem, dlatego w Burlington często zadowalałem się miską cheerio- sów. Mieszkając w pojedynkę trudno znaleźć motywację do przygotowania porządnego posiłku, czy nawet spożywania go „jak należy”. Często jadłem kolację na stojąco w kuchni, oglądając wiadomości w telewizji, albo zabierałem podgrzaną w mikrofalówce lazanię do pracowni i zjadałem ją podczas rysowania. W lodówce znalazłem sześć puszek Buda. Ojciec lubił tanie piwo. Otworzyłem jedno. - Piję do ciebie, tato - powiedziałem, siadając przy stole kuchen- nym i wznosząc do góry puszkę. W domu jak zwykle panował idealny porządek. Ojciec był zawsze
pedantyczny, co moim zdaniem wyniósł z armii. Odsłużył w wojsku dwa lata, z czego większość na wojnie w Wietnamie, lecz nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Za każdym razem, gdy ktoś poruszał ten temat, ojciec odpowiadał krótko: „Zostawmy przeszłość w spokoju”. Sam uważał, że swoją pedanterię zawdzięcza pracy w drukarni, gdzie ponad wszystko liczyła się precyzja i dbałość o szczegóły. Siedziałem popijając piwo i powoli przygotowując się do odgrza- nia jakiegoś posiłku w mikrofalówce. Nie znałem tej kuchni, więc musiałem otworzyć kilka szuflad zanim znalazłem podkładki pod nakrycie, sztućce i serwetki. Gdy już nakryłem do stołu, przeszedłem na drugi koniec salonu i położyłem rękę na poręczy przy schodach prowadzących na piętro. Odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć na pokój: kanapa w kratę, jeszcze z domu w Albany, którą rodzice kupili jakieś dwadzieścia lat temu, rozkładany fotel z podnóżkiem ojca, z którego zawsze oglądał telewizję, stolik do kawy z ubitym blatem, kupiony razem z kanapą. Meble co prawda miały swoje lata, lecz ojciec nigdy nie szczędził grosza na nowe technologie. Był tam trzydziestosześciocalowy telewizor HD, który kupił rok temu. Uwielbiał oglądać amerykański futbol i hokej, nawet jeśli nikt mu w tym nie towarzyszył. Był tam również odtwarzacz DVD i gadżet pozwalający na zamawianie fil- mów z Internetu, które oglądał w samotności. Pokój jak pokój, niczym specjalnym się nie wyróżniał. Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej na piętrze. Rodzice robili wszystko, by zamknąć obsesję mojego brata w czterech ścianach jego pokoju, ale ich wysiłki były z góry skazane na przegraną. Niegdyś jasnożółty przedpokój na pierwszym piętrze, prowadzący do trzech sypialni i łazienki, był teraz cały poobklejany wielkimi mapami. Wyobraziłem sobie, że tak właśnie mogło wyglą- dać wnętrze konspiracyjnego bunkra z czasów drugiej wojny świato- wej, w którym stratedzy z długimi wskaźnikami planowali inwazję na terytorium wroga. Tyle że w bunkrze panowałby większy porządek. Na pewno na jednej części ściany znajdowałyby się mapy miast niemieckich, na drugiej Francji, a nieco dalej Włoch. Z pewnością
również żaden doświadczony strateg nie umieściłby mapy Polski obok mapy Hawajów, ani planu Paryża w bezpośrednim sąsiedztwie zakupionej na stacji benzynowej mapy drogowej stanu Kansas. Żaden oficer nie przyszpiliłby topograficznej mapy Algierii tuż obok zdjęć satelitarnych Melbourne, ani mocno podniszczonej mapy Indii z „National Geographic” przy planie Rio de Janeiro. Ten geograficzny chaos pokrywał każdy skrawek przedpokoju. Wyglądało to tak, jakby ktoś włożył świat do miksera, zamieniając go w tapetę. Mapy były połączone tajemniczymi kreskami narysowa- nymi czerwonym flamastrem. Wszędzie roiło się od przeróżnych, niejednokrotnie trudnych do rozszyfrowania notatek, jak na przykład „236 mil” nabazgrane wielkimi literami na mapie Portugalii, albo długości i szerokości geograficzne zapisane w różnych miejscach na całej powierzchni przedpokoju. Niektóre miejsca ozdabiały fotogra- fie; na przykład na mapie Australii widniało przytwierdzone kawał- kiem zielonej taśmy malarskiej zdjęcie Opery w Sydney, a mapę Indii zdobiła nieco sfatygowana pocztówka z Taj Mahalem, przyklejona gumą do żucia. Trudno mi sobie wyobrazić, że ojciec mógł coś takiego tolerować. Mama zawsze chroniła Thomasa, wysyłając ojca na mecze do baru z Lennym Prentice'em czy innym kolegą z pracy, albo z Harrym Peytonem. Ale jak on to znosił po jej śmierci? Oglądając ten przedpokój dzień po dniu, przez całe tygodnie, miesiące, lata? Uda- wał, że nic tam nie ma? Że ściany nadal są jasnożółte? Podszedłem do drzwi od pierwszej sypialni, które jak zwykle były zamknięte. Chciałem delikatnie zapukać, ale na chwilę zanim moja zaciśnięta dłoń dotknęła drzwi, usłyszałem jakiś hałas dochodzący z pokoju. Były to dźwięki rozmowy, choć słyszałem tylko jeden głos. Zapukałem. - Tak? - odezwał się Thomas. Otworzyłem drzwi, zastanawiając się, czy może rozmawiał przez telefon, ale nie trzymał w ręku słuchawki. Powiedziałem mu, że czas na kolację, a on odparł, że za chwilę zejdzie.
3 - MIŁO MI CIĘ SŁYSZEĆ. - Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać. - Z reguły nie daję swojego prywatnego telefonu byle komu, ale ty zapowiadasz się na wyjątkowe źródło informacji. - Dziękuję za uznanie, naprawdę bardzo dziękuję. - Czytałem ostatniego maila od ciebie, wygląda na to, że wszystko idzie po twojej myśli. - Tak, mam nadzieję. - Cieszę się. - Zastanawiam się tylko... czy jest pan w stanie ustalić czas przewidzianej katastrofy? - Gdyby to było takie proste. To tak, jakby przewidzieć dokładny moment kolejnego ataku terrorystycznego. Po prostu... musimy być przygotowani na każdą chwilę. - Oczywiście. - Wiem, że ty również będziesz gotowy. Jesteś dla nas niezwykle wartościowym partnerem. - Może pan na mnie liczyć. - Zdajesz sobie sprawę, że twoje działania niosą za sobą ryzyko? - Tak, wiem. - Istnieją siły wrogie naszemu rządowi, których przedstawiciele z radością dopadliby kogoś takiego, jak ty. - Tak, proszę pana, zdaję sobie z tego sprawę. - Dobrze wiedzieć. Muszę kończyć. Żona wraca dziś z delegacji na Bliski Wschód. - Naprawdę?
- Tak, ma ręce pełne roboty. - Pewnie jest jej przykro, że nie została prezydentem? - Naprawdę, nie ma nawet chwili, by o tym pomyśleć. - No tak. - Proszę kontynuować swoją pracę. - Dziękuję, bardzo dziękuję, panie prezydencie. Można wciąż się pana zwracać w ten sposób? - Oczywiście. Każdy prezydent zachowuje swój tytuł, nawet gdy już nie sprawuje urzędu. - Będę w kontakcie. - Tak, bardzo proszę.