Najpiękniejszy klejnot
Suzanne Barclay
Magia Bożego Narodzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wybrzeże Szkocji, październik 1192 roku
Lodowate strumienie deszczu lały się z zachmurzonego
nieba.
Duncan MacLellan nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy
takiej ogromnej przyjemności. Stojąc na dziobie niewielkiego
żaglowca, kierował twarz wprost pod strugi deszczu. W pew
nym momencie westchnął i powiedział:
- Nie ma niczego lepszego od poczciwego szkockiego desz
czu po tych latach spędzonych na piaszczystych pogańskich pu
styniach:
- Na brodę Pana Boga, od tego zimna zadek przymarza mi
do ławki - poskarżył się Angus MacDougal.
- Angus - upomniał go Duncan.
Rycerz żachnął się.
- Jestem pewien, że Bóg zrozumie okoliczności, które
pchnęły mnie do wzywania imienia Jego nadaremno. Niech za
mienię się w kaczkę, jeśli nie jesteś najbardziej bogobojny ze
znanych mi dwunożnych istot.
- To właśnie dzięki bojaźni Bożej udało mi się przetrwać te
trzy lata wśród niewiernych. - A także dzięki nieugiętej woli
powrotu do Janet Leslie i poproszenia jej o rękę, dodał natych
miast w myślach. Tak więc własna odwaga i przemyślność,
a także wsparcie Najwyższego sprawiły, że był już u końca
RS
długiej podróży i niemal o krok od spełnienia się najgorętszych
pragnień.
- Tym bardziej szkoda tych, którzy broniąc krzyża, grzeszy
li zapomnieniem o Bogu - przyłączył się do rozmowy ojciec
Simon, który nadszedł od strony rufy. W odróżnieniu od dwóch
rosłych rycerzy był mizernej postury, a spalona południowym
słońcem łysina jego tonsury wciąż obłaziła ze skóry. - Gdyby
nie ich przewrotność, nasza wyprawa nie zakończyłaby się tak
straszliwym fiaskiem.
- Nie przegraliśmy - obruszył się Angus. - Królowi Ryszar
dowi udało się zawrzeć rozejm z tym obrzydliwym Saladynem,
gwarantujący chrześcijańskim pielgrzymom swobodne korzys
tanie z portów.
- A jednak koszty po obu stronach okazały się zbyt wysokie
- rzekł Duncan. Wspomnienie przerażającej masakry w Akrze
oraz wycięcie w pień arabskich zakładników na rozkaz chrześ
cijańskiego króla Ryszarda wciąż go oburzało. Nie było żadne
go usprawiedliwienia dla takiej nieokiełznanej dzikości. Ludzie
honoru nie sieką mieczami bezbronnego tłumu.
- Znów zaczynasz gadać od rzeczy, Duncan - zauważył An
gus. Spojrzał na bandaże widoczne pod kolczugą i kubrakiem
Duncana. - Czy czasami nie otworzyły ci się rany?
- Nie ma obawy, druhu, już prawie nie czuję bólu. - Pogań
ski kindżał o mało co nie odciął mu ręki wraz z barkiem. Trosk
liwa opieka w lazarecie prowadzonym przez rycerzy spod znaku
świętego Jana z Jerozolimy uratowała mu ramię.
- Szpitalnicy chcieli, byś poleżał dłużej przynajmniej o ty
dzień, i tak powinieneś był zrobić - rzekł Angus. - Jesteś bez
ikry i oklapnięty jak żagle tej łajby, którą płyniemy do domu.
Ledwie trzymasz się na nogach.
- Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. - Było to kłamstwo
i Duncan przyrzekł sobie w duchu wyznać je na spowiedzi, gdy
RS
tylko przybędzie do Threave Castle. - Jeśli się słaniam, to
z powodu kołysania się statku, a nie na skutek osłabienia czy
gorączki. Gdy znów zobaczę Janet i pobierzemy się, zapomnę,
że kiedykolwiek byłem ranny. Prawdę mówiąc, gdy dowiedzia
łem się, że wy dwaj wsiadacie na statek, taka opanowała mnie
tęsknota za Szkocją, że nie wytrzymałbym w Ziemi Świętej ani
dnia dłużej. - Instynktownie dotknął sakiewki ukrytej pod tuni
ką sięgającą do połowy uda. Wypchana była szlachetnymi ka
mieniami. Templariusze zapłacili mu za rozliczne łupy, które
zdobył w walkach. Klejnoty łatwiej po prostu było przewieźć.
Angus podrapał się po zarośniętym policzku.
- Mam nadzieję, że pani twego serca doceni ryzyko, na jakie
się narażałeś, by wrócić do niej jako bogaty człowiek.
- Bądź tego pewien. - Duncan spojrzał w kierunku lądu.
Mgła i deszcz przesłaniały port Carlisle. Gdy przed trzema laty
wyruszał stąd w daleką podróż, widział z pokładu żaglowca ja
kieś nędzne chałupiny i labirynt doków, lecz obraz ten zatarł mu
się częściowo w pamięci. Natomiast drogę łączącą port z Threave
Castle pamiętał tak dobrze, jakby jechał nią wczoraj. A Janet
pojawiała się przed oczyma jego duszy jak żywa. - Najważniej
sze, że jej ojciec da nam swoje błogosławieństwo.
- Trzy lata rozłąki to topiel, w której utonęła niejedna nie
wieścia wierność. Skąd wiesz, że twoja bogdanka nie znalazła
już innego?
- Ponieważ przyrzekliśmy sobie, że wytrwamy w rozłące.
Wśród licznych przymiotów Janet jest również stałość. Nawet
jej ojciec musi uszanować naszą przysięgę, gdyż ślubowaliśmy
na święte relikwie.
- Ludzie nie szanują własnych przysiąg, a co dopiero cudze
- zauważył Angus.
- Niall Leslie do nich nie należy. - Pan na zamku Threave,
daleki krewny ze strony ojca, mimo licznych wad był słownym
RS
człowiekiem. - Nawet gdyby oceniał mnie bardzo nisko, to i tak
Janet jest jego czwartą i ostatnią już córką. Przyrzekł swej żo
nie, gdy leżała na łożu śmierci, że Janet sama wybierze męża.
Wybrała mnie.
Fakt, że niewiasta tak doskonała jak Janet pokochała ko
goś tak mało znaczącego jak on, wciąż budził jego nabożną
cześć.
— Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł Angus. - Ina
czej te trzy lata celibatu poszłyby na marne.
- Powiedziała, że będzie na mnie czekać. Czymże jest to
drobne wyrzeczenie, o którym wspomniałeś, jeśli w zamian
zdobędę szczęście?
- Jak dla kogo drobne. Mężczyźni mają swoje potrzeby.
A może w ogóle nie widziałeś tych czarnookich wschodnich
piękności, o które ocierałeś się każdego dnia?
- Poganki są jak powietrze w oczach chrześcijańskiego ry
cerza.
Duncan wykrzywił wargi. Wielu krzyżowców padło ofiarą
ciemnowłosych egzotycznych kobiet o namiętnych spojrzeniach
i kołyszących się biodrach. W Duncanie również budziła się żą
dza, kiedy na nie patrzył, lecz nie poddał się jej i nie uległ. A te
raz był ciekaw wyrazu twarzy kuzyna Nialla, kiedy będzie oglą
dał skarb, który on, Duncan, zgromadził podczas trzech lat cięż
kich walk.
Nie, kuzyn Niall nie nazwie go już więcej nicponiem i dar
mozjadem. Duncan stanie bowiem przed nim z krzyżem krzy
żowców na piersi i z garścią najwspanialszych klejnotów.
Statek skierował się dziobem ku skalistemu wybrzeżu. Zało
ga zaczęła skracać żagle i manewrować sterem. Przybili i zrzu
cili kotwicę. Gdy Duncan poczuł twardy grunt pod stopami, no
gi się pod nim ugięły.
Angus podparł go ramieniem.
RS
- Dotarliśmy i każdy może ruszać w dalszą drogę, lecz ty
chyba najlepiej zrobisz, zatrzymując się na jakiś czas w gospo
dzie, by podreperować zdrowie i nabrać sił.
Ojciec Simon podparł Duncana z drugiej strony.
- Mogę zostać razem z tobą. Nic się nie stanie, gdy zjawię
się w opactwie kilka dni później.
- Nie, szlachetni druhowie.
Duncan wyprostował się i delikatnie uwolnił z opiekuńczych
rąk przyjaciół. Nienawidził tej swojej słabości, nie cierpiał pro
sić innych o pomoc. Zwykł polegać wyłącznie na sobie, choć
nie wiodło mu się dotąd najlepiej, a często nawet całkiem źle.
Było tak od dnia, w którym stracił matkę i zaopiekował się nim
kuzyn Niall, czyniąc to zresztą z widoczną niechęcią.
„To mój chrześcijański obowiązek" - oświadczył, zaprasza
jąc chłopca do swego domu, nie krył jednak, że bierze sobie
kłopot na głowę. Widział w Duncanie istotę obciążoną dzie
dzicznie, prawie trędowatego. A w dodatku jego ukochana córka
ujmowała się jeszcze za tym przybłędą. Tak, kuzyn Niall sta
nowczo nie przepadał za swym podopiecznym.
- Nic mi nie będzie, Angus - rzekł Duncan. - Mam dość
pieniędzy, by kupić sobie konia i nową ciepłą pelerynę w miej
sce tych łachów.
- W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać - rzekł ojciec Si
mon. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj mi znać, a ja
bezzwłocznie przybędę.
- Na mnie też możesz liczyć - dorzucił Angus.
Duncan kiwnął głową, wiedząc przy tym, że nie zwróci się
do nich o pomoc. Wiele razem przeszli w ciągu minionych
trzech lat i nigdy go nie zawiedli, wolał jednak liczyć na własne
siły. Taką po prostu miał naturę.
Pożegnali się i rozstali tuż za miastem, zaś Duncan, ściskając
ich prawice, myślał tylko o tym, że za tydzień będzie się grzał
RS
w gorących promieniach miłości Janet i patrzył, jak jej ojciec
stara się być dla niego miły i uprzejmy.
Gorączka wróciła dwa dni później, podstępnie i znienacka.
Z początku podejrzewał, że to pogoda płataniu takie figle, zrzu
cił więc wierzchnie okrycie, wystawiając ciało na podmuchy
północnego wiatru. Myślami był przy Janet i tamtym dniu przed
trzema laty, gdy się żegnali. Jak ślicznie wtedy wyglądała, nie
winna i pogodna niczym madonna. Miała na sobie niebieską
suknię, która harmonizowała z kolorem jej oczu. Tylko że te jej
przecudne oczy były wtedy czerwone od płaczu, choć starała się
uśmiechać.
Słodka Janet, ukojenie jego duszy, cała jego nadzieja
i wsparcie. Nigdy nie powiedziała mu przykrego słowa, zawsze
była dla niego serdeczna i przyjacielska. Niebawem stanie się
jego ukochaną żoną. Połączy ich miłość wsparta na wzajemnym
zrozumieniu. Przeżyją życie bez kłótni i nieporozumień. Jako
małżeńskie stadło będą stanowili przeciwieństwo jego rodzi
ców, którzy wciąż toczyli ze sobą boje i ciskali sobie w twarz
uwłaczające obelgi.
Teren zaczął wznosić się i falować. Duncan poczuł, że ma
kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Było mu równie gorąco jak
tam, w Ziemi Świętej, pod murami Jerozolimy. Być może śnił
tylko o tym, że wrócił i znajduje się w Szkocji.
Zaniepokojony, podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy.
Zobaczył zielone wzgórza, a dalej, na tle nieba, ostre górskie
szczyty. To musiała być Szkocja, gdyż żaden inny kraj nie jest
tak soczyście zielony. Potem ujrzał strumień, właściwie rzeczuł
kę płynącą wartko po kamieniach w pobliżu drogi. Gdyby tak,
pomyślał, zatrzymać się na moment i opryskać twarz chłodną
wodą, na pewno poczułby się lepiej.
Ściągnął wodze i zsunął się z wierzchowca. Kolana ugięły
się pod nim, lecz teraz nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby
RS
go podtrzymać. Chwycił się strzemiona i poczuł szarpiący ból
w zranionym ramieniu. Jęknął i zacisnął zęby. Odczekał, aż
świat przestanie wirować, po czym dowlókł się do rzeki. Nabrał
w obie dłonie wody i opryskał nią rozpaloną twarz.
Woda była chłodna. Równie chłodna jak tamten pospieszny
pocałunek, który ofiarował Janet, wyruszając na wyprawę krzy
żową. Nagle poprzez szum wody przedarło się niskie zwierzęce
wycie.
Psy, pomyślał leniwie, zbyt osłabiony, by czymkolwiek się
przejmować.
Wtem jakiś ruch przykuł jego wzrok. Spomiędzy drzew wy
łoniło się kilkanaście ni to dwunożnych, ni to czworonożnych
kształtów. To musiały być psy myśliwskie kuzyna Nialla, które
wybiegły mu na spotkanie. Wyciągnął ramiona i czekał, a tym
czasem zwierzęta niespiesznie się doń zbliżały.
Gdy znajdowały się od niego w odległości kilkunastu me
trów, zrozumiał swoją pomyłkę.
To nie były psy, tylko wilki!
Próbował dźwignąć się na nogi, lecz poślizgnął się i runął na
wznak. Uderzył głową o coś twardego i w tym momencie stracił
przytomność.
Wilki!
Kara Gleanedin zatrzymała się i natężyła słuch.
Słońce skryło się już do połowy za górskim masywem, ota
czającym dolinę ze wszystkich stron. Strome, nieprzyjazne zbo
cza nie dawały tu przystępu z zewnątrz, lecz od strony długiej
doliny nabierały łagodności, zmieniając się w bujne, falujące pa
górki.
Edin Valley od pokoleń zamieszkiwał ród, który był jej ro
dzinnym klanem. Kara znajdowała się teraz na przełęczy, skąd
mogła widzieć całą okolicę.
RS
Drzewa rzucały długie cienie. Jedynymi ruchomymi punkta
mi byli członkowie klanu Gleanedin, którzy wśród żartów
i śmiechów znosili drewno na święto Samhuinn. Od dzisiaj
przez trzy noce z rzędu miały płonąć wielkie ogniska.
- Co to takiego? - Eoin wyszarpnął zza pasa długi nóż.
- Wilki.
- W dolinie? - W gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic
dziwnego. Urwiste zbocza broniły tu przystępu obcym ludziom,
lecz pojedyncze wilki zapiszczały się do Edin, zwabione owca
mi pasącymi się na trawiastych stokach.
- Nie jestem pewna. - Kara spojrzała w płomień niewiel
kiego ogniska palącego się nieopodal szałasu, w którym straż
nicy mogli się chronić przed deszczem i wiatrem. Jej niezwykły
dar widzenia rzeczy niewidzialnych był całkiem niezależny od
jej woli. Momenty jasnowidzenia pojawiały się równie nagle,
jak znikały. Tym razem ujrzała w płomieniach obraz wilczej wa
tahy przemykającej się przez łąkę ku rzece. Łupem i zdobyczą
drapieżników...
Kara wytężyła wzrok, pragnąc lepiej widzieć. Wreszcie ob
raz stał się wyraźniejszy. Jakiś człowiek leżał na brzuchu na
brzegu rzeki, która wypływała z doliny. Promienie zachodzące
go słońca odbijały się od metalowej kolczugi. Nie miał na gło
wie szyszaka, a jego czarne włosy lepiły się do czaszki. Próbo
wał wstać, lecz pośliznął się i uderzywszy głową o kamień,
znieruchomiał.
Wilki zawyły z uciechy. Ich twarze...
Twarze?
- To nie wilki! - wykrzyknęła Kara. - To MacGory w wil
czych skórach! - Poderwała się i puściła biegiem po zboczu.
Postrzępiona u dołu gruba wełniana spódnica plątała się wokół
jej bosych nóg. Dopadła przywiązanych do drzewa koni. Eoin
dołączył po chwili.
RS
- Miałaś widzenie? - spytał.
- Tak. Jakiś człowiek leży nad rzeką. Jest chory albo ranny.
Nie rusza się. - Wskoczyła na swego niewielkiego włochatego
konika. - Podkradają się do niego MacGory.
Eoin chwycił ją za rękę.
- To może być pułapka.
- Może być. - Klan MacGorych już od dawna próbował ich
podbić, lecz otoczeni górami, niczym naturalnym murem fortecz-
nym, skutecznie odpierali ataki. - On nie jest w zmowie z nimi.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. - Trudno jej było wytłumaczyć tajemnicę
swych niezwykłych zdolności. Zresztą wszystkie niewiasty z jej
rodu były pod jakimś względem wyjątkowe. - Pospieszmy się.
Trzeba skrzyknąć mężczyzn.
- Poczekaj!
- Nie mamy ani chwili do stracenia. - Kara zawróciła ku
przełęczy, za nią zaś ruszył Eoin i przywołani umówionym ha
słem inni strażnicy.
Z duszą na ramieniu zanurzyła się w ciemny, wydrążony w
skale tunel, który stanowił jedyne połączenie doliny ze światem
zewnętrznym. Krótki szaleńczy cwał i wypadła na szczyt urwis
tego wzgórza, u podnóża którego płynęła rzeka. Spojrzała w dół
na przeciwległy brzeg.
Zobaczyła srebrzysty odblask kolczugi.
- Leży tam! Stąd widać go bardzo dobrze! - Ścisnęła pięta
mi boki konia, kierując go na wąską spadzistą ścieżkę. Posypała
się lawina drobnych kamieni. Bród był w pobliżu. Wparła konia
w wodę dokładnie w chwili, gdy MacGory puścili się biegiem.
Wilcze skóry powiewały im na plecach. Z każdą chwilą byli bli
żej leżącej na ziemi postaci.
Za późno. Tamci będą pierwsi, choćby nawet ostrogami,
a nie gołymi piętami bodła boki swojego wierzchowca.
RS
Nagle usłyszała świst wypuszczonej z łuku strzały. Biegnący
na przedzie MacGory zwalił się na ziemię z przeszytym gard
łem. Pozostali zatrzymali się i spojrzeli za siebie. Zobaczyli Ka
rę i mężczyzn z jej klanu. Wahali się ledwie chwilę. Z okrzy
kiem wojennym na ustach rzucili się na Gleanedinów, którzy
nie pozostali im dłużni i również wydali wojenny okrzyk. Eoin
zwrócił się do Kary:
- Zaopiekuj się tym swoim wędrowcem, a my tymczasem
posiekamy na kawałki te.,. - Przekleństwo, jakie nastąpiło po
ostatnim słowie, zagłuszone zostało tętentem kopyt oraz coraz
bardziej przeraźliwym wyciem Gleanedinów, pałających żądzą
zemsty na MacGorych za ich napad sprzed pół roku i okalecze
nie naczelnika klanu.
Kara zmówiła krótką modlitwę za ich zwycięstwo, po czym
pogalopowała w kierunku leżącego na ziemi mężczyzny.
Może to pułapka? A może zemdlał ze strachu przed wilkami?
Ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia.
- Możesz już wstać. Te wilki to tylko banda śmierdzących
MacGorych. Eoin się już nimi zajął.
Nie odpowiedział, trąciła go więc bosą stopą w biodro. Nie
znajomy ani drgnął.
- Niech cię licho. Ależ z ciebie kawał chłopa - orzekła, oce
niając jego wzrost na ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, co
równało się przy jego potężnej budowie około dziewięćdziesię
ciu kilogramom wagi.
Być może stracił przytomność na skutek uderzenia głową
o kamień, pomyślała.
Przykucnęła i ostrożnie dotknęła dłonią jego szyi. Wyczuła
bijący puls. Nieznajomy żył. Nagle stało się coś dziwnego. Jak
by jej palce oblazły mrówki. Gwałtownie cofnęła rękę.
- Co za licho?
Czarnowłosy rycerz wciąż się nie ruszał. Spojrzała na swoją
RS
dłoń. Przecież nie wyobraziła sobie tego mrowienia. Potrząsnęła
głową. Zresztą mniejsza z tym. Trzeba go stąd zabrać, a sama
temu nie podoła.
- Słyszysz mnie? Odezwij się. - Uderzyła go pięścią w ple
cy. Wyczuła zimne ogniwa kolczugi. Co za osobliwy ubiór! Po
nowiła uderzenie, wkładając w nie tym razem trochę więcej siły.
- Och! Próbujesz mnie zabić? - Odwrócił się na wznak, ra
mieniem osłaniając twarz.
- Nie, próbuję się tylko przekonać, czy żyjesz.
- Rwąc moje ciało rozpalonymi obcęgami i pozostawiając
wilkom na pożarcie?
- To nie wilki, tylko tchórzliwe kundle. - Zdążyła już za
uważyć, że MacGory czmychają w kierunku lasu, zaś Eoin wraz
z wojownikami depcze im po piętach. - Jak się nazywasz?
- Duncan. Ależ gorąco.
Gorąco? Chłodny i przejmujący wiatr dął od strony gór i Ka
ra nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś podał jej teraz serdak
z owczych skór.
- Jesteś chory? - spytała.
- Oczywiście, że nie. Nigdy nie choruję.
- A zatem ranny?
- Antiochia.
Domyśliła się, że wymienił nazwę jakiejś miejscowości.
W okolicy jednak nie było wioski, która tak by się nazywała.
- Gdzie zostałeś zraniony?
- W ramię.
Zaczęła obmacywać go doświadczonymi dłońmi, aż wresz
cie wyczuła pod rękawem kubraka grubą warstwę opatrunku.
Delikatnie nacisnęła. Jęknął.
- Boli?
- Nie. Z pewnością wydobrzeję. Tylko zostaw mnie samego.
- Och, wy mężczyźni. Nigdy nie chcecie się przyznać do
RS
cierpienia i słabości. — Mogła sobie pozwolić na nutę szyder
stwa w głosie, gdyż dobrze orientowała się w tych sprawach.
Dotknęła wierzchem dłoni policzka rycerza. -Masz wysoką go
rączkę. Umrzesz, jeśli zostawię cię tutaj na pastwę losu. Nie stać
cię nawet na wstanie o własnych siłach.
Przetarł twarz dłonią. W szybko gęstniejącym mroku zoba
czyła szerokie czoło, zapadnięte oczy, prosty nos i mocno zary
sowaną brodę.
- Nie potrzebuję i nie chcę pomocy.
- To bardzo źle, Duncanie. Bardzo rzadko otrzymujemy to,
czego byśmy pragnęli, ty zaś odrzucasz to, co ci dają.
- Kara! - dobiegł jej uszu męski głos. Nadchodził Aindreas,
dowódca nocnej straży. - Hob właśnie mi powiedział, że chłop
cy polują na MacGorych, a ty znalazłaś tu jakiegoś rannego.
Mogę ci w czymś pomóc?
- Owszem. Kaź przynieść pochodnie i koce. Musimy też
sklecić nosze, by go przenieść do wioski.
- Nie.
Nieznajomy próbował usiąść, lecz wystarczyło lekkie
pchnięcie, by z powrotem opadł na ziemię. Tak dotrwali do
przybycia ludzi z pochodniami. W jasnym świetle smolnych
szczap Kara mogła dokładniej przypatrzyć się jego twarzy.
- Bogowie! - wykrzyknęła.
- Znasz go? - spytał Aindreas, wyszarpując krótki miecz
i podchodząc do nieznajomego.
Tylko że dla niej nie był to nieznajomy.
- Schowaj broń - nakazała mu ostrym tonem. - Nie musi
my się go obawiać.
- Zatem kim on jest?
- Człowiekiem, który nas ocali.
- Doprawdy? - Aindreas pochylił się nad leżącym męż
czyzną. Jego twarz zdradzała ciekawość i wewnętrzne porusze-
RS
nie. - Czy to ten, którego zobaczyłaś w ogniu podczas majowe
go święta Beltane?
- Ten sam. - Opadła na kolana przy Duncanie. — Wybacz
mi, że cię kopnęłam.
Spoglądał na nich z dołu z wykrzywioną pogardliwie twarzą.
- Poganie - rzekł ze wstrętem.
Aindreas zesztywniał.
- Nie radziłbym nazywać nas w ten sposób.
- Pogańscy barbarzyńcy - powtórzył przez zaciśnięte zęby.
- Precz z moich oczu. - Pomimo straszliwego osłabienia udało
mu się jakoś dźwignąć na nogi.
- Duncanie, pozwól udzielić sobie pomocy...
Odtrącił rękę Kary.
- Żadnej pomocy. - Odwrócił się, zachwiał, lecz w końcu
ruszył w kierunku szczypiącego trawę konia. Zdołał jednak zro
bić tylko kilka kroków. Gdyby nie Aindreas, który podskoczył
i podparł go, zwaliłby się jak długi na ziemię.
- Plugawi poganie - wymamrotał raz jeszcze.
Aindreas przeniósł wzrok na Karę.
- Dziwnie gada jak na kogoś, kto ma nas ocalić - zauważył.
- Mimo to będzie naszym zbawcą. Moje wizje i proroctwa
zawsze się sprawdzają. - Kara z godnością powstała z klęczek.
Próbowała nie dać poznać po sobie, że czuje się wstrząśnięta
brutalnymi słowami Duncana. - Pozostanie z nami, aby proroc
two się spełniło.
Duncan wciąż protestował, gdy kładziono go na nosze.
Nie wróżyło to najlepiej na przyszłość.
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
- Zdejmij mi więzy - rozkazał Duncan przez zaciśnięte
zęby.
- Nie czujesz się jeszcze na tyle dobrze, by wstać, a równo
cześnie jesteś zbyt głupi na uświadomienie sobie tego - powie
działa wesoło jego pogromczyni. - Dlatego pozostaniesz w wię
zach. - Stała w pobliżu wąskiego otworu w ścianie, zastępują
cego okno w niewielkiej izbie, dokąd ranny przyniesiony został
przedwczoraj.
Duncan niewiele zapamiętał z tamtego dnia. W jego umyśle
zachowały się zamazane obrazy watahy wilków, płonących po
chodni i odczucie niemożliwego pustynnego upału. Wszystko
to było zwidami i majakami wywołanymi wysoką gorączką. Ale
teraz czuł się zupełnie dobrze.
- Już nie mam gorączki.
- Dopiero od dzisiejszego ranka - odparła Kara, wyglądając
na zewnątrz. - Wciąż jednak jesteś bardzo osłabiony i nie utrzy
masz się na nogach.
- To nie powód, by przywiązywać mnie do łóżka. - Nie krył
irytacji. - Nie będę się sprzeciwiał ani uciekał.
Odwróciła się i spojrzała w jego kierunku. Skąpana w pro
mieniach zachodzącego słońca, przypominała pogańską bogin
kę. Miała niesforne, rozczochrane włosy, spadające spienioną
kaskadą na ramiona i niżej aż do pasa. W słonecznym świetle
nabierały czerwonej barwy i przypominały dzikie wino jesienią.
RS
Jej twarz była raczej egzotyczna niż piękna. Przyciągały wzrok
żółtawe, kocie oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe,
prosty nos, pełne usta i podbródek, którego zarys znamionował
upór i samowolę.
Nawet jej imię brzmiało obco i barbarzyńsko. Dowiedział się
z jej ust, że nazywa się Kara Guenna. Nie Mary czy Margaret,
jak pewnie by ją ochrzcili chrześcijańscy rodzice, pamiętający
o imionach świętych niewiast. A także nie Jean czy Janet, co też
by brzmiało bardzo przyzwoicie. Janet, mój Boże, ta poganka
różniła się od spokojnej i schludnej Janet jak dzień od nocy. Ka
ra była nie tylko mroczna i egzotyczna, lecz nadto bezwstydna.
Spódnica sięgała jej tylko do połowy łydek, odsłaniając mocne
i kształtne nogi.
Przyglądając się jej, Duncan czuł powrót gorączki, tyle że
tym razem nie wywołała jej choroba, a pożądanie. Gdzieś głę
boko w nim kiełkowało złe ziarno, którego kuzynowi Niallowi
nie udało się wyplenić. Coś w tej dzikiej dziewczynie przema
wiało do gorszych cech jego charakteru, które odziedziczył po
matce. Zaciskając usta, naprężył wszystkie mięśnie, by zerwać
sznury, którymi był przywiązany do łóżka.
- Uwolnij mnie.
- Wstaniesz, gdy tak zdecyduję.
Duncan zobaczył czerwoną mgłę przed oczami i zaprzestał
walki.
- A więc jestem więźniem?
- Jesteś rannym podróżnym, którym się opiekuję. - Jej głos
miał głębokie gardłowe brzmienie. Zbliżając się ku niemu, uwo
dzicielsko kołysała biodrami.
Czując własną bezsilność, Duncan zamknął oczy.
- Widzisz, wyczerpała cię nawet sprzeczka ze mną.
Duncan uniósł powieki w chwili, gdy poganka stanęła przy
jego łóżku. Teraz mógł wdychać jej zapach. Nie kwaśny odór
RS
potu i koni, który powitałby z radością, tylko najprawdziwszą
woń wrzosu. Marzył o zboczach pokrytych kwitnącym wrzo
sem, gdy leżał w gorączce w lazarecie braci szpitalników. Wrzos
kojarzył mu się z domem. A teraz było coś nieprzyzwoitego w
tym zapachu, gdyż towarzyszyła mu słodka woń piżma, bijąca
od tej dzikuski.
- Nie jestem zmęczony - rzekł ostro. - Za to czuję się znie
ważony faktem, że ty i twoi bracia w pogaństwie zasadziliście
się na krzyżowca wracającego z Ziemi Świętej i nałożyliście
nań pęta niewoli.
- A kto to taki ten krzyżowiec? - spytała, siadając na brzegu
łóżka.
Owionął go jej zapach. Duncan jęknął.
- Czy uraziłam cię w ramię?
Zacisnął powieki i usta, po czym kiwnął głową.
- Wybacz. Zrobiłam to niechcący. - Przeniosła się na stołek,
na którym siedziała, gdy obudził się rankiem. - Kim jest krzy
żowiec?
- Nie słyszałaś o wyprawach krzyżowych do Ziemi Świętej?
Przecząco potrząsnęła głową, co dało ten efekt, że jej włosy
zachowały się niczym gałązki wierzbiny w podmuchu wiatru.
Była tak blisko, że mógł widzieć cynamonowe piegi na jej nosie
i policzkach oraz zielone plamki bursztynowych źrenic. Oczy
czarownicy, pomyślał. To wiele tłumaczyło, lecz nie czyniło
mniej trudnym położenia, w jakim się znalazł.
- Krzyżowcy to rycerze, którzy niosą krzyż...
- Niosą krzyż?
- To taka figura retoryczna - odparł zniecierpliwiony. - My,
krzyżowcy, dotykamy prawicą krzyża i przysięgamy na zbawie
nie naszych dusz stawać w obronie chrześcijańskiej wiary oraz
przepędzić niewiernych z Ziemi Świętej.
- Och. - Jej twarz się wydłużyła. - Jesteś księdzem?
RS
- A więc słyszałaś o religii chrześcijańskiej i jej kapłanach.
Dobre przynajmniej i to.
Wyprostowała się.
- Pomimo zniewag, którymi nas obrzuciłeś, nie jesteśmy
poganami. Po prostu pozostajemy wierni dawnym obrządkom.
- Nie można być równocześnie poganinem i chrześcijaninem.
- Ojciec Luthais nie ma nic przeciwko temu, więc dlaczego
ty nas potępiasz?
- To dobrze, że jest tu jakiś ksiądz - rzekł z ulgą. - Przy
prowadź go do mnie. Chcę z nim porozmawiać.
- Nie, ja...
- W porządku, sam pójdę do niego. - Znów zaczął szarpać
więzy.
- On nie mieszka tu z nami, tylko w klasztorze w Kindo.
Radzę ci, zaprzestań tej beznadziejnej walki. Poranisz sobie
przeguby rąk, nic więcej.
- Nie traktuj mnie jak dziecka.
Odetchnął spazmatycznie, gdy dotknęła palcami jego przed
ramienia. Odniósł wrażenie, że liznął go jęzor ognia. Utracił pa
nowanie nad sobą i tylko dzięki okrywającemu go grubemu ko
cowi jego zawstydzający stan nie stał się wiadomy wiedźmie,
która była powodem tego wszystkiego.
- Wiele w tobie uporu. Chcę ci tylko pomóc.
- Zatem pozwól mi wsiąść na konia i odjechać stąd - rzekł
ze złością.
- Bez okazania odrobiny wdzięczności? Ojciec Luthais po
ucza, że powinno się dziękować tym, którzy czynią nam dobro.
Tak oto otrzymał lekcję obyczajności od pogańskiej dziew
czyny.
- Ależ bardzo wdzięczny ci jestem za uratowanie mnie
przed... - Właściwie nie był do końca pewien, przed czym ura
towali go ci poganie.
RS
- Przed śmiercią z rąk MacGorych - dokończyła z uśmie
chem. - Eoin wraz z druhami zabił czterech z tych podstępnych
tchórzy, a całą resztę rozpędził po okolicznych wzgórzach.
Duncan próbował wyobrazić sobie Janet, która zwykła
mdleć na widok krwi, mówiącej z taką swobodą o morderczej
i bezpardonowej walce.
- Dziękuję zatem za wybawienie mnie z opresji. I za opie
kę w chorobie. Jestem jednak oczekiwany w innym miejscu
i nie mogę pozwolić sobie na żadną dalszą zwłokę. - Nagle
z przerażeniem przypomniał sobie o sakiewce z klejnota
mi. - Gdzie są moje rzeczy? - Niespokojnie rozejrzał się po
izbie.
- Tam - wskazała ręką na najdalszy kąt, gdzie jego miecz
stał oparty o kamienną ścianę. - Nie jesteśmy rabusiami.
- To się jeszcze okaże. Miałem przy pasie skórzaną sakiew
kę, a w niej dokumenty i kilka złotych monet.
Dziewczyna uśmiechnęła się i poderwała ze stołka. Po chwili
trzymała już w ręku sakiewkę.
- Oto ona.
- Rozwiąż mi ręce. Muszę sprawdzić, czy nikt do niej nie
zaglądał.
Wykrzywiła się i przycisnęła sakiewkę do piersi. Przy okazji
zauważył, że jej ukryty pod brzydką brązową suknią biust jest
kształtny i pełny.
- Nikt z nas nie sięgnąłby po twoją rzecz.
- Dlaczego? Przecież nie mieliście wyrzutów sumienia,
wiążąc mnie jak barana na rzeź.
Westchnęła.
- Zrobiliśmy to dla twojego dobra. Żebyś nie zrobił sobie
krzywdy.
- Staram się dbać o siebie, odkąd skończyłem dziesięć lat.
Sam potrafię ocenić, co jest dla mnie dobre, a co złe.
RS
Jej oczy napełniły się łzami. Przypominały teraz bursztyny
wyjęte prosto z wody.
- Nie masz rodziny - szepnęła.
Nie chciał jej litości.
- Mam dalekiego kuzyna.
- I z pewnością on cię do siebie przygarnął. Tutaj w dolinie
żyje mnóstwo sierot. To ci przeklęci MacGory pozbawili ich ro
dziców.
- Kuzyn Niall wziął mnie na wychowanie, zapewniając
dach nad głową - rzekł sztywno.
- Musiał wiele dla ciebie znaczyć. - Znów siedziała przy
"im i ponownie czuł jej wrzosowo-piżmowy zapach. - Nie
przejmuj się, teraz masz nas. - Delikatnie poklepała go po po
liczku.
Poczuł ucisk w piersiach. Jakie to wszystko wstrętne, po
myślał.
- Ale ja was nie chcę.
Ból i zmieszanie odmalowały się na jej twarzy. Czy tej
dziewczyny nic nie mogło powstrzymać?
- Chodzi o coś innego.
- Co masz na myśli?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, do izby wszedł starszy męż
czyzna o twarzy przypominającej koszmarną maskę. Była to
twarz poryta zmarszczkami, naznaczona ohydną blizną biegną
cą od czoła do prawego ucha i zdeformowana przez zmiażdżony
nos. Aż dziw, że oczy i usta przybysza były na swoim miejscu.
- Fergie - wykrzyknęła dziewczyna, rzucając się witać męż
czyznę, który uściskał ją z delikatnością niedźwiedzia. - Tak się
za tobą stęskniłam. - Ująwszy jego twarz w obie dłonie, spo
glądała na nią z miłością i przywiązaniem.
Jak mogła, widząc to, co widziała, zdobyć się na taki
uśmiech? - zdumiał się Duncan. Wstrząsnął nim widok tej twa-
RS
rzy, mimo że napatrzył się w życiu na różne fizyczne okalecze
nia i był pod tym względem zahartowany.
- A ja stęskniłem się za tobą, dziewczyno. - Fergie pocało
wał ją w czubek głowy, po czym, objąwszy ramieniem grubości
konaru, podprowadził do łóżka. - Eoin powiedział mi, że przy
prowadziłaś pod nasz dach jakiegoś zabłąkanego wędrowca.
- Miał ochrypły i szorstki głos.
- Nazywa się Duncan MacLellan. Duncan, to jest mój wuj
Fergie, naczelnik klanu Gleanedinów.
- Dlaczego jest skrępowany?
- Ponieważ twoja krewna, panie, lubi się rządzić jak szara
gęś, a jest tylko małą złośliwą wiedźmą - wybuchnął Duncan.
Fergie odrzucił do tyłu posiwiałą głowę i wybuchnął ser
decznym śmiechem.
- Dobrze powiedziane. - Wytarł z oczu łzy.
- Zrobiłam to dla jego dobra - tłumaczyła się Kara.
- Zawsze tak mówią, gdy chcą uzyskać od mężczyzny coś,
czego on nie chce im dać. - Fergie mrugnął porozumiewawczo.
Wyczuwając sprzymierzeńca, Duncan spojrzał mu prosto w
oczy. Na blizny wolał nie patrzeć.
- Związała mnie i wlała do gardła jakąś gorzką truciznę.
- To pewnie jeden z jej uzdrawiających eliksirów.
- Czasem poręcznie jest mieć w pobliżu czarownicę - do
dała Kara, nie zdradzając śladu obrazy.
Do licha, czyżby naprawdę była czarownicą? - pomyślał
Duncan.
- Zdążyłem już podziękować jej za wyleczenie z gorączki.
Ale teraz muszę odjechać.
- To sierota, Fergie, bez domu i bez rodziny.
Duncan nie omieszkał zauważyć, że zwracała się do swego
wuja w poufały sposób. Honor, którego kuzyn Niall mu od
mówił
RS
- Mój kuzyn mnie oczekuje - skłamał. Jak na człowieka,
który dotąd umiarkowanie grzeszył, poczynał dziś sobie dość
nierozważnie.
- Jego kuzyn jest mu niechętny - rzekła Kara.
Duncan wytrzeszczył oczy.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
Fergie potarł sękatą ręką bliznę na czole.
- Z radością witamy w naszej wiosce kogoś, kto potrafi wła
dać mieczem.
- Nie będę dla was walczył - upierał się Duncan.
- Będzie - rzekła Kara, dotykając ręki starca. - To właśnie
jego zobaczyłam w płomieniu ogniska podczas majowych świąt
Beltane.
Fergie spoważniał. Obrzucił Duncana zaciekawionym spo
jrzeniem.
- Jesteś tego pewną dziewczyno?
Kara skinęła głową na znak potwierdzenia.
- Miał na sobie metalową koszulę i nosił długi sztylet.
- Wskazała na stojący w kącie miecz.
Duncan nie wytrzymał. Ryknął na cały głos:
- Nie wiem, za kogo mnie bierzecie, ale...
- Jesteś tym, którego bogowie przywiedli do tej doliny, żeby
nas ocalił - powiedziała.
Puchły już mu uszy od tych wszystkich bluźnierstw.
- Bzdura i kłamstwo. Wy wszyscy jesteście szaleni. Opętani
przez fałszywych bogów. Jeśli zaraz mnie nie puścicie, to...
- Jesteś pewna, że to on? - ponownie spytał Fergie.
- Czy kiedykolwiek się pomyliłam? Moje wizje zawsze się
sprawdzają.
Wizje. Święta Matko, miej litość nad tymi ludźmi. Serce
Duncana biło jak młotem.
RS
- Taplacie się w błocie pogaństwa.
- Nie wydaje się, żeby nas lubił - zauważył zamyślony Fer-
gie. - Tym trudniej wyobrazić sobie, że nam pomoże.
- A jednak stanie po naszej stronie - zapewniła go Kara.
- Nie liczcie na to. - Duncan kipiał z gniewu i złości.
- Zostaw to mnie, Fergie. - Wspięła się na pałce i pocało
wała olbrzyma w zeszpecony blizną policzek. - Udało się po
lowanie?
- Upolowaliśmy dwa jelenie. Pod i inni sprawiają je właś
nie na majdanie. Powinienem mieć ich na oku, by czegoś nie
spartaczyli, lecz jeśli chcesz, żebym został.
- Nie. Przyniosę mu kolację, a potem możemy omówić
pewne sprawy. - Uśmiechnęła się. - Mężczyznom łatwiej się
myśli przy pełnych żołądkach.
Fergie rzucił okiem na Duncana, po czym wzruszył ramio
nami.
- Nigdy jeszcze dotąd nas nie zawiodłaś. - Poklepał dziew
czynę po ramieniu i opuścił izbę.
Kara odwróciła się ku Duncanowi. Miała rozjaśnioną uśmie
chem twarz.
- Na kolację będzie duszony królik z cebulą. Niebawem na
sycisz głód.
- Nie zostanę tu, choćbyś karmiła mnie kaszą manną z nieba
- Nie wiem, co to za potrawa, ale wiem, że zostaniesz.
- Nie zmusisz rnnie do niczego - rzekł ze złością.
- Jeszcze zobaczymy - odparła Kara. Wyszła z izby kro
kiem tak dumnym jak koronowana władczyni, kołysząc biodra
mi i szeleszcząc spódnicą.
Pomimo że roznosiła go wściekłość, Duncan ze wstydem za
uważył, że pewna część jego ciała reaguje w sposób typowy.
Przeklął własną słabość, a zaraz potem niewiasty w ogólności.
Próbował skupić całą uwagę na więzach. Jedną z metod wycho-
RS
wawczych kuzyna Nialla było krępowanie go i wrzucanie do
ciemnego lochu. Duncan we wczesnej młodości nauczył się roz-
supływać węzły.
Był zdecydowany uciec, zanim dziewczyna wróci z posił
kiem.
Czyżby popełniła błąd? Czyżby Duncan nie był tym przy
słanym przez bogów wybawcą? - zastanawiała się Kara.
Kiedy miała widzenie, nie wydawał się aż tak ogromny ani
taki zły. Uśmiechał się do niej i spoglądał życzliwie, a nie tak
ponuro jak dzisiaj. Natomiast srebrzysta metalowa koszula
i długie czarne włosy pasowały do tamtego obrazu. Nie mogła
się również mylić, jeśli chodzi o twarz. Te same oczy osamot
nionego dziecka i te z gruba ciosane rysy wojownika. W oczach
czaił się smutek pomieszany z cierpieniem, natomiast musku
larne ciało emanowało męskością. Kara stawała się kobietą
i czuła jak kobieta.
Nie była dotąd związana z żadnym mężczyzną. Och, śmiała
się i przekomarzała z wieloma młodzikami z klanu, a także trze
potała rzęsami, naśladując w tym swoją przyjaciółkę Brighde.
Nigdy jednak nie dbała o to, co myślą o niej mężczyźni.
Do dzisiaj. Dziś zamartwiała się tym, że Duncan jej niena
widzi.
Skąd ta jego nienawiść? Zaryzykowała życie, aby ocalić mu
skórę, pielęgnowała go przez dwie doby, a on nazwał ją pogan
ką i czarownicą, a nawet wiedźmą, jakby była dotknięta klątwą.
Czy był naprawdę tym oczekiwanym rycerzem?
Kara wlepiła oczy w ogień buzujący na palenisku w kuchni.
Widziała tylko tańczące płomienie.
- A więc jesteś - rzekł Czarny Rolly, podając jej tacę, a na
niej miskę z apetycznie pachnącym duszonym mięsem, ciemny
chleb i kufel piwa. - Jeśli to zje, może dostać dokładkę.
RS
Duża taca wydawała się mała w jego dłoniach wojownika.
Strzaskał sobie kości nogi tego samego dnia, kiedy Fergie o ma
ło co nie stracił oka. Kara zaopiekowała się rannymi bez wię
kszej nadziei, że przeżyją. Byli jednak silni i pełni woli życia.
Dla Rolly'ego jednak skończyła się wojaczka. Znalazł sobie in
ne zajęcie, takie, jakie lubił. Odtąd od rana do wieczora prze
bywał w kuchni, piekąc i gotując.
- Pachnie, że aż ślinka cieknie, ale nie zdziw się, jeśli nie
zje wszystkiego. Dopiero wraca do zdrowia. - Mógł również
odmówić jedzenia tylko z tego powodu, że był na nią wściekły.
Musiała nastawić go do siebie życzliwie. Jak mieli pokonać
licznych MacGorych, jeśli wybawca odmawiał przyjęcia wy
znaczonej mu roli?
Wzięła tacę, po czym zawahała się. W czasach swojej mło
dości Rolly często zapuszczał się na pogranicze i walczył prze
ciwko Anglikom. Bywał nawet na królewskim dworze w Edyn
burgu i znał trochę świata. Na pewno więc potrafi odpowiedzieć
jej na to pytanie.
- Rolly, wiesz, kim jest krzyżowiec?
Starzec oparł się ułomnym biodrem o stół.
- Wiem, dziewczyno. To rycerz, który zaprzysiągł wyzwolić
Jeruzalem spod pogańskiego panowania.
- Czy to bardzo źli ludzie, ci poganie?
- Gorsi od MacGorych. Nie wierzą w Boga.
- Och.
- I wycinają serca tym, którzy przyznają się do takiej wiary.
Kara gwałtownie wciągnęła do płuc powietrze.
- To jacyś dzicy ludzie. On został ranny w walce z nimi.
- Rycerz Duncan?
Kiwnęła głową.
- To dziwny człowiek, pełen dumy i gniewu. Będąc słaby,
niczym dopiero co narodzony źrebak, odrzuca wszelką pomoc.
RS
Najpiękniejszy klejnot Suzanne Barclay Magia Bożego Narodzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wybrzeże Szkocji, październik 1192 roku Lodowate strumienie deszczu lały się z zachmurzonego nieba. Duncan MacLellan nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy takiej ogromnej przyjemności. Stojąc na dziobie niewielkiego żaglowca, kierował twarz wprost pod strugi deszczu. W pew nym momencie westchnął i powiedział: - Nie ma niczego lepszego od poczciwego szkockiego desz czu po tych latach spędzonych na piaszczystych pogańskich pu styniach: - Na brodę Pana Boga, od tego zimna zadek przymarza mi do ławki - poskarżył się Angus MacDougal. - Angus - upomniał go Duncan. Rycerz żachnął się. - Jestem pewien, że Bóg zrozumie okoliczności, które pchnęły mnie do wzywania imienia Jego nadaremno. Niech za mienię się w kaczkę, jeśli nie jesteś najbardziej bogobojny ze znanych mi dwunożnych istot. - To właśnie dzięki bojaźni Bożej udało mi się przetrwać te trzy lata wśród niewiernych. - A także dzięki nieugiętej woli powrotu do Janet Leslie i poproszenia jej o rękę, dodał natych miast w myślach. Tak więc własna odwaga i przemyślność, a także wsparcie Najwyższego sprawiły, że był już u końca RS
długiej podróży i niemal o krok od spełnienia się najgorętszych pragnień. - Tym bardziej szkoda tych, którzy broniąc krzyża, grzeszy li zapomnieniem o Bogu - przyłączył się do rozmowy ojciec Simon, który nadszedł od strony rufy. W odróżnieniu od dwóch rosłych rycerzy był mizernej postury, a spalona południowym słońcem łysina jego tonsury wciąż obłaziła ze skóry. - Gdyby nie ich przewrotność, nasza wyprawa nie zakończyłaby się tak straszliwym fiaskiem. - Nie przegraliśmy - obruszył się Angus. - Królowi Ryszar dowi udało się zawrzeć rozejm z tym obrzydliwym Saladynem, gwarantujący chrześcijańskim pielgrzymom swobodne korzys tanie z portów. - A jednak koszty po obu stronach okazały się zbyt wysokie - rzekł Duncan. Wspomnienie przerażającej masakry w Akrze oraz wycięcie w pień arabskich zakładników na rozkaz chrześ cijańskiego króla Ryszarda wciąż go oburzało. Nie było żadne go usprawiedliwienia dla takiej nieokiełznanej dzikości. Ludzie honoru nie sieką mieczami bezbronnego tłumu. - Znów zaczynasz gadać od rzeczy, Duncan - zauważył An gus. Spojrzał na bandaże widoczne pod kolczugą i kubrakiem Duncana. - Czy czasami nie otworzyły ci się rany? - Nie ma obawy, druhu, już prawie nie czuję bólu. - Pogań ski kindżał o mało co nie odciął mu ręki wraz z barkiem. Trosk liwa opieka w lazarecie prowadzonym przez rycerzy spod znaku świętego Jana z Jerozolimy uratowała mu ramię. - Szpitalnicy chcieli, byś poleżał dłużej przynajmniej o ty dzień, i tak powinieneś był zrobić - rzekł Angus. - Jesteś bez ikry i oklapnięty jak żagle tej łajby, którą płyniemy do domu. Ledwie trzymasz się na nogach. - Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. - Było to kłamstwo i Duncan przyrzekł sobie w duchu wyznać je na spowiedzi, gdy RS
tylko przybędzie do Threave Castle. - Jeśli się słaniam, to z powodu kołysania się statku, a nie na skutek osłabienia czy gorączki. Gdy znów zobaczę Janet i pobierzemy się, zapomnę, że kiedykolwiek byłem ranny. Prawdę mówiąc, gdy dowiedzia łem się, że wy dwaj wsiadacie na statek, taka opanowała mnie tęsknota za Szkocją, że nie wytrzymałbym w Ziemi Świętej ani dnia dłużej. - Instynktownie dotknął sakiewki ukrytej pod tuni ką sięgającą do połowy uda. Wypchana była szlachetnymi ka mieniami. Templariusze zapłacili mu za rozliczne łupy, które zdobył w walkach. Klejnoty łatwiej po prostu było przewieźć. Angus podrapał się po zarośniętym policzku. - Mam nadzieję, że pani twego serca doceni ryzyko, na jakie się narażałeś, by wrócić do niej jako bogaty człowiek. - Bądź tego pewien. - Duncan spojrzał w kierunku lądu. Mgła i deszcz przesłaniały port Carlisle. Gdy przed trzema laty wyruszał stąd w daleką podróż, widział z pokładu żaglowca ja kieś nędzne chałupiny i labirynt doków, lecz obraz ten zatarł mu się częściowo w pamięci. Natomiast drogę łączącą port z Threave Castle pamiętał tak dobrze, jakby jechał nią wczoraj. A Janet pojawiała się przed oczyma jego duszy jak żywa. - Najważniej sze, że jej ojciec da nam swoje błogosławieństwo. - Trzy lata rozłąki to topiel, w której utonęła niejedna nie wieścia wierność. Skąd wiesz, że twoja bogdanka nie znalazła już innego? - Ponieważ przyrzekliśmy sobie, że wytrwamy w rozłące. Wśród licznych przymiotów Janet jest również stałość. Nawet jej ojciec musi uszanować naszą przysięgę, gdyż ślubowaliśmy na święte relikwie. - Ludzie nie szanują własnych przysiąg, a co dopiero cudze - zauważył Angus. - Niall Leslie do nich nie należy. - Pan na zamku Threave, daleki krewny ze strony ojca, mimo licznych wad był słownym RS
człowiekiem. - Nawet gdyby oceniał mnie bardzo nisko, to i tak Janet jest jego czwartą i ostatnią już córką. Przyrzekł swej żo nie, gdy leżała na łożu śmierci, że Janet sama wybierze męża. Wybrała mnie. Fakt, że niewiasta tak doskonała jak Janet pokochała ko goś tak mało znaczącego jak on, wciąż budził jego nabożną cześć. — Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł Angus. - Ina czej te trzy lata celibatu poszłyby na marne. - Powiedziała, że będzie na mnie czekać. Czymże jest to drobne wyrzeczenie, o którym wspomniałeś, jeśli w zamian zdobędę szczęście? - Jak dla kogo drobne. Mężczyźni mają swoje potrzeby. A może w ogóle nie widziałeś tych czarnookich wschodnich piękności, o które ocierałeś się każdego dnia? - Poganki są jak powietrze w oczach chrześcijańskiego ry cerza. Duncan wykrzywił wargi. Wielu krzyżowców padło ofiarą ciemnowłosych egzotycznych kobiet o namiętnych spojrzeniach i kołyszących się biodrach. W Duncanie również budziła się żą dza, kiedy na nie patrzył, lecz nie poddał się jej i nie uległ. A te raz był ciekaw wyrazu twarzy kuzyna Nialla, kiedy będzie oglą dał skarb, który on, Duncan, zgromadził podczas trzech lat cięż kich walk. Nie, kuzyn Niall nie nazwie go już więcej nicponiem i dar mozjadem. Duncan stanie bowiem przed nim z krzyżem krzy żowców na piersi i z garścią najwspanialszych klejnotów. Statek skierował się dziobem ku skalistemu wybrzeżu. Zało ga zaczęła skracać żagle i manewrować sterem. Przybili i zrzu cili kotwicę. Gdy Duncan poczuł twardy grunt pod stopami, no gi się pod nim ugięły. Angus podparł go ramieniem. RS
- Dotarliśmy i każdy może ruszać w dalszą drogę, lecz ty chyba najlepiej zrobisz, zatrzymując się na jakiś czas w gospo dzie, by podreperować zdrowie i nabrać sił. Ojciec Simon podparł Duncana z drugiej strony. - Mogę zostać razem z tobą. Nic się nie stanie, gdy zjawię się w opactwie kilka dni później. - Nie, szlachetni druhowie. Duncan wyprostował się i delikatnie uwolnił z opiekuńczych rąk przyjaciół. Nienawidził tej swojej słabości, nie cierpiał pro sić innych o pomoc. Zwykł polegać wyłącznie na sobie, choć nie wiodło mu się dotąd najlepiej, a często nawet całkiem źle. Było tak od dnia, w którym stracił matkę i zaopiekował się nim kuzyn Niall, czyniąc to zresztą z widoczną niechęcią. „To mój chrześcijański obowiązek" - oświadczył, zaprasza jąc chłopca do swego domu, nie krył jednak, że bierze sobie kłopot na głowę. Widział w Duncanie istotę obciążoną dzie dzicznie, prawie trędowatego. A w dodatku jego ukochana córka ujmowała się jeszcze za tym przybłędą. Tak, kuzyn Niall sta nowczo nie przepadał za swym podopiecznym. - Nic mi nie będzie, Angus - rzekł Duncan. - Mam dość pieniędzy, by kupić sobie konia i nową ciepłą pelerynę w miej sce tych łachów. - W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać - rzekł ojciec Si mon. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj mi znać, a ja bezzwłocznie przybędę. - Na mnie też możesz liczyć - dorzucił Angus. Duncan kiwnął głową, wiedząc przy tym, że nie zwróci się do nich o pomoc. Wiele razem przeszli w ciągu minionych trzech lat i nigdy go nie zawiedli, wolał jednak liczyć na własne siły. Taką po prostu miał naturę. Pożegnali się i rozstali tuż za miastem, zaś Duncan, ściskając ich prawice, myślał tylko o tym, że za tydzień będzie się grzał RS
w gorących promieniach miłości Janet i patrzył, jak jej ojciec stara się być dla niego miły i uprzejmy. Gorączka wróciła dwa dni później, podstępnie i znienacka. Z początku podejrzewał, że to pogoda płataniu takie figle, zrzu cił więc wierzchnie okrycie, wystawiając ciało na podmuchy północnego wiatru. Myślami był przy Janet i tamtym dniu przed trzema laty, gdy się żegnali. Jak ślicznie wtedy wyglądała, nie winna i pogodna niczym madonna. Miała na sobie niebieską suknię, która harmonizowała z kolorem jej oczu. Tylko że te jej przecudne oczy były wtedy czerwone od płaczu, choć starała się uśmiechać. Słodka Janet, ukojenie jego duszy, cała jego nadzieja i wsparcie. Nigdy nie powiedziała mu przykrego słowa, zawsze była dla niego serdeczna i przyjacielska. Niebawem stanie się jego ukochaną żoną. Połączy ich miłość wsparta na wzajemnym zrozumieniu. Przeżyją życie bez kłótni i nieporozumień. Jako małżeńskie stadło będą stanowili przeciwieństwo jego rodzi ców, którzy wciąż toczyli ze sobą boje i ciskali sobie w twarz uwłaczające obelgi. Teren zaczął wznosić się i falować. Duncan poczuł, że ma kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Było mu równie gorąco jak tam, w Ziemi Świętej, pod murami Jerozolimy. Być może śnił tylko o tym, że wrócił i znajduje się w Szkocji. Zaniepokojony, podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy. Zobaczył zielone wzgórza, a dalej, na tle nieba, ostre górskie szczyty. To musiała być Szkocja, gdyż żaden inny kraj nie jest tak soczyście zielony. Potem ujrzał strumień, właściwie rzeczuł kę płynącą wartko po kamieniach w pobliżu drogi. Gdyby tak, pomyślał, zatrzymać się na moment i opryskać twarz chłodną wodą, na pewno poczułby się lepiej. Ściągnął wodze i zsunął się z wierzchowca. Kolana ugięły się pod nim, lecz teraz nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby RS
go podtrzymać. Chwycił się strzemiona i poczuł szarpiący ból w zranionym ramieniu. Jęknął i zacisnął zęby. Odczekał, aż świat przestanie wirować, po czym dowlókł się do rzeki. Nabrał w obie dłonie wody i opryskał nią rozpaloną twarz. Woda była chłodna. Równie chłodna jak tamten pospieszny pocałunek, który ofiarował Janet, wyruszając na wyprawę krzy żową. Nagle poprzez szum wody przedarło się niskie zwierzęce wycie. Psy, pomyślał leniwie, zbyt osłabiony, by czymkolwiek się przejmować. Wtem jakiś ruch przykuł jego wzrok. Spomiędzy drzew wy łoniło się kilkanaście ni to dwunożnych, ni to czworonożnych kształtów. To musiały być psy myśliwskie kuzyna Nialla, które wybiegły mu na spotkanie. Wyciągnął ramiona i czekał, a tym czasem zwierzęta niespiesznie się doń zbliżały. Gdy znajdowały się od niego w odległości kilkunastu me trów, zrozumiał swoją pomyłkę. To nie były psy, tylko wilki! Próbował dźwignąć się na nogi, lecz poślizgnął się i runął na wznak. Uderzył głową o coś twardego i w tym momencie stracił przytomność. Wilki! Kara Gleanedin zatrzymała się i natężyła słuch. Słońce skryło się już do połowy za górskim masywem, ota czającym dolinę ze wszystkich stron. Strome, nieprzyjazne zbo cza nie dawały tu przystępu z zewnątrz, lecz od strony długiej doliny nabierały łagodności, zmieniając się w bujne, falujące pa górki. Edin Valley od pokoleń zamieszkiwał ród, który był jej ro dzinnym klanem. Kara znajdowała się teraz na przełęczy, skąd mogła widzieć całą okolicę. RS
Drzewa rzucały długie cienie. Jedynymi ruchomymi punkta mi byli członkowie klanu Gleanedin, którzy wśród żartów i śmiechów znosili drewno na święto Samhuinn. Od dzisiaj przez trzy noce z rzędu miały płonąć wielkie ogniska. - Co to takiego? - Eoin wyszarpnął zza pasa długi nóż. - Wilki. - W dolinie? - W gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic dziwnego. Urwiste zbocza broniły tu przystępu obcym ludziom, lecz pojedyncze wilki zapiszczały się do Edin, zwabione owca mi pasącymi się na trawiastych stokach. - Nie jestem pewna. - Kara spojrzała w płomień niewiel kiego ogniska palącego się nieopodal szałasu, w którym straż nicy mogli się chronić przed deszczem i wiatrem. Jej niezwykły dar widzenia rzeczy niewidzialnych był całkiem niezależny od jej woli. Momenty jasnowidzenia pojawiały się równie nagle, jak znikały. Tym razem ujrzała w płomieniach obraz wilczej wa tahy przemykającej się przez łąkę ku rzece. Łupem i zdobyczą drapieżników... Kara wytężyła wzrok, pragnąc lepiej widzieć. Wreszcie ob raz stał się wyraźniejszy. Jakiś człowiek leżał na brzuchu na brzegu rzeki, która wypływała z doliny. Promienie zachodzące go słońca odbijały się od metalowej kolczugi. Nie miał na gło wie szyszaka, a jego czarne włosy lepiły się do czaszki. Próbo wał wstać, lecz pośliznął się i uderzywszy głową o kamień, znieruchomiał. Wilki zawyły z uciechy. Ich twarze... Twarze? - To nie wilki! - wykrzyknęła Kara. - To MacGory w wil czych skórach! - Poderwała się i puściła biegiem po zboczu. Postrzępiona u dołu gruba wełniana spódnica plątała się wokół jej bosych nóg. Dopadła przywiązanych do drzewa koni. Eoin dołączył po chwili. RS
- Miałaś widzenie? - spytał. - Tak. Jakiś człowiek leży nad rzeką. Jest chory albo ranny. Nie rusza się. - Wskoczyła na swego niewielkiego włochatego konika. - Podkradają się do niego MacGory. Eoin chwycił ją za rękę. - To może być pułapka. - Może być. - Klan MacGorych już od dawna próbował ich podbić, lecz otoczeni górami, niczym naturalnym murem fortecz- nym, skutecznie odpierali ataki. - On nie jest w zmowie z nimi. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - Trudno jej było wytłumaczyć tajemnicę swych niezwykłych zdolności. Zresztą wszystkie niewiasty z jej rodu były pod jakimś względem wyjątkowe. - Pospieszmy się. Trzeba skrzyknąć mężczyzn. - Poczekaj! - Nie mamy ani chwili do stracenia. - Kara zawróciła ku przełęczy, za nią zaś ruszył Eoin i przywołani umówionym ha słem inni strażnicy. Z duszą na ramieniu zanurzyła się w ciemny, wydrążony w skale tunel, który stanowił jedyne połączenie doliny ze światem zewnętrznym. Krótki szaleńczy cwał i wypadła na szczyt urwis tego wzgórza, u podnóża którego płynęła rzeka. Spojrzała w dół na przeciwległy brzeg. Zobaczyła srebrzysty odblask kolczugi. - Leży tam! Stąd widać go bardzo dobrze! - Ścisnęła pięta mi boki konia, kierując go na wąską spadzistą ścieżkę. Posypała się lawina drobnych kamieni. Bród był w pobliżu. Wparła konia w wodę dokładnie w chwili, gdy MacGory puścili się biegiem. Wilcze skóry powiewały im na plecach. Z każdą chwilą byli bli żej leżącej na ziemi postaci. Za późno. Tamci będą pierwsi, choćby nawet ostrogami, a nie gołymi piętami bodła boki swojego wierzchowca. RS
Nagle usłyszała świst wypuszczonej z łuku strzały. Biegnący na przedzie MacGory zwalił się na ziemię z przeszytym gard łem. Pozostali zatrzymali się i spojrzeli za siebie. Zobaczyli Ka rę i mężczyzn z jej klanu. Wahali się ledwie chwilę. Z okrzy kiem wojennym na ustach rzucili się na Gleanedinów, którzy nie pozostali im dłużni i również wydali wojenny okrzyk. Eoin zwrócił się do Kary: - Zaopiekuj się tym swoim wędrowcem, a my tymczasem posiekamy na kawałki te.,. - Przekleństwo, jakie nastąpiło po ostatnim słowie, zagłuszone zostało tętentem kopyt oraz coraz bardziej przeraźliwym wyciem Gleanedinów, pałających żądzą zemsty na MacGorych za ich napad sprzed pół roku i okalecze nie naczelnika klanu. Kara zmówiła krótką modlitwę za ich zwycięstwo, po czym pogalopowała w kierunku leżącego na ziemi mężczyzny. Może to pułapka? A może zemdlał ze strachu przed wilkami? Ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia. - Możesz już wstać. Te wilki to tylko banda śmierdzących MacGorych. Eoin się już nimi zajął. Nie odpowiedział, trąciła go więc bosą stopą w biodro. Nie znajomy ani drgnął. - Niech cię licho. Ależ z ciebie kawał chłopa - orzekła, oce niając jego wzrost na ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, co równało się przy jego potężnej budowie około dziewięćdziesię ciu kilogramom wagi. Być może stracił przytomność na skutek uderzenia głową o kamień, pomyślała. Przykucnęła i ostrożnie dotknęła dłonią jego szyi. Wyczuła bijący puls. Nieznajomy żył. Nagle stało się coś dziwnego. Jak by jej palce oblazły mrówki. Gwałtownie cofnęła rękę. - Co za licho? Czarnowłosy rycerz wciąż się nie ruszał. Spojrzała na swoją RS
dłoń. Przecież nie wyobraziła sobie tego mrowienia. Potrząsnęła głową. Zresztą mniejsza z tym. Trzeba go stąd zabrać, a sama temu nie podoła. - Słyszysz mnie? Odezwij się. - Uderzyła go pięścią w ple cy. Wyczuła zimne ogniwa kolczugi. Co za osobliwy ubiór! Po nowiła uderzenie, wkładając w nie tym razem trochę więcej siły. - Och! Próbujesz mnie zabić? - Odwrócił się na wznak, ra mieniem osłaniając twarz. - Nie, próbuję się tylko przekonać, czy żyjesz. - Rwąc moje ciało rozpalonymi obcęgami i pozostawiając wilkom na pożarcie? - To nie wilki, tylko tchórzliwe kundle. - Zdążyła już za uważyć, że MacGory czmychają w kierunku lasu, zaś Eoin wraz z wojownikami depcze im po piętach. - Jak się nazywasz? - Duncan. Ależ gorąco. Gorąco? Chłodny i przejmujący wiatr dął od strony gór i Ka ra nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś podał jej teraz serdak z owczych skór. - Jesteś chory? - spytała. - Oczywiście, że nie. Nigdy nie choruję. - A zatem ranny? - Antiochia. Domyśliła się, że wymienił nazwę jakiejś miejscowości. W okolicy jednak nie było wioski, która tak by się nazywała. - Gdzie zostałeś zraniony? - W ramię. Zaczęła obmacywać go doświadczonymi dłońmi, aż wresz cie wyczuła pod rękawem kubraka grubą warstwę opatrunku. Delikatnie nacisnęła. Jęknął. - Boli? - Nie. Z pewnością wydobrzeję. Tylko zostaw mnie samego. - Och, wy mężczyźni. Nigdy nie chcecie się przyznać do RS
cierpienia i słabości. — Mogła sobie pozwolić na nutę szyder stwa w głosie, gdyż dobrze orientowała się w tych sprawach. Dotknęła wierzchem dłoni policzka rycerza. -Masz wysoką go rączkę. Umrzesz, jeśli zostawię cię tutaj na pastwę losu. Nie stać cię nawet na wstanie o własnych siłach. Przetarł twarz dłonią. W szybko gęstniejącym mroku zoba czyła szerokie czoło, zapadnięte oczy, prosty nos i mocno zary sowaną brodę. - Nie potrzebuję i nie chcę pomocy. - To bardzo źle, Duncanie. Bardzo rzadko otrzymujemy to, czego byśmy pragnęli, ty zaś odrzucasz to, co ci dają. - Kara! - dobiegł jej uszu męski głos. Nadchodził Aindreas, dowódca nocnej straży. - Hob właśnie mi powiedział, że chłop cy polują na MacGorych, a ty znalazłaś tu jakiegoś rannego. Mogę ci w czymś pomóc? - Owszem. Kaź przynieść pochodnie i koce. Musimy też sklecić nosze, by go przenieść do wioski. - Nie. Nieznajomy próbował usiąść, lecz wystarczyło lekkie pchnięcie, by z powrotem opadł na ziemię. Tak dotrwali do przybycia ludzi z pochodniami. W jasnym świetle smolnych szczap Kara mogła dokładniej przypatrzyć się jego twarzy. - Bogowie! - wykrzyknęła. - Znasz go? - spytał Aindreas, wyszarpując krótki miecz i podchodząc do nieznajomego. Tylko że dla niej nie był to nieznajomy. - Schowaj broń - nakazała mu ostrym tonem. - Nie musi my się go obawiać. - Zatem kim on jest? - Człowiekiem, który nas ocali. - Doprawdy? - Aindreas pochylił się nad leżącym męż czyzną. Jego twarz zdradzała ciekawość i wewnętrzne porusze- RS
nie. - Czy to ten, którego zobaczyłaś w ogniu podczas majowe go święta Beltane? - Ten sam. - Opadła na kolana przy Duncanie. — Wybacz mi, że cię kopnęłam. Spoglądał na nich z dołu z wykrzywioną pogardliwie twarzą. - Poganie - rzekł ze wstrętem. Aindreas zesztywniał. - Nie radziłbym nazywać nas w ten sposób. - Pogańscy barbarzyńcy - powtórzył przez zaciśnięte zęby. - Precz z moich oczu. - Pomimo straszliwego osłabienia udało mu się jakoś dźwignąć na nogi. - Duncanie, pozwól udzielić sobie pomocy... Odtrącił rękę Kary. - Żadnej pomocy. - Odwrócił się, zachwiał, lecz w końcu ruszył w kierunku szczypiącego trawę konia. Zdołał jednak zro bić tylko kilka kroków. Gdyby nie Aindreas, który podskoczył i podparł go, zwaliłby się jak długi na ziemię. - Plugawi poganie - wymamrotał raz jeszcze. Aindreas przeniósł wzrok na Karę. - Dziwnie gada jak na kogoś, kto ma nas ocalić - zauważył. - Mimo to będzie naszym zbawcą. Moje wizje i proroctwa zawsze się sprawdzają. - Kara z godnością powstała z klęczek. Próbowała nie dać poznać po sobie, że czuje się wstrząśnięta brutalnymi słowami Duncana. - Pozostanie z nami, aby proroc two się spełniło. Duncan wciąż protestował, gdy kładziono go na nosze. Nie wróżyło to najlepiej na przyszłość. RS
ROZDZIAŁ DRUGI - Zdejmij mi więzy - rozkazał Duncan przez zaciśnięte zęby. - Nie czujesz się jeszcze na tyle dobrze, by wstać, a równo cześnie jesteś zbyt głupi na uświadomienie sobie tego - powie działa wesoło jego pogromczyni. - Dlatego pozostaniesz w wię zach. - Stała w pobliżu wąskiego otworu w ścianie, zastępują cego okno w niewielkiej izbie, dokąd ranny przyniesiony został przedwczoraj. Duncan niewiele zapamiętał z tamtego dnia. W jego umyśle zachowały się zamazane obrazy watahy wilków, płonących po chodni i odczucie niemożliwego pustynnego upału. Wszystko to było zwidami i majakami wywołanymi wysoką gorączką. Ale teraz czuł się zupełnie dobrze. - Już nie mam gorączki. - Dopiero od dzisiejszego ranka - odparła Kara, wyglądając na zewnątrz. - Wciąż jednak jesteś bardzo osłabiony i nie utrzy masz się na nogach. - To nie powód, by przywiązywać mnie do łóżka. - Nie krył irytacji. - Nie będę się sprzeciwiał ani uciekał. Odwróciła się i spojrzała w jego kierunku. Skąpana w pro mieniach zachodzącego słońca, przypominała pogańską bogin kę. Miała niesforne, rozczochrane włosy, spadające spienioną kaskadą na ramiona i niżej aż do pasa. W słonecznym świetle nabierały czerwonej barwy i przypominały dzikie wino jesienią. RS
Jej twarz była raczej egzotyczna niż piękna. Przyciągały wzrok żółtawe, kocie oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, prosty nos, pełne usta i podbródek, którego zarys znamionował upór i samowolę. Nawet jej imię brzmiało obco i barbarzyńsko. Dowiedział się z jej ust, że nazywa się Kara Guenna. Nie Mary czy Margaret, jak pewnie by ją ochrzcili chrześcijańscy rodzice, pamiętający o imionach świętych niewiast. A także nie Jean czy Janet, co też by brzmiało bardzo przyzwoicie. Janet, mój Boże, ta poganka różniła się od spokojnej i schludnej Janet jak dzień od nocy. Ka ra była nie tylko mroczna i egzotyczna, lecz nadto bezwstydna. Spódnica sięgała jej tylko do połowy łydek, odsłaniając mocne i kształtne nogi. Przyglądając się jej, Duncan czuł powrót gorączki, tyle że tym razem nie wywołała jej choroba, a pożądanie. Gdzieś głę boko w nim kiełkowało złe ziarno, którego kuzynowi Niallowi nie udało się wyplenić. Coś w tej dzikiej dziewczynie przema wiało do gorszych cech jego charakteru, które odziedziczył po matce. Zaciskając usta, naprężył wszystkie mięśnie, by zerwać sznury, którymi był przywiązany do łóżka. - Uwolnij mnie. - Wstaniesz, gdy tak zdecyduję. Duncan zobaczył czerwoną mgłę przed oczami i zaprzestał walki. - A więc jestem więźniem? - Jesteś rannym podróżnym, którym się opiekuję. - Jej głos miał głębokie gardłowe brzmienie. Zbliżając się ku niemu, uwo dzicielsko kołysała biodrami. Czując własną bezsilność, Duncan zamknął oczy. - Widzisz, wyczerpała cię nawet sprzeczka ze mną. Duncan uniósł powieki w chwili, gdy poganka stanęła przy jego łóżku. Teraz mógł wdychać jej zapach. Nie kwaśny odór RS
potu i koni, który powitałby z radością, tylko najprawdziwszą woń wrzosu. Marzył o zboczach pokrytych kwitnącym wrzo sem, gdy leżał w gorączce w lazarecie braci szpitalników. Wrzos kojarzył mu się z domem. A teraz było coś nieprzyzwoitego w tym zapachu, gdyż towarzyszyła mu słodka woń piżma, bijąca od tej dzikuski. - Nie jestem zmęczony - rzekł ostro. - Za to czuję się znie ważony faktem, że ty i twoi bracia w pogaństwie zasadziliście się na krzyżowca wracającego z Ziemi Świętej i nałożyliście nań pęta niewoli. - A kto to taki ten krzyżowiec? - spytała, siadając na brzegu łóżka. Owionął go jej zapach. Duncan jęknął. - Czy uraziłam cię w ramię? Zacisnął powieki i usta, po czym kiwnął głową. - Wybacz. Zrobiłam to niechcący. - Przeniosła się na stołek, na którym siedziała, gdy obudził się rankiem. - Kim jest krzy żowiec? - Nie słyszałaś o wyprawach krzyżowych do Ziemi Świętej? Przecząco potrząsnęła głową, co dało ten efekt, że jej włosy zachowały się niczym gałązki wierzbiny w podmuchu wiatru. Była tak blisko, że mógł widzieć cynamonowe piegi na jej nosie i policzkach oraz zielone plamki bursztynowych źrenic. Oczy czarownicy, pomyślał. To wiele tłumaczyło, lecz nie czyniło mniej trudnym położenia, w jakim się znalazł. - Krzyżowcy to rycerze, którzy niosą krzyż... - Niosą krzyż? - To taka figura retoryczna - odparł zniecierpliwiony. - My, krzyżowcy, dotykamy prawicą krzyża i przysięgamy na zbawie nie naszych dusz stawać w obronie chrześcijańskiej wiary oraz przepędzić niewiernych z Ziemi Świętej. - Och. - Jej twarz się wydłużyła. - Jesteś księdzem? RS
- A więc słyszałaś o religii chrześcijańskiej i jej kapłanach. Dobre przynajmniej i to. Wyprostowała się. - Pomimo zniewag, którymi nas obrzuciłeś, nie jesteśmy poganami. Po prostu pozostajemy wierni dawnym obrządkom. - Nie można być równocześnie poganinem i chrześcijaninem. - Ojciec Luthais nie ma nic przeciwko temu, więc dlaczego ty nas potępiasz? - To dobrze, że jest tu jakiś ksiądz - rzekł z ulgą. - Przy prowadź go do mnie. Chcę z nim porozmawiać. - Nie, ja... - W porządku, sam pójdę do niego. - Znów zaczął szarpać więzy. - On nie mieszka tu z nami, tylko w klasztorze w Kindo. Radzę ci, zaprzestań tej beznadziejnej walki. Poranisz sobie przeguby rąk, nic więcej. - Nie traktuj mnie jak dziecka. Odetchnął spazmatycznie, gdy dotknęła palcami jego przed ramienia. Odniósł wrażenie, że liznął go jęzor ognia. Utracił pa nowanie nad sobą i tylko dzięki okrywającemu go grubemu ko cowi jego zawstydzający stan nie stał się wiadomy wiedźmie, która była powodem tego wszystkiego. - Wiele w tobie uporu. Chcę ci tylko pomóc. - Zatem pozwól mi wsiąść na konia i odjechać stąd - rzekł ze złością. - Bez okazania odrobiny wdzięczności? Ojciec Luthais po ucza, że powinno się dziękować tym, którzy czynią nam dobro. Tak oto otrzymał lekcję obyczajności od pogańskiej dziew czyny. - Ależ bardzo wdzięczny ci jestem za uratowanie mnie przed... - Właściwie nie był do końca pewien, przed czym ura towali go ci poganie. RS
- Przed śmiercią z rąk MacGorych - dokończyła z uśmie chem. - Eoin wraz z druhami zabił czterech z tych podstępnych tchórzy, a całą resztę rozpędził po okolicznych wzgórzach. Duncan próbował wyobrazić sobie Janet, która zwykła mdleć na widok krwi, mówiącej z taką swobodą o morderczej i bezpardonowej walce. - Dziękuję zatem za wybawienie mnie z opresji. I za opie kę w chorobie. Jestem jednak oczekiwany w innym miejscu i nie mogę pozwolić sobie na żadną dalszą zwłokę. - Nagle z przerażeniem przypomniał sobie o sakiewce z klejnota mi. - Gdzie są moje rzeczy? - Niespokojnie rozejrzał się po izbie. - Tam - wskazała ręką na najdalszy kąt, gdzie jego miecz stał oparty o kamienną ścianę. - Nie jesteśmy rabusiami. - To się jeszcze okaże. Miałem przy pasie skórzaną sakiew kę, a w niej dokumenty i kilka złotych monet. Dziewczyna uśmiechnęła się i poderwała ze stołka. Po chwili trzymała już w ręku sakiewkę. - Oto ona. - Rozwiąż mi ręce. Muszę sprawdzić, czy nikt do niej nie zaglądał. Wykrzywiła się i przycisnęła sakiewkę do piersi. Przy okazji zauważył, że jej ukryty pod brzydką brązową suknią biust jest kształtny i pełny. - Nikt z nas nie sięgnąłby po twoją rzecz. - Dlaczego? Przecież nie mieliście wyrzutów sumienia, wiążąc mnie jak barana na rzeź. Westchnęła. - Zrobiliśmy to dla twojego dobra. Żebyś nie zrobił sobie krzywdy. - Staram się dbać o siebie, odkąd skończyłem dziesięć lat. Sam potrafię ocenić, co jest dla mnie dobre, a co złe. RS
Jej oczy napełniły się łzami. Przypominały teraz bursztyny wyjęte prosto z wody. - Nie masz rodziny - szepnęła. Nie chciał jej litości. - Mam dalekiego kuzyna. - I z pewnością on cię do siebie przygarnął. Tutaj w dolinie żyje mnóstwo sierot. To ci przeklęci MacGory pozbawili ich ro dziców. - Kuzyn Niall wziął mnie na wychowanie, zapewniając dach nad głową - rzekł sztywno. - Musiał wiele dla ciebie znaczyć. - Znów siedziała przy "im i ponownie czuł jej wrzosowo-piżmowy zapach. - Nie przejmuj się, teraz masz nas. - Delikatnie poklepała go po po liczku. Poczuł ucisk w piersiach. Jakie to wszystko wstrętne, po myślał. - Ale ja was nie chcę. Ból i zmieszanie odmalowały się na jej twarzy. Czy tej dziewczyny nic nie mogło powstrzymać? - Chodzi o coś innego. - Co masz na myśli? Zanim zdążyła odpowiedzieć, do izby wszedł starszy męż czyzna o twarzy przypominającej koszmarną maskę. Była to twarz poryta zmarszczkami, naznaczona ohydną blizną biegną cą od czoła do prawego ucha i zdeformowana przez zmiażdżony nos. Aż dziw, że oczy i usta przybysza były na swoim miejscu. - Fergie - wykrzyknęła dziewczyna, rzucając się witać męż czyznę, który uściskał ją z delikatnością niedźwiedzia. - Tak się za tobą stęskniłam. - Ująwszy jego twarz w obie dłonie, spo glądała na nią z miłością i przywiązaniem. Jak mogła, widząc to, co widziała, zdobyć się na taki uśmiech? - zdumiał się Duncan. Wstrząsnął nim widok tej twa- RS
rzy, mimo że napatrzył się w życiu na różne fizyczne okalecze nia i był pod tym względem zahartowany. - A ja stęskniłem się za tobą, dziewczyno. - Fergie pocało wał ją w czubek głowy, po czym, objąwszy ramieniem grubości konaru, podprowadził do łóżka. - Eoin powiedział mi, że przy prowadziłaś pod nasz dach jakiegoś zabłąkanego wędrowca. - Miał ochrypły i szorstki głos. - Nazywa się Duncan MacLellan. Duncan, to jest mój wuj Fergie, naczelnik klanu Gleanedinów. - Dlaczego jest skrępowany? - Ponieważ twoja krewna, panie, lubi się rządzić jak szara gęś, a jest tylko małą złośliwą wiedźmą - wybuchnął Duncan. Fergie odrzucił do tyłu posiwiałą głowę i wybuchnął ser decznym śmiechem. - Dobrze powiedziane. - Wytarł z oczu łzy. - Zrobiłam to dla jego dobra - tłumaczyła się Kara. - Zawsze tak mówią, gdy chcą uzyskać od mężczyzny coś, czego on nie chce im dać. - Fergie mrugnął porozumiewawczo. Wyczuwając sprzymierzeńca, Duncan spojrzał mu prosto w oczy. Na blizny wolał nie patrzeć. - Związała mnie i wlała do gardła jakąś gorzką truciznę. - To pewnie jeden z jej uzdrawiających eliksirów. - Czasem poręcznie jest mieć w pobliżu czarownicę - do dała Kara, nie zdradzając śladu obrazy. Do licha, czyżby naprawdę była czarownicą? - pomyślał Duncan. - Zdążyłem już podziękować jej za wyleczenie z gorączki. Ale teraz muszę odjechać. - To sierota, Fergie, bez domu i bez rodziny. Duncan nie omieszkał zauważyć, że zwracała się do swego wuja w poufały sposób. Honor, którego kuzyn Niall mu od mówił RS
- Mój kuzyn mnie oczekuje - skłamał. Jak na człowieka, który dotąd umiarkowanie grzeszył, poczynał dziś sobie dość nierozważnie. - Jego kuzyn jest mu niechętny - rzekła Kara. Duncan wytrzeszczył oczy. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. Fergie potarł sękatą ręką bliznę na czole. - Z radością witamy w naszej wiosce kogoś, kto potrafi wła dać mieczem. - Nie będę dla was walczył - upierał się Duncan. - Będzie - rzekła Kara, dotykając ręki starca. - To właśnie jego zobaczyłam w płomieniu ogniska podczas majowych świąt Beltane. Fergie spoważniał. Obrzucił Duncana zaciekawionym spo jrzeniem. - Jesteś tego pewną dziewczyno? Kara skinęła głową na znak potwierdzenia. - Miał na sobie metalową koszulę i nosił długi sztylet. - Wskazała na stojący w kącie miecz. Duncan nie wytrzymał. Ryknął na cały głos: - Nie wiem, za kogo mnie bierzecie, ale... - Jesteś tym, którego bogowie przywiedli do tej doliny, żeby nas ocalił - powiedziała. Puchły już mu uszy od tych wszystkich bluźnierstw. - Bzdura i kłamstwo. Wy wszyscy jesteście szaleni. Opętani przez fałszywych bogów. Jeśli zaraz mnie nie puścicie, to... - Jesteś pewna, że to on? - ponownie spytał Fergie. - Czy kiedykolwiek się pomyliłam? Moje wizje zawsze się sprawdzają. Wizje. Święta Matko, miej litość nad tymi ludźmi. Serce Duncana biło jak młotem. RS
- Taplacie się w błocie pogaństwa. - Nie wydaje się, żeby nas lubił - zauważył zamyślony Fer- gie. - Tym trudniej wyobrazić sobie, że nam pomoże. - A jednak stanie po naszej stronie - zapewniła go Kara. - Nie liczcie na to. - Duncan kipiał z gniewu i złości. - Zostaw to mnie, Fergie. - Wspięła się na pałce i pocało wała olbrzyma w zeszpecony blizną policzek. - Udało się po lowanie? - Upolowaliśmy dwa jelenie. Pod i inni sprawiają je właś nie na majdanie. Powinienem mieć ich na oku, by czegoś nie spartaczyli, lecz jeśli chcesz, żebym został. - Nie. Przyniosę mu kolację, a potem możemy omówić pewne sprawy. - Uśmiechnęła się. - Mężczyznom łatwiej się myśli przy pełnych żołądkach. Fergie rzucił okiem na Duncana, po czym wzruszył ramio nami. - Nigdy jeszcze dotąd nas nie zawiodłaś. - Poklepał dziew czynę po ramieniu i opuścił izbę. Kara odwróciła się ku Duncanowi. Miała rozjaśnioną uśmie chem twarz. - Na kolację będzie duszony królik z cebulą. Niebawem na sycisz głód. - Nie zostanę tu, choćbyś karmiła mnie kaszą manną z nieba - Nie wiem, co to za potrawa, ale wiem, że zostaniesz. - Nie zmusisz rnnie do niczego - rzekł ze złością. - Jeszcze zobaczymy - odparła Kara. Wyszła z izby kro kiem tak dumnym jak koronowana władczyni, kołysząc biodra mi i szeleszcząc spódnicą. Pomimo że roznosiła go wściekłość, Duncan ze wstydem za uważył, że pewna część jego ciała reaguje w sposób typowy. Przeklął własną słabość, a zaraz potem niewiasty w ogólności. Próbował skupić całą uwagę na więzach. Jedną z metod wycho- RS
wawczych kuzyna Nialla było krępowanie go i wrzucanie do ciemnego lochu. Duncan we wczesnej młodości nauczył się roz- supływać węzły. Był zdecydowany uciec, zanim dziewczyna wróci z posił kiem. Czyżby popełniła błąd? Czyżby Duncan nie był tym przy słanym przez bogów wybawcą? - zastanawiała się Kara. Kiedy miała widzenie, nie wydawał się aż tak ogromny ani taki zły. Uśmiechał się do niej i spoglądał życzliwie, a nie tak ponuro jak dzisiaj. Natomiast srebrzysta metalowa koszula i długie czarne włosy pasowały do tamtego obrazu. Nie mogła się również mylić, jeśli chodzi o twarz. Te same oczy osamot nionego dziecka i te z gruba ciosane rysy wojownika. W oczach czaił się smutek pomieszany z cierpieniem, natomiast musku larne ciało emanowało męskością. Kara stawała się kobietą i czuła jak kobieta. Nie była dotąd związana z żadnym mężczyzną. Och, śmiała się i przekomarzała z wieloma młodzikami z klanu, a także trze potała rzęsami, naśladując w tym swoją przyjaciółkę Brighde. Nigdy jednak nie dbała o to, co myślą o niej mężczyźni. Do dzisiaj. Dziś zamartwiała się tym, że Duncan jej niena widzi. Skąd ta jego nienawiść? Zaryzykowała życie, aby ocalić mu skórę, pielęgnowała go przez dwie doby, a on nazwał ją pogan ką i czarownicą, a nawet wiedźmą, jakby była dotknięta klątwą. Czy był naprawdę tym oczekiwanym rycerzem? Kara wlepiła oczy w ogień buzujący na palenisku w kuchni. Widziała tylko tańczące płomienie. - A więc jesteś - rzekł Czarny Rolly, podając jej tacę, a na niej miskę z apetycznie pachnącym duszonym mięsem, ciemny chleb i kufel piwa. - Jeśli to zje, może dostać dokładkę. RS
Duża taca wydawała się mała w jego dłoniach wojownika. Strzaskał sobie kości nogi tego samego dnia, kiedy Fergie o ma ło co nie stracił oka. Kara zaopiekowała się rannymi bez wię kszej nadziei, że przeżyją. Byli jednak silni i pełni woli życia. Dla Rolly'ego jednak skończyła się wojaczka. Znalazł sobie in ne zajęcie, takie, jakie lubił. Odtąd od rana do wieczora prze bywał w kuchni, piekąc i gotując. - Pachnie, że aż ślinka cieknie, ale nie zdziw się, jeśli nie zje wszystkiego. Dopiero wraca do zdrowia. - Mógł również odmówić jedzenia tylko z tego powodu, że był na nią wściekły. Musiała nastawić go do siebie życzliwie. Jak mieli pokonać licznych MacGorych, jeśli wybawca odmawiał przyjęcia wy znaczonej mu roli? Wzięła tacę, po czym zawahała się. W czasach swojej mło dości Rolly często zapuszczał się na pogranicze i walczył prze ciwko Anglikom. Bywał nawet na królewskim dworze w Edyn burgu i znał trochę świata. Na pewno więc potrafi odpowiedzieć jej na to pytanie. - Rolly, wiesz, kim jest krzyżowiec? Starzec oparł się ułomnym biodrem o stół. - Wiem, dziewczyno. To rycerz, który zaprzysiągł wyzwolić Jeruzalem spod pogańskiego panowania. - Czy to bardzo źli ludzie, ci poganie? - Gorsi od MacGorych. Nie wierzą w Boga. - Och. - I wycinają serca tym, którzy przyznają się do takiej wiary. Kara gwałtownie wciągnęła do płuc powietrze. - To jacyś dzicy ludzie. On został ranny w walce z nimi. - Rycerz Duncan? Kiwnęła głową. - To dziwny człowiek, pełen dumy i gniewu. Będąc słaby, niczym dopiero co narodzony źrebak, odrzuca wszelką pomoc. RS