kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 866 195
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 338

Barclay Suzanne - Najpiękniejszy klejnot

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :562.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barclay Suzanne - Najpiękniejszy klejnot .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARCLAY SUZANNE
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Najpiękniejszy klejnot Suzanne Barclay Magia Bożego Narodzenia

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wybrzeże Szkocji, październik 1192 roku Lodowate strumienie deszczu lały się z zachmurzonego nieba. Duncan MacLellan nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy takiej ogromnej przyjemności. Stojąc na dziobie niewielkiego żaglowca, kierował twarz wprost pod strugi deszczu. W pew­ nym momencie westchnął i powiedział: - Nie ma niczego lepszego od poczciwego szkockiego desz­ czu po tych latach spędzonych na piaszczystych pogańskich pu­ styniach: - Na brodę Pana Boga, od tego zimna zadek przymarza mi do ławki - poskarżył się Angus MacDougal. - Angus - upomniał go Duncan. Rycerz żachnął się. - Jestem pewien, że Bóg zrozumie okoliczności, które pchnęły mnie do wzywania imienia Jego nadaremno. Niech za­ mienię się w kaczkę, jeśli nie jesteś najbardziej bogobojny ze znanych mi dwunożnych istot. - To właśnie dzięki bojaźni Bożej udało mi się przetrwać te trzy lata wśród niewiernych. - A także dzięki nieugiętej woli powrotu do Janet Leslie i poproszenia jej o rękę, dodał natych­ miast w myślach. Tak więc własna odwaga i przemyślność, a także wsparcie Najwyższego sprawiły, że był już u końca RS

długiej podróży i niemal o krok od spełnienia się najgorętszych pragnień. - Tym bardziej szkoda tych, którzy broniąc krzyża, grzeszy­ li zapomnieniem o Bogu - przyłączył się do rozmowy ojciec Simon, który nadszedł od strony rufy. W odróżnieniu od dwóch rosłych rycerzy był mizernej postury, a spalona południowym słońcem łysina jego tonsury wciąż obłaziła ze skóry. - Gdyby nie ich przewrotność, nasza wyprawa nie zakończyłaby się tak straszliwym fiaskiem. - Nie przegraliśmy - obruszył się Angus. - Królowi Ryszar­ dowi udało się zawrzeć rozejm z tym obrzydliwym Saladynem, gwarantujący chrześcijańskim pielgrzymom swobodne korzys­ tanie z portów. - A jednak koszty po obu stronach okazały się zbyt wysokie - rzekł Duncan. Wspomnienie przerażającej masakry w Akrze oraz wycięcie w pień arabskich zakładników na rozkaz chrześ­ cijańskiego króla Ryszarda wciąż go oburzało. Nie było żadne­ go usprawiedliwienia dla takiej nieokiełznanej dzikości. Ludzie honoru nie sieką mieczami bezbronnego tłumu. - Znów zaczynasz gadać od rzeczy, Duncan - zauważył An­ gus. Spojrzał na bandaże widoczne pod kolczugą i kubrakiem Duncana. - Czy czasami nie otworzyły ci się rany? - Nie ma obawy, druhu, już prawie nie czuję bólu. - Pogań­ ski kindżał o mało co nie odciął mu ręki wraz z barkiem. Trosk­ liwa opieka w lazarecie prowadzonym przez rycerzy spod znaku świętego Jana z Jerozolimy uratowała mu ramię. - Szpitalnicy chcieli, byś poleżał dłużej przynajmniej o ty­ dzień, i tak powinieneś był zrobić - rzekł Angus. - Jesteś bez ikry i oklapnięty jak żagle tej łajby, którą płyniemy do domu. Ledwie trzymasz się na nogach. - Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. - Było to kłamstwo i Duncan przyrzekł sobie w duchu wyznać je na spowiedzi, gdy RS

tylko przybędzie do Threave Castle. - Jeśli się słaniam, to z powodu kołysania się statku, a nie na skutek osłabienia czy gorączki. Gdy znów zobaczę Janet i pobierzemy się, zapomnę, że kiedykolwiek byłem ranny. Prawdę mówiąc, gdy dowiedzia­ łem się, że wy dwaj wsiadacie na statek, taka opanowała mnie tęsknota za Szkocją, że nie wytrzymałbym w Ziemi Świętej ani dnia dłużej. - Instynktownie dotknął sakiewki ukrytej pod tuni­ ką sięgającą do połowy uda. Wypchana była szlachetnymi ka­ mieniami. Templariusze zapłacili mu za rozliczne łupy, które zdobył w walkach. Klejnoty łatwiej po prostu było przewieźć. Angus podrapał się po zarośniętym policzku. - Mam nadzieję, że pani twego serca doceni ryzyko, na jakie się narażałeś, by wrócić do niej jako bogaty człowiek. - Bądź tego pewien. - Duncan spojrzał w kierunku lądu. Mgła i deszcz przesłaniały port Carlisle. Gdy przed trzema laty wyruszał stąd w daleką podróż, widział z pokładu żaglowca ja­ kieś nędzne chałupiny i labirynt doków, lecz obraz ten zatarł mu się częściowo w pamięci. Natomiast drogę łączącą port z Threave Castle pamiętał tak dobrze, jakby jechał nią wczoraj. A Janet pojawiała się przed oczyma jego duszy jak żywa. - Najważniej­ sze, że jej ojciec da nam swoje błogosławieństwo. - Trzy lata rozłąki to topiel, w której utonęła niejedna nie­ wieścia wierność. Skąd wiesz, że twoja bogdanka nie znalazła już innego? - Ponieważ przyrzekliśmy sobie, że wytrwamy w rozłące. Wśród licznych przymiotów Janet jest również stałość. Nawet jej ojciec musi uszanować naszą przysięgę, gdyż ślubowaliśmy na święte relikwie. - Ludzie nie szanują własnych przysiąg, a co dopiero cudze - zauważył Angus. - Niall Leslie do nich nie należy. - Pan na zamku Threave, daleki krewny ze strony ojca, mimo licznych wad był słownym RS

człowiekiem. - Nawet gdyby oceniał mnie bardzo nisko, to i tak Janet jest jego czwartą i ostatnią już córką. Przyrzekł swej żo­ nie, gdy leżała na łożu śmierci, że Janet sama wybierze męża. Wybrała mnie. Fakt, że niewiasta tak doskonała jak Janet pokochała ko­ goś tak mało znaczącego jak on, wciąż budził jego nabożną cześć. — Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł Angus. - Ina­ czej te trzy lata celibatu poszłyby na marne. - Powiedziała, że będzie na mnie czekać. Czymże jest to drobne wyrzeczenie, o którym wspomniałeś, jeśli w zamian zdobędę szczęście? - Jak dla kogo drobne. Mężczyźni mają swoje potrzeby. A może w ogóle nie widziałeś tych czarnookich wschodnich piękności, o które ocierałeś się każdego dnia? - Poganki są jak powietrze w oczach chrześcijańskiego ry­ cerza. Duncan wykrzywił wargi. Wielu krzyżowców padło ofiarą ciemnowłosych egzotycznych kobiet o namiętnych spojrzeniach i kołyszących się biodrach. W Duncanie również budziła się żą­ dza, kiedy na nie patrzył, lecz nie poddał się jej i nie uległ. A te­ raz był ciekaw wyrazu twarzy kuzyna Nialla, kiedy będzie oglą­ dał skarb, który on, Duncan, zgromadził podczas trzech lat cięż­ kich walk. Nie, kuzyn Niall nie nazwie go już więcej nicponiem i dar­ mozjadem. Duncan stanie bowiem przed nim z krzyżem krzy­ żowców na piersi i z garścią najwspanialszych klejnotów. Statek skierował się dziobem ku skalistemu wybrzeżu. Zało­ ga zaczęła skracać żagle i manewrować sterem. Przybili i zrzu­ cili kotwicę. Gdy Duncan poczuł twardy grunt pod stopami, no­ gi się pod nim ugięły. Angus podparł go ramieniem. RS

- Dotarliśmy i każdy może ruszać w dalszą drogę, lecz ty chyba najlepiej zrobisz, zatrzymując się na jakiś czas w gospo­ dzie, by podreperować zdrowie i nabrać sił. Ojciec Simon podparł Duncana z drugiej strony. - Mogę zostać razem z tobą. Nic się nie stanie, gdy zjawię się w opactwie kilka dni później. - Nie, szlachetni druhowie. Duncan wyprostował się i delikatnie uwolnił z opiekuńczych rąk przyjaciół. Nienawidził tej swojej słabości, nie cierpiał pro­ sić innych o pomoc. Zwykł polegać wyłącznie na sobie, choć nie wiodło mu się dotąd najlepiej, a często nawet całkiem źle. Było tak od dnia, w którym stracił matkę i zaopiekował się nim kuzyn Niall, czyniąc to zresztą z widoczną niechęcią. „To mój chrześcijański obowiązek" - oświadczył, zaprasza­ jąc chłopca do swego domu, nie krył jednak, że bierze sobie kłopot na głowę. Widział w Duncanie istotę obciążoną dzie­ dzicznie, prawie trędowatego. A w dodatku jego ukochana córka ujmowała się jeszcze za tym przybłędą. Tak, kuzyn Niall sta­ nowczo nie przepadał za swym podopiecznym. - Nic mi nie będzie, Angus - rzekł Duncan. - Mam dość pieniędzy, by kupić sobie konia i nową ciepłą pelerynę w miej­ sce tych łachów. - W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać - rzekł ojciec Si­ mon. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj mi znać, a ja bezzwłocznie przybędę. - Na mnie też możesz liczyć - dorzucił Angus. Duncan kiwnął głową, wiedząc przy tym, że nie zwróci się do nich o pomoc. Wiele razem przeszli w ciągu minionych trzech lat i nigdy go nie zawiedli, wolał jednak liczyć na własne siły. Taką po prostu miał naturę. Pożegnali się i rozstali tuż za miastem, zaś Duncan, ściskając ich prawice, myślał tylko o tym, że za tydzień będzie się grzał RS

w gorących promieniach miłości Janet i patrzył, jak jej ojciec stara się być dla niego miły i uprzejmy. Gorączka wróciła dwa dni później, podstępnie i znienacka. Z początku podejrzewał, że to pogoda płataniu takie figle, zrzu­ cił więc wierzchnie okrycie, wystawiając ciało na podmuchy północnego wiatru. Myślami był przy Janet i tamtym dniu przed trzema laty, gdy się żegnali. Jak ślicznie wtedy wyglądała, nie­ winna i pogodna niczym madonna. Miała na sobie niebieską suknię, która harmonizowała z kolorem jej oczu. Tylko że te jej przecudne oczy były wtedy czerwone od płaczu, choć starała się uśmiechać. Słodka Janet, ukojenie jego duszy, cała jego nadzieja i wsparcie. Nigdy nie powiedziała mu przykrego słowa, zawsze była dla niego serdeczna i przyjacielska. Niebawem stanie się jego ukochaną żoną. Połączy ich miłość wsparta na wzajemnym zrozumieniu. Przeżyją życie bez kłótni i nieporozumień. Jako małżeńskie stadło będą stanowili przeciwieństwo jego rodzi­ ców, którzy wciąż toczyli ze sobą boje i ciskali sobie w twarz uwłaczające obelgi. Teren zaczął wznosić się i falować. Duncan poczuł, że ma kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Było mu równie gorąco jak tam, w Ziemi Świętej, pod murami Jerozolimy. Być może śnił tylko o tym, że wrócił i znajduje się w Szkocji. Zaniepokojony, podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy. Zobaczył zielone wzgórza, a dalej, na tle nieba, ostre górskie szczyty. To musiała być Szkocja, gdyż żaden inny kraj nie jest tak soczyście zielony. Potem ujrzał strumień, właściwie rzeczuł­ kę płynącą wartko po kamieniach w pobliżu drogi. Gdyby tak, pomyślał, zatrzymać się na moment i opryskać twarz chłodną wodą, na pewno poczułby się lepiej. Ściągnął wodze i zsunął się z wierzchowca. Kolana ugięły się pod nim, lecz teraz nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby RS

go podtrzymać. Chwycił się strzemiona i poczuł szarpiący ból w zranionym ramieniu. Jęknął i zacisnął zęby. Odczekał, aż świat przestanie wirować, po czym dowlókł się do rzeki. Nabrał w obie dłonie wody i opryskał nią rozpaloną twarz. Woda była chłodna. Równie chłodna jak tamten pospieszny pocałunek, który ofiarował Janet, wyruszając na wyprawę krzy­ żową. Nagle poprzez szum wody przedarło się niskie zwierzęce wycie. Psy, pomyślał leniwie, zbyt osłabiony, by czymkolwiek się przejmować. Wtem jakiś ruch przykuł jego wzrok. Spomiędzy drzew wy­ łoniło się kilkanaście ni to dwunożnych, ni to czworonożnych kształtów. To musiały być psy myśliwskie kuzyna Nialla, które wybiegły mu na spotkanie. Wyciągnął ramiona i czekał, a tym­ czasem zwierzęta niespiesznie się doń zbliżały. Gdy znajdowały się od niego w odległości kilkunastu me­ trów, zrozumiał swoją pomyłkę. To nie były psy, tylko wilki! Próbował dźwignąć się na nogi, lecz poślizgnął się i runął na wznak. Uderzył głową o coś twardego i w tym momencie stracił przytomność. Wilki! Kara Gleanedin zatrzymała się i natężyła słuch. Słońce skryło się już do połowy za górskim masywem, ota­ czającym dolinę ze wszystkich stron. Strome, nieprzyjazne zbo­ cza nie dawały tu przystępu z zewnątrz, lecz od strony długiej doliny nabierały łagodności, zmieniając się w bujne, falujące pa­ górki. Edin Valley od pokoleń zamieszkiwał ród, który był jej ro­ dzinnym klanem. Kara znajdowała się teraz na przełęczy, skąd mogła widzieć całą okolicę. RS

Drzewa rzucały długie cienie. Jedynymi ruchomymi punkta­ mi byli członkowie klanu Gleanedin, którzy wśród żartów i śmiechów znosili drewno na święto Samhuinn. Od dzisiaj przez trzy noce z rzędu miały płonąć wielkie ogniska. - Co to takiego? - Eoin wyszarpnął zza pasa długi nóż. - Wilki. - W dolinie? - W gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic dziwnego. Urwiste zbocza broniły tu przystępu obcym ludziom, lecz pojedyncze wilki zapiszczały się do Edin, zwabione owca­ mi pasącymi się na trawiastych stokach. - Nie jestem pewna. - Kara spojrzała w płomień niewiel­ kiego ogniska palącego się nieopodal szałasu, w którym straż­ nicy mogli się chronić przed deszczem i wiatrem. Jej niezwykły dar widzenia rzeczy niewidzialnych był całkiem niezależny od jej woli. Momenty jasnowidzenia pojawiały się równie nagle, jak znikały. Tym razem ujrzała w płomieniach obraz wilczej wa­ tahy przemykającej się przez łąkę ku rzece. Łupem i zdobyczą drapieżników... Kara wytężyła wzrok, pragnąc lepiej widzieć. Wreszcie ob­ raz stał się wyraźniejszy. Jakiś człowiek leżał na brzuchu na brzegu rzeki, która wypływała z doliny. Promienie zachodzące­ go słońca odbijały się od metalowej kolczugi. Nie miał na gło­ wie szyszaka, a jego czarne włosy lepiły się do czaszki. Próbo­ wał wstać, lecz pośliznął się i uderzywszy głową o kamień, znieruchomiał. Wilki zawyły z uciechy. Ich twarze... Twarze? - To nie wilki! - wykrzyknęła Kara. - To MacGory w wil­ czych skórach! - Poderwała się i puściła biegiem po zboczu. Postrzępiona u dołu gruba wełniana spódnica plątała się wokół jej bosych nóg. Dopadła przywiązanych do drzewa koni. Eoin dołączył po chwili. RS

- Miałaś widzenie? - spytał. - Tak. Jakiś człowiek leży nad rzeką. Jest chory albo ranny. Nie rusza się. - Wskoczyła na swego niewielkiego włochatego konika. - Podkradają się do niego MacGory. Eoin chwycił ją za rękę. - To może być pułapka. - Może być. - Klan MacGorych już od dawna próbował ich podbić, lecz otoczeni górami, niczym naturalnym murem fortecz- nym, skutecznie odpierali ataki. - On nie jest w zmowie z nimi. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - Trudno jej było wytłumaczyć tajemnicę swych niezwykłych zdolności. Zresztą wszystkie niewiasty z jej rodu były pod jakimś względem wyjątkowe. - Pospieszmy się. Trzeba skrzyknąć mężczyzn. - Poczekaj! - Nie mamy ani chwili do stracenia. - Kara zawróciła ku przełęczy, za nią zaś ruszył Eoin i przywołani umówionym ha­ słem inni strażnicy. Z duszą na ramieniu zanurzyła się w ciemny, wydrążony w skale tunel, który stanowił jedyne połączenie doliny ze światem zewnętrznym. Krótki szaleńczy cwał i wypadła na szczyt urwis­ tego wzgórza, u podnóża którego płynęła rzeka. Spojrzała w dół na przeciwległy brzeg. Zobaczyła srebrzysty odblask kolczugi. - Leży tam! Stąd widać go bardzo dobrze! - Ścisnęła pięta­ mi boki konia, kierując go na wąską spadzistą ścieżkę. Posypała się lawina drobnych kamieni. Bród był w pobliżu. Wparła konia w wodę dokładnie w chwili, gdy MacGory puścili się biegiem. Wilcze skóry powiewały im na plecach. Z każdą chwilą byli bli­ żej leżącej na ziemi postaci. Za późno. Tamci będą pierwsi, choćby nawet ostrogami, a nie gołymi piętami bodła boki swojego wierzchowca. RS

Nagle usłyszała świst wypuszczonej z łuku strzały. Biegnący na przedzie MacGory zwalił się na ziemię z przeszytym gard­ łem. Pozostali zatrzymali się i spojrzeli za siebie. Zobaczyli Ka­ rę i mężczyzn z jej klanu. Wahali się ledwie chwilę. Z okrzy­ kiem wojennym na ustach rzucili się na Gleanedinów, którzy nie pozostali im dłużni i również wydali wojenny okrzyk. Eoin zwrócił się do Kary: - Zaopiekuj się tym swoim wędrowcem, a my tymczasem posiekamy na kawałki te.,. - Przekleństwo, jakie nastąpiło po ostatnim słowie, zagłuszone zostało tętentem kopyt oraz coraz bardziej przeraźliwym wyciem Gleanedinów, pałających żądzą zemsty na MacGorych za ich napad sprzed pół roku i okalecze­ nie naczelnika klanu. Kara zmówiła krótką modlitwę za ich zwycięstwo, po czym pogalopowała w kierunku leżącego na ziemi mężczyzny. Może to pułapka? A może zemdlał ze strachu przed wilkami? Ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia. - Możesz już wstać. Te wilki to tylko banda śmierdzących MacGorych. Eoin się już nimi zajął. Nie odpowiedział, trąciła go więc bosą stopą w biodro. Nie­ znajomy ani drgnął. - Niech cię licho. Ależ z ciebie kawał chłopa - orzekła, oce­ niając jego wzrost na ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, co równało się przy jego potężnej budowie około dziewięćdziesię­ ciu kilogramom wagi. Być może stracił przytomność na skutek uderzenia głową o kamień, pomyślała. Przykucnęła i ostrożnie dotknęła dłonią jego szyi. Wyczuła bijący puls. Nieznajomy żył. Nagle stało się coś dziwnego. Jak­ by jej palce oblazły mrówki. Gwałtownie cofnęła rękę. - Co za licho? Czarnowłosy rycerz wciąż się nie ruszał. Spojrzała na swoją RS

dłoń. Przecież nie wyobraziła sobie tego mrowienia. Potrząsnęła głową. Zresztą mniejsza z tym. Trzeba go stąd zabrać, a sama temu nie podoła. - Słyszysz mnie? Odezwij się. - Uderzyła go pięścią w ple­ cy. Wyczuła zimne ogniwa kolczugi. Co za osobliwy ubiór! Po­ nowiła uderzenie, wkładając w nie tym razem trochę więcej siły. - Och! Próbujesz mnie zabić? - Odwrócił się na wznak, ra­ mieniem osłaniając twarz. - Nie, próbuję się tylko przekonać, czy żyjesz. - Rwąc moje ciało rozpalonymi obcęgami i pozostawiając wilkom na pożarcie? - To nie wilki, tylko tchórzliwe kundle. - Zdążyła już za­ uważyć, że MacGory czmychają w kierunku lasu, zaś Eoin wraz z wojownikami depcze im po piętach. - Jak się nazywasz? - Duncan. Ależ gorąco. Gorąco? Chłodny i przejmujący wiatr dął od strony gór i Ka­ ra nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś podał jej teraz serdak z owczych skór. - Jesteś chory? - spytała. - Oczywiście, że nie. Nigdy nie choruję. - A zatem ranny? - Antiochia. Domyśliła się, że wymienił nazwę jakiejś miejscowości. W okolicy jednak nie było wioski, która tak by się nazywała. - Gdzie zostałeś zraniony? - W ramię. Zaczęła obmacywać go doświadczonymi dłońmi, aż wresz­ cie wyczuła pod rękawem kubraka grubą warstwę opatrunku. Delikatnie nacisnęła. Jęknął. - Boli? - Nie. Z pewnością wydobrzeję. Tylko zostaw mnie samego. - Och, wy mężczyźni. Nigdy nie chcecie się przyznać do RS

cierpienia i słabości. — Mogła sobie pozwolić na nutę szyder­ stwa w głosie, gdyż dobrze orientowała się w tych sprawach. Dotknęła wierzchem dłoni policzka rycerza. -Masz wysoką go­ rączkę. Umrzesz, jeśli zostawię cię tutaj na pastwę losu. Nie stać cię nawet na wstanie o własnych siłach. Przetarł twarz dłonią. W szybko gęstniejącym mroku zoba­ czyła szerokie czoło, zapadnięte oczy, prosty nos i mocno zary­ sowaną brodę. - Nie potrzebuję i nie chcę pomocy. - To bardzo źle, Duncanie. Bardzo rzadko otrzymujemy to, czego byśmy pragnęli, ty zaś odrzucasz to, co ci dają. - Kara! - dobiegł jej uszu męski głos. Nadchodził Aindreas, dowódca nocnej straży. - Hob właśnie mi powiedział, że chłop­ cy polują na MacGorych, a ty znalazłaś tu jakiegoś rannego. Mogę ci w czymś pomóc? - Owszem. Kaź przynieść pochodnie i koce. Musimy też sklecić nosze, by go przenieść do wioski. - Nie. Nieznajomy próbował usiąść, lecz wystarczyło lekkie pchnięcie, by z powrotem opadł na ziemię. Tak dotrwali do przybycia ludzi z pochodniami. W jasnym świetle smolnych szczap Kara mogła dokładniej przypatrzyć się jego twarzy. - Bogowie! - wykrzyknęła. - Znasz go? - spytał Aindreas, wyszarpując krótki miecz i podchodząc do nieznajomego. Tylko że dla niej nie był to nieznajomy. - Schowaj broń - nakazała mu ostrym tonem. - Nie musi­ my się go obawiać. - Zatem kim on jest? - Człowiekiem, który nas ocali. - Doprawdy? - Aindreas pochylił się nad leżącym męż­ czyzną. Jego twarz zdradzała ciekawość i wewnętrzne porusze- RS

nie. - Czy to ten, którego zobaczyłaś w ogniu podczas majowe­ go święta Beltane? - Ten sam. - Opadła na kolana przy Duncanie. — Wybacz mi, że cię kopnęłam. Spoglądał na nich z dołu z wykrzywioną pogardliwie twarzą. - Poganie - rzekł ze wstrętem. Aindreas zesztywniał. - Nie radziłbym nazywać nas w ten sposób. - Pogańscy barbarzyńcy - powtórzył przez zaciśnięte zęby. - Precz z moich oczu. - Pomimo straszliwego osłabienia udało mu się jakoś dźwignąć na nogi. - Duncanie, pozwól udzielić sobie pomocy... Odtrącił rękę Kary. - Żadnej pomocy. - Odwrócił się, zachwiał, lecz w końcu ruszył w kierunku szczypiącego trawę konia. Zdołał jednak zro­ bić tylko kilka kroków. Gdyby nie Aindreas, który podskoczył i podparł go, zwaliłby się jak długi na ziemię. - Plugawi poganie - wymamrotał raz jeszcze. Aindreas przeniósł wzrok na Karę. - Dziwnie gada jak na kogoś, kto ma nas ocalić - zauważył. - Mimo to będzie naszym zbawcą. Moje wizje i proroctwa zawsze się sprawdzają. - Kara z godnością powstała z klęczek. Próbowała nie dać poznać po sobie, że czuje się wstrząśnięta brutalnymi słowami Duncana. - Pozostanie z nami, aby proroc­ two się spełniło. Duncan wciąż protestował, gdy kładziono go na nosze. Nie wróżyło to najlepiej na przyszłość. RS

ROZDZIAŁ DRUGI - Zdejmij mi więzy - rozkazał Duncan przez zaciśnięte zęby. - Nie czujesz się jeszcze na tyle dobrze, by wstać, a równo­ cześnie jesteś zbyt głupi na uświadomienie sobie tego - powie­ działa wesoło jego pogromczyni. - Dlatego pozostaniesz w wię­ zach. - Stała w pobliżu wąskiego otworu w ścianie, zastępują­ cego okno w niewielkiej izbie, dokąd ranny przyniesiony został przedwczoraj. Duncan niewiele zapamiętał z tamtego dnia. W jego umyśle zachowały się zamazane obrazy watahy wilków, płonących po­ chodni i odczucie niemożliwego pustynnego upału. Wszystko to było zwidami i majakami wywołanymi wysoką gorączką. Ale teraz czuł się zupełnie dobrze. - Już nie mam gorączki. - Dopiero od dzisiejszego ranka - odparła Kara, wyglądając na zewnątrz. - Wciąż jednak jesteś bardzo osłabiony i nie utrzy­ masz się na nogach. - To nie powód, by przywiązywać mnie do łóżka. - Nie krył irytacji. - Nie będę się sprzeciwiał ani uciekał. Odwróciła się i spojrzała w jego kierunku. Skąpana w pro­ mieniach zachodzącego słońca, przypominała pogańską bogin­ kę. Miała niesforne, rozczochrane włosy, spadające spienioną kaskadą na ramiona i niżej aż do pasa. W słonecznym świetle nabierały czerwonej barwy i przypominały dzikie wino jesienią. RS

Jej twarz była raczej egzotyczna niż piękna. Przyciągały wzrok żółtawe, kocie oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, prosty nos, pełne usta i podbródek, którego zarys znamionował upór i samowolę. Nawet jej imię brzmiało obco i barbarzyńsko. Dowiedział się z jej ust, że nazywa się Kara Guenna. Nie Mary czy Margaret, jak pewnie by ją ochrzcili chrześcijańscy rodzice, pamiętający o imionach świętych niewiast. A także nie Jean czy Janet, co też by brzmiało bardzo przyzwoicie. Janet, mój Boże, ta poganka różniła się od spokojnej i schludnej Janet jak dzień od nocy. Ka­ ra była nie tylko mroczna i egzotyczna, lecz nadto bezwstydna. Spódnica sięgała jej tylko do połowy łydek, odsłaniając mocne i kształtne nogi. Przyglądając się jej, Duncan czuł powrót gorączki, tyle że tym razem nie wywołała jej choroba, a pożądanie. Gdzieś głę­ boko w nim kiełkowało złe ziarno, którego kuzynowi Niallowi nie udało się wyplenić. Coś w tej dzikiej dziewczynie przema­ wiało do gorszych cech jego charakteru, które odziedziczył po matce. Zaciskając usta, naprężył wszystkie mięśnie, by zerwać sznury, którymi był przywiązany do łóżka. - Uwolnij mnie. - Wstaniesz, gdy tak zdecyduję. Duncan zobaczył czerwoną mgłę przed oczami i zaprzestał walki. - A więc jestem więźniem? - Jesteś rannym podróżnym, którym się opiekuję. - Jej głos miał głębokie gardłowe brzmienie. Zbliżając się ku niemu, uwo­ dzicielsko kołysała biodrami. Czując własną bezsilność, Duncan zamknął oczy. - Widzisz, wyczerpała cię nawet sprzeczka ze mną. Duncan uniósł powieki w chwili, gdy poganka stanęła przy jego łóżku. Teraz mógł wdychać jej zapach. Nie kwaśny odór RS

potu i koni, który powitałby z radością, tylko najprawdziwszą woń wrzosu. Marzył o zboczach pokrytych kwitnącym wrzo­ sem, gdy leżał w gorączce w lazarecie braci szpitalników. Wrzos kojarzył mu się z domem. A teraz było coś nieprzyzwoitego w tym zapachu, gdyż towarzyszyła mu słodka woń piżma, bijąca od tej dzikuski. - Nie jestem zmęczony - rzekł ostro. - Za to czuję się znie­ ważony faktem, że ty i twoi bracia w pogaństwie zasadziliście się na krzyżowca wracającego z Ziemi Świętej i nałożyliście nań pęta niewoli. - A kto to taki ten krzyżowiec? - spytała, siadając na brzegu łóżka. Owionął go jej zapach. Duncan jęknął. - Czy uraziłam cię w ramię? Zacisnął powieki i usta, po czym kiwnął głową. - Wybacz. Zrobiłam to niechcący. - Przeniosła się na stołek, na którym siedziała, gdy obudził się rankiem. - Kim jest krzy­ żowiec? - Nie słyszałaś o wyprawach krzyżowych do Ziemi Świętej? Przecząco potrząsnęła głową, co dało ten efekt, że jej włosy zachowały się niczym gałązki wierzbiny w podmuchu wiatru. Była tak blisko, że mógł widzieć cynamonowe piegi na jej nosie i policzkach oraz zielone plamki bursztynowych źrenic. Oczy czarownicy, pomyślał. To wiele tłumaczyło, lecz nie czyniło mniej trudnym położenia, w jakim się znalazł. - Krzyżowcy to rycerze, którzy niosą krzyż... - Niosą krzyż? - To taka figura retoryczna - odparł zniecierpliwiony. - My, krzyżowcy, dotykamy prawicą krzyża i przysięgamy na zbawie­ nie naszych dusz stawać w obronie chrześcijańskiej wiary oraz przepędzić niewiernych z Ziemi Świętej. - Och. - Jej twarz się wydłużyła. - Jesteś księdzem? RS

- A więc słyszałaś o religii chrześcijańskiej i jej kapłanach. Dobre przynajmniej i to. Wyprostowała się. - Pomimo zniewag, którymi nas obrzuciłeś, nie jesteśmy poganami. Po prostu pozostajemy wierni dawnym obrządkom. - Nie można być równocześnie poganinem i chrześcijaninem. - Ojciec Luthais nie ma nic przeciwko temu, więc dlaczego ty nas potępiasz? - To dobrze, że jest tu jakiś ksiądz - rzekł z ulgą. - Przy­ prowadź go do mnie. Chcę z nim porozmawiać. - Nie, ja... - W porządku, sam pójdę do niego. - Znów zaczął szarpać więzy. - On nie mieszka tu z nami, tylko w klasztorze w Kindo. Radzę ci, zaprzestań tej beznadziejnej walki. Poranisz sobie przeguby rąk, nic więcej. - Nie traktuj mnie jak dziecka. Odetchnął spazmatycznie, gdy dotknęła palcami jego przed­ ramienia. Odniósł wrażenie, że liznął go jęzor ognia. Utracił pa­ nowanie nad sobą i tylko dzięki okrywającemu go grubemu ko­ cowi jego zawstydzający stan nie stał się wiadomy wiedźmie, która była powodem tego wszystkiego. - Wiele w tobie uporu. Chcę ci tylko pomóc. - Zatem pozwól mi wsiąść na konia i odjechać stąd - rzekł ze złością. - Bez okazania odrobiny wdzięczności? Ojciec Luthais po­ ucza, że powinno się dziękować tym, którzy czynią nam dobro. Tak oto otrzymał lekcję obyczajności od pogańskiej dziew­ czyny. - Ależ bardzo wdzięczny ci jestem za uratowanie mnie przed... - Właściwie nie był do końca pewien, przed czym ura­ towali go ci poganie. RS

- Przed śmiercią z rąk MacGorych - dokończyła z uśmie­ chem. - Eoin wraz z druhami zabił czterech z tych podstępnych tchórzy, a całą resztę rozpędził po okolicznych wzgórzach. Duncan próbował wyobrazić sobie Janet, która zwykła mdleć na widok krwi, mówiącej z taką swobodą o morderczej i bezpardonowej walce. - Dziękuję zatem za wybawienie mnie z opresji. I za opie­ kę w chorobie. Jestem jednak oczekiwany w innym miejscu i nie mogę pozwolić sobie na żadną dalszą zwłokę. - Nagle z przerażeniem przypomniał sobie o sakiewce z klejnota­ mi. - Gdzie są moje rzeczy? - Niespokojnie rozejrzał się po izbie. - Tam - wskazała ręką na najdalszy kąt, gdzie jego miecz stał oparty o kamienną ścianę. - Nie jesteśmy rabusiami. - To się jeszcze okaże. Miałem przy pasie skórzaną sakiew­ kę, a w niej dokumenty i kilka złotych monet. Dziewczyna uśmiechnęła się i poderwała ze stołka. Po chwili trzymała już w ręku sakiewkę. - Oto ona. - Rozwiąż mi ręce. Muszę sprawdzić, czy nikt do niej nie zaglądał. Wykrzywiła się i przycisnęła sakiewkę do piersi. Przy okazji zauważył, że jej ukryty pod brzydką brązową suknią biust jest kształtny i pełny. - Nikt z nas nie sięgnąłby po twoją rzecz. - Dlaczego? Przecież nie mieliście wyrzutów sumienia, wiążąc mnie jak barana na rzeź. Westchnęła. - Zrobiliśmy to dla twojego dobra. Żebyś nie zrobił sobie krzywdy. - Staram się dbać o siebie, odkąd skończyłem dziesięć lat. Sam potrafię ocenić, co jest dla mnie dobre, a co złe. RS

Jej oczy napełniły się łzami. Przypominały teraz bursztyny wyjęte prosto z wody. - Nie masz rodziny - szepnęła. Nie chciał jej litości. - Mam dalekiego kuzyna. - I z pewnością on cię do siebie przygarnął. Tutaj w dolinie żyje mnóstwo sierot. To ci przeklęci MacGory pozbawili ich ro­ dziców. - Kuzyn Niall wziął mnie na wychowanie, zapewniając dach nad głową - rzekł sztywno. - Musiał wiele dla ciebie znaczyć. - Znów siedziała przy "im i ponownie czuł jej wrzosowo-piżmowy zapach. - Nie przejmuj się, teraz masz nas. - Delikatnie poklepała go po po­ liczku. Poczuł ucisk w piersiach. Jakie to wszystko wstrętne, po­ myślał. - Ale ja was nie chcę. Ból i zmieszanie odmalowały się na jej twarzy. Czy tej dziewczyny nic nie mogło powstrzymać? - Chodzi o coś innego. - Co masz na myśli? Zanim zdążyła odpowiedzieć, do izby wszedł starszy męż­ czyzna o twarzy przypominającej koszmarną maskę. Była to twarz poryta zmarszczkami, naznaczona ohydną blizną biegną­ cą od czoła do prawego ucha i zdeformowana przez zmiażdżony nos. Aż dziw, że oczy i usta przybysza były na swoim miejscu. - Fergie - wykrzyknęła dziewczyna, rzucając się witać męż­ czyznę, który uściskał ją z delikatnością niedźwiedzia. - Tak się za tobą stęskniłam. - Ująwszy jego twarz w obie dłonie, spo­ glądała na nią z miłością i przywiązaniem. Jak mogła, widząc to, co widziała, zdobyć się na taki uśmiech? - zdumiał się Duncan. Wstrząsnął nim widok tej twa- RS

rzy, mimo że napatrzył się w życiu na różne fizyczne okalecze­ nia i był pod tym względem zahartowany. - A ja stęskniłem się za tobą, dziewczyno. - Fergie pocało­ wał ją w czubek głowy, po czym, objąwszy ramieniem grubości konaru, podprowadził do łóżka. - Eoin powiedział mi, że przy­ prowadziłaś pod nasz dach jakiegoś zabłąkanego wędrowca. - Miał ochrypły i szorstki głos. - Nazywa się Duncan MacLellan. Duncan, to jest mój wuj Fergie, naczelnik klanu Gleanedinów. - Dlaczego jest skrępowany? - Ponieważ twoja krewna, panie, lubi się rządzić jak szara gęś, a jest tylko małą złośliwą wiedźmą - wybuchnął Duncan. Fergie odrzucił do tyłu posiwiałą głowę i wybuchnął ser­ decznym śmiechem. - Dobrze powiedziane. - Wytarł z oczu łzy. - Zrobiłam to dla jego dobra - tłumaczyła się Kara. - Zawsze tak mówią, gdy chcą uzyskać od mężczyzny coś, czego on nie chce im dać. - Fergie mrugnął porozumiewawczo. Wyczuwając sprzymierzeńca, Duncan spojrzał mu prosto w oczy. Na blizny wolał nie patrzeć. - Związała mnie i wlała do gardła jakąś gorzką truciznę. - To pewnie jeden z jej uzdrawiających eliksirów. - Czasem poręcznie jest mieć w pobliżu czarownicę - do­ dała Kara, nie zdradzając śladu obrazy. Do licha, czyżby naprawdę była czarownicą? - pomyślał Duncan. - Zdążyłem już podziękować jej za wyleczenie z gorączki. Ale teraz muszę odjechać. - To sierota, Fergie, bez domu i bez rodziny. Duncan nie omieszkał zauważyć, że zwracała się do swego wuja w poufały sposób. Honor, którego kuzyn Niall mu od­ mówił RS

- Mój kuzyn mnie oczekuje - skłamał. Jak na człowieka, który dotąd umiarkowanie grzeszył, poczynał dziś sobie dość nierozważnie. - Jego kuzyn jest mu niechętny - rzekła Kara. Duncan wytrzeszczył oczy. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. Fergie potarł sękatą ręką bliznę na czole. - Z radością witamy w naszej wiosce kogoś, kto potrafi wła­ dać mieczem. - Nie będę dla was walczył - upierał się Duncan. - Będzie - rzekła Kara, dotykając ręki starca. - To właśnie jego zobaczyłam w płomieniu ogniska podczas majowych świąt Beltane. Fergie spoważniał. Obrzucił Duncana zaciekawionym spo­ jrzeniem. - Jesteś tego pewną dziewczyno? Kara skinęła głową na znak potwierdzenia. - Miał na sobie metalową koszulę i nosił długi sztylet. - Wskazała na stojący w kącie miecz. Duncan nie wytrzymał. Ryknął na cały głos: - Nie wiem, za kogo mnie bierzecie, ale... - Jesteś tym, którego bogowie przywiedli do tej doliny, żeby nas ocalił - powiedziała. Puchły już mu uszy od tych wszystkich bluźnierstw. - Bzdura i kłamstwo. Wy wszyscy jesteście szaleni. Opętani przez fałszywych bogów. Jeśli zaraz mnie nie puścicie, to... - Jesteś pewna, że to on? - ponownie spytał Fergie. - Czy kiedykolwiek się pomyliłam? Moje wizje zawsze się sprawdzają. Wizje. Święta Matko, miej litość nad tymi ludźmi. Serce Duncana biło jak młotem. RS

- Taplacie się w błocie pogaństwa. - Nie wydaje się, żeby nas lubił - zauważył zamyślony Fer- gie. - Tym trudniej wyobrazić sobie, że nam pomoże. - A jednak stanie po naszej stronie - zapewniła go Kara. - Nie liczcie na to. - Duncan kipiał z gniewu i złości. - Zostaw to mnie, Fergie. - Wspięła się na pałce i pocało­ wała olbrzyma w zeszpecony blizną policzek. - Udało się po­ lowanie? - Upolowaliśmy dwa jelenie. Pod i inni sprawiają je właś­ nie na majdanie. Powinienem mieć ich na oku, by czegoś nie spartaczyli, lecz jeśli chcesz, żebym został. - Nie. Przyniosę mu kolację, a potem możemy omówić pewne sprawy. - Uśmiechnęła się. - Mężczyznom łatwiej się myśli przy pełnych żołądkach. Fergie rzucił okiem na Duncana, po czym wzruszył ramio­ nami. - Nigdy jeszcze dotąd nas nie zawiodłaś. - Poklepał dziew­ czynę po ramieniu i opuścił izbę. Kara odwróciła się ku Duncanowi. Miała rozjaśnioną uśmie­ chem twarz. - Na kolację będzie duszony królik z cebulą. Niebawem na­ sycisz głód. - Nie zostanę tu, choćbyś karmiła mnie kaszą manną z nieba - Nie wiem, co to za potrawa, ale wiem, że zostaniesz. - Nie zmusisz rnnie do niczego - rzekł ze złością. - Jeszcze zobaczymy - odparła Kara. Wyszła z izby kro­ kiem tak dumnym jak koronowana władczyni, kołysząc biodra­ mi i szeleszcząc spódnicą. Pomimo że roznosiła go wściekłość, Duncan ze wstydem za­ uważył, że pewna część jego ciała reaguje w sposób typowy. Przeklął własną słabość, a zaraz potem niewiasty w ogólności. Próbował skupić całą uwagę na więzach. Jedną z metod wycho- RS

wawczych kuzyna Nialla było krępowanie go i wrzucanie do ciemnego lochu. Duncan we wczesnej młodości nauczył się roz- supływać węzły. Był zdecydowany uciec, zanim dziewczyna wróci z posił­ kiem. Czyżby popełniła błąd? Czyżby Duncan nie był tym przy­ słanym przez bogów wybawcą? - zastanawiała się Kara. Kiedy miała widzenie, nie wydawał się aż tak ogromny ani taki zły. Uśmiechał się do niej i spoglądał życzliwie, a nie tak ponuro jak dzisiaj. Natomiast srebrzysta metalowa koszula i długie czarne włosy pasowały do tamtego obrazu. Nie mogła się również mylić, jeśli chodzi o twarz. Te same oczy osamot­ nionego dziecka i te z gruba ciosane rysy wojownika. W oczach czaił się smutek pomieszany z cierpieniem, natomiast musku­ larne ciało emanowało męskością. Kara stawała się kobietą i czuła jak kobieta. Nie była dotąd związana z żadnym mężczyzną. Och, śmiała się i przekomarzała z wieloma młodzikami z klanu, a także trze­ potała rzęsami, naśladując w tym swoją przyjaciółkę Brighde. Nigdy jednak nie dbała o to, co myślą o niej mężczyźni. Do dzisiaj. Dziś zamartwiała się tym, że Duncan jej niena­ widzi. Skąd ta jego nienawiść? Zaryzykowała życie, aby ocalić mu skórę, pielęgnowała go przez dwie doby, a on nazwał ją pogan­ ką i czarownicą, a nawet wiedźmą, jakby była dotknięta klątwą. Czy był naprawdę tym oczekiwanym rycerzem? Kara wlepiła oczy w ogień buzujący na palenisku w kuchni. Widziała tylko tańczące płomienie. - A więc jesteś - rzekł Czarny Rolly, podając jej tacę, a na niej miskę z apetycznie pachnącym duszonym mięsem, ciemny chleb i kufel piwa. - Jeśli to zje, może dostać dokładkę. RS

Duża taca wydawała się mała w jego dłoniach wojownika. Strzaskał sobie kości nogi tego samego dnia, kiedy Fergie o ma­ ło co nie stracił oka. Kara zaopiekowała się rannymi bez wię­ kszej nadziei, że przeżyją. Byli jednak silni i pełni woli życia. Dla Rolly'ego jednak skończyła się wojaczka. Znalazł sobie in­ ne zajęcie, takie, jakie lubił. Odtąd od rana do wieczora prze­ bywał w kuchni, piekąc i gotując. - Pachnie, że aż ślinka cieknie, ale nie zdziw się, jeśli nie zje wszystkiego. Dopiero wraca do zdrowia. - Mógł również odmówić jedzenia tylko z tego powodu, że był na nią wściekły. Musiała nastawić go do siebie życzliwie. Jak mieli pokonać licznych MacGorych, jeśli wybawca odmawiał przyjęcia wy­ znaczonej mu roli? Wzięła tacę, po czym zawahała się. W czasach swojej mło­ dości Rolly często zapuszczał się na pogranicze i walczył prze­ ciwko Anglikom. Bywał nawet na królewskim dworze w Edyn­ burgu i znał trochę świata. Na pewno więc potrafi odpowiedzieć jej na to pytanie. - Rolly, wiesz, kim jest krzyżowiec? Starzec oparł się ułomnym biodrem o stół. - Wiem, dziewczyno. To rycerz, który zaprzysiągł wyzwolić Jeruzalem spod pogańskiego panowania. - Czy to bardzo źli ludzie, ci poganie? - Gorsi od MacGorych. Nie wierzą w Boga. - Och. - I wycinają serca tym, którzy przyznają się do takiej wiary. Kara gwałtownie wciągnęła do płuc powietrze. - To jacyś dzicy ludzie. On został ranny w walce z nimi. - Rycerz Duncan? Kiwnęła głową. - To dziwny człowiek, pełen dumy i gniewu. Będąc słaby, niczym dopiero co narodzony źrebak, odrzuca wszelką pomoc. RS