kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 866 195
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 338

Barclay Suzanne - Szczypta mirry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :456.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barclay Suzanne - Szczypta mirry .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARCLAY SUZANNE
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Z cyklu Wigilijne Dary Suzanne Barclay Szczypta mirry

Dla Kena, który jest najlepszym prezentem gwiazdkowym, jaki otrzymałam R S

ROZDZIAŁ PIERWSZY Londyn, 19 grudnia 1387 roku Bezksiężycowa noc sprzyjała złodziejskim zamiarom. Niebo było czarne jak smoła, ulice prawie opustoszałe. Hulał po nich lodowaty wiatr, który przeraźliwie świstał między do­ mami. W taką pogodę ludzie woleli nie chodzić po mieście. Na­ wet uliczka Cosen w dzielnicy Steelyard, zazwyczaj ruchliwa z powodu bliskości doków, wyglądała na wymarłą. Co bardzo ułatwiło Rosemary realizację zadania. Oczywiście wcale nie chodziło o kradzież. Towary należały do Rosemary. Zamówiła je i już zapłaciła połowę należności. Teraz po prostu chciała je odzyskać. Otuliła się szczelniej peleryną i wbiła wzrok w magazyn po drugiej stronie ulicy. Obserwowała go z ukrycia od prawie dwóch godzin. Nie musiałaby bawić się w złodzieja, gdyby tam­ ten głupiec wysłuchał jej wyjaśnień. Ale pan Jasper Pettibone, portowy zarządca pracujący dla wielmożnego lorda Williama Sommerville'a potraktował ją jak jakiegoś śmiecia. Nagle uchyliło się jedno ze skrzydeł podwójnych drzwi ma­ gazynu. Wiatr natychmiast wściekle je szarpnął i otworzył na oścież. Obite metalową taśmą drewno uderzyło o kamienną ścianę, a ulicę zalało blade światło. Rosemary błyskawicznie cofnęła się w cień. W drzwiach pojawił się wysoki, tęgi mężczyzna. Miał na so- R S

bie gładką, szarą tunikę i workowate rajtuzy. Rosemary od razu go rozpoznała. Krzepki John - bo taki nosił przydomek - był jednym ze strażników, który patrzył na nią groźnie, gdy pan Ja­ sper pozbawił ją jedynej szansy uratowania rodziny. Gdy John zmagał się z drzwiami, z magazynu wyszło jeszcze dwóch męż­ czyzn - drugi strażnik i niższy, siwowłosy osobnik. Jasper Pettibone, pozbawiony serca łajdak, który dziś rano kazał jej po prostu odejść. - Odejdź, kłótliwa niewiasto - warknął. - Nie posiadasz kwitu, więc nie dostaniesz towarów. - Przecież już mówiłam, panie, że zapłaciłam George'owi Treacle'owi połowę... - George nie żyje. - Wiem. - Serce ścisnęło się jej boleśnie na myśl o śmierci dobrego przyjaciela. - Ale on na pewno powiedział lordowi Williamowi, że uregulowałam rachunek. - Nie powiedział. A złodzieje, którzy go zabili, ukradli jego księgi handlowe, więc nie ma dowodów. Sir Sommerville nie pozwolił wydawać towarów George'a klientowi, który nie oka­ że kwitu. - Wobec tego chcę rozmawiać z panem Sommerviłle'em. - Szybciej trafisz do lochu za nękanie jaśnie wielmożnego pana. Nie pozostało jej nic innego, jak odejść. Ale nie zrezygno­ wała z odzyskania sproszkowanego pierściennika i swojej cen­ nej mirry. Przymrużonymi oczami obserwowała wejście do ma­ gazynu. Strażnicy starannie zamknęli drzwi i trzej mężczyźni szybko się oddalili. Rosemary słyszała odgłos ich cichnących kroków, ale jeszcze nie ruszyła się z miejsca. Wolała zachować maksymalną ostrożność. Przez chwilę patrzyła na huśtany przez wiatr szyld. Miał kształt rycerskiej tarczy. Na górnej połowie znajdował się wizerunek trzech żaglowców, a na dolnej - herb R S

rodu Sommerville'ów. Magazyn, jego zawartość oraz trzy statki należały do lorda Williama Sommerville'a. Rosemary była pew­ na, że jest on nadętym, aroganckim staruchem z potrójnym pod­ bródkiem i złośliwymi oczkami. Na myśl o nim jeszcze bardziej utwierdziła się w przekona­ niu, że ma prawo zrobić to, co zaplanowała. Znów obrzuciła budynek uważnym spojrzeniem. Czy w środku został jakiś strażnik? Jej ręka odruchowo spoczęła na umocowanym do pasa nożu. Wiedziała, jak się nim posługiwać. Jej ojciec dopilnował, aby się tego nauczyła. Doskonale się orientował, jakie niebez­ pieczne bywają ulice, i chciał, aby jego córeczka potrafiła się bronić. Rosemary westchnęła. Nie była pewna, czy mogłaby użyć noża. Może Bóg sprawi, że nie będzie musiała. Oraz że zdoła odebrać to, co do niej należało, ponieważ los jej małej rodziny zależał od mirry. Kierowana desperacją, Rosemary odrzuciła swoje obawy i czarną pelerynę, która hamowałaby ruchy podczas wspinaczki po rynnie na tyłach magazynu. Przemknęła chyżo przez uliczkę, przytrzymując czepek osłaniający upięty na czubku głowy war­ kocz. Zimny wiatr natychmiast przeniknął przez grubą wełnianą tunikę i rajtuzy pożyczone od Malcolma, terminatora wuja. Przeraźliwy chłód także przypomniał o wysokości stawki. Fiasko oznaczało utratę składu aptecznego i mieszkania. Gdyby wyrzucono ich na bruk, Rosemary i Malcolm może jakoś prze­ żyliby zimę, ale stary i schorowany wuj Percy nie miałby żad­ nych szans. Rosemary skręciła za róg budynku i w tej samej chwili zza beczki na deszczówkę z piskiem wyskoczył czarny kot. Rose­ mary zamarła. Przylgnęła plecami do muru i szybko się rozej­ rzała. Miejsce wydawało się zadziwiająco czyste. A co ważniej­ sze - nie patrolowali go strażnicy. R S

Przysunęła się do glinianej rynny, której przyjrzała się za dnia. Umocowana do ściany metalowymi obręczami, prowadzi­ ła aż na dach dwupiętrowego magazynu. Na wysokości drugie­ go piętra przechodziła obok małego okienka zamkniętego okiennicą. Tylko tędy można było dostać się do wnętrza, ponie­ waż parter nie miał okien. Rosemary wdrapała się na wieko beczki. Ostrożnie stanęła na pierwszej obręczy, która zaskrzypiała, ale wytrzymała jej cię­ żar. Wspinaczka okazała się trudna, lecz wykonalna. Jak na mło­ dą kobietę Rosemary mogła się poszczycić imponującą spraw­ nością fizyczną. Jako dziecko często bawiła się z chłopcami. Jej rodzice - świeć Panie nad ich duszami - nie ograniczali jej i ni­ czego nie narzucali. Oczywiście gdyby wiedzieli, że uwielbiała wdrapywać się na dach kościoła, trzymaliby ją pod kluczem w swojej aptece. Gdy znalazła się na wysokości okienka, sprawdziła wytrzy­ małość wąskiego parapetu. Uznała, że można po nim przejść. Wychyliła się w lewo i oparła na nim stopę. Wsunęła ostrze no­ ża między dwa skrzydła okiennic i podważyła zamykający je od wewnątrz haczyk. Okiennice chyba miały dobrze naoliwione zawiasy, ponie­ waż otworzyły się do środka, nie wydając żadnego dźwięku. Ro­ semary przytrzymała się futryny, postawiła drugą nogę na para­ pecie i zajrzała do wnętrza. Panujący w pomieszczeniu mrok rozjaśniały węgle żarzące się w kamiennym palenisku. Prawdo­ podobnie trafiła do kantorku Jaspera, ponieważ przy oknie stał stół, na którym leżały pliki dokumentów i księgi. Starając się niczego nie przesunąć, zeskoczyła na blat, a z niego na podłogę pokrytą grubym dywanem. Sommervil- le'owie rzeczywiście musieli być bogaci, skoro zapewnili swo­ jemu urzędnikowi takie luksusowe warunki do pracy. Rosemary ruszyła w stronę ledwie widocznych drzwi. Minęła ustawione R S

przy kominku dwa krzesła z wysokimi oparciami i zerknęła na rząd solidnych skrzyń. Każdą z nich zamykała potężna kłódka. Co znajdowało się w środku? Złote monety? Klejnoty? Gdy­ by była złodziejką, poszukałaby kluczy i zabrała cenną zawar­ tość. Ale Rosemary chciała odebrać tylko swoją własność. Zdziwiła się, gdyż drzwi nie były zamknięte. Dowodziło to albo nieostrożności, albo arogancji pana Jaspera, który uznał, że nikt nie jest w stanie zakraść się do magazynu. Mylił się, bo niepostrzeżenie weszła tu zwyczajna kobieta. Zachichotała bezgłośnie i uchyliła drzwi. Poczuła intensyw­ ny zapach wełny i różnorodnych przypraw. Widocznie lord Wil­ liam sprowadzał szeroki asortyment towarów. Wytężyła wzrok, usiłując dostrzec coś więcej niż kilka pierwszych stopni prowa­ dzących na niższą kondygnację. Po namyśle wróciła do kantorku, wzięła ze stołu świecę i za­ paliła ją od żarzących się węgli. Natychmiast poczuła się raźniej. Znów wyszła na podest schodów i uniosła świecę, która słabo oświetliła oszałamiającą obfitość zmagazynowanych dóbr. Ro­ semary wiedziała, gdzie szukać swojej mirry. Rozmawiając dziś rano z panem Jasperem, zauważyła jego szybkie spojrzenie w stronę pokrytej szarym płótnem sterty. Dostrzegła ją i zbiegła na dół. Uklękła i zajrzała pod płachtę. Ujrzała kilkanaście małych skrzyń, również zamkniętych na kłódki. - Niech to gęś kopnie - mruknęła. Oby Bóg sprawił, żeby pan Jasper wrócił tu dopiero o świcie. Wyglądało bowiem na to, że otwarcie zamków i znalezienie mirry zajmie sporo czasu. Po­ stawiła lichtarze na twardym klepisku, wyjęła zza paska nóż i zaczęła majstrować przy kłódce skrzyni stojącej na samej górze. Leciutki ruch powietrza uświadomił Rosemary, że nie jest sa­ ma. Odwróciła się gwałtownie. R S

Za późno. Długie ramię chwyciło ją w talii i szarpnęło w górę. Poczuła potężne ciało, do którego została przyciśnięta. - Gdzie reszta twoich kompanów? - zasyczał czyjś głos prosto w jej ucho. - Puśćcie mnie, panie! -jęknęła przerażona i kopnęła napa­ stnika w kolano. Zaklął głośno i ścisnął ją jeszcze mocniej, aż zaczęło ją dusić w piersiach. - Lepiej się nie ruszaj - warknął. - I gadaj, gdzie oni. Oni? Widziała mroczki przed oczami, a płuca paliły, do­ magając się haustu powietrza. Myślała tylko o tym, aby się wyswobodzić. Resztką sił dziabnęła nożem trzymające ją ramię. Ostrze ześlizgnęło się po kolczudze, lecz jego czubek trafił między metalowe kółeczka i wbił się w ciało. Mężczyzna znów zaklął - tym razem w jakimś obcym języku. Uścisk na moment odrobinę zelżał. To jej wystarczyło. Wyrwała się i dała susa w stronę ciemne­ go przejścia między skrzyniami i baryłkami. - Dziwka! - ryknął mężczyzna. Usłyszała za sobą jego cięż­ kie, dudniące kroki. Zrozumiała, że nie ucieknie, więc odwró­ ciła się i ostrzegawczo uniosła nóż. Oddychała ciężko, bliska paniki. - Stój - wycedziła. - Nie zawaham się tego użyć, jeśli będę musiała. Zatrzymał się tuż obok niej. W migotliwym blasku świecy zobaczyła przystojną twarz o regularnych, jakby wyciosanych z kamienia rysach i grzywę spłowiałych na słońcu, sięgających ramion włosów. Ale uwagę przykuwały oczy tego człowieka - prawie czarne i płonące szalonym gniewem. - Właśnie tym nożem dźgnęłaś George'a Treacle'a? R S

- Oczywiście, że nie - prychnęła w najwyższym stopniu oburzona. - Był moim przyjacielem. - Brednie. - Stał bez ruchu, lecz muskularne ciało sprawiało wrażenie sprężonego do skoku. Spoconą dłonią mocniej ścisnęła rękojeść noża. - George dostarcza.... dostarczał zioła i inne rzeczy do mo­ jego sklepu. - Akurat. - Obejrzał od stóp do głów jej nędzną postać. - Nie jesteś kupcem. Czy herszt bandy, do której należysz, uznał, że nie ukarzę kobiety, jeśli złapię ją na kradzieży? Wyprostowała się, urażona jego insynuacją. - Nie jestem złodziejką. Przyszłam tu odebrać to, co mi się prawnie należy. - Włamujesz się i masz czelność mówić o prawach? Odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem, jakie jej po­ słał. Nigdy nie nauczyła się panować nad swoją popędliwością, a pogarda w jego głosie podziałała jak iskra na suchą słomę. - Zostałam zmuszona do tego włamania, albowiem głupi, aroganccy ludzie, których zatrudnia twój pan, nie chcieli słu­ chać moich wyjaśnień. - Mój pan? - spytał, unosząc brwi. - Tak, ten lord William, który przywiózł zamówione przez George'a towary. Chociaż niegodnie jest mówić źle o zmarłym przyjacielu, to jednak uważam, że zlecił import podłemu łobu­ zowi. - Podłemu łobuzowi? - Otworzył szeroko oczy, a otaczają­ ca je siateczka zmarszczek stała się biała na tle opalonej skóry. - Podłemu - powtórzyła. Teraz, gdy przestał się srożyć, nie wygląda na złego osobnika, pomyślała. - Musi być podły, skoro ma takich okrutnych sługusów. - Okrutnych? Potraktowałem cię lepiej, niźli powinienem. Weszłaś tu jak złodziej. R S

- To nie byłoby konieczne, gdyby pan Jasper raczył prośbę moją spełnić i oddać mi moje towary. Ale on wyrzucił mnie na ulicę. - Wzruszyła ramionami. - Tylko jedno mogłam uczynić - wrócić i zabrać swoją własność. - Dlaczego nie przedstawiłaś sprawy lordowi Williamowi? - Prosiłam o tę szansę, ale Jasper zaczął ze mnie szydzić. Powiedział, że jego pan nie zechce rozmawiać z kobietą i każe mnie wtrącić do lochu. - Hm. - Mężczyzna potarł nie ogolony podbródek. - Jasper bywa czasem nieco nadgorliwy. - Kazał Arnaldowi mnie przepędzić. - I przepędził cię? - Tak, ale nie odeszłam daleko. - Uśmiechnęła się żałośnie. Skrzywił się, jak gdyby powstrzymywał uśmiech. "• - I nie zrezygnowałaś. - Nie mogłam. - Spojrzała w jego chłodne, ciemne oczy. Nie dostrzegła w nich litości ani współczucia, ale ten człowiek przynajmniej chciał jej wysłuchać. - Muszę dostać swoją żywi­ cę i zioła. - Bezwiednie postąpiła krok do przodu i dotknęła ra­ mienia groźnego mężczyzny. Było twarde jak skała i w prze­ ciwieństwie do spojrzenia - ciepłe. - Gdybyś zechciał mi po­ móc... - Co mi ofiarujesz? - burknął. - Zapłacę drugą połowę tego, com winna George'owi. - Tylko tyle? Powoli skinęła głową. Mięśnie pod jej palcami przesunęły się i stwardniały. Ten ruch sprawił, że po jej ramieniu przeszedł dreszcz, a jej brzuch zareagował skurczem. - Nie jestem bogata. - Aleś młoda i urodziwa. Odpowiada ci wymiana w tej wa­ lucie? - Wymiana? - Zamrugała, usiłując zrozumieć, dlaczego R S

malująca się na jego twarzy czujność ustąpiła miejsca pogar­ dzie. - Och! - zawołała, gdy dotarł do niej sens jego słów. Roz­ gniewana, szarpnęła rękę i zrobiła krok wstecz. - Czyżbym cię uraził? - Zbliżył się do niej, więc znów się cofnęła i wpadła na pryzmę baryłek, z których unosił się mocny zapach wina. - A może twoja odmowa ma zwiększyć moje zain­ teresowanie? Jeśli tak, to próżny twój trud. Niewiasty mnie nie interesują i prawie ich nie potrzebuję. - Doskonale - parsknęła. - Albowiem ja nie potrzebuję mężczyzn. - Właśnie to powiedziałaś George'owi, gdy podstępnie wdarłaś się do jego domu? Zabiłaś George'a przed czy po tym, jak się dowiedziałaś, że nie ma on tego, czego chcesz? - Nie zabiłam George'a, ty tępy pachoł... Ktoś gwałtownie otworzył drzwi magazynu. - Panie? - Do wnętrza wpadł Arnald, a za nim Jasper. - Lordzie Williamie, gdzie jesteście? - zawołał zarządca. - Tutaj! - odpowiedział mężczyzna, którego Rosemary właśnie nazwała tępym pachołkiem. - Lord William? - Wlepiła w niego wzrok, coraz bardziej przerażona. Dopiero teraz zauważyła to, na co wcześniej nie zwróciła uwagi - piękną tkaninę i wytworny krój czarnej tuniki i rajtuzów. Arystokratyczny kształt nosa, który przecież rzucał się w oczy, gdy ten osobnik patrzył na nią z góry. - O, mój Boże! - Pojmaliście, panie, złodzieja! - z podziwem stwierdził Ar­ nald. - A jakże - przyznał lord William. - Zerknął przez ramię i dodał: - Dajcie sznur. Rosemary nie zamierzała czekać, aż ją zwiążą, lecz rzuciła się do ucieczki. Omijając stertę beczułek, silnie je popchnęła. Potoczyły się na klepisko. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, R S

słysząc głośny trzask i bulgot, gdy niektóre z nich się otworzyły. Pisnęła z uciechy, ponieważ lord William zaczął głośno kląć. Żałowała, że nie widzi jego miny, lecz wolała się nie oglądać. Pognała schodami do kantorku, skąd zamierzała wydostać się na wolność. R S

ROZDZIAŁ DRUGI 26 grudnia, dzień św. Stefana William Sommervilłe, młodszy syn hrabiego Winchesteru, posiadał trzy żaglowce, dobrze prosperującą firmę spedycyjną i nieduży dwór odziedziczony po dziadku ze strony ojca. Był bogaty, skoligacony z możnymi rodami, przystojny... i nie­ szczęśliwy. Od prawie roku nie zaznał chwili spokoju lub radości. Do­ kładnie od jedenastu miesięcy, dwóch tygodni i sześciu dni, podsumował, stojąc przy oknie sypialni w domu rodziców, gdzie zazwyczaj mieszkał. W dzień Trzech Króli mijającego roku stracił najważniejszą osobę w swoim życiu - swoją Ellę. Gdyby Ella la Beaufort żyła, ubiegłej wiosny wzięliby ślub. Przy odrobinie szczęścia teraz być może oczekiwałby pierwszego dziecka. Ale szczęście i wola życia opuściły Williama, gdy w tamten mroźny poranek Ella odeszła na zawsze. - Przestań się zadręczać. Will odwrócił się gwałtownie w stronę kominka. Przy ogniu siedział starszy brat. - Wcale tego nie robię - skłamał Will. Richard westchnął ciężko. - Przykro na ciebie patrzeć, gdyś pogrążon w takiej boleści. - Odejdź więc. Nikt nie kazał ci tu przychodzić. R S

- Nasza pani matka mi kazała. - Richard podszedł do okna. - Zmartwienie okrutne ją ogarnęło, gdyś nie zjechał do Rans- ford na dzień Bożego Narodzenia. - Lekko ścisnął ramię Willa. - Jedź ze mną. Nie chcemy, żebyś dzień Trzech Króli spędził w samotności. , Will spojrzał na twarz, która tak bardzo przypominała jego własną, że często brano ich za bliźniaków. Ich podobieństwo - ograniczało się jednak tylko do wyglądu. Pod innymi względa­ mi bardzo się różnili. Richard był idealnym dziedzicem hrabio­ wskiego tytułu i cieszył się z faktu, że w przyszłości zajmie się zarządzaniem rozległymi dobrami Sommervilłe'ów. Natomiast Will był urodzonym buntownikiem, który, podobnie jak rodzina matki,.zainteresował się handlem i został niezależnym hurtow­ nikiem. - Szóstego stycznia już mnie nie będzie w Londynie. Za kil­ ka dni, gdy sprawa rabunku znajdzie wyjaśnienie, popłynę do Italii. Aby nigdy nie powrócić. Lecz tego nie mógł Richardowi po­ wiedzieć. Rodzice powinni dowiedzieć się pierwsi. - I boleść swoją zabierzesz. Czy nie czas zostawić ją za sobą i znów cieszyć się życiem? - A ty potrafiłbyś radować się nim, gdyby - Boże uchowaj - coś stało się twojej Mary? - Rozchorowałbym się z rozpaczy - przyznał Richard. - Jak ty bym szalał i w trunku topił smutki. Ale później pokonał­ bym udrękę i znów zaczął żyć. Jeśli nie dla siebie, to dla mojej rodziny i synów. - Ty przynajmniej masz Garetha i Geoffa. Mary na świat ich wydała, o ich przyszłość musisz zadbać. - A ty masz nas. - Richard położył ręce na ramionach Willa i mocno nim potrząsnął. - To dla ciebie za mało, aby żyć? - Przecież nie umieram, Richard. - Chociaż po śmierci Elli R S

zdarzały się takie dni, kiedy modlił się, aby móc do niej dołą­ czyć. - Popłynę do Italii. Interesów muszę dopilnować. Piwne oczy Richarda potrafiły spojrzeć w głąb braterskiej duszy. - Ale wrócić nie zamierzasz, prawda? Will westchnął. - Tutaj zostać nie mogę. W Anglii za wiele wspomnień mnie dręczy. Gdziekolwiek spojrzę, widzę tylko Ellę. - Potarł dłonią policzek. - Była dla mnie wszystkim. - Tak mi przykro. - Richard objął brata i trzymał go w ra­ mionach tak jak kiedyś w dzieciństwie, gdy Will spadł z drzewa i złamał rękę. Richard wysłał pazia, aby sprowadził pomoc, a sam pilnował brata aż do jej przybycia. Ale tamto cierpienie było niczym w porównaniu do tego po stracie Elli. Will sądził, że to część jego dziedzictwa. Sommer- ville'owie kochali tylko raz, na całe życie. Poznał swoją Ellę jako dziesięcioletni chłopiec. Ona miała pięć lat. Przez jedena­ ście lat dorastali razem. Czekali, aż ona osiągnie wiek odpo­ wiedni do małżeństwa. A teraz musiał zmierzyć się z ponurą perspektywą przeżycia swoich dni bez Elli. Na samą myśl o tym dławiło go w gardle. - Dziękuję ci, bracie - odparł chrapliwie. Uwolnił się z uści­ sku Richarda i zmusił wargi do czegoś w rodzaju uśmiechu. - Ale muszę wyjechać. - Potrzebujemy cię tutaj. Wiedział, że to nieprawda. Jego rodzice po trzydziestu latach małżeństwa nadal byli pochłonięci sobą nawzajem i swoją pra­ cą. Gareth Sommerville hodował rumaki bojowe, a lady Arian- na poświęciła się niezwykłemu dla osoby jej płci i stanu zawo­ dowi złotnika. Richard miał Mary i swoich synów, toteż rodzina wypełniała mu dni i noce. Will miał tylko swój handel. Pracował jak opętany, odwie- R S

dzał porty w wielu krajach, poszukując nowych, atrakcyjnych towarów, które następnie sprowadzał do Anglii. Tempo, jakie sobie narzucił, nie pozwalało na chwilę odpoczynku. Will wsta­ wał o świcie i kładł się spać wykończony, lecz nawet nocą nie był w stanie wypocząć. Zasypiał późno, a jego sny opowiadały o tym, co go w życiu ominęło. - Będę często pisywał i odwiedzał was raz na rok. Ale nigdy podczas przeklętych dwunastu dni od Bożego Na­ rodzenia do święta Trzech Króli, dodał w myślach. - Nigdy bym nie przypuszczał, że postanowisz uciec - pro­ wokująco oświadczył Richard. - Robię to, co muszę. - Ella nie chciałaby dla ciebie takiego losu. Pragnęłaby, że­ byś się... - Tylko nie pleć, że pragnęłaby, abym się ożenił - warknął Will. - Nie jestem okrutny- obruszył się Richard, ale jego mina mówiła sama za siebie. Pomyślał dokładnie to, co powiedział brat; Wszyscy mieli podobne zdanie. - Nie interesuje mnie żadna inna kobieta - oświadczył Will, ale natychmiast przypomniał sobie piękną, umorusaną twarz z orzechowymi oczami. Twarz złodziejki. Jego ludzie od tygodnia usiłowali ją odnaleźć. Jak dotąd bez­ skutecznie. Will osobiście poszedł do kantorku George'a Treac- le'a. Liczył na to, że znajdzie jakieś notatki, z których się dowie, czy tamta dziewczyna rzeczywiście była klientką kupca. Jednak mordercy zabrali wszelkie dokumenty, więc prywatne śledztwo Willa nie przyniosło pożądanych rezultatów. Cóż, pewnie była zwyczajną złodziejką. Może tylko wyjąt­ kowo dobrą w swoim fachu, ponieważ przekonująco sprawiała wrażenie kruchej i uczciwej. Wbrew samemu sobie często o niej myślał. Wbrew rozsądkowi chciał wierzyć, że powiedzia- R S

ła prawdę, że nikogo nie zabiła, lecz rozpaczliwie usiłowała od­ zyskać swój towar. Ale jaki towar? George zamówił trzydzieści różnych ziół i przypraw. Niektóre importowano niezmiernie rzadko, na przykład mirrę i sproszkowany pierściennik. Inne - jak ko­ rzeń mandragory - były drogie, lecz mniej egzotyczne. Cze­ go tak bardzo potrzebowała ta młoda, piękna złodziejka, że zdecydowała się na wysoce niebezpieczną nocną eskapadę? Gdyby wiedział, czego szukała, mógłby ustalić, jaki prowadziła sklep. O ile faktycznie była sklepikarką. Machinalnie potarł ramię w tym miejscu, gdzie musnęło go ostrze jej noża. Ot, małe draśnięcie, nic wielkiego. Niepokojące było coś innego. Wspomnienie o tym, jak trzymał ją w ramio­ nach. Trwało to kilka krótkich chwil, a jednak nie potrafił za­ pomnieć o dziwnym, rozkosznym uczuciu, które go wtedy prze­ pełniło. Cóż, pewnie był to triumf z powodu schwytania rabusia. Tak, niewątpliwie dlatego pojawiła się ta euforia. Tajemnicza kobieta tak dalece zainteresowała Willa, że wczoraj wieczorem rozmy­ ślał o niej, zamiast o Elli. Wyobraźnia podsuwała dziwny obraz: gonił złodziejkę po ciemnych, krętych zaułkach, serce mu wa­ liło, płuca pracowały ciężko jak dwa kowalskie miechy. Biegł szybciej niż ona, więc w końcu ją schwytał. Ale gdy spojrzał w jej przerażone oczy, kierująca nim furia nagle go opuściła. „Pomóż mi" - szepnęła dziewczyna. „Jak? Czego potrzebu­ jesz?" „Ciebie" - szepnęła, a jego zlodowaciałe serce nieocze­ kiwanie odtajało. - Will, co z tobą? - spytał Richard. - Co? - Will zadrżał, wrócił do rzeczywistości i napotkał zdziwione spojrzenie brata. - O czym teraz dumałeś? R S

- O pojmaniu mordercy George'a - skłamał. - Dlaczego pytasz? - Ponieważ przez moment wyglądałeś jak żywy człowiek. - Jestem żywym człowiekiem. - W tym roku wielokrotnie przeklinał ten stan. - Niezupełnie. Ty egzystujesz, ale brak w tobie życia. - Dajże mi pokój, Richardzie. - Jak sobie życzysz. - Richard z westchnieniem potrząsnął głową. - Zostawię cię sobie samemu, ale... - rysy mu stward­ niały - ale daj słowo, że zobaczysz się z mamą i tatą, zanim wy­ ruszysz. - Oczywiście. Pozostanę w Londynie jeszcze dni kilka, że­ by schwytać tę bandę. Potem pojadę do Ransford. - Dlaczego zaangażowałeś się w te poszukiwania? Przecie burmistrz i straż miejska Londynu poradzi sobie z tym zada­ niem. - Nie bardzo w to wierzę. George to już trzecia ofiara tych bezlitosnych rabusiów. Will właśnie przebywał w rejonie Morza Śródziemnego, gdy popełniono pierwsze morderstwo. Przywiózł zamówioną przez George'a mirrę i dowiedział się, że kupca zabito dwa tygodnie wcześniej. - Tym bandytom można pozazdrościć sprytu - przyznał gniewnie. - Atakują z zaskoczenia, nie zostawiają żadnych śla­ dów ani żywych świadków. Czy piękna złodziejka należała do owej szajki? Potrafiła po­ sługiwać się nożem, ale uczyniła to z wahaniem, jakby niechęt­ nie. I zjawiła się sama. Tamtych trzech przestępstw nie dałoby się popełnić w pojedynkę. W napadach musiało brać udział przynajmniej kilka osób - sprawnych i posiadających wózek, aby szybko wywieźć skradzione towary. - Narażasz się, Will, na niebezpieczeństwo. Sądzę... R S

- Mam wokół siebie ludzi, którzy mnie ochronią- zapewnił Will przy wtórze miejskich dzwonów, które właśnie wybiły go­ dzinę trzecią. - A teraz wybacz mi, że odejdę. Obiecałem udać się na festyn w ratuszu. - Naprawdę? - W głosie Richarda zabrzmiała radość. - To wspaniale, bracie. - Nie zamierzam się bawić. Wzywają mnie interesy. - A do­ kładniej, sprawa zastawienia pułapki na grasującą bandę. Will uznał jednak, że lepiej nie zapoznawać brata ze szczegółami swojego śmiałego planu. - Dobre i to - oświadczył Richard. Zdjął z krzesła pelerynę, którą rozwiesił na oparciu, żeby wyschła. Od rana padało, ale przed godziną niebo się rozjaśniło. - A pogoda sprzyja. Wyma- rzony dzień na świąteczną fetę. - A jakże - bez mrugnięcia okiem przyznał Will. Na fetę i - przy odrobinie szczęścia - na złapanie morderców. - Chybaś zadowolona, że jednak ze mną przyszłaś? - za­ szczebiotała lady Muriel FitzHugh. Rosemary na chwilę oderwała się od dręczących ją proble­ mów i rozejrzała się wokół siebie. W ratuszu panował niemal tłok. W powietrzu unosił się aromat kosztownych wonności zmieszany z zapachem dymu. Pierwszym emanowały wyper- fumowane ciała wielu dostojnych gości, drugi unosił się z dwóch palenisk znajdujących się po przeciwnych stronach wielkiej sali o wysokim, sklepionym suficie. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiono długie stoły. Uginały się pod ciężarem jadła, a służba wciąż donosiła kolejne półmiski z soczystą pieczenią, ciastami i leguminami. Trefnisie rzucali się na te pyszności, rwali palcami kawałki mięsa i pożerali je z dziką rozkoszą. - Są jak stado zgłodniałych szpaków - mruknęła Rosemary. - Trudno im się dziwić - odparła lady Muriel. - Wczoraj R S

skończył się czterdziestodniowy post. Ludziska są spragnieni mięsiwa i słodkości. - Włożyła do ust kęs zajęczej pieczeni i wzięła od służebnej dziewki dwie czarki z winem. - Baw się, Rosemary. Te dwanaście dni to dla nas jedyny czas wy­ tchnienia. Rosemary z roztargnieniem skinęła głową. - Patrz, są tu wszyscy - szeptem kontynuowała Muriel. - Burmistrz, jego zastępca i szlachetnie urodzeni z dworu króla Ryszarda. Mój Herbert powiada, że nawet Jego Królewska Mość raczyłby tu się zjawić, gdyby nie pojechał na polowanie w hrabstwie Kent. - Spojrzenie jej niebieskich oczu tańczyło, okrągła twarz promieniała podnieceniem. Wbrew sobie samej Rosemary uśmiechnęła się. - Tak. Nic nie dorówna świątecznemu bankietowi w ra­ tuszu. - A ta zieleń! - Muriel wskazała świerkowe gałęzie i pęki ostrokrzewu zwisające z belek wysokiego sufitu. - Prawda, że śliczne? - spytała z zachwytem. Nie sposób było smucić się w jej towarzystwie. Muriel, córka bogatego sukiennika, wyszła za szlachcica, choć tylko trzeciego syna barona. Jej Herbert miał skromne stanowisko na dworze i o wiele więcej łat niż Muriel, ale był dobrym, kochającym mężem. Rok temu przykra wysypka sprowadziła Muriel do aptekar­ skiego składu Bainbridge. Rosemary przygotowała dla niej krem rumiankowy, który okazał się skuteczny. Wysypka znik­ nęła, a obie kobiety bardzo się zaprzyjaźniły. Muriel z przeko­ naniem polecała sklep przyjaciółki wszystkim szlachetnie uro­ dzonym znajomym. Gdyby nie ci klienci, apteka Rosemary splajtowałaby już kilka miesięcy temu. Ale nadal wisiały nad nią czarne chmury. Na myśl o tym Ro­ semary spoważniała. - Rzeczywiście piękne - przyznała. - Cieszę się, że namó- R S

wiłaś mnie do przyjścia, ale chyba już muszę iść. Wuj Percy został sam. - Pewnie siedzi z nosem w tych zapleśniałych pergaminach i nawet nie zauważył, że cię nie ma. Poza tym chcę, abyś kogoś poznała. Nową klientkę. - Muriel stanęła na palcach. - Zaraz jej poszukamy. - Wzięła Rosemary pod ramię i zaczęła przepy­ chać się przez tłum. Rosemary poszła za nią, choć tłok i gwar działały jej na ner­ wy. Nie mogła jednak pozwolić sobie na rezygnację z nowej klientki. Minął już tydzień, a zdobycie mirry nadal było niemo­ żliwe. Każdego dnia do pudełka na utarg trafiały zaledwie po­ jedyncze pensy, które prawie natychmiast należało wydać na je­ dzenie. Tegoroczne święta w Bainbridge były bardzo skromne. Za­ brakło zwyczajowych smakołyków i butelki czerwonego wina podczas świątecznego obiadu. Rosemary i jej bliscy - wuj Per­ cy, Malcolm i Winnie, gospodyni mieszkająca z nimi od za­ wsze, zrezygnowali również z drobnych upominków, które wrę­ czali sobie w dzień Trzech Króli. Oszczędzali dosłownie każdy grosz, ponieważ zbliżał się termin płatności czynszu za sklep. Przypadał już w lutym. Rosemary z pochyloną głową szła za Muriel i nagle niechcą­ cy wpadła na kogoś, kto stanął jej na drodze. - Wybaczcie - bąknęła i szybko odsunęła się od otyłej po­ staci odzianej w strój z czerwonego aksamitu. - Nie zauważy­ łam. .. - dodała, ale reszta przeprosin uwięzła jej w gardle, gdy Rosemary podniosła wzrok i zobaczyła smagłą, rozgniewaną twarz osoby, którą potrąciła. Przed nią stał Baldassare di Corra- do, włoski hrabia, którego leczniczymi i kosmetycznymi eliksi­ rami zachwycał się cały królewski dwór. - Waćpanna stąpasz nieostrożnie - zasyczał Włoch. Mówił po angielsku z silnym cudzoziemskim akcentem. R S

- Tak - szepnęła. -Przepraszam, byłam... - Roztargniona. - Jego pełne wargi wygięły się w ironicz­ nym uśmieszku, częściowo ukrytym za wygiętymi w dół po­ łówkami czarnych wąsów, równie ulizanych jak włosy po obu stronach jastrzębiej twarzy. Błyszczące, żółtawe oczy dokładnie obejrzały Rosemary od stóp do głów. - Ale wybaczam, boś mło­ da i urodziwa. Rosemary zadrżała, wstrząśnięta przenikliwością spojrzenia niesympatycznego Włocha. Patrzył na nią spod na wpół przy­ mkniętych powiek w taki sposób, że poczuła chłód, a w uszach zaczęło boleśnie pulsować. Uciekaj! Jak najszybciej! Słowa głośno zadźwięczały w jej głowie, ale nogi nie chciały ich po­ słuchać. Rosemary stała niemal jak zahipnotyzowana. - Rose? - Muriel odwróciła się i pociągnęła ją za rękę. - Musimy iść. Baldassare zamrugał i Rosemary zapanowała nad swoim zmieszaniem. - Dopiero się spotkaliśmy i chętnie poznałbym twoje imię, piękna panno. Rosemary udała, że go nie usłyszała. - Raz jeszcze o wybaczenie proszę - powiedziała do ozdob­ nego, inkrustowanego złotem hrabiowskiego pasa, aby nie pa­ trzeć mężczyźnie w oczy. Nie czekając na odpowiedź, zanurko­ wała w tłum. - Chwileczkę. - Muriel zatrzymała się obok stołu pełnego ciast z owocami. - Czego on chciał? - Nie... nie wiem. - Rosemary chwyciła czarkę z niesionej przez służącą tacy. Szybko wypiła łyk wina. Ciepławy płyn rozluźnił jej zaciśnięte gardło, ale nie złagodził wrażenia, że przed chwilą cudem uniknęła niebezpieczeństwa. - Co on ci rzekł? Groził ci? - dopytywała się Muriel. - Nie. - Ale było w nim coś niemiłego, pomyślała. A może R S

to tylko bujna wyobraźnia płatała jej figle. Baldassare jest po prostu cudzoziemcem z niepokojącymi oczami, uznała po na­ myśle. - Nic dziwnego, że cała się trzęsiesz. - Muriel popatrzyła na nią ze zrozumieniem. - On podobno zawarł pakt z diab­ łem. Ludzie mówią o tajemniczych rytuałach i magicznych mi­ ksturach. - Głupie plotki - prychnęła Rosemary. Jej odpowiedź była instynktowną obroną kolegi po fachu, zajmującego się sporzą­ dzaniem leków. Ją także oskarżono kiedyś o współdziałanie ze złymi mocami, ponieważ w nocy poszła do lasu, żeby zebrać zioła. - Chodźmy znaleźć tę klientkę, o której wspomniałaś, że­ bym mogła wrócić do sklepu. - Dobrze. Gdy ty... eee... rozmawiałaś z hrabią, zjawiło się szlachetnie urodzone towarzystwo. Panie mają diademy wysa­ dzane klejnotami. Może jedną z nich jest Lady Chandre. To bar­ dzo bogata dama i zawsze nosi prześliczne stroje. Rosemary zawahała się, niezbyt zachwycona perspektywą zaczepiania ludzi z wyższych sfer. - Czegóż taka dama może potrzebować ode mnie? - Tego, co my wszyscy. Specjalnych kremów, dzięki którym stanie się najpiękniejszą i najbardziej pożądaną kobietą świata. - Ale ja nie mogę jej tego dać - zaprotestowała Rosemary, lecz jej słowa zagłuszył głośny gwar. Zamruczała coś o oszu­ kańczych obietnicach i poszła za Muriel w stronę wejścia do sa­ li. Burmistrz, pan James, handlarz ryb i Henry Spencer, radny miejski, a jednocześnie zastępca burmistrza, witali grupę kilku­ nastu znamienitych gości. - Lady Chandre to ta w zielonej sukni. Stoi z boku wraz z lordem w czarnych aksamitach. - Aha. - Rosemary ominęła wzrokiem szerokie plecy męż­ czyzny i skupiła uwagę na damie. R S

Lady Chandre była nie tylko bogata, ale również zachwyca­ jąco urodziwa. Ciemnozielony aksamit cudownie podkreślał białość jej cery. Rosemary nie widziała włosów lady, ale musiała ona być blondynką, ponieważ jej brwi miały kolor dojrzałej pszenicy. W idealnie owalnej twarzy dominowały wielkie błę­ kitne oczy okolone gęstymi rzęsami. Trzepotały jak skrzydła motyla, gdy lady flirtowała ze swoim towarzyszem. - Nie sądzę, aby musiała używać moich kremów - mruknę­ ła Rosemary. - Starzeje się i nie może tego znieść. - Muriel chwyciła Ro­ semary za ramię i podeszła z nią do potencjalnej klientki. - Pani, racz poświęcić nam jedną chwilę. Lady Chandre odwróciła głowę, a ostre światło pochodni bezlitośnie ujawniło wszystkie zmarszczki, zwiotczenia i inne niedoskonałości. Nieświadoma faktu, że blask ją zdemaskował, lady spojrzała na Muriel wyniośle. - Ktoś ty? - Muriel... Lady Muriel FitzHugh. Rozmawiałyśmy o kre­ mach do twarzy. Lady Chandre pobladła. - Nie potrzebuję takich rzeczy. - Pragnęłaś, pani, zrobić prezent przyjaciółce - szybko do­ dała Muriel, nadal rasowa córka kupca. - Podobał ci się pewien tonik, który zrobiła dla mnie Rosemary, i chciałaś ją poznać. Oto ona. - Muriel wypchnęła Rosemary przed siebie. - Pani. - Rosemary dygnęła i szybko się wyprostowała, że­ by dumna piękność nie patrzyła na nią z góry. Lady Chandre najwyraźniej walczyła z pokusą i w milczeniu przyglądała się cerze Rosemary. - Gdzie mieści się wasz sklep? - spytał mężczyzna stojący obok lady Chandre. Jego głęboki, dźwięczny głos wydał się Ro­ semary dziwnie znajomy. R S

Odwróciła się, uprzejmie uśmiechnięta spojrzała na wystro­ jonego w czerń pana i uśmiech zamarł jej na wargach. Patrzył na nią człowiek, którego miała nadzieję już nigdy nie spotkać. Lord William Sommerville. W jego ciemnych oczach ujrzała odbicie swojej oszołomio­ nej miny. - Czyż nie posiadacie sklepu? Gdzie on się znajduje? Rosemary milczała. Czy on ją zadenuncjuje? Potraktuje jak złodziejkę? - Nazywa się Bainbridge i jest w zaułku Fule - usłużnie poinformowała Muriel. R S