Julian Barnes
Poczucie kresu
(Przełożył: Jan Kabat)
Dla Pat
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pamiętam, niekoniecznie w tej kolejności:
— błysk po wewnętrznej stronie nadgarstka;
— parę unoszącą się z mokrego zlewu, gdy ktoś wrzuca do niego ze śmiechem
gorącą patelnię;
— krople spermy, wirujące w kratce ściekowej, nim zostaną spłukane i powędrują
w dół wysokiego domu;
— rzekę płynącą absurdalnie pod prąd, jej fale oświetlone myszkującymi światłami
kilku latarek;
— inną rzekę, szeroką i szarą, bieg jej nurtu zamaskowany przez uporczywy wiatr,
który marszczy powierzchnię;
— wodę w wannie, od dawna wystygłą za zamkniętymi drzwiami.
Tego ostatniego nie widziałem na dobrą sprawę, ale to, co pozostaje w pamięci, nie
zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem.
Żyjemy w czasie — trzyma nas w swoich ryzach i kształtuje — nigdy jednak nie
odnosiłem wrażenia, że pojmuję go zbyt dobrze. Nie mam tu na myśli teorii, według
których zakrzywia się i powraca, ani też tego, że może istnieć w jakichś równoległych
wersjach. Nie, chodzi mi o zwykły, codzienny czas, który upływa regularnie, o czym
przekonują nas zegarki i zegary: tik-tak, tik-tak. Czy istnieje coś bardziej wiarygodnego niż
duża wskazówka? Jednak wystarczy drobna przyjemność czy nieznaczny ból, by
uświadomić nam plastyczność czasu. Niektóre emocje przyspieszają jego bieg, inne
sprawiają, że zwalnia; niekiedy zdaje się znikać — aż do tego końcowego punktu, kiedy
naprawdę znika, by nigdy więcej nie powrócić. Nie przejawiam zbytniego zainteresowania
swoimi szkolnymi czasami, nie tęsknię też za nimi, lecz wszystko zaczęło się właśnie w
szkole, muszę więc powrócić na chwilę do kilku wydarzeń, które przerodziły się w
anegdoty, do pewnych przybliżonych wspomnień, które czas zdeformował i zamienił w
pewność. Jeśli nie mogę być już przekonany o prawdziwości faktów, to przynajmniej mogę
wiernie oddać wrażenia wywołane przez owe fakty. Na nic więcej mnie nie stać.
*
Było nas trzech, a teraz pojawił się czwarty. Nie spodziewaliśmy się, że ta ściśle
określona liczba powiększy się kiedykolwiek: etap nowych przymierzy i przyjaciół dawno
minął, my zaś wyobrażaliśmy już sobie ucieczkę ze szkoły w prawdziwe życie. Nazywał
się Adrian Finn, wysoki, nieśmiały chłopiec, który spuszczał wzrok i nie zdradzał swoich
myśli. Przez ten pierwszy dzień czy dwa nie zwracaliśmy na niego szczególnej uwagi: w
naszej szkole nie obowiązywała ceremonia powitalna, nie wspominając już o jej
przeciwieństwie, bolesnej i karzącej inicjacji. Po prostu przyjęliśmy do wiadomości jego
istnienie. I czekaliśmy.
Nauczyciele darzyli go większym zainteresowaniem niż my. Musieli przecież ocenić
jego inteligencję i zmysł dyscypliny, zorientować się w jego wcześniejszych postępach i
zdecydować, czy stanowi „odpowiedni materiał”. Rano, na trzeci dzień tego nowego roku
szkolnego, mieliśmy lekcję historii ze Starym Joe Huntem, ironicznie przyjaznym w tym
swoim garniturze z kamizelką; był nauczycielem, który utrzymywał w klasie porządek za
sprawą dostatecznej, ale nie nadmiernej nudy.
— Jak z pewnością pamiętacie, prosiłem was, byście poczytali o panowaniu
Henryka VIII — oznajmił na początek, a Colin, Alex i ja popatrzyliśmy na siebie zezem, z
nadzieją, że pytanie nie wyląduje na głowie któregoś z nas niczym spławik rzucony przez
wędkarza. — Kto zechciałby scharakteryzować ten okres? — Wyciągnął stosowny wniosek
z naszych spuszczonych oczu. — No cóż, może Marshall. Jak opisałbyś rządy Henryka
VIII?
Nasza ulga przewyższała naszą ciekawość merytoryczną, ponieważ Marshall był
ostrożnym ignorantem, któremu brakowało pomysłowości zrodzonej z prawdziwej
niewiedzy. W zadanym pytaniu zaczął się dopatrywać ukrytych komplikacji, nim w końcu
sformułował odpowiedź.
— Panował niepokój, panie profesorze.
Wybuch z trudem kontrolowanej wesołości; sam Hunt niemal się uśmiechnął.
— Zechciałbyś to rozwinąć?
Marshall skinął z wolna głową, pomyślał jeszcze chwilę i doszedł do wniosku, że to
nie pora na ostrożność.
— Powiedziałbym, że panował duży niepokój, panie profesorze.
— Spytajmy więc Finna. Orientujesz się w omawianym okresie?
Nowy chłopiec siedział rząd przede mną, z lewej. Dotychczas nie zareagował w
widoczny sposób na idiotyzmy Marshalla.
— Obawiam się, że nie, panie profesorze. Istnieje jednak pewien sposób
rozumowania, według którego wszystko, co można powiedzieć tak naprawdę o
jakimkolwiek wydarzeniu historycznym — nawet o wybuchu pierwszej wojny światowej
— sprowadza się do jednego: „Coś się stało”,
— Czyżby? No cóż, oznaczałoby to, że moja praca nie ma sensu, czyż nie?
Po krótkim i przypochlebnym śmiechu z naszej strony Stary Joe Hunt wybaczył nam
wakacyjne rozleniwienie i oświecił w kwestii królewskiego rzeźnika poligamisty.
Na następnej przerwie odszukałem Finna.
— Jestem Tony Webster. — Popatrzył na mnie nieufnie. — Zażyłeś Hunta.
Wydawało się, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi.
— Wiesz, tym „coś się stało” — wyjaśniłem.
— Ach, tak. Byłem raczej rozczarowany, że nie podjął tematu.
Nie to miał powiedzieć.
Kolejny szczegół, który pamiętam: my trzej, na znak naszego przymierza, nosiliśmy
zegarki po wewnętrznej stronie nadgarstka. Była to oczywiście poza, ale może i coś więcej
— dzięki temu czas wydawał się czymś osobistym, nawet sekretnym. Oczekiwaliśmy, że
Adrian dostrzeże tę manierę i będzie ją naśladował. Nie poszedł jednak za naszym
przykładem.
Tego samego dnia — a może nazajutrz — mieliśmy dwie lekcje angielskiego z
Philem Dixonem, młodym nauczycielem świeżo po Cambridge. Lubił korzystać ze
współczesnych tekstów i często rzucał nam niespodziewane wyzwania. „Narodziny
kopulacja śmierć; T.S. Eliot twierdzi, że tylko o to chodzi. Jakieś komentarze?” Kiedyś
przyrównał jednego z Szekspirowskich bohaterów do Kirka Douglasa w Spartakusie.. I
pamiętam też, że raz, gdy omawialiśmy poezję Teda Hughesa, przekrzywił po belfersku
głowę i mruknął: „Oczywiście wszyscy się zastanawiamy, co będzie, kiedy już skończą mu
się zwierzęta do tych wierszy”. Czasem zwracał się do nas per panowie. Uwielbialiśmy
go, ma się rozumieć.
Tego popołudnia rozdał nam kartki z wierszem bez tytułu, daty czy nazwiska autora,
powiedział, że mamy dziesięć minut, by się zastanowić nad utworem, a potem poprosił o
komentarze.
— Może zaczniemy od ciebie, Finn? Ujmując to najprościej, co jest tematem tego
wiersza?
Adrian podniósł wzrok znad swojej ławki.
— Eros i Tanatos, panie profesorze.
— Hm. Mów dalej.
— Seks i śmierć — ciągnął Finn, jakby w tylnych rzędach siedziały tępaki, które nie
rozumieją greki. — Albo miłość i śmierć, jeśli pan woli. Pierwiastek erotyczny w każdym
razie, pozostający w konflikcie z pierwiastkiem śmierci. I co z tego konfliktu wynika.
Byłem prawdopodobnie pod takim wrażeniem, że Dixon uznał je za przesadne.
— Podejmij wątek, Webster, i oświeć nas.
— Wydawało mi się, że to wiersz o płomykówce, panie profesorze.
Na tym właśnie polegała jedna z różnic między nami trzema a naszym nowym
przyjacielem. Na ogół robiliśmy sobie jaja, z wyjątkiem chwili, kiedy zachowywaliśmy się
poważnie. On na ogół zachowywał się poważnie, z wyjątkiem chwil, kiedy robił sobie
jaja. Upłynęło trochę czasu, zanim się w tym zorientowaliśmy.
Adrian pozwolił się wchłonąć naszej grupie, nie dając po sobie poznać, że mu na
tym zależy. Może rzeczywiście tak było. Nie zmienił też swoich poglądów, by dopasować
je do naszych. W trakcie modlitwy porannej wygłaszał stosowne kwestie, podczas gdy
Alex i ja tylko naśladowaliśmy słowa, a Colin preferował fortel polegający na
entuzjastycznym i pseudożarliwym ryku. Nasza trójka uważała zajęcia sportowe za
kryptofaszystowski plan mający na celu stłumienie popędu seksualnego; Adrian natomiast
wstąpił do klubu szermierczego i uprawiał skok wzwyż. Z wojowniczą zajadłością
wykazywaliśmy się głuchotą na muzykę; on przychodził do szkoły z klarnetem. Kiedy Colin
potępiał własną rodzinę, ja wyśmiewałem system polityczny, Alex zaś czynił filozoficzne
obiekcje wobec postrzeganej rzeczywistości i jej natury, Adrian zachowywał swoje opinie
dla siebie — z początku przynajmniej. Odnosiło się wrażenie, że wierzy w pewne rzeczy.
My też wierzyliśmy — z tą różnicą, że chcieliśmy wierzyć we własne rzeczy, a nie w to, co
nam podsuwano, nie pytając nikogo o zdanie. Dlatego byliśmy przekonani o swoim
oczyszczającym sceptycyzmie.
Szkoła była usytuowana w centrum Londynu i każdego dnia dojeżdżaliśmy z różnych
dzielnic, zamieniając jeden system kontroli, ten rodzicielski, na drugi, ten edukacyjny. W
owych czasach wszystko było prostsze: mniej pieniędzy, żadnych elektronicznych
wynalazków, tyrania mody w formie szczątkowej, nieobecność dziewczyn. Nie istniało nic,
co mogłoby nas odciągać od ludzkiego i synowskiego obowiązku, którym była nauka,
zdawanie egzaminów, wykorzystywanie zdobytych kwalifikacji do znalezienia
odpowiedniej pracy, a następnie urządzenie sobie życia, niegroźnie pełniejszego niż życie
naszych rodziców; aprobowali to, przyrównując naszą teraźniejszość do swojej
przeszłości, która była prostsza, a tym samym lepsza. Nikt oczywiście nie mówił o tym w
ten sposób: szacowny społeczny darwinizm klasy średniej zawsze pozostawał domyślny.
— Pieprzeni dranie, ci rodzice — zaczął narzekać Colin pewnego poniedziałku,
podczas przerwy na lunch. — Kiedy człowiek jest mały, to uważa, że są w porządku, a
potem uświadamia sobie, że niczym się nie różnią od...
— ...Henryka VIII, Col? — podsunął Adrian.
Zaczęliśmy się już przyzwyczajać do jego zmysłu ironii, a także do tego, że mógł
równie dobrze obrócić ją przeciwko nam. Kiedy zachowywał się prowokacyjnie albo
chciał nas skłonić do powagi, zwracał się do mnie per Anthony; Alex zamieniał się w
Alexandra, natomiast Colin, którego imię nijak nie dawało się wydłużyć, przybierał
zdrobniałą formę Col.
— Nie pogniewałbym się, gdyby mój tata miał sześć martwych żon.
— I był niewiarygodnie bogaty.
— I żeby malował go Holbein.
— I żeby kazał się papieżowi odpieprzyć.
— Jakiś konkretny powód, dla którego nazywasz ich pieprzonymi draniami? —
zwrócił się do Alexa Colin.
— Chciałem, żebyśmy wybrali się do wesołego miasteczka. Powiedzieli, że muszą
podczas weekendu zająć się ogrodem.
Racja: pieprzeni dranie. Lecz nie dla Adriana, który słuchał naszych oskarżeń, ale
rzadko się wtrącał. A jednak, jak się nam wydawało, miałby więcej powodów do narzekań
niż większość ludzi. Przed laty odeszła jego matka, pozostawiając męża z synem i córką na
głowie. Nikt wtedy nie znał pojęcia „samotnego rodzica wychowującego dzieci”; mówiło
się „rozbity dom”, Adrian zaś był jedynym znanym nam człowiekiem, który z takiego domu
pochodził. Powinno to na dobrą sprawę rozbudzić w nim niezmierzone pokłady
egzystencjalnej wściekłości, ale jakoś do tego nie doszło; mówił, że kocha swoją matkę i
szanuje ojca. Przeanalizowaliśmy na osobności jego przypadek, czego rezultatem była
pewna teoria: klucz do szczęśliwego życia rodzinnego to brak rodziny — albo
przynajmniej taka rodzina, która nie żyje razem. Dokonawszy tej analizy, jeszcze bardziej
zazdrościliśmy Adrianowi.
W tamtych dniach wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy trzymani w jakimś kojcu,
czekając, aż nas wypuszczą na wolność, i że gdy ten moment wreszcie nadejdzie, nasze
życie — i sam czas — przyspieszy. Skąd mieliśmy wiedzieć, że tak czy owak to życie się
zaczęło, że odnieśliśmy już pewne korzyści i doznaliśmy pewnych klęsk? I że nasze
uwolnienie oznaczałoby jedynie przejście do większego kojca, którego granice byłyby z
początku niedostrzegalne?
Tymczasem byliśmy spragnieni książek, seksu, merytokracji, anarchii. Wszelkiego
rodzaju polityczne i społeczne systemy wydawały się nam skorumpowane, a jednak nie
zamierzaliśmy rozważać jakiejkolwiek alternatywy z wyjątkiem hedonistycznego chaosu.
Adrian jednakże nakłaniał nas, byśmy wierzyli w sens posługiwania się w życiu myślą, w
tym znaczeniu, że działaniami powinny rządzić zasady. Wcześniej to Alex uchodził pośród
nas za filozofa. Czytał dzieła, do których dwaj pozostali nigdy nie zajrzeli, i mógł na
przykład oświadczyć nagle: „O czym nie da się mówić, to się musi przemilczeć”. Colin i ja
rozważaliśmy przez chwilę tego rodzaju propozycje, potem uśmiechaliśmy się szeroko i
gadaliśmy dalej. Teraz jednak pojawienie się Adriana oznaczało, że Alex utracił swoją
pozycję — albo że mieliśmy do wyboru jeszcze jednego filozofa. Jeśli Alex czytywał
Russella i Wittgensteina, to Adrian czytywał Camusa i Nietzschego. Ja czytywałem
George'a Orwella i Aldousa Huxleya; Colin czytywał Baudelaire'a i Dostojewskiego.
Przesadzam tylko nieznacznie z tymi lekturami.
Tak, oczywiście, byliśmy pretensjonalni — od czego innego jest młodość?
Posługiwaliśmy się określeniami Weltanschauung i Sturm und Drang, uwielbialiśmy
mówić „to filozoficznie oczywiste” i zapewnialiśmy jeden drugiego, że pierwszym
obowiązkiem wyobraźni jest przekraczać własne granice. Nasi rodzice widzieli sprawy
inaczej, traktując swoje dzieci jak niewiniątka zagrożone niespodziewanie przez trujące
wpływy. Tak więc matka Colina nazywała mnie „jego mrocznym aniołem”; mój ojciec
winił Alexa, kiedy przyłapał mnie na lekturze Manifestu komunistycznego;, Colin podpadł
rodzicom Alexa, gdy znaleźli u niego pełen cynizmu kryminał amerykański. I tak dalej.
Identycznie było z seksem. Nasi rodzice sądzili, że się nawzajem deprawujemy i że w
rezultacie staniemy się tym, czego lękali się najbardziej: niepoprawnymi onanistami,
czarującymi homoseksualistami, lekkomyślnie zapładniającymi libertynami. Bojąc się o
nas, myśleli ze strachem o bliskości związanej z nastoletnią przyjaźnią, o drapieżnym
zachowaniu nieznajomych w pociągu, powabie niewłaściwej dziewczyny. Jakże ich
niepokój przekraczał nasze doświadczenia!
Pewnego popołudnia Stary Joe Hunt, jakby pomny wcześniejszego wyzwania, które
rzucił mu Adrian, poprosił nas, żebyśmy omówili początki pierwszej wojny światowej, a
zwłaszcza odpowiedzialność zabójcy arcyksięcia Ferdynanda za rozpętanie całej afery.
Byliśmy wtedy, niemal wszyscy, absolutystami. Lubiliśmy Tak kontra Nie, Pochwałę kontra
Potępienie, Winę kontra Niewinność — albo, jak w przypadku Marshalla, Niepokój kontra
Wielki Niepokój. Lubiliśmy gry, które kończyły się zwycięstwem albo przegraną, nie
remisem. Tak więc dla jednych ów serbski zamachowiec, którego imię dawno wywietrzało
mi z pamięci, ponosił stuprocentową osobistą odpowiedzialność: wystarczyło pozbawić go
wyznaczonej mu roli, a do wojny nigdy by nie doszło. Inni opowiadali się za
stuprocentową odpowiedzialnością sił historycznych, które sprawiły, że antagonistyczne
narody znalazły się na nieuniknionym kursie kolizyjnym: „Europa była beczką prochu” i tak
dalej. Osobnicy bardziej anarchistyczni, pokroju Colina, dowodzili, że wszystko
sprowadza się do przypadku; że świat istnieje w stanie bezustannego chaosu i że tylko jakiś
prymitywny instynkt gawędziarski, stanowiący bez wątpienia pozostałość po religii,
mógłby przypisywać znaczenie temu, co mogło się wydarzyć albo i nie.
Hunt przeszedł szybko do porządku dziennego nad tą próbą podważania wszystkiego,
jakby chorobliwa niewiara stanowiła naturalny produkt wieku dojrzewania, coś, z czego
się wyrasta. Nauczyciele i rodzice zwykli przypominać nam w irytujący sposób, że i oni
byli kiedyś młodzi i dlatego mogą teraz przemawiać z wyższością. To taki etap, twierdzili
uparcie. Wyrośniecie z tego; życie nauczy was poczucia rzeczywistości i realistycznego
spojrzenia. Wtedy jednak nie chcieliśmy przyznać, że byli kiedykolwiek tacy jak my, i
trwaliśmy w głębokim przekonaniu, że pojmujemy życie — a także prawdę, moralność i
sztukę — o wiele trafniej niż skłonni do kompromisu starsi.
— Nie zabierasz głosu, Finn. To ty wszystko zacząłeś. Jesteś, by się tak wyrazić,
naszym serbskim zamachowcem. — Hunt umilkł na chwilę, by słuchacze mogli w pełni
docenić aluzję. — Zechciałbyś wyświadczyć nam przysługę i podzielić się swoimi
przemyśleniami?
— Nie wiem, panie profesorze.
— Czego nie wiesz?
— No cóż, w pewnym sensie nie mogę wiedzieć tego, czego nie wiem. To
filozoficznie oczywiste. — Uciekł się do swej ulubionej krótkiej pauzy, podczas której
zastanawialiśmy się ponownie, czy to subtelne szyderstwo, czy też skrajna powaga
przekraczająca nasze zrozumienie. — Doprawdy, czy cała ta sprawa z przypisywaniem
odpowiedzialności nie jest czymś w rodzaju wykrętu? Chcemy zrzucić winę na jednostkę,
by można było usprawiedliwić wszystkich pozostałych. Albo winimy jakiś proces
historyczny, co uwalnia od zarzutów konkretnych ludzi. Albo twierdzimy, że to
anarchistyczny chaos, co na jedno wychodzi. Wydaje mi się, że istnieje — istniał —
łańcuch indywidualnych odpowiedzialności, bez wyjątku nieodzownych, nie tak jednak
długi, by każdy mógł zwalać winę na kogoś innego. Ale oczywiście moje pragnienie
przypisywania owej odpowiedzialności może stanowić w większym stopniu
odzwierciedlenie mojego umysłu i jego natury niż uczciwą analizę tego, co się wydarzyło.
To jeden z zasadniczych problemów historii, sam pan przyzna, panie profesorze. Kwestia
subiektywizmu w opozycji do obiektywnej interpretacji, fakt, iż musimy poznać historię
historyka, by zrozumieć przedstawianą nam wersję.
Zapadła cisza. O nie, nie robił sobie jaj, nawet w najmniejszym stopniu.
Stary Joe Hunt popatrzył na zegarek i uśmiechnął się.
— Za pięć lat przechodzę na emeryturę, Finn. Gdybyś zechciał zająć moje miejsce,
byłbym szczęśliwy, mogąc cię zarekomendować.
On też nie robił sobie jaj.
Podczas jednego z porannych apeli dyrektor obwieścił ponurym głosem, jakim
zwykle przekazywał informacje o usunięciu kogoś ze szkoły albo o katastrofalnych
porażkach sportowych, że ma dla nas tragiczną wiadomość, taką mianowicie, że Robson z
szóstej klasy o profilu ścisłym zmarł podczas weekendu. Przy akompaniamencie pełnych
zdumienia szeptów zakomunikował nam, że Robson odszedł w kwiecie wieku, że jego
śmierć jest stratą dla całej szkoły i że wszyscy będziemy symbolicznie obecni na jego
pogrzebie. Powiedział na dobrą sprawę wszystko z wyjątkiem tego, co chcieliśmy
wiedzieć: jak, dlaczego i — gdyby okazało się to morderstwem — z czyjej ręki.
— Eros i Tanatos — skomentował Adrian przed pierwszą lekcją tego dnia. —
Tanatos znów zwycięża.
— Robson nie pasował za bardzo do schematu Eros-Tanatos — odparł Alex.
Colin i ja skinęliśmy zgodnie głowami. Wiedzieliśmy to, ponieważ Robson chodził
do naszej klasy przez dwa lata: stateczny, pozbawiony wyobraźni chłopak, nieprzejawiają-
cy jakichkolwiek zainteresowań humanistycznych; wlókł się w ogonie, nie obrażając
nikogo. Teraz obraził nas, wsławiwszy się wczesną śmiercią. Rzeczywiście w kwiecie
wieku: Robson, którego znaliśmy, przypominał roślinę.
Nie było wzmianki o chorobie, wypadku rowerowym czy wybuchu gazu i kilka dni
później pojawiła się pogłoska (alias Brown z klasy o profilu ścisłym), która przekazała to,
czego nie mogły albo nie chciały przekazać władze szkolne. Robson zrobił swojej
dziewczynie dziecko i powiesił się na strychu, gdzie znaleziono go dopiero po dwóch
dniach.
— Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że facet wie, jak się powiesić.
— Chodził do klasy o profilu ścisłym.
— Trzeba zapleść węzeł przesuwany specjalnego rodzaju.
— Tak jest tylko na filmach. Albo podczas egzekucji. Można to zrobić za pomocą
zwykłego węzła. Tyle że człowiek dłużej się dusi.
— A jego dziewczyna? Co możemy o niej powiedzieć? Rozważaliśmy przeróżne
znane nam opcje: pruderyjna dziewica (obecnie była dziewica), wyzywająco ubrana
ekspedientka, doświadczona starsza kobieta, przeżarta chorobą weneryczną dziwka.
Dyskutowaliśmy o tym, dopóki Adrian nie skierował naszego zainteresowania na inne tory.
— Camus powiedział, że samobójstwo to jedyne prawdziwie poważne zagadnienie
filozoficzne.
— Pomijając etykę, politykę, estetykę, naturę rzeczywistości i całą resztę —
zaripostował Alex, w którego głosie wyczuwało się ostry ton.
— Jedyne prawdziwe. Fundamentalne, takie, na którym opierają się wszystkie
pozostałe.
Po dłuższej analizie samobójstwa Robsona wystąpiliśmy z konkluzją, że można je
uznać za filozoficzne tylko w sensie arytmetycznym: wiedząc, że doprowadzi do
powiększenia rodzaju ludzkiego o jednego osobnika, człowiek ten doszedł do wniosku, że
jego etycznym obowiązkiem jest utrzymanie liczby populacji na stałym poziomie.
Oceniliśmy jednak, że pod każdym innym względem Robson nas rozczarował — i nie
sprostał poważnemu myśleniu. Jego czyn był nie filozoficzny, egoistyczny i nieartystyczny:
jednym słowem, niewłaściwy. Co się tyczy listu pożegnalnego, który według pogłoski
(znowu Brown) zawierał tylko słowa: „Przepraszam, mamo”, mieliśmy wrażenie, że jest
przykładem utraconej szansy edukacyjnej.
*
Może nie ocenialibyśmy Robsona tak surowo, gdyby nie jeden główny,
niezaprzeczalny fakt: sprawca był w naszym wieku, a mimo to nie tylko konspirował, by
znaleźć sobie dziewczynę, ale także, bezspornie, uprawiał z nią seks. Pieprzony drań!
Dlaczego on, a nie my? Dlaczego żaden z nas nie doświadczył nawet porażki pod tym
względem? Takie poniżenie wzbogaciłoby przynajmniej naszą, ogólną, mądrość, dając
okazję do negatywnych przechwałek („Tak, naprawdę powiedziała, że jestem pryszczatym
kretynem o charyzmie godnej trampka”). Wiedzieliśmy dzięki lekturze wielkich dzieł
literackich, że Miłość wymaga Cierpienia, i chętnie zdobylibyśmy trochę doświadczenia w
tymże Cierpieniu, gdyby pojawiła się mglista, lecz nawet logiczna obietnica, że oto być
może nadchodzi Wielkie Uczucie.
Stanowiło to jeszcze jeden z naszych lęków: że Życie nie okaże się takie jak
Literatura. Wystarczyło spojrzeć na naszych rodziców — czy byli materiałem literackim?
Co najwyżej mogli aspirować do miana gapiów i przypadkowych świadków, tworzyć
część społecznego tła dla rzeczywistych, prawdziwych i ważnych rzeczy. Czego na
przykład? Rzeczy, o których mówiła Literatura: miłości, seksu, moralności, przyjaźni,
szczęścia, cierpienia, zdrady, cudzołóstwa, dobra i zła, bohaterów i złoczyńców, winy i
niewinności, ambicji, władzy, sprawiedliwości, rewolucji, wojny, ojców i synów, matek i
córek, jednostek przeciwko społeczeństwu, sukcesu i porażki, morderstwa, samobójstwa,
śmierci, Boga. I płomykówek. Oczywiście były jeszcze inne rodzaje literatury —
teoretycznej, samowtórnej, płaczliwie autobiograficznej — ale przypominały one
masturbację bez wytrysku. Prawdziwa literatura zawierała psychologiczną, emocjonalną i
społeczną prawdę ujawnianą w działaniach i refleksjach swoich protagonistów; powieść
dotyczyła postaci dojrzewającej w czasie. Tak w każdym razie mówił nam Phil Dixon. A
jedyną — oprócz Robsona — osobą, której dotychczasowe życie zawierało cokolwiek
wartego powieści, był Adrian.
— Dlaczego twoja mama porzuciła twojego tatę?
— Nie wiem dokładnie.
— Czy twoja mama znalazła sobie innego faceta?
— Czy przyprawiała twojemu tacie rogi?
— Czy twój tata miał kochankę?
— Nie wiem. Powiedzieli, że zrozumiem, kiedy będę starszy.
— Zawsze to obiecują. „A może byście tak wyjaśnili rzecz od razu?” Tak im mówię.
Tyle że nigdy tego nie powiedziałem. A nasz dom, o ile mogłem się zorientować, nie
skrywał — ku mojemu wstydowi i rozczarowaniu — żadnych tajemnic.
— Może twoja mama ma młodego kochanka?
— Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie spotykamy się z nią w jej domu. Zawsze
przyjeżdża do Londynu.
Sprawa przedstawiała się beznadziejnie. W jakiejś powieści Adrian nie
akceptowałby tak obojętnie biegu rzeczy. Po co komu sytuacja warta fikcji literackiej, jeśli
bohater nie zachowywał się tak, jak robiłby to w książce? Uważaliśmy, że Adrian
powinien węszyć albo oszczędzać kieszonkowe i zatrudnić prywatnego detektywa; może
wszyscy czterej powinniśmy wyruszyć na Poszukiwanie Prawdy. Czy też byłaby to nie tyle
literatura, ile raczej opowiastka dla dzieci?
Podczas ostatniej tego roku lekcji historii Stary Joe Hunt, który przeprowadził swych
letargicznych uczniów przez dzieje Tudorów i Stuartów, przez epokę wiktoriańską i
edwardiańską, przez Narodziny Imperium i jego późniejszy Upadek, poprosił nas, byśmy
znów przyjrzeli się tym wszystkim wiekom i spróbowali wyciągnąć jakieś wnioski.
— Może zaczniemy od prostego na pozór pytania: czym jest historia? Jakieś
refleksje, Webster?
— Historia to kłamstwa zwycięzców — odparłem, trochę za szybko.
— Obawiałem się, że tak właśnie powiesz. No cóż, wszystko w porządku, dopóki
będziesz pamiętał, że to także iluzja pokonanych. Simpson?
Colin był lepiej przygotowany ode mnie.
— Historia to kanapka z surową cebulą, panie profesorze.
— Z jakiegoż to powodu?
— Odbija się, panie profesorze. Czkawką. Doświadczyliśmy tego wielokrotnie w
ciągu roku. Wciąż to samo, bezustanna oscylacja między tyranią a rebelią, wojną a
pokojem, dobrobytem a biedą.
— Dość dużo jak na jedną kanapkę, nie sądzisz?
Nasz śmiech trwał o wiele dłużej, niż było to wymagane, i był zabarwiony histerią
typową dla końca roku szkolnego.
— Finn?
— „Historia jest pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci
spotyka się z niedostatkami dokumentacji”.
— Naprawdę? Gdzie to znalazłeś?
— U Lagrange’a, panie profesorze. Patricka Lagrange'a. To Francuz.
— Można się było domyślić. Zechciałbyś podać nam jakiś przykład?
— Samobójstwo Robsona, panie profesorze.
Rozległo się wyraźne westchnienie, kilku uczniów odwróciło się odruchowo. Ale
Hunt, podobnie jak inni nauczyciele, przyznawał Adrianowi specjalny status. Kiedy to my
próbowaliśmy prowokacji, była ona traktowana pobłażliwie jako infantylny cynizm —
jeszcze jedna rzecz, z której mieliśmy wyrosnąć. Prowokacje Adriana przyjmowano jako
nieporadne poszukiwanie prawdy.
— Co to ma wspólnego z omawianą kwestią?
— To wydarzenie historyczne, panie profesorze, choć pośledniego rodzaju. Ale
niedawne, a zatem powinno się je bez trudu rozumieć jako historię. Wiemy, że Robson nie
żyje, wiemy, że miał dziewczynę, wiemy, że ta jest w ciąży — albo była. Czym jeszcze
dysponujemy? Pojedynczym dokumentem, listem pożegnalnym w formie kartki ze słowami:
„Przepraszam, mamo” — w każdym razie tak twierdzi Brown. Czy ta kartka jeszcze
istnieje? Czy ktoś ją zniszczył? Czy Robson kierował się innymi motywami, pomijając te
oczywiste? W jakim stanie psychicznym się znajdował? Czy możemy żywić pewność, że
dziecko było jego? Nie możemy tego wiedzieć, panie profesorze, nawet tak krótko po
fakcie. Jak więc ktoś mógłby opisać historię Robsona za pięćdziesiąt lat, kiedy jego
rodzice będą już martwi, a dziewczyna zniknie, nie mając zresztą ochoty go pamiętać?
Dostrzega pan problem, panie profesorze?
Popatrzyliśmy wszyscy na Hunta, zastanawiając się, czy Adrian nie posunął się tym
razem za daleko. To krótkie określenie, „w ciąży”, zdawało się unosić w powietrzu niczym
pył kredy szkolnej. A co do zuchwałej sugestii, czyli alternatywnego ojcostwa, Robsona
Rogacza... Po chwili nauczyciel odpowiedział:
— Dostrzegam problem, Finn. Sądzę jednak, że nie doceniasz historii. A tym samym
historyków. Załóżmy na potrzeby tej dyskusji, że biedny Robson mógłby stanowić
przedmiot historycznego zainteresowania. Historycy zawsze mają do czynienia z brakiem
bezpośrednich dowodów. Są do tego przyzwyczajeni. Nie zapominaj też, że w tej sprawie
występuje badanie przyczyny zgonu, a zatem dysponujemy raportem koronera. Robson mógł
równie dobrze prowadzić dziennik albo pisać listy, czy też dzwonić do kogoś, i
niewykluczone, że ktoś zapamiętałby treść tych rozmów telefonicznych. Rodzice mogli
odpowiadać na listy kondolencyjne, które otrzymali po śmierci syna. A za pięćdziesiąt lat,
biorąc pod uwagę średnią długość życia, wciąż będzie można liczyć na relacje kilku jego
kolegów szkolnych. Problem jest być może mniejszy, niż sobie wyobrażasz.
— Nic jednak nie zastąpi braku świadectwa, które mógłby przekazać sam Robson,
panie profesorze.
— Poniekąd, ale nie należy zapominać, że historycy muszą traktować z pewnym
sceptycyzmem wyjaśnienia głównego uczestnika wydarzeń. Najbardziej podejrzane bywają
stwierdzenia wypowiadane z myślą o przyszłości.
— Skoro pan tak twierdzi, panie profesorze.
— A stan umysłu można określić na podstawie działań. Tyran rzadko wysyła
odręcznie pisaną notatkę z wnioskiem o wyeliminowanie wroga.
— Skoro pan tak twierdzi, panie profesorze.
— No cóż, twierdzę.
Czy tak przebiegała ta wymiana zdań? Jestem prawie pewien, że nie. Ale tak właśnie
ją zapamiętałem.
*
Ukończyliśmy szkołę, przyrzekliśmy sobie dozgonną przyjaźń i rozeszliśmy się każdy
w swoją stronę. Adrian, co nie wywołało najmniejszego zdziwienia, uzyskał stypendium w
Cambridge. Ja zacząłem studiować historię na Uniwersytecie Bristolskim; Colin poszedł
na Uniwersytet Sussex, Alex zaś zdecydował się na pracę w firmie ojca. Pisywaliśmy do
siebie, jak robili w owych czasach ludzie, nawet ci młodzi. Odznaczaliśmy się jednak
niewielkim doświadczeniem formy, więc wybujały lęk przed okazywaniem uczuć
przeważał niejednokrotnie nad treścią. Zaczynanie od słów: „W odpowiedzi na Twój list z
17 bieżącego miesiąca” — wydawało się przez jakiś czas niezwykle błyskotliwe.
Obiecaliśmy sobie solennie, że będziemy się spotykać za każdym razem, gdy nasza
studiująca trójka przyjedzie do domu na wakacje; nie zawsze to nam jednak wychodziło.
Poza tym korespondencja, jak się zdaje, zmieniła dynamikę naszej przyjaźni i wzajemnych
relacji. Członkowie pierwotnego triumwiratu pisywali do siebie rzadziej i mniej
entuzjastycznie niż do Adriana. Pragnęliśmy jego zainteresowania, jego aprobaty;
nadskakiwaliśmy mu i w pierwszej kolejności to właśnie jemu opowiadaliśmy swoje
najlepsze historie; każdy z nas uważał, że jest mu najbliższy i że na to zasługuje. I pomimo
zawierania nowych przyjaźni wmawialiśmy sobie w jakiś sposób, że Adrian nie robi tego
samego; że my trzej wciąż jesteśmy jego powiernikami, że jest od nas uzależniony. Czy
chcieliśmy w ten sposób ukryć fakt, że to my byliśmy od niego uzależnieni?
Potem życie wzięło górę, a czas przyspieszył. Innymi słowy, znalazłem sobie kogoś.
Oczywiście poznałem kilka dziewczyn wcześniej, lecz albo ich pewność siebie sprawiała,
że czułem się niezręcznie, albo ich nerwowość pogłębiała moją własną. Istniał
najwidoczniej jakiś sekretny męski kod, przekazywany przez uprzedzająco grzecznych
dwudziestolatków roztrzęsionym osiemnastolatkom — kod, który, odpowiednio
opanowany, pozwalał człowiekowi „poderwać” dziewczynę i w pewnych okolicznościach
„ją załatwić”. Nigdy tego jednak nie opanowałem, ani nawet nie zrozumiałem, i zapewne
wciąż tak jest. Moja „technika” polegała na braku techniki: inni, bez wątpienia słusznie,
uważali to za brak kompetencji. Nawet rzekomo prosta strategia: masz-ochotę-na-drinka-
może-potańczymy-odprowadzę-cię-do-domu-co-powiesz-na-kawę? — wymagała
śmiałości, do której nie byłem zdolny. Kręciłem się bez sensu i próbowałem wypowiadać
interesujące uwagi, oczekując jednocześnie, że wszystko schrzanię. Pamiętam, jak ogarnął
mnie smutek podczas drinka na przyjęciu pierwszorocznym, a gdy przechodząca obok
dziewczyna zapytała ze współczuciem, czy nic mi nie jest, odparłem bezwiednie: „Chyba
cierpię na psychozę maniakalno-depresyjną”, ponieważ w tamtym czasie wydawało się to
bardziej indywidualistyczne niż „jestem trochę przygnębiony”. Kiedy westchnęła
ironicznie: „Jeszcze jeden”, i ruszyła dalej, uświadomiłem sobie, że, daleki od tego, by
wyróżnić się spośród rozbawionego tłumu, wybrałem najgorszą w świecie kwestię.
Moja dziewczyna nazywała się Veronica Mary Elizabeth Ford — uzyskanie tej
informacji (przez co rozumiem jej kolejne imiona) zabrało mi dwa miesiące. Studiowała
hiszpański, lubiła poezję, a jej ojciec pracował w służbie cywilnej. Sto pięćdziesiąt pięć
centymetrów wzrostu, zaokrąglone, umięśnione łydki, kasztanowe włosy do ramion,
niebieskoszare oczy za okularami w niebieskich oprawkach i niewymuszony, choć
wstrzemięźliwy uśmiech. Uważałem, że jest miła. No cóż, pewnie każdą dziewczynę, która
by mnie nie unikała, uznałbym za taką. Nie próbowałem jej powiedzieć, że jestem smutny,
bo nie byłem. Miała magnetofon Black Box, co stanowiło przewagę nad moim Dansette'em,
i odznaczała się lepszym gustem muzycznym: to znaczy pogardzała Dworzakiem i
Czajkowskim, których uwielbiałem; miała też longplaye z chorałami i utworami
romantycznymi. Przejrzała moją kolekcję płyt, uśmiechając się od czasu do czasu i znacznie
częściej marszcząc czoło. To, że ukryłem wcześniej zarówno uwerturę Rok 1812, jak i
soundtrack z filmu Kobieta i mężczyzna, nie uratowało mnie. Natknęła się na dostatecznie
dużo dwuznacznego materiału, jeszcze nim dotarła do mojego dość obszernego działu pop:
Elvis, The Beatles, The Rolling Stones (nikt oczywiście nie zgłaszał pod ich adresem
pretensji), ale także The Hollies, The Animals i The Moody Blues, a nawet podwójny
album Donovana, zatytułowany (małymi literami) a gift from a flower to a garden.
— Lubisz to? — spytała neutralnie.
— Dobre do tańca — odparłem nieco defensywnie.
— Tańczysz do tej muzyki? Tutaj? W swoim pokoju? Sam?
— Niezupełnie.
Oczywiście robiłem to.
— Ja nie tańczę — powiedziała; było to wyznanie antropologa, ale też kogoś, kto
pragnie ustalić reguły jakiegokolwiek związku, gdybyśmy mieli chodzić ze sobą.
Lepiej wyjaśnię, co oznaczało wówczas „chodzenie” z kimś, ponieważ czas to
zmienił. Rozmawiałem ostatnio z kobietą, do której zwróciła się o pomoc córka w stanie
zgryzoty. Była na drugim roku studiów i sypiała z chłopakiem, który otwarcie — i za jej
wiedzą — sypiał jednocześnie z kilkoma innymi dziewczynami. Sprawdzał je po prostu
przed podjęciem decyzji, z którą miałby „chodzić”. Córka była przygnębiona, nie tyle z
powodu systemu — choć uświadamiała sobie po części jego niesprawiedliwość — ile
faktu, że to nie ona została ostatecznie wybrana.
Poczułem się jak jakiś ocalały osobnik z pradawnej, na zawsze minionej kultury,
której przedstawiciele wciąż posługiwali się krążkami wyciętymi z rzepy jako formą
pieniądza. Za „moich czasów” — choć wówczas nie rościłem pretensji do ich posiadania,
a tym bardziej teraz — wyglądało to tak: spotykałeś dziewczynę, pociągała cię, starałeś się
jej nadskakiwać, zapraszałeś ją na imprezy towarzyskie — w pubie na przykład — a potem
już bez żadnego powodu, potem znowu, i wreszcie, po pocałunku na dobranoc,
odznaczającym się takim czy innym stopniem namiętności, zaczynałeś, niejako oficjalnie,
„chodzić” z dziewczyną. Dopiero wtedy, gdy zaangażowałeś się publicznie, by tak rzec,
odkrywałeś zasady jej polityki seksualnej. Oznaczało to czasem, że jej ciało jest strzeżone
równie surowo jak teren objęty zakazem wędkowania.
Veronica nie różniła się szczególnie od innych dziewcząt tamtej epoki. Czuły się
fizycznie swobodne w twoim towarzystwie, brały cię w obecności innych pod ramię,
całowały aż do intensywnych wypieków na twarzy i mogły świadomie przyciskać się do
ciebie piersiami, pod warunkiem że między jednym ciałem a drugim znajdowało się pięć
warstw odzieży. Doskonale zdawały sobie sprawę z tego, co działo się w spodniach
partnera, jednak nigdy o tym nie wspominały. I to było wszystko przez dłuższy czas.
Niektóre dziewczyny pozwalały na więcej: człowiek słyszał o tych, które zgadzały się na
wzajemną masturbację, i o innych, które dopuszczały „pełny seks”, jak się to określało.
Trudno było docenić wartość owej „pełni”, jeśli wcześniej nie zaznało się czegoś innego
— połowiczności. A potem, jeśli związek trwał nadal, dochodziło do domyślnych
kompromisów; niektóre opierały się na kaprysie, inne na obietnicy i zaangażowaniu — aż
do chwili, którą poeta nazwał „zaciekłą bójką o ślubną obrączkę”.
Być może następne pokolenia zechcą przypisywać to religijności czy pruderii. Ale
dziewczyny — albo kobiety — z którymi doświadczyłem czegoś, co można nazwać infra-
seksem (tak, Veronica nie była jedyna), traktowały ze swobodą swoje ciała. I, przy
zachowaniu pewnych kryteriów, także moje ciało. Nie chcę sugerować, tak przy okazji, że
infraseks nie był podniecający czy nawet, z wyjątkiem aspektu oczywistego, frustrujący.
Poza tym te dziewczyny pozwalały na znacznie więcej niż ich matki, więc dostawałem
znacznie więcej niż mój ojciec. Takie przynajmniej żywiłem mniemanie. Nie wspominając
już o tym, że cokolwiek było lepsze niż nic. Z tą różnicą, że Colin i Alex w tamtym czasie
wiązali się z dziewczynami, które nie uprawiały polityki obszarów niedostępnych — albo
też tak dawali mi do zrozumienia. Jednakże nikt nie mówił wówczas całej prawdy o seksie.
Pod tym względem nic się zresztą nie zmieniło.
Nie byłem na dobrą sprawę prawiczkiem, gdybyście się nad tym zastanawiali.
Między szkołą a uniwersytetem zdarzyło mi się kilka pouczających epizodów, których
namiętność była większa niż pozostawiony przez nie ślad. To więc, co działo się później,
w jeszcze większym stopniu przyprawiało mnie o poczucie osobliwości: im bardziej
człowiekowi podobała się dziewczyna, im bardziej do siebie pasowali, tym mniejsza była
szansa na seks, jak się zdawało. Chyba że, oczywiście — i jest to myśl, którą
sformułowałem dopiero później — coś ciągnęło mnie do kobiet, które mówiły
zdecydowanie „nie”. Czy jednak istnieje taki perwersyjny instynkt?
„Dlaczego nie?” — padało pytanie, gdy na nadgarstku zaciskała się powstrzymująca
dłoń.
„Mam wrażenie, że to niewłaściwe”.
Do takiej wymiany zdań dochodziło niejednokrotnie przy chrapliwym ogniu kominka
gazowego i akompaniamencie pogwizdującego czajnika. I nie było żadnej argumentacji
przeciwko „wrażeniom”, ponieważ kobiety orientowały się doskonale w tej dziedzinie, a
mężczyźni byli żałosnymi amatorami i nowicjuszami. Zatem „mam wrażenie, że to
niewłaściwe” odznaczało się znacznie większą siłą perswazji i nieodpartości niż
odwoływanie się do jakiejś doktryny kościelnej czy matczynej rady. Możecie powiedzieć:
czyż nie były to lata sześćdziesiąte? Owszem, ale tylko dla niektórych ludzi, tylko w
niektórych częściach kraju.
*
Moja biblioteczka zrobiła na Veronice większe wrażenie niż kolekcja płyt. W
tamtych czasach paperbacki wydawano w tradycyjnej szacie: pomarańczowe penguiny w
przypadku beletrystyki, niebieskie pelicany w przypadku literatury faktu. Więcej
niebieskiego niż pomarańczowego na półce stanowiło dowód powagi. Poza tym, z grubsza,
dysponowałem odpowiednimi tytułami: Richard Hoggart, Steven Runciman, Huizinga,
Eysenck, Empson... plus Honest to God biskupa Johna Robinsona obok moich komiksów
Larry'ego Gonicka. Veronica uraczyła mnie komplementem, wysuwając przypuszczenie, że
przeczytałem to wszystko, i nie podejrzewała nawet, że większość najbardziej
podniszczonych egzemplarzy została kupiona z drugiej ręki.
Jej własna biblioteczka zawierała dużo poezji w twardych oprawach i broszurach:
Eliot, Auden, MacNeice, Stevie Smith, Thom Gunn, Ted Hughes. Miała kilka rzeczy
Orwella i Koestlera wydanych przez Left Book Club, parę oprawionych w skórę powieści
dziewiętnastowiecznych, ze dwie książki dla dzieci z ilustracjami Arthura Rackhamsa i
ulubioną pozycję, I Capture the Castle. Nie wątpiłem nawet przez chwilę, że przeczytała
je wszystkie ani że są to jak najbardziej odpowiednie dzieła. Co więcej, wydawało się, że
stanowią organiczną kontynuację jej umysłu i osobowości, podczas gdy moje własne robiły
na mnie wrażenie funkcjonalnie odrębnych, z trudem określających kogoś, kim miałem
nadzieję się stać. Owa zasadnicza różnica przyprawiła mnie o lekką panikę i gdy
przeglądałem jej półkę z poezją, uciekłem się do zdania, które wypowiedział Phil Dixon:
— Oczywiście wszyscy się zastanawiają, co zrobi Ted Hughes, kiedy już skończą mu
się zwierzęta do tych jego wierszy.
— Naprawdę?
— Gdzieś to słyszałem — oznajmiłem niepewnie.
W ustach Dixona brzmiało to inteligentnie i wyrafinowanie, w moich — tylko
żartobliwie.
— Poeci nie wyczerpują tematów jak powieściopisarze — pouczyła mnie. — Nie są
w taki sam sposób zależni od materii twórczej. Nie traktujesz chyba Hughesa jako kogoś w
rodzaju zoologa? Nawet zoolodzy nie nudzą się zwierzętami, prawda?
Patrzyła na mnie, unosząc powiekę ponad oprawką okularów. Była ode mnie starsza
o pięć miesięcy, a ja czasem odnosiłem wrażenie, że jest starsza o pięć lat.
— To powiedział mój nauczyciel angielskiego.
— No cóż, teraz, kiedy jesteś już na uniwersytecie, musimy sprawić, żebyś zaczął
myśleć samodzielnie, prawda?
W tej liczbie mnogiej, „musimy”, było coś, co kazało mi podejrzewać, że nie do
końca się myliłem. Próbowała mnie udoskonalić — niby dlaczego miałbym się temu
sprzeciwiać? Jedno z pierwszych pytań, jakie mi zadała, dotyczyło mojego zegarka —
dlaczego noszę go po wewnętrznej stronie nadgarstka. Nie potrafiłem tego usprawiedliwić,
więc obróciłem tarczę, umieszczając ją na wierzchu, jak robią to normalni, dorośli ludzie.
Przywykłem do pełnej zadowolenia rutyny: nauka, spędzanie wolnego czasu z
Veronicą i po powrocie do mojego studenckiego pokoju — eksplozje nasienia, którym
towarzyszyły fantazje: leżała pode mną albo siedziała na mnie wygięta w łuk. Codzienna
bliskość napawała mnie dumą wynikającą z wiedzy na temat makijażu, zwyczajów
odzieżowych, golenia kobiecych włosów, a także tajemnicy i konsekwencji miesiączek.
Stwierdziłem, że zazdroszczę jej tego regularnego przypominania o czymś tak
nieskończenie żeńskim i określonym, tak nierozerwalnie związanym z wielkim cyklem
natury. Niewykluczone, że ująłem to równie kiepsko, próbując powiedzieć jej o swoich
odczuciach.
— Idealizujesz coś, czego nie doświadczasz. Wszystko sprowadza się do tego, żeby
wiedzieć, czy jest się w ciąży.
Biorąc pod uwagę charakter naszego związku, wydało mi się to nieco bezczelne.
— No cóż, mam nadzieję, że nie żyjemy w klasztorze.
Zapadła cisza; była to jedna z tych chwil, kiedy para zgadza się milcząco, że nie
będzie czegoś omawiać. Co zresztą było do omawiania? Tylko, być może, niepisane zasady
kompromisu. Z mojego punktu widzenia fakt, że nie uprawialiśmy seksu, zwalniał mnie od
myślenia o naszym związku w kategoriach innych niż nieokreślona zmowa z kobietą, która,
ze swej strony, nie zamierzała pytać mężczyzny, do czego to wszystko zmierza. Na tym
przynajmniej polegał według mnie kompromis. Ale myliłem się w przeważającej mierze,
wtedy i teraz. Dlaczego zakładałem na przykład, że jest dziewicą? Nigdy jej o to nie
spytałem, a ona mi nie powiedziała. Ale zakładałem, że tak jest, ponieważ nie spała ze
mną: gdzie tu logika?
*
Podczas wakacji zostałem zaproszony na weekend do domu jej rodziców. Mieszkali
w Kencie, niedaleko linii kolejowej Orpington, na jednym z tych przedmieść, które w
ostatniej chwili zaprzestały przykrywania natury betonem i od tej pory szczyciły się
wiejskim charakterem. Siedząc w pociągu, który odjechał z Charing Cross, martwiłem się,
że rozmiary mojej walizki — jedynej, jaką miałem — dowodzą niedwuznacznie, iż jestem
włamywaczem. Veronica przedstawiła mnie na stacji swojemu ojcu, który otworzył
bagażnik samochodu, wziął ode mnie walizkę i roześmiał się.
— Wygląda na to, że zamierzasz się do nas wprowadzić, młody człowieku.
Julian Barnes Poczucie kresu (Przełożył: Jan Kabat)
Dla Pat
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pamiętam, niekoniecznie w tej kolejności: — błysk po wewnętrznej stronie nadgarstka; — parę unoszącą się z mokrego zlewu, gdy ktoś wrzuca do niego ze śmiechem gorącą patelnię; — krople spermy, wirujące w kratce ściekowej, nim zostaną spłukane i powędrują w dół wysokiego domu; — rzekę płynącą absurdalnie pod prąd, jej fale oświetlone myszkującymi światłami kilku latarek; — inną rzekę, szeroką i szarą, bieg jej nurtu zamaskowany przez uporczywy wiatr, który marszczy powierzchnię; — wodę w wannie, od dawna wystygłą za zamkniętymi drzwiami. Tego ostatniego nie widziałem na dobrą sprawę, ale to, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem. Żyjemy w czasie — trzyma nas w swoich ryzach i kształtuje — nigdy jednak nie odnosiłem wrażenia, że pojmuję go zbyt dobrze. Nie mam tu na myśli teorii, według których zakrzywia się i powraca, ani też tego, że może istnieć w jakichś równoległych wersjach. Nie, chodzi mi o zwykły, codzienny czas, który upływa regularnie, o czym przekonują nas zegarki i zegary: tik-tak, tik-tak. Czy istnieje coś bardziej wiarygodnego niż duża wskazówka? Jednak wystarczy drobna przyjemność czy nieznaczny ból, by uświadomić nam plastyczność czasu. Niektóre emocje przyspieszają jego bieg, inne sprawiają, że zwalnia; niekiedy zdaje się znikać — aż do tego końcowego punktu, kiedy naprawdę znika, by nigdy więcej nie powrócić. Nie przejawiam zbytniego zainteresowania swoimi szkolnymi czasami, nie tęsknię też za nimi, lecz wszystko zaczęło się właśnie w szkole, muszę więc powrócić na chwilę do kilku wydarzeń, które przerodziły się w anegdoty, do pewnych przybliżonych wspomnień, które czas zdeformował i zamienił w
pewność. Jeśli nie mogę być już przekonany o prawdziwości faktów, to przynajmniej mogę wiernie oddać wrażenia wywołane przez owe fakty. Na nic więcej mnie nie stać. * Było nas trzech, a teraz pojawił się czwarty. Nie spodziewaliśmy się, że ta ściśle określona liczba powiększy się kiedykolwiek: etap nowych przymierzy i przyjaciół dawno minął, my zaś wyobrażaliśmy już sobie ucieczkę ze szkoły w prawdziwe życie. Nazywał się Adrian Finn, wysoki, nieśmiały chłopiec, który spuszczał wzrok i nie zdradzał swoich myśli. Przez ten pierwszy dzień czy dwa nie zwracaliśmy na niego szczególnej uwagi: w naszej szkole nie obowiązywała ceremonia powitalna, nie wspominając już o jej przeciwieństwie, bolesnej i karzącej inicjacji. Po prostu przyjęliśmy do wiadomości jego istnienie. I czekaliśmy. Nauczyciele darzyli go większym zainteresowaniem niż my. Musieli przecież ocenić jego inteligencję i zmysł dyscypliny, zorientować się w jego wcześniejszych postępach i zdecydować, czy stanowi „odpowiedni materiał”. Rano, na trzeci dzień tego nowego roku szkolnego, mieliśmy lekcję historii ze Starym Joe Huntem, ironicznie przyjaznym w tym swoim garniturze z kamizelką; był nauczycielem, który utrzymywał w klasie porządek za sprawą dostatecznej, ale nie nadmiernej nudy. — Jak z pewnością pamiętacie, prosiłem was, byście poczytali o panowaniu Henryka VIII — oznajmił na początek, a Colin, Alex i ja popatrzyliśmy na siebie zezem, z nadzieją, że pytanie nie wyląduje na głowie któregoś z nas niczym spławik rzucony przez wędkarza. — Kto zechciałby scharakteryzować ten okres? — Wyciągnął stosowny wniosek z naszych spuszczonych oczu. — No cóż, może Marshall. Jak opisałbyś rządy Henryka VIII? Nasza ulga przewyższała naszą ciekawość merytoryczną, ponieważ Marshall był ostrożnym ignorantem, któremu brakowało pomysłowości zrodzonej z prawdziwej niewiedzy. W zadanym pytaniu zaczął się dopatrywać ukrytych komplikacji, nim w końcu sformułował odpowiedź. — Panował niepokój, panie profesorze. Wybuch z trudem kontrolowanej wesołości; sam Hunt niemal się uśmiechnął.
— Zechciałbyś to rozwinąć? Marshall skinął z wolna głową, pomyślał jeszcze chwilę i doszedł do wniosku, że to nie pora na ostrożność. — Powiedziałbym, że panował duży niepokój, panie profesorze. — Spytajmy więc Finna. Orientujesz się w omawianym okresie? Nowy chłopiec siedział rząd przede mną, z lewej. Dotychczas nie zareagował w widoczny sposób na idiotyzmy Marshalla. — Obawiam się, że nie, panie profesorze. Istnieje jednak pewien sposób rozumowania, według którego wszystko, co można powiedzieć tak naprawdę o jakimkolwiek wydarzeniu historycznym — nawet o wybuchu pierwszej wojny światowej — sprowadza się do jednego: „Coś się stało”, — Czyżby? No cóż, oznaczałoby to, że moja praca nie ma sensu, czyż nie? Po krótkim i przypochlebnym śmiechu z naszej strony Stary Joe Hunt wybaczył nam wakacyjne rozleniwienie i oświecił w kwestii królewskiego rzeźnika poligamisty. Na następnej przerwie odszukałem Finna. — Jestem Tony Webster. — Popatrzył na mnie nieufnie. — Zażyłeś Hunta. Wydawało się, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi. — Wiesz, tym „coś się stało” — wyjaśniłem. — Ach, tak. Byłem raczej rozczarowany, że nie podjął tematu. Nie to miał powiedzieć. Kolejny szczegół, który pamiętam: my trzej, na znak naszego przymierza, nosiliśmy zegarki po wewnętrznej stronie nadgarstka. Była to oczywiście poza, ale może i coś więcej — dzięki temu czas wydawał się czymś osobistym, nawet sekretnym. Oczekiwaliśmy, że Adrian dostrzeże tę manierę i będzie ją naśladował. Nie poszedł jednak za naszym przykładem.
Tego samego dnia — a może nazajutrz — mieliśmy dwie lekcje angielskiego z Philem Dixonem, młodym nauczycielem świeżo po Cambridge. Lubił korzystać ze współczesnych tekstów i często rzucał nam niespodziewane wyzwania. „Narodziny kopulacja śmierć; T.S. Eliot twierdzi, że tylko o to chodzi. Jakieś komentarze?” Kiedyś przyrównał jednego z Szekspirowskich bohaterów do Kirka Douglasa w Spartakusie.. I pamiętam też, że raz, gdy omawialiśmy poezję Teda Hughesa, przekrzywił po belfersku głowę i mruknął: „Oczywiście wszyscy się zastanawiamy, co będzie, kiedy już skończą mu się zwierzęta do tych wierszy”. Czasem zwracał się do nas per panowie. Uwielbialiśmy go, ma się rozumieć. Tego popołudnia rozdał nam kartki z wierszem bez tytułu, daty czy nazwiska autora, powiedział, że mamy dziesięć minut, by się zastanowić nad utworem, a potem poprosił o komentarze. — Może zaczniemy od ciebie, Finn? Ujmując to najprościej, co jest tematem tego wiersza? Adrian podniósł wzrok znad swojej ławki. — Eros i Tanatos, panie profesorze. — Hm. Mów dalej. — Seks i śmierć — ciągnął Finn, jakby w tylnych rzędach siedziały tępaki, które nie rozumieją greki. — Albo miłość i śmierć, jeśli pan woli. Pierwiastek erotyczny w każdym razie, pozostający w konflikcie z pierwiastkiem śmierci. I co z tego konfliktu wynika. Byłem prawdopodobnie pod takim wrażeniem, że Dixon uznał je za przesadne. — Podejmij wątek, Webster, i oświeć nas. — Wydawało mi się, że to wiersz o płomykówce, panie profesorze. Na tym właśnie polegała jedna z różnic między nami trzema a naszym nowym przyjacielem. Na ogół robiliśmy sobie jaja, z wyjątkiem chwili, kiedy zachowywaliśmy się poważnie. On na ogół zachowywał się poważnie, z wyjątkiem chwil, kiedy robił sobie jaja. Upłynęło trochę czasu, zanim się w tym zorientowaliśmy.
Adrian pozwolił się wchłonąć naszej grupie, nie dając po sobie poznać, że mu na tym zależy. Może rzeczywiście tak było. Nie zmienił też swoich poglądów, by dopasować je do naszych. W trakcie modlitwy porannej wygłaszał stosowne kwestie, podczas gdy Alex i ja tylko naśladowaliśmy słowa, a Colin preferował fortel polegający na entuzjastycznym i pseudożarliwym ryku. Nasza trójka uważała zajęcia sportowe za kryptofaszystowski plan mający na celu stłumienie popędu seksualnego; Adrian natomiast wstąpił do klubu szermierczego i uprawiał skok wzwyż. Z wojowniczą zajadłością wykazywaliśmy się głuchotą na muzykę; on przychodził do szkoły z klarnetem. Kiedy Colin potępiał własną rodzinę, ja wyśmiewałem system polityczny, Alex zaś czynił filozoficzne obiekcje wobec postrzeganej rzeczywistości i jej natury, Adrian zachowywał swoje opinie dla siebie — z początku przynajmniej. Odnosiło się wrażenie, że wierzy w pewne rzeczy. My też wierzyliśmy — z tą różnicą, że chcieliśmy wierzyć we własne rzeczy, a nie w to, co nam podsuwano, nie pytając nikogo o zdanie. Dlatego byliśmy przekonani o swoim oczyszczającym sceptycyzmie. Szkoła była usytuowana w centrum Londynu i każdego dnia dojeżdżaliśmy z różnych dzielnic, zamieniając jeden system kontroli, ten rodzicielski, na drugi, ten edukacyjny. W owych czasach wszystko było prostsze: mniej pieniędzy, żadnych elektronicznych wynalazków, tyrania mody w formie szczątkowej, nieobecność dziewczyn. Nie istniało nic, co mogłoby nas odciągać od ludzkiego i synowskiego obowiązku, którym była nauka, zdawanie egzaminów, wykorzystywanie zdobytych kwalifikacji do znalezienia odpowiedniej pracy, a następnie urządzenie sobie życia, niegroźnie pełniejszego niż życie naszych rodziców; aprobowali to, przyrównując naszą teraźniejszość do swojej przeszłości, która była prostsza, a tym samym lepsza. Nikt oczywiście nie mówił o tym w ten sposób: szacowny społeczny darwinizm klasy średniej zawsze pozostawał domyślny. — Pieprzeni dranie, ci rodzice — zaczął narzekać Colin pewnego poniedziałku, podczas przerwy na lunch. — Kiedy człowiek jest mały, to uważa, że są w porządku, a potem uświadamia sobie, że niczym się nie różnią od... — ...Henryka VIII, Col? — podsunął Adrian.
Zaczęliśmy się już przyzwyczajać do jego zmysłu ironii, a także do tego, że mógł równie dobrze obrócić ją przeciwko nam. Kiedy zachowywał się prowokacyjnie albo chciał nas skłonić do powagi, zwracał się do mnie per Anthony; Alex zamieniał się w Alexandra, natomiast Colin, którego imię nijak nie dawało się wydłużyć, przybierał zdrobniałą formę Col. — Nie pogniewałbym się, gdyby mój tata miał sześć martwych żon. — I był niewiarygodnie bogaty. — I żeby malował go Holbein. — I żeby kazał się papieżowi odpieprzyć. — Jakiś konkretny powód, dla którego nazywasz ich pieprzonymi draniami? — zwrócił się do Alexa Colin. — Chciałem, żebyśmy wybrali się do wesołego miasteczka. Powiedzieli, że muszą podczas weekendu zająć się ogrodem. Racja: pieprzeni dranie. Lecz nie dla Adriana, który słuchał naszych oskarżeń, ale rzadko się wtrącał. A jednak, jak się nam wydawało, miałby więcej powodów do narzekań niż większość ludzi. Przed laty odeszła jego matka, pozostawiając męża z synem i córką na głowie. Nikt wtedy nie znał pojęcia „samotnego rodzica wychowującego dzieci”; mówiło się „rozbity dom”, Adrian zaś był jedynym znanym nam człowiekiem, który z takiego domu pochodził. Powinno to na dobrą sprawę rozbudzić w nim niezmierzone pokłady egzystencjalnej wściekłości, ale jakoś do tego nie doszło; mówił, że kocha swoją matkę i szanuje ojca. Przeanalizowaliśmy na osobności jego przypadek, czego rezultatem była pewna teoria: klucz do szczęśliwego życia rodzinnego to brak rodziny — albo przynajmniej taka rodzina, która nie żyje razem. Dokonawszy tej analizy, jeszcze bardziej zazdrościliśmy Adrianowi. W tamtych dniach wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy trzymani w jakimś kojcu, czekając, aż nas wypuszczą na wolność, i że gdy ten moment wreszcie nadejdzie, nasze życie — i sam czas — przyspieszy. Skąd mieliśmy wiedzieć, że tak czy owak to życie się
zaczęło, że odnieśliśmy już pewne korzyści i doznaliśmy pewnych klęsk? I że nasze uwolnienie oznaczałoby jedynie przejście do większego kojca, którego granice byłyby z początku niedostrzegalne? Tymczasem byliśmy spragnieni książek, seksu, merytokracji, anarchii. Wszelkiego rodzaju polityczne i społeczne systemy wydawały się nam skorumpowane, a jednak nie zamierzaliśmy rozważać jakiejkolwiek alternatywy z wyjątkiem hedonistycznego chaosu. Adrian jednakże nakłaniał nas, byśmy wierzyli w sens posługiwania się w życiu myślą, w tym znaczeniu, że działaniami powinny rządzić zasady. Wcześniej to Alex uchodził pośród nas za filozofa. Czytał dzieła, do których dwaj pozostali nigdy nie zajrzeli, i mógł na przykład oświadczyć nagle: „O czym nie da się mówić, to się musi przemilczeć”. Colin i ja rozważaliśmy przez chwilę tego rodzaju propozycje, potem uśmiechaliśmy się szeroko i gadaliśmy dalej. Teraz jednak pojawienie się Adriana oznaczało, że Alex utracił swoją pozycję — albo że mieliśmy do wyboru jeszcze jednego filozofa. Jeśli Alex czytywał Russella i Wittgensteina, to Adrian czytywał Camusa i Nietzschego. Ja czytywałem George'a Orwella i Aldousa Huxleya; Colin czytywał Baudelaire'a i Dostojewskiego. Przesadzam tylko nieznacznie z tymi lekturami. Tak, oczywiście, byliśmy pretensjonalni — od czego innego jest młodość? Posługiwaliśmy się określeniami Weltanschauung i Sturm und Drang, uwielbialiśmy mówić „to filozoficznie oczywiste” i zapewnialiśmy jeden drugiego, że pierwszym obowiązkiem wyobraźni jest przekraczać własne granice. Nasi rodzice widzieli sprawy inaczej, traktując swoje dzieci jak niewiniątka zagrożone niespodziewanie przez trujące wpływy. Tak więc matka Colina nazywała mnie „jego mrocznym aniołem”; mój ojciec winił Alexa, kiedy przyłapał mnie na lekturze Manifestu komunistycznego;, Colin podpadł rodzicom Alexa, gdy znaleźli u niego pełen cynizmu kryminał amerykański. I tak dalej. Identycznie było z seksem. Nasi rodzice sądzili, że się nawzajem deprawujemy i że w rezultacie staniemy się tym, czego lękali się najbardziej: niepoprawnymi onanistami, czarującymi homoseksualistami, lekkomyślnie zapładniającymi libertynami. Bojąc się o nas, myśleli ze strachem o bliskości związanej z nastoletnią przyjaźnią, o drapieżnym zachowaniu nieznajomych w pociągu, powabie niewłaściwej dziewczyny. Jakże ich niepokój przekraczał nasze doświadczenia!
Pewnego popołudnia Stary Joe Hunt, jakby pomny wcześniejszego wyzwania, które rzucił mu Adrian, poprosił nas, żebyśmy omówili początki pierwszej wojny światowej, a zwłaszcza odpowiedzialność zabójcy arcyksięcia Ferdynanda za rozpętanie całej afery. Byliśmy wtedy, niemal wszyscy, absolutystami. Lubiliśmy Tak kontra Nie, Pochwałę kontra Potępienie, Winę kontra Niewinność — albo, jak w przypadku Marshalla, Niepokój kontra Wielki Niepokój. Lubiliśmy gry, które kończyły się zwycięstwem albo przegraną, nie remisem. Tak więc dla jednych ów serbski zamachowiec, którego imię dawno wywietrzało mi z pamięci, ponosił stuprocentową osobistą odpowiedzialność: wystarczyło pozbawić go wyznaczonej mu roli, a do wojny nigdy by nie doszło. Inni opowiadali się za stuprocentową odpowiedzialnością sił historycznych, które sprawiły, że antagonistyczne narody znalazły się na nieuniknionym kursie kolizyjnym: „Europa była beczką prochu” i tak dalej. Osobnicy bardziej anarchistyczni, pokroju Colina, dowodzili, że wszystko sprowadza się do przypadku; że świat istnieje w stanie bezustannego chaosu i że tylko jakiś prymitywny instynkt gawędziarski, stanowiący bez wątpienia pozostałość po religii, mógłby przypisywać znaczenie temu, co mogło się wydarzyć albo i nie. Hunt przeszedł szybko do porządku dziennego nad tą próbą podważania wszystkiego, jakby chorobliwa niewiara stanowiła naturalny produkt wieku dojrzewania, coś, z czego się wyrasta. Nauczyciele i rodzice zwykli przypominać nam w irytujący sposób, że i oni byli kiedyś młodzi i dlatego mogą teraz przemawiać z wyższością. To taki etap, twierdzili uparcie. Wyrośniecie z tego; życie nauczy was poczucia rzeczywistości i realistycznego spojrzenia. Wtedy jednak nie chcieliśmy przyznać, że byli kiedykolwiek tacy jak my, i trwaliśmy w głębokim przekonaniu, że pojmujemy życie — a także prawdę, moralność i sztukę — o wiele trafniej niż skłonni do kompromisu starsi. — Nie zabierasz głosu, Finn. To ty wszystko zacząłeś. Jesteś, by się tak wyrazić, naszym serbskim zamachowcem. — Hunt umilkł na chwilę, by słuchacze mogli w pełni docenić aluzję. — Zechciałbyś wyświadczyć nam przysługę i podzielić się swoimi przemyśleniami? — Nie wiem, panie profesorze. — Czego nie wiesz?
— No cóż, w pewnym sensie nie mogę wiedzieć tego, czego nie wiem. To filozoficznie oczywiste. — Uciekł się do swej ulubionej krótkiej pauzy, podczas której zastanawialiśmy się ponownie, czy to subtelne szyderstwo, czy też skrajna powaga przekraczająca nasze zrozumienie. — Doprawdy, czy cała ta sprawa z przypisywaniem odpowiedzialności nie jest czymś w rodzaju wykrętu? Chcemy zrzucić winę na jednostkę, by można było usprawiedliwić wszystkich pozostałych. Albo winimy jakiś proces historyczny, co uwalnia od zarzutów konkretnych ludzi. Albo twierdzimy, że to anarchistyczny chaos, co na jedno wychodzi. Wydaje mi się, że istnieje — istniał — łańcuch indywidualnych odpowiedzialności, bez wyjątku nieodzownych, nie tak jednak długi, by każdy mógł zwalać winę na kogoś innego. Ale oczywiście moje pragnienie przypisywania owej odpowiedzialności może stanowić w większym stopniu odzwierciedlenie mojego umysłu i jego natury niż uczciwą analizę tego, co się wydarzyło. To jeden z zasadniczych problemów historii, sam pan przyzna, panie profesorze. Kwestia subiektywizmu w opozycji do obiektywnej interpretacji, fakt, iż musimy poznać historię historyka, by zrozumieć przedstawianą nam wersję. Zapadła cisza. O nie, nie robił sobie jaj, nawet w najmniejszym stopniu. Stary Joe Hunt popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. — Za pięć lat przechodzę na emeryturę, Finn. Gdybyś zechciał zająć moje miejsce, byłbym szczęśliwy, mogąc cię zarekomendować. On też nie robił sobie jaj. Podczas jednego z porannych apeli dyrektor obwieścił ponurym głosem, jakim zwykle przekazywał informacje o usunięciu kogoś ze szkoły albo o katastrofalnych porażkach sportowych, że ma dla nas tragiczną wiadomość, taką mianowicie, że Robson z szóstej klasy o profilu ścisłym zmarł podczas weekendu. Przy akompaniamencie pełnych zdumienia szeptów zakomunikował nam, że Robson odszedł w kwiecie wieku, że jego śmierć jest stratą dla całej szkoły i że wszyscy będziemy symbolicznie obecni na jego pogrzebie. Powiedział na dobrą sprawę wszystko z wyjątkiem tego, co chcieliśmy wiedzieć: jak, dlaczego i — gdyby okazało się to morderstwem — z czyjej ręki.
— Eros i Tanatos — skomentował Adrian przed pierwszą lekcją tego dnia. — Tanatos znów zwycięża. — Robson nie pasował za bardzo do schematu Eros-Tanatos — odparł Alex. Colin i ja skinęliśmy zgodnie głowami. Wiedzieliśmy to, ponieważ Robson chodził do naszej klasy przez dwa lata: stateczny, pozbawiony wyobraźni chłopak, nieprzejawiają- cy jakichkolwiek zainteresowań humanistycznych; wlókł się w ogonie, nie obrażając nikogo. Teraz obraził nas, wsławiwszy się wczesną śmiercią. Rzeczywiście w kwiecie wieku: Robson, którego znaliśmy, przypominał roślinę. Nie było wzmianki o chorobie, wypadku rowerowym czy wybuchu gazu i kilka dni później pojawiła się pogłoska (alias Brown z klasy o profilu ścisłym), która przekazała to, czego nie mogły albo nie chciały przekazać władze szkolne. Robson zrobił swojej dziewczynie dziecko i powiesił się na strychu, gdzie znaleziono go dopiero po dwóch dniach. — Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że facet wie, jak się powiesić. — Chodził do klasy o profilu ścisłym. — Trzeba zapleść węzeł przesuwany specjalnego rodzaju. — Tak jest tylko na filmach. Albo podczas egzekucji. Można to zrobić za pomocą zwykłego węzła. Tyle że człowiek dłużej się dusi. — A jego dziewczyna? Co możemy o niej powiedzieć? Rozważaliśmy przeróżne znane nam opcje: pruderyjna dziewica (obecnie była dziewica), wyzywająco ubrana ekspedientka, doświadczona starsza kobieta, przeżarta chorobą weneryczną dziwka. Dyskutowaliśmy o tym, dopóki Adrian nie skierował naszego zainteresowania na inne tory. — Camus powiedział, że samobójstwo to jedyne prawdziwie poważne zagadnienie filozoficzne. — Pomijając etykę, politykę, estetykę, naturę rzeczywistości i całą resztę — zaripostował Alex, w którego głosie wyczuwało się ostry ton.
— Jedyne prawdziwe. Fundamentalne, takie, na którym opierają się wszystkie pozostałe. Po dłuższej analizie samobójstwa Robsona wystąpiliśmy z konkluzją, że można je uznać za filozoficzne tylko w sensie arytmetycznym: wiedząc, że doprowadzi do powiększenia rodzaju ludzkiego o jednego osobnika, człowiek ten doszedł do wniosku, że jego etycznym obowiązkiem jest utrzymanie liczby populacji na stałym poziomie. Oceniliśmy jednak, że pod każdym innym względem Robson nas rozczarował — i nie sprostał poważnemu myśleniu. Jego czyn był nie filozoficzny, egoistyczny i nieartystyczny: jednym słowem, niewłaściwy. Co się tyczy listu pożegnalnego, który według pogłoski (znowu Brown) zawierał tylko słowa: „Przepraszam, mamo”, mieliśmy wrażenie, że jest przykładem utraconej szansy edukacyjnej. * Może nie ocenialibyśmy Robsona tak surowo, gdyby nie jeden główny, niezaprzeczalny fakt: sprawca był w naszym wieku, a mimo to nie tylko konspirował, by znaleźć sobie dziewczynę, ale także, bezspornie, uprawiał z nią seks. Pieprzony drań! Dlaczego on, a nie my? Dlaczego żaden z nas nie doświadczył nawet porażki pod tym względem? Takie poniżenie wzbogaciłoby przynajmniej naszą, ogólną, mądrość, dając okazję do negatywnych przechwałek („Tak, naprawdę powiedziała, że jestem pryszczatym kretynem o charyzmie godnej trampka”). Wiedzieliśmy dzięki lekturze wielkich dzieł literackich, że Miłość wymaga Cierpienia, i chętnie zdobylibyśmy trochę doświadczenia w tymże Cierpieniu, gdyby pojawiła się mglista, lecz nawet logiczna obietnica, że oto być może nadchodzi Wielkie Uczucie. Stanowiło to jeszcze jeden z naszych lęków: że Życie nie okaże się takie jak Literatura. Wystarczyło spojrzeć na naszych rodziców — czy byli materiałem literackim? Co najwyżej mogli aspirować do miana gapiów i przypadkowych świadków, tworzyć część społecznego tła dla rzeczywistych, prawdziwych i ważnych rzeczy. Czego na przykład? Rzeczy, o których mówiła Literatura: miłości, seksu, moralności, przyjaźni, szczęścia, cierpienia, zdrady, cudzołóstwa, dobra i zła, bohaterów i złoczyńców, winy i niewinności, ambicji, władzy, sprawiedliwości, rewolucji, wojny, ojców i synów, matek i córek, jednostek przeciwko społeczeństwu, sukcesu i porażki, morderstwa, samobójstwa,
śmierci, Boga. I płomykówek. Oczywiście były jeszcze inne rodzaje literatury — teoretycznej, samowtórnej, płaczliwie autobiograficznej — ale przypominały one masturbację bez wytrysku. Prawdziwa literatura zawierała psychologiczną, emocjonalną i społeczną prawdę ujawnianą w działaniach i refleksjach swoich protagonistów; powieść dotyczyła postaci dojrzewającej w czasie. Tak w każdym razie mówił nam Phil Dixon. A jedyną — oprócz Robsona — osobą, której dotychczasowe życie zawierało cokolwiek wartego powieści, był Adrian. — Dlaczego twoja mama porzuciła twojego tatę? — Nie wiem dokładnie. — Czy twoja mama znalazła sobie innego faceta? — Czy przyprawiała twojemu tacie rogi? — Czy twój tata miał kochankę? — Nie wiem. Powiedzieli, że zrozumiem, kiedy będę starszy. — Zawsze to obiecują. „A może byście tak wyjaśnili rzecz od razu?” Tak im mówię. Tyle że nigdy tego nie powiedziałem. A nasz dom, o ile mogłem się zorientować, nie skrywał — ku mojemu wstydowi i rozczarowaniu — żadnych tajemnic. — Może twoja mama ma młodego kochanka? — Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie spotykamy się z nią w jej domu. Zawsze przyjeżdża do Londynu. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie. W jakiejś powieści Adrian nie akceptowałby tak obojętnie biegu rzeczy. Po co komu sytuacja warta fikcji literackiej, jeśli bohater nie zachowywał się tak, jak robiłby to w książce? Uważaliśmy, że Adrian powinien węszyć albo oszczędzać kieszonkowe i zatrudnić prywatnego detektywa; może wszyscy czterej powinniśmy wyruszyć na Poszukiwanie Prawdy. Czy też byłaby to nie tyle literatura, ile raczej opowiastka dla dzieci?
Podczas ostatniej tego roku lekcji historii Stary Joe Hunt, który przeprowadził swych letargicznych uczniów przez dzieje Tudorów i Stuartów, przez epokę wiktoriańską i edwardiańską, przez Narodziny Imperium i jego późniejszy Upadek, poprosił nas, byśmy znów przyjrzeli się tym wszystkim wiekom i spróbowali wyciągnąć jakieś wnioski. — Może zaczniemy od prostego na pozór pytania: czym jest historia? Jakieś refleksje, Webster? — Historia to kłamstwa zwycięzców — odparłem, trochę za szybko. — Obawiałem się, że tak właśnie powiesz. No cóż, wszystko w porządku, dopóki będziesz pamiętał, że to także iluzja pokonanych. Simpson? Colin był lepiej przygotowany ode mnie. — Historia to kanapka z surową cebulą, panie profesorze. — Z jakiegoż to powodu? — Odbija się, panie profesorze. Czkawką. Doświadczyliśmy tego wielokrotnie w ciągu roku. Wciąż to samo, bezustanna oscylacja między tyranią a rebelią, wojną a pokojem, dobrobytem a biedą. — Dość dużo jak na jedną kanapkę, nie sądzisz? Nasz śmiech trwał o wiele dłużej, niż było to wymagane, i był zabarwiony histerią typową dla końca roku szkolnego. — Finn? — „Historia jest pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci spotyka się z niedostatkami dokumentacji”. — Naprawdę? Gdzie to znalazłeś? — U Lagrange’a, panie profesorze. Patricka Lagrange'a. To Francuz. — Można się było domyślić. Zechciałbyś podać nam jakiś przykład? — Samobójstwo Robsona, panie profesorze.
Rozległo się wyraźne westchnienie, kilku uczniów odwróciło się odruchowo. Ale Hunt, podobnie jak inni nauczyciele, przyznawał Adrianowi specjalny status. Kiedy to my próbowaliśmy prowokacji, była ona traktowana pobłażliwie jako infantylny cynizm — jeszcze jedna rzecz, z której mieliśmy wyrosnąć. Prowokacje Adriana przyjmowano jako nieporadne poszukiwanie prawdy. — Co to ma wspólnego z omawianą kwestią? — To wydarzenie historyczne, panie profesorze, choć pośledniego rodzaju. Ale niedawne, a zatem powinno się je bez trudu rozumieć jako historię. Wiemy, że Robson nie żyje, wiemy, że miał dziewczynę, wiemy, że ta jest w ciąży — albo była. Czym jeszcze dysponujemy? Pojedynczym dokumentem, listem pożegnalnym w formie kartki ze słowami: „Przepraszam, mamo” — w każdym razie tak twierdzi Brown. Czy ta kartka jeszcze istnieje? Czy ktoś ją zniszczył? Czy Robson kierował się innymi motywami, pomijając te oczywiste? W jakim stanie psychicznym się znajdował? Czy możemy żywić pewność, że dziecko było jego? Nie możemy tego wiedzieć, panie profesorze, nawet tak krótko po fakcie. Jak więc ktoś mógłby opisać historię Robsona za pięćdziesiąt lat, kiedy jego rodzice będą już martwi, a dziewczyna zniknie, nie mając zresztą ochoty go pamiętać? Dostrzega pan problem, panie profesorze? Popatrzyliśmy wszyscy na Hunta, zastanawiając się, czy Adrian nie posunął się tym razem za daleko. To krótkie określenie, „w ciąży”, zdawało się unosić w powietrzu niczym pył kredy szkolnej. A co do zuchwałej sugestii, czyli alternatywnego ojcostwa, Robsona Rogacza... Po chwili nauczyciel odpowiedział: — Dostrzegam problem, Finn. Sądzę jednak, że nie doceniasz historii. A tym samym historyków. Załóżmy na potrzeby tej dyskusji, że biedny Robson mógłby stanowić przedmiot historycznego zainteresowania. Historycy zawsze mają do czynienia z brakiem bezpośrednich dowodów. Są do tego przyzwyczajeni. Nie zapominaj też, że w tej sprawie występuje badanie przyczyny zgonu, a zatem dysponujemy raportem koronera. Robson mógł równie dobrze prowadzić dziennik albo pisać listy, czy też dzwonić do kogoś, i niewykluczone, że ktoś zapamiętałby treść tych rozmów telefonicznych. Rodzice mogli odpowiadać na listy kondolencyjne, które otrzymali po śmierci syna. A za pięćdziesiąt lat,
biorąc pod uwagę średnią długość życia, wciąż będzie można liczyć na relacje kilku jego kolegów szkolnych. Problem jest być może mniejszy, niż sobie wyobrażasz. — Nic jednak nie zastąpi braku świadectwa, które mógłby przekazać sam Robson, panie profesorze. — Poniekąd, ale nie należy zapominać, że historycy muszą traktować z pewnym sceptycyzmem wyjaśnienia głównego uczestnika wydarzeń. Najbardziej podejrzane bywają stwierdzenia wypowiadane z myślą o przyszłości. — Skoro pan tak twierdzi, panie profesorze. — A stan umysłu można określić na podstawie działań. Tyran rzadko wysyła odręcznie pisaną notatkę z wnioskiem o wyeliminowanie wroga. — Skoro pan tak twierdzi, panie profesorze. — No cóż, twierdzę. Czy tak przebiegała ta wymiana zdań? Jestem prawie pewien, że nie. Ale tak właśnie ją zapamiętałem. * Ukończyliśmy szkołę, przyrzekliśmy sobie dozgonną przyjaźń i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Adrian, co nie wywołało najmniejszego zdziwienia, uzyskał stypendium w Cambridge. Ja zacząłem studiować historię na Uniwersytecie Bristolskim; Colin poszedł na Uniwersytet Sussex, Alex zaś zdecydował się na pracę w firmie ojca. Pisywaliśmy do siebie, jak robili w owych czasach ludzie, nawet ci młodzi. Odznaczaliśmy się jednak niewielkim doświadczeniem formy, więc wybujały lęk przed okazywaniem uczuć przeważał niejednokrotnie nad treścią. Zaczynanie od słów: „W odpowiedzi na Twój list z 17 bieżącego miesiąca” — wydawało się przez jakiś czas niezwykle błyskotliwe. Obiecaliśmy sobie solennie, że będziemy się spotykać za każdym razem, gdy nasza studiująca trójka przyjedzie do domu na wakacje; nie zawsze to nam jednak wychodziło. Poza tym korespondencja, jak się zdaje, zmieniła dynamikę naszej przyjaźni i wzajemnych relacji. Członkowie pierwotnego triumwiratu pisywali do siebie rzadziej i mniej entuzjastycznie niż do Adriana. Pragnęliśmy jego zainteresowania, jego aprobaty;
nadskakiwaliśmy mu i w pierwszej kolejności to właśnie jemu opowiadaliśmy swoje najlepsze historie; każdy z nas uważał, że jest mu najbliższy i że na to zasługuje. I pomimo zawierania nowych przyjaźni wmawialiśmy sobie w jakiś sposób, że Adrian nie robi tego samego; że my trzej wciąż jesteśmy jego powiernikami, że jest od nas uzależniony. Czy chcieliśmy w ten sposób ukryć fakt, że to my byliśmy od niego uzależnieni? Potem życie wzięło górę, a czas przyspieszył. Innymi słowy, znalazłem sobie kogoś. Oczywiście poznałem kilka dziewczyn wcześniej, lecz albo ich pewność siebie sprawiała, że czułem się niezręcznie, albo ich nerwowość pogłębiała moją własną. Istniał najwidoczniej jakiś sekretny męski kod, przekazywany przez uprzedzająco grzecznych dwudziestolatków roztrzęsionym osiemnastolatkom — kod, który, odpowiednio opanowany, pozwalał człowiekowi „poderwać” dziewczynę i w pewnych okolicznościach „ją załatwić”. Nigdy tego jednak nie opanowałem, ani nawet nie zrozumiałem, i zapewne wciąż tak jest. Moja „technika” polegała na braku techniki: inni, bez wątpienia słusznie, uważali to za brak kompetencji. Nawet rzekomo prosta strategia: masz-ochotę-na-drinka- może-potańczymy-odprowadzę-cię-do-domu-co-powiesz-na-kawę? — wymagała śmiałości, do której nie byłem zdolny. Kręciłem się bez sensu i próbowałem wypowiadać interesujące uwagi, oczekując jednocześnie, że wszystko schrzanię. Pamiętam, jak ogarnął mnie smutek podczas drinka na przyjęciu pierwszorocznym, a gdy przechodząca obok dziewczyna zapytała ze współczuciem, czy nic mi nie jest, odparłem bezwiednie: „Chyba cierpię na psychozę maniakalno-depresyjną”, ponieważ w tamtym czasie wydawało się to bardziej indywidualistyczne niż „jestem trochę przygnębiony”. Kiedy westchnęła ironicznie: „Jeszcze jeden”, i ruszyła dalej, uświadomiłem sobie, że, daleki od tego, by wyróżnić się spośród rozbawionego tłumu, wybrałem najgorszą w świecie kwestię. Moja dziewczyna nazywała się Veronica Mary Elizabeth Ford — uzyskanie tej informacji (przez co rozumiem jej kolejne imiona) zabrało mi dwa miesiące. Studiowała hiszpański, lubiła poezję, a jej ojciec pracował w służbie cywilnej. Sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, zaokrąglone, umięśnione łydki, kasztanowe włosy do ramion, niebieskoszare oczy za okularami w niebieskich oprawkach i niewymuszony, choć wstrzemięźliwy uśmiech. Uważałem, że jest miła. No cóż, pewnie każdą dziewczynę, która by mnie nie unikała, uznałbym za taką. Nie próbowałem jej powiedzieć, że jestem smutny, bo nie byłem. Miała magnetofon Black Box, co stanowiło przewagę nad moim Dansette'em,
i odznaczała się lepszym gustem muzycznym: to znaczy pogardzała Dworzakiem i Czajkowskim, których uwielbiałem; miała też longplaye z chorałami i utworami romantycznymi. Przejrzała moją kolekcję płyt, uśmiechając się od czasu do czasu i znacznie częściej marszcząc czoło. To, że ukryłem wcześniej zarówno uwerturę Rok 1812, jak i soundtrack z filmu Kobieta i mężczyzna, nie uratowało mnie. Natknęła się na dostatecznie dużo dwuznacznego materiału, jeszcze nim dotarła do mojego dość obszernego działu pop: Elvis, The Beatles, The Rolling Stones (nikt oczywiście nie zgłaszał pod ich adresem pretensji), ale także The Hollies, The Animals i The Moody Blues, a nawet podwójny album Donovana, zatytułowany (małymi literami) a gift from a flower to a garden. — Lubisz to? — spytała neutralnie. — Dobre do tańca — odparłem nieco defensywnie. — Tańczysz do tej muzyki? Tutaj? W swoim pokoju? Sam? — Niezupełnie. Oczywiście robiłem to. — Ja nie tańczę — powiedziała; było to wyznanie antropologa, ale też kogoś, kto pragnie ustalić reguły jakiegokolwiek związku, gdybyśmy mieli chodzić ze sobą. Lepiej wyjaśnię, co oznaczało wówczas „chodzenie” z kimś, ponieważ czas to zmienił. Rozmawiałem ostatnio z kobietą, do której zwróciła się o pomoc córka w stanie zgryzoty. Była na drugim roku studiów i sypiała z chłopakiem, który otwarcie — i za jej wiedzą — sypiał jednocześnie z kilkoma innymi dziewczynami. Sprawdzał je po prostu przed podjęciem decyzji, z którą miałby „chodzić”. Córka była przygnębiona, nie tyle z powodu systemu — choć uświadamiała sobie po części jego niesprawiedliwość — ile faktu, że to nie ona została ostatecznie wybrana. Poczułem się jak jakiś ocalały osobnik z pradawnej, na zawsze minionej kultury, której przedstawiciele wciąż posługiwali się krążkami wyciętymi z rzepy jako formą pieniądza. Za „moich czasów” — choć wówczas nie rościłem pretensji do ich posiadania, a tym bardziej teraz — wyglądało to tak: spotykałeś dziewczynę, pociągała cię, starałeś się jej nadskakiwać, zapraszałeś ją na imprezy towarzyskie — w pubie na przykład — a potem już bez żadnego powodu, potem znowu, i wreszcie, po pocałunku na dobranoc,
odznaczającym się takim czy innym stopniem namiętności, zaczynałeś, niejako oficjalnie, „chodzić” z dziewczyną. Dopiero wtedy, gdy zaangażowałeś się publicznie, by tak rzec, odkrywałeś zasady jej polityki seksualnej. Oznaczało to czasem, że jej ciało jest strzeżone równie surowo jak teren objęty zakazem wędkowania. Veronica nie różniła się szczególnie od innych dziewcząt tamtej epoki. Czuły się fizycznie swobodne w twoim towarzystwie, brały cię w obecności innych pod ramię, całowały aż do intensywnych wypieków na twarzy i mogły świadomie przyciskać się do ciebie piersiami, pod warunkiem że między jednym ciałem a drugim znajdowało się pięć warstw odzieży. Doskonale zdawały sobie sprawę z tego, co działo się w spodniach partnera, jednak nigdy o tym nie wspominały. I to było wszystko przez dłuższy czas. Niektóre dziewczyny pozwalały na więcej: człowiek słyszał o tych, które zgadzały się na wzajemną masturbację, i o innych, które dopuszczały „pełny seks”, jak się to określało. Trudno było docenić wartość owej „pełni”, jeśli wcześniej nie zaznało się czegoś innego — połowiczności. A potem, jeśli związek trwał nadal, dochodziło do domyślnych kompromisów; niektóre opierały się na kaprysie, inne na obietnicy i zaangażowaniu — aż do chwili, którą poeta nazwał „zaciekłą bójką o ślubną obrączkę”. Być może następne pokolenia zechcą przypisywać to religijności czy pruderii. Ale dziewczyny — albo kobiety — z którymi doświadczyłem czegoś, co można nazwać infra- seksem (tak, Veronica nie była jedyna), traktowały ze swobodą swoje ciała. I, przy zachowaniu pewnych kryteriów, także moje ciało. Nie chcę sugerować, tak przy okazji, że infraseks nie był podniecający czy nawet, z wyjątkiem aspektu oczywistego, frustrujący. Poza tym te dziewczyny pozwalały na znacznie więcej niż ich matki, więc dostawałem znacznie więcej niż mój ojciec. Takie przynajmniej żywiłem mniemanie. Nie wspominając już o tym, że cokolwiek było lepsze niż nic. Z tą różnicą, że Colin i Alex w tamtym czasie wiązali się z dziewczynami, które nie uprawiały polityki obszarów niedostępnych — albo też tak dawali mi do zrozumienia. Jednakże nikt nie mówił wówczas całej prawdy o seksie. Pod tym względem nic się zresztą nie zmieniło. Nie byłem na dobrą sprawę prawiczkiem, gdybyście się nad tym zastanawiali. Między szkołą a uniwersytetem zdarzyło mi się kilka pouczających epizodów, których namiętność była większa niż pozostawiony przez nie ślad. To więc, co działo się później,
w jeszcze większym stopniu przyprawiało mnie o poczucie osobliwości: im bardziej człowiekowi podobała się dziewczyna, im bardziej do siebie pasowali, tym mniejsza była szansa na seks, jak się zdawało. Chyba że, oczywiście — i jest to myśl, którą sformułowałem dopiero później — coś ciągnęło mnie do kobiet, które mówiły zdecydowanie „nie”. Czy jednak istnieje taki perwersyjny instynkt? „Dlaczego nie?” — padało pytanie, gdy na nadgarstku zaciskała się powstrzymująca dłoń. „Mam wrażenie, że to niewłaściwe”. Do takiej wymiany zdań dochodziło niejednokrotnie przy chrapliwym ogniu kominka gazowego i akompaniamencie pogwizdującego czajnika. I nie było żadnej argumentacji przeciwko „wrażeniom”, ponieważ kobiety orientowały się doskonale w tej dziedzinie, a mężczyźni byli żałosnymi amatorami i nowicjuszami. Zatem „mam wrażenie, że to niewłaściwe” odznaczało się znacznie większą siłą perswazji i nieodpartości niż odwoływanie się do jakiejś doktryny kościelnej czy matczynej rady. Możecie powiedzieć: czyż nie były to lata sześćdziesiąte? Owszem, ale tylko dla niektórych ludzi, tylko w niektórych częściach kraju. * Moja biblioteczka zrobiła na Veronice większe wrażenie niż kolekcja płyt. W tamtych czasach paperbacki wydawano w tradycyjnej szacie: pomarańczowe penguiny w przypadku beletrystyki, niebieskie pelicany w przypadku literatury faktu. Więcej niebieskiego niż pomarańczowego na półce stanowiło dowód powagi. Poza tym, z grubsza, dysponowałem odpowiednimi tytułami: Richard Hoggart, Steven Runciman, Huizinga, Eysenck, Empson... plus Honest to God biskupa Johna Robinsona obok moich komiksów Larry'ego Gonicka. Veronica uraczyła mnie komplementem, wysuwając przypuszczenie, że przeczytałem to wszystko, i nie podejrzewała nawet, że większość najbardziej podniszczonych egzemplarzy została kupiona z drugiej ręki. Jej własna biblioteczka zawierała dużo poezji w twardych oprawach i broszurach: Eliot, Auden, MacNeice, Stevie Smith, Thom Gunn, Ted Hughes. Miała kilka rzeczy Orwella i Koestlera wydanych przez Left Book Club, parę oprawionych w skórę powieści
dziewiętnastowiecznych, ze dwie książki dla dzieci z ilustracjami Arthura Rackhamsa i ulubioną pozycję, I Capture the Castle. Nie wątpiłem nawet przez chwilę, że przeczytała je wszystkie ani że są to jak najbardziej odpowiednie dzieła. Co więcej, wydawało się, że stanowią organiczną kontynuację jej umysłu i osobowości, podczas gdy moje własne robiły na mnie wrażenie funkcjonalnie odrębnych, z trudem określających kogoś, kim miałem nadzieję się stać. Owa zasadnicza różnica przyprawiła mnie o lekką panikę i gdy przeglądałem jej półkę z poezją, uciekłem się do zdania, które wypowiedział Phil Dixon: — Oczywiście wszyscy się zastanawiają, co zrobi Ted Hughes, kiedy już skończą mu się zwierzęta do tych jego wierszy. — Naprawdę? — Gdzieś to słyszałem — oznajmiłem niepewnie. W ustach Dixona brzmiało to inteligentnie i wyrafinowanie, w moich — tylko żartobliwie. — Poeci nie wyczerpują tematów jak powieściopisarze — pouczyła mnie. — Nie są w taki sam sposób zależni od materii twórczej. Nie traktujesz chyba Hughesa jako kogoś w rodzaju zoologa? Nawet zoolodzy nie nudzą się zwierzętami, prawda? Patrzyła na mnie, unosząc powiekę ponad oprawką okularów. Była ode mnie starsza o pięć miesięcy, a ja czasem odnosiłem wrażenie, że jest starsza o pięć lat. — To powiedział mój nauczyciel angielskiego. — No cóż, teraz, kiedy jesteś już na uniwersytecie, musimy sprawić, żebyś zaczął myśleć samodzielnie, prawda? W tej liczbie mnogiej, „musimy”, było coś, co kazało mi podejrzewać, że nie do końca się myliłem. Próbowała mnie udoskonalić — niby dlaczego miałbym się temu sprzeciwiać? Jedno z pierwszych pytań, jakie mi zadała, dotyczyło mojego zegarka — dlaczego noszę go po wewnętrznej stronie nadgarstka. Nie potrafiłem tego usprawiedliwić, więc obróciłem tarczę, umieszczając ją na wierzchu, jak robią to normalni, dorośli ludzie. Przywykłem do pełnej zadowolenia rutyny: nauka, spędzanie wolnego czasu z Veronicą i po powrocie do mojego studenckiego pokoju — eksplozje nasienia, którym
towarzyszyły fantazje: leżała pode mną albo siedziała na mnie wygięta w łuk. Codzienna bliskość napawała mnie dumą wynikającą z wiedzy na temat makijażu, zwyczajów odzieżowych, golenia kobiecych włosów, a także tajemnicy i konsekwencji miesiączek. Stwierdziłem, że zazdroszczę jej tego regularnego przypominania o czymś tak nieskończenie żeńskim i określonym, tak nierozerwalnie związanym z wielkim cyklem natury. Niewykluczone, że ująłem to równie kiepsko, próbując powiedzieć jej o swoich odczuciach. — Idealizujesz coś, czego nie doświadczasz. Wszystko sprowadza się do tego, żeby wiedzieć, czy jest się w ciąży. Biorąc pod uwagę charakter naszego związku, wydało mi się to nieco bezczelne. — No cóż, mam nadzieję, że nie żyjemy w klasztorze. Zapadła cisza; była to jedna z tych chwil, kiedy para zgadza się milcząco, że nie będzie czegoś omawiać. Co zresztą było do omawiania? Tylko, być może, niepisane zasady kompromisu. Z mojego punktu widzenia fakt, że nie uprawialiśmy seksu, zwalniał mnie od myślenia o naszym związku w kategoriach innych niż nieokreślona zmowa z kobietą, która, ze swej strony, nie zamierzała pytać mężczyzny, do czego to wszystko zmierza. Na tym przynajmniej polegał według mnie kompromis. Ale myliłem się w przeważającej mierze, wtedy i teraz. Dlaczego zakładałem na przykład, że jest dziewicą? Nigdy jej o to nie spytałem, a ona mi nie powiedziała. Ale zakładałem, że tak jest, ponieważ nie spała ze mną: gdzie tu logika? * Podczas wakacji zostałem zaproszony na weekend do domu jej rodziców. Mieszkali w Kencie, niedaleko linii kolejowej Orpington, na jednym z tych przedmieść, które w ostatniej chwili zaprzestały przykrywania natury betonem i od tej pory szczyciły się wiejskim charakterem. Siedząc w pociągu, który odjechał z Charing Cross, martwiłem się, że rozmiary mojej walizki — jedynej, jaką miałem — dowodzą niedwuznacznie, iż jestem włamywaczem. Veronica przedstawiła mnie na stacji swojemu ojcu, który otworzył bagażnik samochodu, wziął ode mnie walizkę i roześmiał się. — Wygląda na to, że zamierzasz się do nas wprowadzić, młody człowieku.