kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 860 188
  • Obserwuję1 382
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 672 990

Barnett Jill - Cuda

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :975.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barnett Jill - Cuda .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARNETT JILL
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

Nie chowaj tej książki przed żoną! I tak kupi sobie n JILL BARNETT

Tytuł oryginału WOHDBRFUL Copyright © 1997 by JHł Bnrnett Stadler Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Opracowanie graficzne okładki Sławomir Skryśkiewicz Skład i łamanie [FlortlglSlSUBll MILANÓWEK For the Polish translation Copyrighi © 1998 by Wydawnictwo Da Capo For the Polish edition Copyright © 1998 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie! ISBN 83-7157-213-1 Printed in Germany by ELSNERDRUCK-Berlin ZAPOMNIANA LEGENDA PIEŚŃ HARFISTY Całuję ją Otwartymi ustami I jestem pijany Bez piwa Z „Księgi króla Inyotefa". władcy starożytnego Egiptu Dawno, dawno temu, zanim jeszcze nastali rycerze i herol­ dowie, zanim królowie pobudowali pałace, a na dziedzińcach zaczęto organizować turnieje, zanim krzyżowcy udali się na wyprawy, był sobie pewien napój - specjalne piwo o dziwnych i potężnych właściwościach. Nazywano je piwem wrzosowym. Twórcami owego piwa byli pogańscy wojownicy, którzy mieszkali w górach Szkocji i malowali swe ciała na niebiesko. Piktowie - albowiem Piktami ich zwano - wypijali wrzosowe piwo, nim ruszyli do bitwy, i stawali się dzięki niemu tak waleczni, że nawet Juliusz Cezar nie mógł ich pokonać. Przepisu na piwo strzeżono jak oka w głowie, krążyły najrozmaitsze pogłoski o jego składnikach. Niektórzy twier­ dzili, iż w skład tajemniczego napoju wchodzą zioła, kwiaty księżycowe, magiczne kryształy i, oczywiście, pewien gatunek krwistego wrzosu. 5

Inni sądzili, ze nie tyle sam napój był zaczarowany, lecz ci, którzy go warzyli - karły zamieszkujące owe dzikie wzgórza. Zwolennicy tej teorii wiązali zatem moc napoju raczej z umysłem, myślami i nadziejami tego, kto go tworzy. Nikt wszak nie wiedział, dlaczego piwo nabiera mocy. Niemniej jednak taką moc posiadało. Tajemniczy przepis umarł wraz ze starożytnymi Piktami, ale przez wiele lat próbowano go odtworzyć. Jedni robili podkopy pod wzgórzami w poszukiwaniu tajemniczych skrzyń, należących niegdyś do wytatuowanych karłów. Inni warzyli dziwne zielone rośliny w dużych czarnych garnkach, śpiewając przy tym pieśni, których nikt nie rozumiał. Karczmarki wrzucały do saganów kawałki kryształów i wlewały do nich najprzeróżniejsze eliksiry, po czym utrzy­ mywały, że jest to właśnie ów legendarny napój. Sceptycy z kolei uważali, iż cała ta historia jest wyssana z palca. Według nich, piwo nigdy nie istniało. Wielu wierzyło jednak w piwo Piktów. Niektórzy twierdzili nawet że mieli okazję go próbować - ciemną nocą, podczas pełni, wówczas gdy pojawiały się skrzaty i elfy, a nawet upiory i duchy. W takie noce kwaśny jabłecznik zamieniał się w wino, słoma w złoto, a miłość była wyjątkowo cudowna. 1 Zamek Camrose, 1269 r. O jciec lady Clio twierdził, że jasne, niemal srebrzyste włosy stanowią jej największy atut. Może zresztą sam zamie­ rzał go wykorzystać, zważywszy, iż to właśnie na nim spoczywał obowiązek wydania córki za mąż za jakiegoś biednego, naiwnego głupca. Patrząc na lady Clio można było odnieść wrażenie, że ta łagodna istota stanowi uosobienie wszystkiego, co rycerz, król, wieśniak i kupiec pragnie znaleźć w żonie, by poczuć się odważniejsżym i silniejszym. W żonie na tyle potulnej, by pozwoliła mężowi na niepodzielne rządy w jego własnym domu. W żonie, nad którą zawsze górowałby intelektem. Wedle Kościoła, kolor kobiecych włosów zdradzał jej 7

JILL BARNETT prawdziwą naturę. Teoria ta opierała się na założeniu, że włosy wyrastają bezpośrednio z mózgu. Ogniste loki ostrzegały przed diabelskim usposobieniem właścicielki. Pospolite sploty koloru kory drzew świadczyły o braku wyobraźni. Włosy czarne jak noc, uważane po­ wszechnie za typowe dla czarownic, ozdabiały głowy niewiast odznaczających się nadmiernym rozumem i dziwnymi skłon­ nościami. Hierarchowie Kościoła przypominali nawet, ze Ewa miała włosy czarne niczym kobiecy grzech. Jasnowłose niewiasty uznano za ideał. Niestety, propagatorzy tej teorii nie znali Clio. Prawdziwa natura dziewczyny kryła się bowiem pod srebrzystymi puklami równie skutecznie, jak kolczasty jeż na polu jaskrów. Clio odznaczała się uporem i stanowczością — cechami podziwianymi u mężczyzn, lecz budzącymi niechęć u kobiet. Ojciec dziewczyny przysięgał, że objawiła te cechy już w chwili narodzin. Przed wydaniem na świat Clio matka dziewczynki straciła pięcioro dzieci. Przy szóstym bóle porodowe nadeszły jak zwykle przed terminem, toteż maleńka urodziła się o dwa miesiące za wcześnie. Kiedy zaś ksiądz chciał udzielić ostatniego namaszczenia słabowitemu, sinemu stworzonku, dziecina kopnęła go w rękę i - wedle relacji jej ojca - otworzyła buzię, po czym wydała okrzyk, od którego zamek zatrząsł się w posadach. Ku ogromnemu zdziwieniu całej rodziny i bliskich, Clio przeżyła. Już od pierwszej chwili walczyła z czymś, z czym wygrać nie można. Z własnym przeznaczeniem. Oczywiście, ona nie uważała się wcale za osobę upartą. Była po prostu wytrwała. Bo co by jej groziło, gdyby zrezygnowała z trudu narodzin? 8 CUDA Śmierć. Cóż by innego? Zatem Clio wierzyła w stanowczość i determinację. Nie mogła dopuścić do tego, by ktokolwiek kontrolował jej życie, jako że tylko ona miała nad nim władzę. Wierzyła, że wytrwałość przynosi sukcesy. Gdyby któryś z jej cudownych planów nie przyniósł pożądanego efektu, zawsze miała w zanadrzu następny. Była niepozorną osóbką o sercu giganta. Jej umysł pracował czasami zdecydowanie zbyt szybko. Jeśli już raz wbiła sobie do głowy jakiś niecny pomysł, rzadko brała pod uwagę jego konsekwencje, choć zwykle ich nie brakowało. Natomiast zarzut, że nie uczy się na błędach, z pewnością bardzo by ją skrzywdził. Lady Clio nie należała do gąsek i nigdy nie popełniała po raz dragi podobnej pomyłki, tylko zawsze inną. W ten sposób panowała jednak nad przyszłością, gdyż nawet jeśli na drodze, którą obrała, czaiły się pozostałości klęsk - były to jej własne kieski. Clio nigdy nie dopuściłaby do sytuacji, w której, brak wprawy zniechęciłby ją do działania. Wierzyła bowiem święcie, iż doskonałość przychodzi wraz z praktyką. Rzecz jasna, nie opierała swej wiary na żadnych racjonalnych przesłankach. Przeciwnie, historia, logika i doświadczenie nakazywałyby inne podejście do zagadnienia. Niemniej jednak Clio kochała wyzwania. Znajdowała roz­ kosz w przezwyciężaniu trudności. Złośliwi nazywali jej uporczywe wysiłki upartą realizacją bezowocnych dążeń. Ale Clio nigdy się nie poddawała. Co najwyżej opracowywała kolejny plan lub nowy pomysł. Zawsze zresztą wysoko je ceniła. Wtajemniczeni w jej fiaska nieomylnie rozpoznawali symptomy ostrzegawcze. Nagły spokój i bezruch. Cienka zmarszczka na czole. Przy- 9

JILL BARNETT gryzanie dolnej wargi lub obracanie pierścionka na palcu. Gołębie spojrzenie. Ilekroć jednak lady Clio zastygała jak słup soli, lub co gorsza - stwierdzała głośno, że przyszedł jej do głowy wspaniały pomysł, wszyscy wokół dostawali białej gorączki, I nie bez powodu. Gdy ukończyła dziesięć lat, ojciec zapłacił pokaźną sumę gregoriańskim mnichom za coś, co określił jako psalmodia za pomoc Kilka miesięcy później oświadczył, że warto było jeść co wieczór tanią, żylastą wołowinę, ponieważ już w Dzień Świętego Tomasza trzeba było wyciągać z fosy nową katapulte. Chociaż gdy dwa lata wcześniej taki sam los spotkał wóz druciarza, kosztowało go to dwukrotnie drożej. Jako dwunastolatka Clio wzięła igłę oraz nitkę, by zszyć ranę biskupa, który właśnie odwiedził zamek. Po tym wyda­ rzeniu ojciec dziewczynki wydał całe złoto, by nabyć dla niej odpust za grzechy. Najwyraźniej nie wiedział, że ów rozpustny biskup ścigał Clio przez cały tydzień, by w końcu dopaść ją na schodach, gdzie skradł dziewczynce całusa i ściskał jej maleńką pierś. Tak więc, gdy nadszedł czas, by opatrzeć mu skaleczenie, Clio uśmiechnęła się tylko słodko i zszyła ranę, nadając jej kształt trzech szóstek — symbolu diabła. W wieku lat piętnastu młodą pannę wyrzucono z dworu królowej po zaledwie dwóch dniach, a jej ojciec w nadziei na modlitwę za zbawienie swej jedynej córki musiał podarować papieżowi kielich wysadzany perłami. Modły najpewniej odniosły skutek, gdyż tydzień później rycerz krzyżowy, Merrick Beaucourt - dbający o interesy króla i Kościoła pod pretekstem zwalczania pogan - poprosił ojca Clio o rękę dziewczyny. 10 CUDA Ona zapytała tylko, jakim człowiekiem jest sir Merrick, na co ojciec odparł, że to wielki rycerz. Niedokładnie takiej odpowiedzi oczekiwała. Chciała raczej wiedzieć, czy jest wysoki, miły i czy ma ładną twarz. A także i to, czy potrafi grać na lutni i śpiewać pieśni miłosne. Czy poda jej serce na srebrnej tacy? Ojciec roześmiał się tylko i powiedział, że sir Merrick zapewni jej opiekę, więc to zupełnie nieważne, czy się jej podoba, czy nie, bo i tak małżeństwo dojdzie do skutku. Jego zawarcie nakazał im bowiem sam król Henryk we własnej osobie. De Beaucourt postanowił jednakże spędzić na wyprawach krzyżowych kolejne cztery lata, a ojciec Clio pewnego zimowego popołudnia bardzo się przeziębił i kilka dni później umarł. Lady Clio została podopieczną króla. Królowa Eleanora nadal zakazywała młodej damie wstępu na dwór - jedna wizyta wystarczyła jej bowiem w zupełności - i zapropono­ wała, by Henryk scedował obowiązek opieki nad Clio na jednego ze swych wrogów, na przykład na księcia Walii. Król odmówił. Nie miał ochoty wszczynać wojny. W tej sytuacji lady Clio musiała spędzić kolejne cztery lata w zakonie, gdzie jej życie wyglądało podobnie jak na zamku i było pasmem „cudownych pomysłów".

2 Anglia, 1275 r. Merrick de Beaucourt patrzył na swą ojczyznę mądrzej i dojrzalej niż w młodości. Wszystko tutaj żyło i jaśniało od barw, choć gęste drzewa w Puszczy Arundelyjskiej blokowały dopływ promieni słonecznych: Nad mokrą ziemią - niczym dym z wygasającego ogniska - unosiła się niebieskawa mgła. Merrickowi nie przeszkadzała wilgoć na ciele i ubraniu, gdyż nie był to pot, ale chłodna rosa tak typowa dla Anglii. Zniknęły kilometry piasku. Nie wiały suche, gorące wiatry. Nie Świeciło okrutne, wszechobecne słońce, wypalające ludzi równie łatwo, jak ziemię. W powietrzu pachniało porostami i zielenią. Było mokro, chłodno i obco. 12 CUDA Daleko za nim rozległ się nagle tętent kopyt i szczek zbroi. Merrick zerknął przez ramię na łąkę rozciągającą się u stóp wzgórza, na którym stał. Spiąwszy konia ostrogami, ruszył galopem na dół, nisko pochylony nad grzbietem wierzchowca. Wiatr rozwiewał mu kruczoczarne włosy, peleryna wydęła się niczym balon. Wciągnął w płuca zapach żyznej ziemi. Czuł się tak, jakby odnalazł oazę na pustyni. Właśnie tych najprostszych, najzwyklejszych rzeczy brakowało mu najbardziej na ob­ czyźnie. Merrick lubił szybką jazdę, odgłos podków na ziemi i przyspieszone bicie własnego serca. Słyszał coraz głośniejszy tętent. Pościg. Nadstawił ucha — to był tylko jeden koń. Dźgnięty lekko ostrogą rumak Merricka ruszył z kopyta. Jeździec i jego wierzchowiec przeskoczyli przez niski kamien­ ny mur, po czym skręcili ostro w lewo, pędząc trawiastym zboczem w stronę doliny. Rozpryskując wokół wodę pokonali strumyk, kilkoma susami przeprawili się przez most i pogalopowali w dół kolejnego wzgórza, jakby ścigały ich wichry pustyni Gnając w kierunku pobliskiego zagajnika, Beaucourt wy­ czuwał swego prześladowcę. Skręcił gwałtownie w prawo i objechał drzewa. Zerknął w lewo, wypatrzył prześwit, znów gwałtownie skręcił i znalazł się na polanie. Jednym zwinnym ruchem wyciągnął miecz, zeskoczył z konia i przyjął pozycje bojową. Był gotów. Zza drzew nie dochodziły jednak żadne dźwięki. Odniósł wrażenie, że jeździec zaniechał pościgu. Merrick pozostał na miejscu, nieruchomy, wyczulony na 13

JILL BARNETT dźwięk, smak i zapach. Nawet na kapanie rosy z liści, na zapach wilgotnego powietrza. Aromat damskiego pachnidła. Z tylu dotarł do niego cichy, przyspieszony oddech. Merrick wyprostował się i odwrócił Pokaż się, Roger. Nadal czuć od ciebie olejek Elizabeth de Clare. — Wbił miecz w ziemie i oparł się o głownię, a potem skrzyżował niedbale stopy. Szczęknęły ostrogi, a Merrick położył rękę na biodrze. Czekał. Roger FitzAlan wysunął się zza ogromnego wiązu, - Piękna Elizabeth nie tylko zapach ma słodki, Merrick wyprostował się i schował miecz do pochwy. - Ja nie spotkałem jeszcze kobiety, o której bym myślał w ten sposób. - Tylko dlatego, że nie poświęcasz niewiastom zbyt wiele czasu. - Tylko dlatego, że kiedy ty z nimi kończysz, już nic dla mnie nie zostaje. - Mogę się z tobą podzielić. - Roger strzasnął z peleryny niewidzialny pyłek. - Ponadto uważam, że damy są bardziej zajmujące niż wojna. - Pole bitwy to nie miejsce dla kobiety. - Za długo cię znam, Merricku. Wolisz toczyć bitwy na polach, ja w łóżko. Nie zwracając na przyjaciela uwagi, Merrick odwrócił głowę i gwizdnął przeciągle. Wspaniały koń rasy arabskiej natychmiast podbiegł do swego pana. Roger wyciągnął rękę i poklepał wierzchowca po pysku. - Aż trudno uwierzyć, że na tej przeklętej ziemi uchował się taki wspaniały rumak. Merrick doskonale wiedział, że to wyjątkowe zwierzę. Takie samo wrażenie odniósł zresztą i wtedy, gdy po raz 14 CUDA pierwszy zobaczył Ariesa, ogiera rasy nieco mniejszej niż arabska, którego otrzymał w prezencie od wodza Maronitów. Merrick bardzo szanował swoje konie i cenił je ponad miarę. Zerknął na słońce i wskoczył na siodło. — Spóźniłeś się — powiedział. — Elizabeth bardzo się ucieszyła na mój widok. - Roger podszedł do swego wierzchowca i powiódł go na polanę. - Nie sądziłem, że się spieszysz. — Muszę wypełnić swoje zobowiązania matrymonialne, a zamek w Marches czeka na nowego pana. — Wielki Czerwony Lew zamierza się osiedlić i zostać opasłym lordem, tresującym służących. Dlaczego nie mogę w to uwierzyć? — Chodź, ruszamy - rzucił Merrick. — Prawda. - Roger pokiwał ze zrozumieniem głową. - Na­ rzeczona czeka. Merrick nie zwrócił uwagi na te prowokacje. I czeka. I czeka... — kpił dalej jego towarzysz. — Dosiądź konia, Roger. Roger patrzył z miną człowieka, który właśnie powiedział świetny dowcip. Merrick czekał spokojnie, aż przyjaciel przestanie z niego kpić. Kiedy jednak dostrzegł, że uśmiech nie schodzi mu z twarzy, dźgnął konia ostrogami i ruszył. Roger dogonił go po chwili, gdy już się zbliżał do końca polany. — Taki jest los kobiety — powiedział Merrick po chwili milczenia. - Czekać na mężczyznę. Roger prychnął, po czym wybuchnął długo hamowanym śmiechem. — Wasze pierwsze spotkanie będzie z pewnością szalenie interesujące. Nie zrezygnowałbym z tej zabawy nawet dla słodkiej Elizabeth. 15

JILL BARNETT Merrick kochał Rogera jak brata, ale czasem miał ochotę - oczywiście po bratersku - zetrzeć mu ten jego uśmieszek z twarzy. Nadeszła właśnie jedna z takich chwil. Na szczęście dla pięknego, szlachetnego nosa Rogera, Merrick usłyszał, że ze wzgórza schodzą jego wojownicy — szczękała uprząż, skrzypiała skóra, rozbrzmiewały śmiechy. Lord wynurzył się wiec zza drzew i unosząc dłoń wskazał swemu oddziałowi, że ma się udać na zachód Jadąc obok siebie Roger i Merrick gawędzili beztrosko o koniach i minionych bitwach. Jeden drugiemu wielokrotnie uratował życie i mimo różnic w usposobieniu pozostawali w najbliższej przyjaźni, Roger miał minę człowieka zadowolonego z życia i z siebie. Ten stan niewątpliwie zawdzięczał lady Elizabeth. Czasami Merrick naprawdę mu zazdrościł. Roger dostoso­ wywał się bez kłopotów do nowych sytuacji. Bardzo łatwo nawiązywał znajomości, Merrick natomiast miewał z tym problemy. Zawsze musiał brać na siebie odpowiedzialność za rozwój wydarzeń. Był typem przywódcy i wojownika. Zatem wszędzie tam, gdzie się pojawiali, Roger wymieniał uprzej­ mości, a Merrick rozpoczynał ostrą wymianę zdań i przej­ mował dowodzenie. Jechali przez chwilę w milczeniu. - Mam już dość wypraw krzyżowych, pustyń i Wschodu. Edward chce zabezpieczyć nasze granice, ja pragnę spokoju - odezwał się Merrick. Roger oparł dłoń na siodle i uśmiechnął się w charakterys­ tyczny dla niego, irytujący sposób. - 1 aby go osiągnąć, bierzesz ślub i zamierzasz strzec zamku na granicy z Walią? Merrick wybełkotał coś w odpowiedzi. Roger popatrzył na niego cierpko. 16 CUDA - Nie sadzę, by ci się to udało. - Lady Clio okaże się najpewniej potulna i łagodna jak baranek. Do małżeńskiego łoża zaciągnę ją prawdopodobnie prosto od różańca. Ostatnie sześć lat spędziła w klasztorze, - Tak, dwa lata dłużej, niż było umówione. Przez chwilę jechali w milczeniu. - Co o niej słyszałeś?- spytał w końca Roger. - Jest ładna? - Nic mnie nie obchodzi jej wygląd. - Merrick czuł na sobie spojrzenie przyjaciela. - Ale zacznie, jeśli ta kobieta jest podobna do konia albo pasuje do twojej zbroi. - Roger poprawił się w siodle. - A może potrzebuje brzytwy? - To nauczę się ją golić. Roger roześmiał się głośno. - Poważnie, co o niej słyszałeś? To blondynka czy brunetka? Merrick nie miał jednak pojęcia, jak wygląda jego narze­ czona. Wiedział jedynie tyle, że opiekę nad dziewczyną sprawuje Henryk, ojciec Edwarda. - Nigdy o to nie pytałem. Pochodzi z Camrose i jest córką szlachcica. Niczego innego nie potrzebuję wiedzieć. Roger zagwizdał przez zęby. Kątem oka Merrick dostrzegł, jak przyjaciel kręci głową. - Elizabeth ma czarne włosy - powiedział w końcu Roger. - Czarne jak bezgwiezdna noc. Jak najgłębszy ocean. Jak... - Przestań! Mam dość tej twojej romantycznej paplaniny. Roger znowu się roześmiał, co doprowadzało Merricka do szału. Tak jak teraz. - Sam będziesz zdziwiony, jak się przekonasz, czego oczekujesz od małżeństwa. - Wiem, czego oczekuję. Spokoju ducha i bezkonfliktowego życia. - Merrick zerknął na wzgórza porośnięte wrzosem. - A lady Clio może mieć nawet fioletowe włosy. 17

JILL BARNETT - Ciekawe. Fioletowe włosy. Co by na to powiedział Kościół? - Kościół interesuje się włosami mojej pani? Nawiązywałem do ostatniej proklamacji papieskiej. Pod­ czas pobytu w Rzymie nie słyszałem rozmów na żaden inny temat. Nic dziwnego, skoro cały czas spędzałeś w towarzystwie kobiet. - Tylko noce. - A potem przez parę dni odpierałeś ataki mężów owych dam. - Parę dni? - Roger popatrzył na niego kpiąco. - Chyba nie zapomniałeś, jak długo mnie nie było. - Nie zapomniałem. Panował taki spokój... Nikt me za­ dręczał mnie pytaniami o przyszłą żonę. - Ach, więc za mną tęskniłeś? - Mów lepiej o tej proklamacji - Kościół sformułował nowe stanowisko w sprawie kobie­ cych włosów. Merrick poczuł, że ogarnia go niesmak. Nie rozumiał, dlaczego Kościół pragnie przejąć kontrole nad życiem wszyst­ kich śmiertelników. Wydawało mu się natomiast, że słudzy boży powinni się raczej modlić za zbłąkane dusze niż starać się je kontrolować. - Nie mają nic lepszego do roboty? Roger wzruszył ramionami. - Pewnie nie. - Więc co? Jakaż to boską mądrość posiedli ci światli ludzie? Co nam, biednym grzesznikom, należy wytłumaczyć? - Jasne włosy są znacznie bardziej doceniane w Italii niż na Wschodzie. Damy chętnie spędzają całe dnie na słońcu, byle tylko je wybielić. Niektóre noszą kapelusze bez denek, 18 CUDA a we włosy wcierają sok z cytryny i mocz. Kościół wydał proklamację, wedle której tego rodzaju praktyki uszkadzają niewieście mózgi i stanowią zagrożenie dla ich duszy. Merrick zauważył, że Roger z trudem powstrzymuje wybuch śmiechu. — Lady Clio o nieznanym kolorze włosów może mieć również zagrożoną duszę lub, co gorsza, uszkodzony mózg, jeśli zanurzała głowę w latrynie. Nawet Merrick musiał się roześmiać, wyobraziwszy sobie ten widok. — Naprawdę nie jesteś ciekaw, kogo zamierzasz poślubić, przyjacielu? - spytał Roger, gdy wjechali na polanę. — Żenię się z kobietą. Zakładam, że będzie się zachowywała jak niewiasta. Ale Roger nie słuchał. Patrzył przed siebie, pogrążony w myślach. — Clio - wymamrotał cicho i umilkł, jakby smakował to imię. Merrick popatrzył na horyzont Uważał, iż przyjaciel myśli stanowczo zbyt intensywnie o jego narzeczonej; — Wydaje mi się, że to imię pasuje do blondynki. Merrick powstrzymał się od komentarza. — Nic nie powiesz? — Kolor włosów naprawdę mnie nie interesuje. — To się może zmienić. Niewykluczone, że Clio przypomina Egipcjankę o włosach czarnych jak grzech. Albo... - Roger urwał, krztusząc się od śmiechu - ...może mieć brodę w tym samym kolorze. Nocami będziecie się wzajemnie golić. Jeszcze jeden żart, i pokażę ci inny sposób wykorzystania brzytwy. — Daj spokój, przyjacielu. Tak się cieszę, że wróciłem, Dlatego jestem w żartobliwym nastroju. 19

JILL BARNETT Twój nastrój nigdy się nie zmienia. - I bardzo się z tego cieszę. W innym wypadku odesłano ty nas do domu w chwili, gdy zacząłbyś rozkazywać wszyst­ kim napotkanym osobom. Niektórzy są po prostu urodzonymi przywódcami. Roger roześmiał się głośno i serdecznie. - A inni - ciągnął dobitnie Merrick - przyszli na świat po to, by denerwować mężczyzn i uwodzić wszystkie kobiety, jakie napotkają po drodze. - Nie wszystkie, przyjacielu. Tylko te, które mają zęby. - Co wyklucza niemowlęta oraz ich babki, - Prababki - sprostował Roger. Merrick parsknął śmiechem. Przepadał za tym żartownisiem. Zrobiło mu się lżej na duszy. Poprowadził wierzchowca naprzód, w dół stromej ścieżki porośniętej paprociami, janow­ cem i powykrzywianymi dębami. Zatrzymał się na szczycie wzgórza ponad dolina tak zieloną, że jej intensywna barwa raziła go w oczy. Patrzył długo na rozciągającą się przed nim krainę, aż wzrok zaszedł mu mgłą, a przed oczyma pojawiły się dawno zapomniane obrazy. Czuł się zupełnie inaczej niż wówczas, gdy wrócił do domu przed laty, jako młody chłopiec. Wtedy nie zdawał sobie zresztą sprawy ze swego niedojrzałego wieku. Teraz, gdy patrzył na to z perspektywy czasu, rozumiał, jakim wówczas był młokosem. Przez te lata dowiedział się jednak, kiedy kończy się młodość. Mija wraz z marzeniami o tym, by wreszcie dorosnąć. Wówczas jednak Merrick miał znacznie mniej lat oraz doświadczenia. Waśnie nastała zima - ten czas, gdy drzewa łysieją, a wieczorne zorze zabarwiają horyzont na fioletowo. Na oblodzonej ziemi leżały kolczaste gałęzie. Pod pierw- 20 CUDA szym topniejącym śniegiem gniły liście, a wszystko wokół wydawało się nagie i szare. Merrick powracał wówczas do domu z Francji, gdzie _ wygrywając turniej po turnieju - zarobił dość złota i koni, by zapłacić swoim ludziom. Właśnie tam jego życie przybrało nieoczekiwany obrót - zaznajomił się bowiem Z księciem Edwardem, a ich przyjaźń przetrwała zdradę i turnieje, polityczną burzę oraz wyprawy krzyżowe. Przyjaźń, która wywiodła go tak daleko od domu. Król Henryk, ojciec Edwarda, potępiał zażyłość łączącą syna z potomkiem rodu okrytego niesławą. Z uczuć łączących niegdyś Plantagenetów z de Beaucourtami nie pozostało nic, gdyż przed wieloma laty pradziad Beaucourt niefrasobliwie poparł nieodpowiednią stronę konfliktu. Nawet jednak niechęć króla nie miała wpływu na przyjaźń między Edwardem i Markiem - był to równy związek dwóch silnych, niezależnych mężczyzn, darzących się wzajemnie szacunkiem i zaufaniem. Ta właśnie znajomość zmieniła jego życie. I choć tak długo pozostawał poza domem, nie miał przynajmniej kłopotów z wypłatą żołdu swym oddziałom. Jechał teraz na wspaniałym wierzchowcu, z mieczem u boku; wkrótce miał zawrzeć związek małżeński i - podobnie jak Roger oraz jego żołnierze - wreszcie znalazł się w domu. Na razie musiało mu to wystarczyć. Nie wiedział, co przyniesie przyszłość, ale i tak nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Miał rumaki, miecz, ziemię i tytuł oraz najcenniejszą z nagród - twierdzę Camrose, a także wszystko, co się z tym łączyło: spokojną przyszłość oraz świadomość, że czeka na niego narzeczona.

3 WRZOSOWE PIWO Choć nastało piękne lato, I czerwienią zakwitł wrzos. To sekretów piwowarstwa Nie mógł wydać żaden glos W grobach małych - jak dla dzieci Tam, gdzie rosa roni łzy Krasnoludki z wrzosowiska Śniły swoje wieczne sny Robert Louis Stevenson przełożyła Maja Kittel Zakon Matki Boskiej Źródlanej Somerset, Anglia, Clio pełzła na czworakach między grządkami w zakonnym ogrodzie, wdychając zapach aromatycznych kwiatów i jagód, a jej jasne włosy pozostawiały falujący ślad na ziemi. Tłusty rudy kot z jednym okiem przemknął przez dziedziniec i wskoczył na drewniany chodak Clio. Ziewnął i wyciągnął łapy, pokazując długie, zakrzywione pazury, a potem polizał różową poduszeczkę, po czym znów zwinął się w kłębek. Po chwili leniwie odwrócił skośne oko od zamglonego słońca i przeniósł wzrok na szarobrązowego jastrzębia, który przysiadł na rączce wiklinowego koszyka. 22 CUDA Ptak i kot zamarli w bezruchu. - Jest! - Clio ułamała energicznie gałązkę jednej z roślin i przysiadła na gołych piętach. - Tego właśnie szukałam 1 . — Popatrzyła na roślinę pod światło. Wilgotna od rosy ziemia pozostawiła natychmiast mokre plamy na tkanej ręcznie sukni. Clio patrzyła jeszcze przez chwilę na zieloną łodyżkę. Przymrużyła oczy. - Może to jednak nie to. Zmarszczyła czoło. Powinna była słuchać uważniej, kiedy siostra Arnice opowiadała o swoim odkryciu. Liście tego ziela nie miały kształtu serca, wnętrze łodygi nie było wcale zielone, lecz bladożółte. Przygryzając wargę i wyginając bezmyślnie gałązkę, Clio popatrzyła na inne roślinki rosnące w ogrodzie. Nie wiedziała zupełnie, co robić. Żadna z nich nie miała bowiem liści, które były jej niezbędne do sporządzenia piwa. Po kilku sekundach obejrzała ponownie ziele, wrzuciła je do koszyka i uklękła, obracając na palcu pierścionek odziedziczony po matce. Myślała inten­ sywnie przez dłuższą chwilę. Przełożona Clio, siostra Arnice, nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że jeśli grecki nawigator Pytheas pisał o piwie wrzosowym już w 250 roku przed Chrystusem, to ów tajemniczy napój naprawdę istniał. Niestety, zacna zakonnica oddała duszę Bogu, zanim zdążyła wypróbować przepis. Clio natomiast postanowiła sporządzić piwo. Szczęściarz, który by tego dokonał, wzbogaciłby się wszakże w mgnieniu oka. Odkrycie przepisu na wrzosowe piwo było najnowszym cudownym pomysłem Clio. A także jej szansą na niezależność. Kobiety mogły bowiem warzyć i sprzedawać piwo bez uszczerbku dla swojej reputacji, W istocie, niewiasty - głównie zakonnice - słynęły ze swych 23

JILL BARNETT talentów piwowarskich. Klucz do niezależności Clio tkwił w notatkach siostry Amice. Toteż dziewczyna posuwała się na kolanach wzdłuż grządek, zrywała roślinki i co chwila wkładała je do kosza. Odwróciła głowę w chwili, gdy jastrząb zakołysał koszem. Ptak patrzył na nią przez chwilę, a gdy dziewczyna rzuciła mu gałązkę, dał nurka w dół, chwycił ją w dziób i wrócił na swoją prowizoryczną żerdź. Clio zaśmiała się głośno i po­ trząsnęła głową. - Groszek, co zamierzasz zrobić z tym zielskiem? Zaskrzeczał coś w odpowiedzi, zatrzepotał skrzydłami, zeskoczył z kosza z gałązką w dziobie jak z ofiarą i przeszedł obok kota, wypinając pierś do przodu raczej jak kaczka, a nie waleczny drapieżnik. Zresztą Groszek w ogóle zdecydowanie bardziej przypomi­ nał kaczkę niż sokoła. Nie polował. Podobno nigdy nie wzbijał się wysoko w powietrze, trzepotał jedynie skrzydłami i podskakiwał, co doprowadzało do szału jednookiego kota, Cyklopa. Sokół przybył do zakonu na ramieniu pewnego akrobaty, który twierdził, że nabył bezcennego ptaka na targu w Not­ tingham. Tak się jednak złożyło, że Clio słyszała, jak jego właściciel negocjował wcześniej cenę z miejscowym sprzedaw­ cą pasztecików. - Przerób go na pasztet Nie jest wart ani grosza - twierdził akrobata. W ten właśnie sposób sokół otrzymał imię Groszek. - Lady Clio! Lady Clio! - Chłopak o rudych włosach sterczących jak badyle biegł przez podwórko i krzyczał tak, jakby za rogiem stał sam Pan Bóg we własnej osobie. Przeskakując przez stawek z rybami potknął się jednak 24 CUDA i wpadł do fontanny w kształcie kielicha. Z fontanny trysnęła woda, chlapnęła na ziemię i znów wystrzeliła w powietrze. Clio — cała w błocie — przetarła oczy, wstała i spod uniesionych brwi łypnęła na młodzieńca. Nieszczęśnik miał na imię Bęc. Nikt nie pytał jednak chłopca, dlaczego go tak nazwano, gdyż już po kilku minutach znajomości odpowiedź Stawała się oczywista. Uniósł głowę i popatrzył na Clio. Na tle ubrudzonej czarną mazią twarzy oczy błyszczały mu niczym dwa księżyce w pełni. Młodzieniec splunął sążniście i kichnął. — Nic ci się nie stało? - spytała Clio, pochylając się nad Bęcem. Chłopak potrząsnął energicznie głową, a z jego włosów spadło kilka grudek błota. Clio cofnęła się, wytarła ubranie i dźgnęła Cyklopa bosym palcem u nogi. — Wstawaj, leniuchu. Kot nie ruszał się z miejsca. — Złaź z moich butów. Kocisko otworzyło skośne oko i popatrzyło na dziewczynę omdlewającym wzrokiem. Wepchnąwszy nogę pod opasłe cielsko, Clio z trudem włożyła but Kot wstał z leniwą łatwością, prężąc grzbiet i zadzierając ogon nad głową. Odwróciwszy się do dziewczyny, popatrzył na nią z irytacją i podszedł do kosza. Bęc wytarł do końca błoto, a potem wstał i zaczął nerwowo przestepować z nogi na nogę. Osadziła go na miejscu przeszywającym wzrokiem. - Stój spokojnie. Chłopiec na chwilę zamarł. - Czym się tak emocjonujesz? — spytała Clio. - Nadeszła wiadomość. - Znów zaczął się nerwowo kręcić. - Do zakonu jadą goście. 25

JILL BARNETT Clio wsunęła drugi chodak i zerknęła przez ramię na Bęca. - Jeśli to nie jest król we własnej osobie, nie widzę powodu do takiego podniecenia. - Ale on wreszcie przyjedzie! Specjalny wysłannik przy­ wiózł właśnie wiadomość! Siedział na koniu ze złotymi dzwonkami przy uprzęży! Clio wyprostowała się jak struna. Wiedziała bowiem do­ skonale, że tylko królowie i najbogatsi szlachcice mają posłańców ze złotymi dzwonkami. - Król tu jedzie? - spytała. Bęc zmarszczył czoło. - Król? - zdziwił się. - On też? Nikt mi o tym nie wspominał. - A ten. którego posłaniec miał złote dzwonki? - A więc to był posłaniec króla? Nie wiedziałem. Clio zamilkła i zaczęła się zastanawiać, ile jeszcze czasu może jej zająć ustalenie faktów. Pac, brat Bęca, zmierzał wolnym krokiem w ich stronę. Jeśli Bęc gdzieś się pojawiał. Pac zwykle nadchodził później — w swoim ślimaczym tempie. W przeciwieństwie do brata nigdy się nie spieszył. - Był tu posłaniec królewski? Gdzie? — spytał. Bęc wzruszył ramionami. - Nie wiem. Lady Clio twierdzi, że nadjeżdża król. - A ja tego nie widziałem, — Pac westchnął. - Umknęli mi dwaj posłańcy tego samego dnia. Clio przenosiła wzrok z jednego brata na drugiego. - Wszystko mi się pomieszało. - Mnie też - odparł poważnie Bęc. - Nic nie wiedzieliśmy o wizycie króla. Clio policzyła cierpliwie do dziesięciu, później do piętnastu. - Opowiedz mi o tym posłańcu - poprosiła, gdy doszła do pięćdziesięciu. 26 CUDA - Nie widziałem żadnego królewskiego posłańca - powie­ dział Bęc, strząsając błoto z pleców. Dała mu chwilę odpoczynku. - W takim razie kto tu nadjeżdża? - Król. Dowiedziałem się tego od ciebie, pani. - Popatrzył na błoto na swoich dłoniach, wzruszył ramionami i wytarł je o tunikę. - Bęcu... Zerknął na Clio, przekrzywiając głowę. - Masz zdziwioną minę, pani. - Bo jestem zdziwiona. - Zbyt wielu posłańców - wymamrotał. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wsunęła dłoń pod kościste ramię chłopca. - Co ty właściwie chciałeś mi powiedzieć? - O posłańcu. - Co z tym posłańcem? - Jego koń miał złote dzwonki na uprzęży. - Już mówiłeś. Coś jeszcze? - A tak. Godło Czerwonego Lwa. - Czerwonego Lwa? - Clio wstrzymała oddech z wrażenia. - Tak. Godło Merricka Beaucourta, Czerwonego Lwa. Narzeczonego Clio. Po tak długim czasie już niemal zapomniała o jego istnieniu. I była przekonana, że on również o niej zapomniał. Miał przebywać poza Anglią przez cztery lata. Z czterech zrobiło się sześć. W tym czasie de Beaucourt przesłał tylko jedną wiadomość, i to w dodatku skierowaną do matki przełożonej, a nie do Clio, jego przyszłej małżonki. - Co mówił ten kurier? - spytała z trudem. - Aby się szykować na przyjazd Merricka de Beaucourta. On i jego oddział są tylko o kilka dni drogi stąd. 27

JILL BARNETT Clio nic nie odpowiedziała. Nie mogła. Doznawała wielu sprzecznych uczuć - złości, strachu, gniewu i podniecenia Bęc i jego brat przyjrzeli się jej uważnie, po czym wymienili zdziwione spojrzenia. Pac pociągnął dziewczynę za suknię. - Sądziliśmy, że się ucieszysz, pani - rzekł z miną zbyt poważną jak na dziesięcioletniego chłopca. - Nie masz nic do powiedzenia? - Owszem. - Obróciła głowę w kierunku wschodu i obser­ wowała krajobraz. Wspominała w milczeniu, jak przez ostatnie sześć lat umierały powoli jej marzenia. - Mam coś do powiedzenia. — Stała sztywno, jak ktoś, kto oczekuje ciosu. Popatrzyła przed siebie spod przymrużonych powiek wzrokiem nie wróżącym nic dobrego ani jej narzeczonemu, ani ich małżeństwu. - Najwyższy czas - stwierdziła krótko. Spokojny, mały klasztor o kredowobiałych murach leżał w jednym z załamań pofałdowanego angielskiego krajobrazu. Wzniesiono go przed stu laty na chwałę Matki Boskiej Źródlanej, a na kamieniu węgielnym wyryto słowa: Benedictus locus czyli „błogosławione miejsce". Tego dnia klasztor potrzebował błogosławieństw bardziej niż kiedykolwiek. - Madame. - Merrick de Beaucourt oparł dłonie na se- kretarzyku przeoryszy i nie starał się nawet ukryć gniewu. - Musiała zajść jakaś pomyłka. Lady Clio nie mogła tak po prostu wyjechać. - Opuściła klasztor następnego dnia po przybyciu posłańca. Merrick zrobił kilka kroków, wbijając wzrok w podłogę. Wyjechała - powtórzył, po czym znowu stanął na­ przeciwko przeoryszy. - Wyjechała? Przecież jest kobietą. A kobieta nie może samowolnie wyjechać. 28 CUDA - Nie znasz lady Clio, panie. - Owszem, nie znam. Ale wiem, że miała być tutaj pod opieką króla do czasu mojego powrotu- - I była. Tyle że król był zajęty królem Francji, a znaj­ dujemy się dosyć daleko od Londynu. - Niech to diabli! - Merrick walnął pięścią w stół. - Proszę tutaj nie przeklinać, panie. Wyprostował plecy. - Przecież to tylko kobieta. Kątem oka dostrzegł uśmieszek Rogera. Przeorysza zadarła długi nos i poparzyła na Merricka z miną królowej. - Tylko kobieta? Taka sama jak ja. Taka jak Najświętsza Panienka i nasza królowa, a także pańska matka - powiedziała chłodno. Merrick przeczesał palcami włosy. Próbując za wszelką cenę zachować spokój, zaczerpnął głęboko powietrza. - Powróćmy lepiej do tematu i pomówmy o lady Clio, która przebywała tutaj pod twoją opieką, pani, a teraz wyjechała Bóg wie gdzie. - Nie mówiłam, że nie znam celu jej podróży, Stwierdziłam tylko, że wyjechała. Ta niewiasta powinna była zostać królową - pomyślał Merrick patrząc na wyniosłą minę zakonnicy. Pod jego spojrzeniem nawet dzielnych rycerzy opuszczała odwaga. Wrogowie błagali o litość. A matka przeorysza traktowała go po prostu jak natręta. - Gdzie ona jest? - spytał cicho i wolno. - Zamierzasz ją zbić? - Nigdy w życiu nie uderzyłem białogłowy. - Urwał i łypnął na przeoryszę. - Czasem jednak muszę ze sobą walczyć, by przezwyciężyć tę chęć. 29

JILL BARNETT Roger jęknął głośno i klepnął się dłonią w czoło. Mogę być zaledwie kobietą, ale jestem kobietą w służbie Pana, i to taką, która posiada władzę. Toczę swoje bitwy poprzez modlitwę, do mnie należy zakon i cały ten teren. - Jak już powiedziałem, nigdy nie uderzyłem niewiasty i nie zamierzam tego uczynić. - Położył ręce na sekretarzyku. - Czy powiesz mi wreszcie, pani, gdzie ona jest? - Nie pobijesz jej? - upewniła się przełożona. Westchnęła i postukała palcem o zaciśnięte usta. - Sądzę, że to by się na nic nie zdało. Merrick i Roger wymienili przerażone spojrzenia. - Lady Clio pojechała do twierdzy Camrose. - Wreszcie - wycedził Merrick i odwrócił się na pięcie. - Zaczekaj! - Przeorysza wstała z miejsca. Zatrzymał się z ręką na klamce. - Naprawdę usiłowałam ją odwieść od tego pomysłu. - Ale jak widać niespecjalnie się starałaś, pani. Przeorysza roześmiała się gorzko. - Lady Clio robi zwykle to, co sama uważa za najlepsze. - To się zmieni - odparł krótko i odszedł. 4 Twierdza Camrose Pogranicze angielsko-walijskie Stara Gladdys przysięgała każdemu, kto miał ochotę jej słuchać, że jest druidką. Czyniła to konsekwentnie, choć kult druidów wygasł przed wiekami. Stara Walijka twierdziła ponadto, iż posiada dar jasnowidzenia. Gdy dwa kruki uwiły gniazda na wiązie rosnącym obok domu bednarza, Gladdys przepowiedziała bezdzietnej wdowie po zacnym rzemieślniku narodziny bliźniąt. Nikt, oczywiście, nie dał temu wiary, póki wdowa nie pojechała na odpust do Michaelmas i nie wyszła za mąż za kowala z Brecon. Po trzecich kolejnych żniwach miała już czterech zdrowych synów, których wydawała na świat po dwóch za jednym razem. 31

JILL BARNETT Przez wiele kolejnych tygodni kobiety z wioski udawały się do Gladdys po przepowiednie w sprawach dzieci i miłości. Wieśniacy okazali się jednak niestali w uczuciach i zapo­ mnieli wkrótce o Walijce oraz jej przepowiedniach. Gdyby jednak ktoś ich zapytał, które dziewczę uważają za najbrzydsze w całej dolinie, bez wahania wskazaliby nieszczęsną gęsiarkę, łudząco podobną do swoich podopiecznych. Nikt jednak nie wiedział o tym, że gęsiareczka podczas pewnej pełni księżyca odwiedziła starą Gladdys. Od tego czasu wstawała wcześnie rano i obmywała twarz rosą zebraną z kępki mniszka wyrastającej na skale nieopodal rzeki Wye, a potem jadła na śniadanie zupę z rzepy. Dwa tygodnie później pewien bardzo przystojny trubadur wędrujący przez wioskę Clawdd zakochał się namiętnie w Gerdie i przysiągł, iż poświęci całe życie na wyśpiewywanie jej piękna. Ostatni raz widziano tę parę po ślubie, kiedy to zakochany trubadur i uśmiechnięta Gerdie odjechali w siną dal wraz ze stadkiem gęgających gęsi upchniętych z tyłu wozu. Po tym pamiętnym wydarzeniu już nikt nie ignorował przepowiedni Gladdys. Jeśli stara wskazała na sześć czar­ nych łabędzi, mówiąc, że to omen, pytano jedynie, czy należy się cieszyć, czy też martwić. Ilekroć zmieniał się wiatr, kobiety przestępowały próg swych domów tyłem. A gdy wschodził pomarańczowy księżyc, kładły pod podusz­ ki wróble pióra, by odpędzić złe sny, które mogły się sprawdzić. Brat Dismas - mnich z Zamku Camrose - uważał natomiast Gladdys za heretyczkę i wariatkę. Za każdym razem, kiedy ktoś wspominał o niezwykłym darze Walijki, brat Dismas żegnał się kilkakrotnie, odmawiał „Ojcze nasz" i przynajmniej godzinną litanię. Wypraszał dla nieszczęsnej przebaczenie boskie, ponieważ -jak zawsze wielkoduszny i wspaniałomyśl- 32 CUDA ny - kierował się współczuciem dla chorej na umyśle. Czynił to również na polecenie Pana. Pan Bóg rozmawiał bowiem z bratem Dismasem. I to dzień w dzień. Tamtej nocy, gdy ktoś zadzwonił o północy do bram zamku, stara Gladdys usiadła gwałtownie na sienniku. - Nieszczęście! - zakrzyknęła. - Cztery dzwonki wróżą nieszczęście. Nikt nie kwapił się otworzyć. Nikt, z wyjątkiem brata Dismasa. Donośny głos stwórcy kazał mu bowiem pospieszyć do wrót. Dzwonek dzwonił i dzwonił, jakby ktoś uderzał weń młotem. Brat Dismas wziął z jednego ze swych ołtarzyków łojowy ogarek i zapalił go od gromnicy. Przemykając się przez dziedziniec, usiłował dociec, dlaczego Pan Bóg nie pozwolił mu tej nocy spać. Ziewając, przestąpił przez kilka pogrążonych we śnie psów i rozejrzał się, szukając wzrokiem strażnika. Usłyszał jednak jedynie głośne chrapanie. Zamiast pilnować wejścia, wartownik leżał na kamiennej ławie, trzymając pusty kubek w bezwładnej ręce. Dzwonek odezwał się znowu, tak głośno i przenikliwie, że mnicha rozbolały zęby. Podniósł świecę na wysokość wizjera i ze szczękiem odsunął klapkę. Wyjrzał na zewnątrz, zamrugał, po czym popatrzył raz jeszcze. Po chwili przeżegnał się i wzniósł oczy do nieba. — Dobry Boże! — wykrzyknął. - Chyba zapomniałeś mi coś powiedzieć. Clio stała naprzeciw kolumny z wyrzeźbioną podobizną Wilhelma Zdobywcy. Walijczycy, którzy do niedawna okupo­ wali zamek, wbijali w nią noże. Clio już pierwszego dnia po 33

JILL BARNETT przyjeździe wyciągnęła z kolumny kilka groźnych sztyletów o dwóch ostrzach. Cofnęła się o krok i popatrzyła na rzeźbę. Wilhelm Zdobywca dostał pryszczy. Odwróciła się i przez chwilę spacerowała w kółko. W uszach dźwięczały jej ostrzeżenia Gladdys. - Zapal świece - mówiła Walijka. - O świcie nad wieżą przeleciały trzy jastrzębie, wiatr wiał od wschodu, a kucharka znalazła w drożdżach robaki, Clio zapytała, oczywiście, jak. należy interpretować te znaki, ale wróżbitka odparła tylko, że nie powie tego, co wie, a Clio musi się sama domyślić. Pochlebstwa i umizgi nie pomogły. Stara Gladdys udała się na pobliskie wzgórze, rozpaliła ognisko i tańczyła wokół strzelających w powietrze płomieni, wyśpiewując głośno psalmy. Zdenerwowała tym brata Dismasa do tego stopnia, że mnich pobiegł natychmiast do kaplicy, aby się pomodlić. Spędził tam cały dzień na kolanach, odmawiając zdrowaśki. Przy kolacji Clio zrezygnowała z chleba, mając przez cały czas w pamięci robaczywe drożdże. Zjadła tylko maleńki kawałek sera, a także odrobinę gotowanego groszku. Teraz czuła pustkę w żołądku i nie mogła zasnąć, choć wypiła pełną szklanicę mleka z miodem. Przechadzała się zatem po komnacie - znudzona i nie­ spokojna. Gdy mijała energicznie stojak ze świecami, płomie­ nie zakołysały się lekko i rzuciły dziwne cienie na kamienne mury. Clio zerknęła w milczeniu na ścianę, po czym chwyciła fałdy spódnicy i okręciła się na pięcie. Cień dygotał, podskakiwał i przypominał do złudzenia brzuch brata Dismasa, który trząsł się jak galareta, ilekroć poczciwy mnich wybuchał śmiechem. Clio puściła fałdy sukni i obróciła się z rękami nad głowa. 34 CUDA Cień przybrał kształt sokoła - wolnego i swobodnego. Dziew­ czyna pamiętała, że podczas pobytu w zakonie obserwowała ptaki z okna swej niewielkiej celi, marząc o tym, by zostać sokołem, jastrzębiem lub choćby skowronkiem i odlecieć do nieba. Niewiasta szlachetnego urodzenia nie mogła liczyć na wolność. Urodziła się po to, by spełniać życzenia mężczyzn. Po raz setny zaczęła się zastanawiać, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie urodziła się kobietą. Podeszła do okienka strzelniczego i z trudem otworzyła drewniane okiennice. Patrząc na ciemne nocne niebo zaczęła się zastanawiać, jak to jest być wolną. Jak to jest walczyć na wyprawach krzyżowych, leżeć pod gwiazdami na drugim końca świata, oglądać nieznane lądy, poznawać innych ludzi. Bardzo chciała wiedzieć, co robił jej narzeczony przez te wszystkie lata, i usiłowała sobie wyobrazić, jak on wygląda. Może miał podbródek jak topór, ręce jak patelnie i blizny na całym ciele? Niewykluczone, że zwano go Czerwonym Lwem z powodu ognistego koloru czupryny? Miała nadzieję, że nie. Kowal zatrudniony na zamku był rudy, włosy wyrastały mu z głowy niczym rzadkie kępki trawy, a co gorsza - sterczały również z nosa i uszu. Tyle pytań bombardowało jej umysł, że nie mogła zasnąć, choć bardzo się starała. Leżała po prostu w łożu, tak jak co noc, odkąd przybyła do zamku, który niegdyś był jej domem. Ale Camrose nie był już tym samym zamkiem, jaki zapamiętała z dzieciństwa. Po śmierci ojca Clio przejęli go Walijczycy, a dziewczyna sądziła, że posiadłość jest stracona na zawsze. Rok temu jej narzeczony przesłał jednak do klasztoru wiadomość, z której wynikało, że król Edward już kilka miesięcy po koronacji odzyskał zamek. Teraz na mocy rozkazu 35

JILL BARNETT króla zarówno Clio, jak i jej ziemie należały do Merricka Beaucourta. Jednak dziewczyna nie czuła się już w zamku jak w domu. Camrose wydawał się jej dziwny, zimny i ciemny nawet w świetle dnia. Mury podwyższono i pogrubiono, przez co Clio odnosiła wrażenie, że jest zamknięta w wieży. W miejscu wypolerowanych krat oraz cienko wyprawionej skóry, wyszywanej we wzór przedstawiający sokoła oplecio­ nego bluszczem, pojawiły się toporne drewniane okiennice. A niania Clio opowiadała wszak kiedyś dziewczynce, że jej babka we własnej osobie wyszywała te zasłony, łącząc herb rodowy męża ze swoim. Clio bardzo lubiła tę skórę i kratki, gdyż przez nie zawsze prześwitywało słońce. Teraz jednak w komnatach nawet rano panował mrok, śmierdziało dymem i stęchlizną. Nie pozostało nic, co niegdyś należało do jej rodziny. Zniknęły gobeliny oraz futrzaki, komody z piękną pościelą i poduszki wypchane gęsim puchem. Stelaż łóżka był twardy, siatka siermiężna, wykonana z grubego sznura. Z materaca wystawała słoma. Szorstka wełniana kołdra drażniła skórę i powodowała swędzenie, choć Clio usunęła z niej pchły. Wróble i gołębie uwiły gniazda na parapetach i — sądząc po paskudnie zanieczyszczonej podłodze — latały swobodnie po całym zamku. Uprzątniecie komnat zajęło Clio i służącym. którzy przybyli wraz z nią do Camrose, niemal tydzień. Kobiety nie miały zbyt wielu powodów do dumy. Mogły się szczycić swymi dziećmi, mężem i czasem jeszcze domem. Aby ratować dobre imię niewiast zamieszkujących Camrose przed jej przybyciem, Clio postanowiła doprowadzić zamek do poprzedniego stanu. Pragnęła, by był piękny, Ale to okazało się niemożliwe, więc dziewczyna starała się przebywać w komnatach znanych jej jeszcze z dzieciństwa i - czekając 36 CUDA na przybycie narzeczonego - zajmowała się raczej własnymi sprawami. Jednocześnie usiłowała walczyć ze strachem, jaki ogarniał ją na myśl o spotkaniu z człowiekiem zwanym Czerwonym Lwem. To imię nie budziło w Clio przyjemnych skojarzeń. Niestety, choć bardzo się starała, nie zdołała zabić w sobie lęku. Ta dziwna bojaźń tkwiła w jej duszy, wyraźna i realna niczym zły sen, który pragnie się zapomnieć tak szybko, jak to możliwe. A Clio nie mogła zapomnieć o strachu ani też o tym, iż jej życie oraz przyszłość znalazły się w rękach obcego człowieka. Z tej właśnie przyczyny postanowiła zawrzeć tę znajomość w odpowiednich warunkach. Pragnęła wyjść oblubieńcowi na powitanie wdzięcznym krokiem podpatrzonym u dworek królowej, bez strachu, z ufnością, puma nakazała jej pokazać temu mężczyźnie to, co on tak bezdusznie ignorował. Postukała palcem o wargi, przymknęła oczy i pomyślała o wszystkich eleganckich damach. Próbowała przywołać ich obraz, przypomnieć sobie dokładnie, jak wyglądały. Po chwili zrobiła dwa kroki do przodu, a następnie kolejna dwa. Głęboki oddech, uniesienie podbródka, przekrzywienie głowy, stopy ślizgające się po marmurze niczym łabędź sunący wdzięcznie po gładkiej tafli jeziora. Wykrzywiła wargi. Podeszwy jej pantofli ocierały się o kamienną podłogę, co brzmiało jak zgrzytanie stali o kamień. Pokonując ból zębów, ujęła haftowana szatę i skłoniła głowę. - Witaj, panie - szepnęła. Ugięła nogę w ukłonie, ale zrezygnowała. - Nie, nie, inaczej - mruknęła, marszcząc czoło. Znów cofnęła się lekko, wyprostowała ramiona, wyciągnęła dłoń po to, by ją po chwili opuścić w bezwładnym geście, odpowiednim dla kruchej kobiety, i postąpiła krok naprzód. 37

JILL BARNBTT - Sir Merricka, Cudownie jest poznać tak znakomitego - Skłoniła się nisko i wyprostowała z zadziwiającym wdziękiem. - Musisz mi powiedzieć, panie, co cię zatrzymy­ wało przez tyle długich lat. Ścinanie głów? - Powiodła dłonią po szyi i wystawiła język. - A może smażenie ludzi w gorącym - Podniosła dzban stojący blisko okna i wylała wodę na zewnątrz, chichocząc jak potępieniec. — Czy też... - od­ wróciła się, uniosła dłonie wysoko nad głowę, udając, że trzyma w nich wyimaginowaną broń, zamachnęła się szeroko i skrzywiła — ...czy też po prostu najzwyklejsze rozłupywanie nieszczęsnych innowierców toporem? Przybrała wdzięczną pozę, stanęła naprzeciwko kolumny i uśmiechnęła się słodko. - Ach, rozumiem. Nie toporem, tylko maczugą. Z kolcami. No cóż, nigdy czegoś podobnego nie widziałam. - Zatrzepotała rzęsami. - O co pytałeś, panie? - Złożyła ręce jak do modlitwy — Ależ oczywiście, że widzę twoje wspaniałe muskuły. — Urwała i otworzyła szeroko oczy. — Czy chciałabym ich dotknąć? Z przyjemnością, ale musiałbyś uklęknąć, bo nie mogę cię dosięgnąć. Jestem maleńką, słabą kobietką, która nadaje się przecież jedynie do małżeństwa. - Wydawszy stłumiony okrzyk, przyłożyła ręce do serca. - Czekanie na mężczyznę to taka udręka. Powiedz, panie rycerzu, kiedy zdecydowałeś się wrócić i pojąć mnie za żonę? Popatrzyła pytająco na kolumnę. - Może się bałeś, że jeśli jeszcze poczekasz, to się zestarzeję i nie będę mogła dać ci dzieci? - Pokiwała głową, podniosła palec i odwróciła się na pięcie. - No, oczywiście. Przecież mężczyzna musi mieć dziedzica. Oczywiście, płci męskiej. Co wiec zamierzasz uczynić, jeśli łaska, z dziewczynkami, jeśli takowe przyjdą na świat? Machnęła beztrosko ręką, jakby odpędzała natrętną muchę. 38 CUDA - Zapewne wrzucisz je do bagna w oczekiwaniu na następcę równie niewrażliwego i gburowatego jak ojciec. Z udanym zafrasowaniem dotknęła lekko policzka. - Mój Boże! Byłabym zapomniała. Jaka ja jestem głupia! Przecież ty oddasz tych chłopców na wychowanie jakiemuś innemu nieokrzesanemu tumanowi, wyłącznie po to, by nie zaznali matczynej miłości. Bo przecież takie uczucie mogłoby uczynić z nich tchórzy, a nie prawdziwych męż­ czyzn. Ujęła fałdy wełnianej sukni w obie dłonie. - My, kobiety, płoche, do niczego niezdatne istoty, po­ trafimy tylko wydawać na świat dzieci i uprawiać damski sport. - Stając na paluszkach, okręciła się wokół własnej osi i złożyła głęboki ukłon. W tej samej chwili usłyszała gromkie brawa. Wyprostowała się i odwróciła tak szybko, że zgasiła niechcący rękawem sukni jedną z palących się Świec. Druga rzucała ponury cień na komnatę. Przy drzwiach stali dwaj rycerze. Jeden z nich opierał się o framugę i rechotał radośnie. Drugi wyglądał tak, jakby nigdy się nie śmiał. Nogi zaczęły ciążyć jej jak ołów. Przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego, po czym zdecydowała się utkwić spojrzenie w przystojnym rudzielcu, który - nie przestając chichotać - zmierzał właśnie w jej stronę. Ujął jej dłoń i skłonił się nisko. - Roger FitzAlan Wells do usług, pani - Wyprostował się i popatrzył na nią spod złośliwie przymrużonych powiek. - Oraz mój towarzysz - pochylił głowę - lord Glamorgan. Później, gdy wspominała tę chwilę, wydawało jej się, że słysząc tytuł „lord", zrobiła niewielki dyg. ale nie była tego całkowicie pewna, gdyż najchętniej zapomniałaby na zawsze 39

JILL BARNETT o tej żenującej chwili. Dlatego też wbiła wzrok w rudowłosego rycerza. - Nie będzie jej potrzebna twoja brzytwa - powiedział mężczyzna z uśmiechem, odwracając głowę do swego kompana. Tamten nie miał jednak szczególnie ubawionej miny. Clio za wszelką cenę próbowała ukryć lęk. Nie wiedziała, kim są jej goście ani też z jakiego powodu przybyli do zamku. Niezdolna, by oderwać od nich wzrok, wpatrywała się jak urzeczona w surową twarz i lodowato niebieskie oczy czarnowłosego. - Jesteś lordem Glamorgan, panie? - spytała lekko załamu­ jącym się głosem. Omal się nie skrzywiła. Pomyślała, że z jej tonu przebija lęk, więc uniosła dumnie podbródek, by nadać sobie królewski, nieustraszony wygląd. — Otrzymałem ten tytuł w ubiegłym roku. Mówił głębokim, metalicznym głosem, równie lodowatym, jak jego oczy. Gdy podchodził do niej wolnym krokiem, z każdym przebytym metrem wydawał się jej większy. Clio nie ruszyła się z miejsca, choć instynkt nakazywał jej ucieczkę. Mężczyzna zatrzymał się zaledwie o krok od dziewczyny. Wszystko i wszyscy odpłynęli gdzieś w przestrzeń, w pokoju zaś zrobiło się tak duszno, jakby pozamykano okiennice, a całe powietrze wypuszczono na zewnątrz. Po chwili przy drzwiach rozległ się hałas. Lord odwrócił się| tak szybko, że Clio omal nie zemdlała. Glamorgan ścisnął głownię miecza, a drugą ręką dobył sztylet Do pokoju — w pełni swej niezdarnej chwały - wtoczył się Bęc odziany w wełnianą koszulę nocną, spod której wyglądały chude łydki, kościste kolana i stopy ogromne jak bochenki chleba. Chłopiec zatrzymał się, wypinając kościstą pierś niczym chudy kurczak, i pomachał pochodnią jak mieczem. 40 CUDA — Obronię cię, pani. Sir Roger uniósł dłoń. — Nie musisz wzniecać pożaru, chłopcze. Nikomu nie stanie się krzywda. Clio odniosła wrażenie, że lord wymamrotał coś pod nosem, i podniosła na niego wzrok. Glamorgan nadał wpatrywał się w Bęca, ale przynajmniej schował sztylet. Chłopiec popatrzył sceptycznie na obu mężczyzn. — Dlaczego miałbym wam wierzyć? — Bo lord Glamorgan nigdy nic kłamie. r Lord? - Do tej pory Bęc miał okazję poznać tylko rycerzy, więc popatrzył na de Beaucourta z taką sama czcią, z jaką pielgrzym spoglądałby zapewne na relikwie, — Tak - odparł sir Roger. - Ale to jest zupełnie nowy tytuł, chłopcze. Bęc nadal nie spuszczał z niego oka. — Otrzymałeś go za męstwo, panie? Roger wyciągnął rękę i zburzył chłopcu włosy. — Tak.. Król rzadko obdarza tytułami tchórzy. Lord tym razem nic nie powiedział, tylko popatrzył na Bęca nieprzeniknionym wzrokiem. Ta chwila ciągnęła się całą wieczność. Clio pomyślała, że jeśli brunet uderzy chłopca, to ona natychmiast go kopnie i schowa się za tego sympatycznego rudzielca, sir Rogera. Zresztą lord i tak by ich przecież nie zabił — miał tu najwyraźniej jakąś sprawę do załatwienia i sprawiał wrażenie człowieka, który zawsze dostaje to, czego chce. Intuicja podpowiadała dziewczynie, że ten wysoki ciemno­ włosy rycerz zasłużył na wiele zaszczytów. Gdy na niego patrzyła, miała ochotę zniknąć. Mogła sobie doskonałe wyob­ razić, jak bardzo bali się ci, którzy musieli stawić mu czoło, gdy siedział na swoim wierzchowcu z mieczem w ręku. 41

JILL BARNETT Złożyła lordowi głęboki ukłon, pochylając głowę niemal do samej ziemi. - Co cię sprowadza do Camrose, panie? — spytała, po­ wracając do normalnej pozycji. — Szukasz schronienia? Skinął stanowczo głową. - Rozumiem. — Urwała, ale on nadal milczał. - Potrzebujesz zapasów? Jeszcze jedno kiwnięcie głową. Nie wiedziała, czy pragnie, aby się odezwał, czy też raczej, żeby wyszedł. — Jestem w Camrose dopiero parę dni, panie. Nie wiem dokładnie, co mamy w spiżarniach. - Zrobiła krok do odejścia, ale Glamorgan wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. — Nie ma pośpiechu. Zostaniemy tutaj przez jakiś czas. Zerknęła na dłoń na swoim ramieniu i popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek. — Na jakiej podstawie sądzisz, panie, że jesteś tu mile widziany? Puścił ją. krzyżując ręce na piersiach. — Ten zamek należy do mnie - odparł, przenosząc wzrok z Clio na Rogera. — Zamek należy do lorda Camrose i mojego narzeczonego w jednej osobie. Ufam, że ani sir Merrick, ani król nie wpuściliby cię do zamku. W jego oczach pojawił się dziwny błysk, którego nie potrafiła rozszyfrować. Wcale by się jednak nie zdziwiła, gdyby mężczyzna dobył miecza i rozpłatał jej głowę. — Nazywam się Merrick de Beaucourt. Bęc aż rozszerzył oczy ze zdziwienia. - Czerwony Lew? We własnej osobie? 42 CUDA - Tak. - Mężczyzna odwrócił się od Bęca i przygwoździł Clio wzrokiem. — Czerwony Lew czyli nieokrzesany tuman. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Merrick postąpił krok naprzód. Instynkt kazał się jej cofnąć. De Beacourt postępował uparcie w ślad za nią. Po kolejnym kroku w tył, dotknęła plecami zimnej ściany obok okna. Oparła ręce o marmur i zebrała się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy. Uniósł dłoń na wysokość jej twarzy. - Nie bij mnie. Usłyszała, że sir Roger tłumi śmiech, i przeniosła na niego wzrok. Rudzielec, wyglądający niczym uosobienie łagodności, potrząsnął głową, jakby chciał jej dać w ten sposób do zrozumienia, że nie ma się czego obawiać. A sir Merrick nadal wpatrywał się w nią w milczeniu z uniesioną dłonią. - Nie biję bezbronnych kobiet. Zamiast się uspokoić, Clio wpadła w gniew. Poczuła się słaba, głupia i niezdolna, by zrobić cokolwiek bez jego pomocy. Przez ułamek sekundy nawet żałowała, że Merrick jej nie uderzył. Policzek wydawał się mniej upokarzający niż wypowiedziane przez niego słowa. Uniósł jej podbródek, wiec musiała mu patrzeć prosto w twarz. Nie był pięknym mężczyzną. Raczej wojownikiem: Człowiekiem, którego życie wiązało się z bitwą, zbroją i mieczem. Wystarczyło na niego popatrzeć, by dojść do wniosku, że męskość osiągnął na polu bitwy. Nos miał długi i prosty, włosy czarne jak skrzydła proro­ czych kruków Gladdys. Brwi rysowały się gniewnie na szerokim, ogorzałym czole, a podbródek i kości policzkowe wyglądały tak, jakby wyciosano je w kamieniu. Na ogorzałej 43

JILL BARNETT cerze, spalonej przez słońce Dalekiego Wschodu, jaśniała cienka blizna. Było w nim coś mrocznego - od ciemnych włosów począwszy na pochmurnej minie skończywszy. Pomijając oczy. Niebieskie oczy. Nie tak błękitne jak letnie niebo ani jak morze o zmierzchu, ale jasnoniebieskie i wyraziste niczym sople zwisające z dachu stajni w chłodny zimowy poranek. Jako mała dziewczynka, Clio patrzyła czasem przez takie sople zwisające z gontów spiżarni i widziała wykrzywiony obraz tego, co znajdowało się za nimi. Do jakiego rodzaju ludzi należał mężczyzna, w którego ręce przyszło jej oddać życie i majątek? Widywała już wprawdzie wojowników, ale Merricka nie znała. A on wyglądał i zachowywał się tak, jakby był tylko wojownikiem - zimnym i ostrym jak topór, wyzutym z uczuć. Clio nie wiedziała, czy tkwi w nim serce mężczyzny, czy też raczej zamazany obraz tego, czym powinien być człowiek. Położył jej olbrzymie dłonie na ramionach i uwięził tak, że nie mogła się oderwać od ściany. Stała więc nieruchomo, poszukując gorączkowo słów. - Tu jest okno, kobieto. Rozum odmówił jej nagle posłuszeństwa. - Odsuń się stąd. - Popatrzył na Clio ze smutnym uśmie­ chem i powiódł zgrubiałym palcem po jej policzku - Jeszcze mi się nie znudziło wrzucanie do bagien takich bezużytecznych stworzeń. 5 Nie wrzucił wprawdzie Clio do bagna, ale miał na to najwyraźniej wielką ochotę. Poinformował ją tylko aroganckim tonem, że następnego dnia zamierza obejrzeć zamek i liczy na jej towarzystwo. Nie dał jej szansy na odpowiedź. Zanim odzyskała głos i zrozumiała, że Merrick po prostu z niej zakpił, obaj mężczyźni wyszli z komnaty równie zwinnie i cicho, jak weszli. Dlatego też trudno było zrozumieć, dlaczego następnego ranka Clio idzie do westybulu tak tanecznym krokiem. Przy śniadaniu połknęła szybko trochę sera i - podśpiewując radośnie - spojrzała na zegar kupiony od kupca weneckiego na odpuście w Michaelmas. Czas mijał. 45

JILL BARNETT Zamknęła drzwi do sypialni, poszła w stronę schodów i zbiegła po kręconych stopniach, wykonując układ taneczny własnego pomysłu. Trzy schodki w dół, jeden w górę. I znów trzy w dół, jeden w górę. Już na dole zanuciła fałszywie jakaś radosną melodyjkę i podrzuciła kilkakrotnie czerwone jabłko. Następnie chwyciła je i odgryzła pokaźny kęs. Mmm. Pyszne. Zerknęła na jedno z wysokich okien. Przez otwartą okiennicę do komnaty wlewał się strumień żółtego światła, w blasku którego kamienna podłoga wyglądała tak, jakby była ulana ze złota. Ten poranek należał do tych nielicznych poranków, kiedy wszystko wydawało się wspaniałe. Co za cudowny dzień. A to wszystko dlatego, że Clio spóźniła się o całe dwie godziny. Podczas bezsennej nocy dziewczyna wpadła bowiem na wspaniały pomysł, a raczej przystosowała do własnych potrzeb taktykę Fabiusza Kunktatora. Rolę Hannibala odgrywał tu narzeczony Clio, Lord Ponurak, który uznał za stosowne zostawić ją w klasztorze dwa lata dłużej, niż obiecał. Aby wyrównać rachunki i zyskać poczucie siły, Clio doszła do wniosku, że nie musi gnać na złamanie karku, by wypełniać jego rozkazy. Obliczyła bowiem, że gdyby nawet spóźniała się codziennie o dwie godziny, i tak nie zrekompensowałaby sobie krzywd, choć, oczywiście, postanowiła spróbować. Wchodząc do westybulu marzyła wyłącznie o tym, by zobaczyć jego twarz. Przeszła przez ciemny kamienny hall, oświetlony jedną tylko pochodnią, i minęła niszę, gdzie wisiał niegdyś flamandzki gobelin. Nie dostrzegła tam jednak niczego oprócz otynkowanej ściany i haka na kilimy. Ścianę szpeciły wyszczerbienia sugerujące, iż ci, którzy przywłaszczyli sobie Camrose, ćwiczyli tu rzuty toporem. 46 CUDA Opłakała gobelin - przedmiot dumy jej babki. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, ale Clio postanowiła solennie, że wszystkie piękne przedmioty tworzące atmosferę zamku, pielęgnowane przez mieszkanki Camrose, wrócą niebawem na swoje miejsce. A gdyby sir Merrick okazał się niewart złamanego centa, zawsze mogła czerpać zyski ze sprzedaży walijskiego piwa, Nie zamierzała błagać żadnego mężczyzny o cokolwiek. Poznając przepis na wrzosowe piwo, nie miałaby zresztą takiej potrzeby. Strząsnęła okruszki z szafranowożółtej tuniki. Wyglądała w niej tak blado, że kiedyś, gdy ją włożyła, przeorysza spytała, czy Clio przypadkiem nie jest chora. Wczesnym rankiem splotła przepaskę z wikliny i upięła loki na dworską modłę. Clio miała tyle włosów, że węzły ledwo mieściły się jej za uszami. Obciągnęła nieco za długie rękawy sukni, przez co wydawała się mniejsza i słabsza. Jak to bezbronna kobieta. Na koniec przywdziała minę obrażonej niewinności. Jak to? Ja? Spóźniona? Nonszalancko skręciła za róg i weszła do westybulu. Stanęła jak wryta. Westybul był pusty. Żadnych rycerzy. Żadnego posiłku na stole. Żadnych służących biegających tam i z powrotem jak spłoszone ptaki. Żadnego wina na obrusie, szczeku talerzy ani rozwścieczonego lorda. Położyła ręce na biodrach i rozejrzała się. Nawet pies nie chrapał przy kominku. Czyżby oni nie wiedzieli, co Clio zaplanowała? Hm! Po chwili była już na dziedzińcu, Gęsi i kurczęta skubały trawę, a kogut z czerwonym dziobem puszył się jak typowy 47

JILL BARNETT mężczyzna obok ścieku pod murem. Kurczęta nie zwracały na niego uwagi. Obok walącej się szopy bednarza chował się Cyklop. Na jego kociej głowie -przypominającej z daleka paradny złocisty hełm - przycupnął Groszek. Clio zaczęła się zastanawiać, co sokół knuje. Od powrotu rzadko ich widywała. Na zamku nie brakowało myszy. Obaj wyraźnie utyli, a ich oczy nabrały charakterystycznego zado­ wolonego wyrazu. Na dziedzińcu nikogo nie było. Clio pomaszerowała dalej, za mury obronne; tam jednak panował podobny bezruch. Odnosiła wrażenie, że jest ostatnią pozostałą przy życiu osobą na całym Bożym świecie. Zza podniesionej kraty dochodził do niej hałas. Po rozciąg­ niętych nad fosą długich deskach wyszła na zewnątrz. Wszyscy mieszkańcy zamku, a także chłopi pańszczyźniani i całe hordy uzbrojonych wojowników sformowali pewien rodzaj szyku bojowego wzdłuż pól, gdzie - nieco dalej, z tyłu - ustawiono ogromny namiot Z czterech stron namiotu łopotały proporce ozdobione herbem Merricka wyobrażającym biały krzyż na czarnym polu oraz czerwonego lwa. Ilekroć powiał wiatr, flagi marsz­ czyły się i wyhaftowane na nich lwy ożywały. Wyglądały tak, jakby szykowały się do skoku. Próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje, Clio wypatrzyła Merricka wychodzącego naprzód. De Beaucourt nie włożył hełmu ani zbroi, jedynie kolczugę i długą czarną tunikę ze srebrnym łańcuchem. Nie zapomniał jednak o mieczu. Lekki wietrzyk rozwiewał sięgające karku włosy pozłocone przez chwilę słonecznym blaskiem. Figlarny promień przesko­ czył jednak niżej i odbił się od srebrzystej klingi, rażąc dziewczynę w oczy. 48 CUDA Z założonymi z tyłu rękami Merrick szedł naprzód. Co chwila przystawał, by zamienić choć parę słów z zebranymi. Służący wcale się go nie bali... na razie nie. Żaden z nich ani przed nim nie klęczał, ani się nie płaszczył. Idąc w kierunku namiotu, Clio czuła na sobie spojrzenia chłopów i ludzi Merricka. Nie zwracając na nich uwagi, szukała wzrokiem sir Rogera, ale rudzielca nigdzie w pobliżu nic było. Koniec marzeń o suchym lądzie w czasie powodzi - pomyślała. Zatrzymawszy się o kilka kroków od Merricka, oczekiwała jakiejś reakcji z jego strony. Burknięcia. Zimnego spojrzenia. Albo może ryku, który pasowałby bardziej do Czerwonego Lwa. Czekała. Nie przewidziała, że de Beaucourt postanowi ją zignorować. Jakaś przekorna, perwersyjna cząstka Clio nakazywała jej podejść i mocno go kopnąć, ale nic była przecież głupia. Zirytowała się po prostu tym, że jej wspaniały pomysł nie przyniósł pożądanych efektów. Stała tak przez dłuższy czas, aż w końcu zgromadzeni ludzie zaczęli spoglądać na nią ze współczuciem, przez co poczuła się jeszcze bardziej narażona na pośmiewisko i upokorzona. Jej oblubieniec rozmawiał właśnie z jednym z chłopów, Thomasem Plowmanem, który uprawiał najwięcej akrów i co rok zasiewał jęczmień, pszenicę, owies i żyto. Thomas opowiadał swemu panu o ziemi, wodzie, glebie i najlepszym zbożu. Clio czekała i czekała. Przestępując z nogi na nogę, uniosła podbródek, aby nikt nie mógł się domyślić, jak bardzo jest zażenowana. Lord Merrick zwróciłby większą uwagę choćby na muchę przelatującą mu koło nosa. Za wszelką cenę próbowała zwrócić myśli w innym kierun­ ku. Zaczęła więc robić obliczenia, tak jak uczono ją w zakonie, Do wzoru podstawiła jedynie nowe dane. 49

JILL BARNETT Gdyby miała dwie maczugi, cztery topory i młot, ile razy musiałaby nimi walnąć Merricka po głowie, by zwrócić jego uwagę? A jeśli dysponowałaby słojem pełnym żądnych krwi pcheł i dzbanem lepkiego miodu, co włożyłaby mu pod zbroję? Mając do wyboru trzy żaby lub widły, co... Lady Clio, panie. - Gdy Thomas Plowman wymówił jej imię, znowu poczuła na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Wszystkich, oprócz Merricka. Zauważyła, że zesztywniał, ale nadal zachowywał się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Może naprawdę niczego nie zauważył. Albo ogłuchł podczas bitwy. Ewentual­ nie zgłupiał wskutek odniesionych obrażeń głowy. Chyba że... - A więc moja lady Clio zgłosiła roszczenia w stosunku do zasiewów? — Nie wszystkich. - Thomas przenosił niespokojnie wzrok z Clio na Merricka. O, do diaska! Merrick mógł się za chwilę dowiedzieć o jej browarze. Potrząsnęła ostrzegawczo głową, ale chłop już na nią nie patrzył. - Lady Clio zależy tylko na jęczmieniu - ciągnął Thomas, nawet się do niej nie odwracając. - Zamierza skupić od chłopów ich własną część zbiorów i warzyć piwo. - Piwo?-Merrick odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. A więc od początku wiedział, że ona tam jest Tak, panie. - Lady Clio nauczyła się warzyć takie specjalne piwo podczas pobytu w klasztorze. Obiecała, że wystarczy go dla tych wszystkich z Camrose, którzy na razie piją tylko jabłecznik i miód. Niełatwo było zachować spokój pod tym przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu i wobec chłodnej rezerwy Merricka. 50 CUDA — Nasza pani zamierza otworzyć browar - powiedział z dumą Thomas. — Ach, tak — przytaknął Merrick, patrząc na Clio z nie­ przeniknionym wyrazem oczu. - Tak, panie. Clio wiele by dała za to, by Thomas się nie wygadał. - Chodźmy, pani. - Merrick wyciągnął do niej rękę. Z jego tonu wynikało wyraźnie, że nie zostawia dziewczynie wyboru. Nogi Clio poruszały się niejako z własnej woli, bo w duszy wrzało. Gdzie twoja duma? Zignoruj go tak samo, jak on zignorował ciebie — odezwał się głos serca. Nie doprowadzaj Czerwonego Lwa do szału - podpowiadał rozum. Podała dłoń Merrickowi, bo właściwie nie miała innego wyjścia. Czuła zgrubienia i odciski na jego skórze, powstałe zapewne od głowni miecza, cugli rumaka, a także lancy, maczug oraz innych rodzajów broni. Podanie dłoni było prostym kurtuazyjnym gestem w stosun­ ku do dam szlachetnego rodu. Wielu mężczyzn ujmowało rękę Clio - jej ojciec, król, inni. Dotyk Merricka miał jednak inny - bardziej intymny, prywatny, niepokojący charakter. Jak gdyby czytając w jej myślach, de Beaucourt odwrócił się do tłumu. Ich ręce nadal były złączone, tak by wszyscy mogli je zobaczyć. Clio doznała wrażenia, że zaczynają stanowić jedność. Poczuła się tak, jakby zakuto ją w kajdany. Z głębokim przeświadczeniem o straszliwej przyszłości — tysiąckroć bardziej przerażającej niż ta zwiastowana przez najgorsze omeny starej Gladdys —dziewczyna zrozumiała nagle, że traci osobowość.