Jill Barnett
9
Diabeł zawsze sprzyja początkującym
stare szkockie przysłowie
Żmija
9
1
Leżał bez ducha, a Grace McNish siedziała na nim okra-
kiem, myśląc, że miała dużo szczęścia. Była zdumiewająco
przytomna, a przecież runęła z nie byle jakiego drzewa - stara
jarzębina wybujała wysoko. Szczęśliwie wylądowała nie na
ziemi, ale na nim: na drabie z klanu McNabów.
Wypatrzyła go z daleka. Jechał jak panisko, jakby cała
droga należała do niego. Masywna postać spowita w zło-
wrogie barwy McNabów. Puszczony luzem kraj tartanu po-
wiewał na wietrze jak diabelski ogon. Tak go zapamiętała.
Zapamiętała też, że zaraz wyciągnęła sztylet i postanowiła
zsunąć się na niższą gałąź, aby spaść na niego jak sęp, gdy
już nadejdzie stosowny moment. W tym wszakże miejscu
pamięć odmawiała jej posłuszeństwa. Nie umiała sobie przy-
pomnieć, jak to się stało, że nagle straciła oparcie i zamiast
spaść na McNaba niczym sęp, runęła zwyczajnie jak kamień. Na
szczęście prosto na niego i oto siedziała na nim okra-
kiem, ze sztyletem w ręku, starając się przybrać groźną minę
i bacząc pilnie, czy drab czegoś nie knuje.
Cała Szkocja wie, że McNabów trzeba się strzec. Nikt nie jest
tak pazerny na ziemię i w ogóle wszystko, co ma jakąś wartość,
Jill Barnett
9
jak oni, zwłaszcza zaś na własność McNishów. Jak pijawki
wyssaliby wszystko do ostatniej kropli.
Przykładając ostrze sztyletu do szyi jeńca, pochyliła się, żeby
przyjrzeć mu się dokładniej.
Nawet nie drgnął.
Nie żyje?
Podskoczyła na nim parę razy jak na łóżku.
Nawet nie jęknął.
Pochyliła się jeszcze niżej.
Oddychał płytko, jak ktoś, kto śpi albo jest nieprzytomny. Na
czole, tuż nad krzaczastymi brwiami, miał potężnego guza.
Gdy przesunęła dłonią po własnym czole, zabolało. Miała
dokładnie takiego samego guza, wielkiego jak jajo. Musieli się
stuknąć głowami, co zapewne wielce ucieszy dziadka, gdy mu
o tym opowie. Dziadek zawsze mawiał, że powinna ruszać
głową. No i ruszyła.
A tymczasem mocniej chwyciła sztylet. W razie czego
wystarczy tylko pchnąć.
Rozejrzała się na boki, czy w pobliżu nie czai się jeszcze jakiś
McNab. Czasami podróżowali samotnie, ale bywało, że i całą
gromadą, jak wilcze stado podchodzące owce. Jednak
w zasięgu wzroku nie było nikogo. I nic się nie zmieniło,
jeśli nie liczyć kępy stratowanej paproci tam, gdzie uciekł
jego koń.
Wiadomo, McNabowie na bydle może się i znają, ale na
koniach absolutnie nie.
Wydęła pogardliwie usta. Właśnie! A zresztą koń i tak
najpewniej był skradziony.
Pochyliła się jeszcze niżej, tak że niemal dotknęła jeńca
nosem. Miał zadziwiająco miły oddech, słodki, i świeży, jakby
najadł się jabłek. A ją aż skręcało z głodu. Zjadłaby nawet
ogryzek. Lewą ręką obmacała pierś mężczyzny w nadziei, że
znajdzie coś do zjedzenia za pazuchą.
Żmija
11
Nic - ani kruszyny chleba, ani kawałka sera, ani nawet
ogryzka jabłka.
I jak tu nie pogardzać takim drabem, co nie potrafi zapanować
nad wierzchowcem, a w jukach pewnie było coś do przekąszenia.
Spojrzała na niego ze złością. Odgarnęła mu nawet kosmyk
włosów z policzka, żeby wyraźniej widzieć tę nienawistną twarz.
Nie wyglądał na McNaba. McNabowie są paskudni, a ten
niezupełnie.
Ciemne brwi, jasne włosy, długie prawie do ramion, twarz
mocna, rysy wyraziste jak skały, wydatna, ale kształtna szczęka,
gładko ogolona, co też dziwne, bo niemal wszyscy McNabowie
noszą brody - wstydzą się wątłych podbródków i w ogóle tego,
że są paskudni.
Ten nie był. I tak słodko oddychał.
Znów doleciał ją zapach jabłek.
Jabłka, jabłecznik, pudding z jabłek, ciastko z jabłkiem,
jabłkowy dżem, jabłka pieczone, krem z jabłek, pieczone
siewki z jabłkowym nadzieniem.
Zaburczało jej w brzuchu. Oj wiedziała, co to głód, wiedziała
też, że z głodu ludzie potrafią wyprawiać przedziwne rzeczy.
Znów obrzuciła go bacznym spojrzeniem w obawie, że
mężczyzna coś knuje.
Ale oddychał płytko i miarowo, więc się uspokoiła. Nie na
długo, bo oto z lasu po prawej dobiegł trzask łamanej gałązki.
Spięła się w sobie. Jeszcze mocniej chwyciła sztylet i nie
ruszając głową, powiodła oczami w prawo i lewo. Usłyszawszy
znajome mruczenie, podniosła oczy do nieba w niemej przy-
ganie. Po chwili w zaroślach zaszumiało, jakby ktoś się prze-
dzierał albo utknął.
- Fiona?! - zawołała.
- To ja, strasznie tu gęsto - dobiegła odpowiedź i łomot,
jakby gęstwiną przeganiano parę wołów.
Grace czekała.
Jill Barnett
9
Wreszcie ukazała się Fiona McNish we własnej osobie.
Szamotała się i wierciła w zaroślach jak derwisz w transie,
usiłując wyrwać tartan, który wplątał się w osty.
Grace nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy zwymyślać
niezdarę. A ta wreszcie wydostała się z gęstwiny, przytruchtała
do niej i przyklękła, zerkając ciekawie na jeńca. Po chwili
przeniosła wzrok na Grace.
- Nie żyje? - Pogładziła się nerwowo po rudych włosach. -
Wielkie nieba, tylko nie mów, że go zabiłaś.
Grace wsunęła sztylet za pas.
- Żyje, tylko nieprzytomny. Oby tak wszyscy McNabo-
wie... - Zaśmiała się.
Jej kuzynka nawet się nie skrzywiła. Zrobiła taką minę, jakby
chciała natychmiast uciec, pobiec do starego dziedzica
z wieścią o fatalnym błędzie, jakiego dopuściła się Grace
McNish.
Ta jednak była czujna. Złapała ją oburącz za głowę, obróciła
lewym uchem do siebie, bo na prawe Fiona mało co słyszała,
i powiedziała:
- Na szczęście jest nieprzytomny, bo narobiłaś tyle hałasu,
że obudziłabyś nawet starego McAfeego.
- Jak to, przecież on nie żyje?
- Właśnie!
- Bo... bo... tartan mi uwiązł w zaroślach - wyjaśniła Fiona
pokornym tonem.
- A kto ci kazał włazić w gęstwinę? Miałaś się ukryć po
drugiej stronie drogi i czekać na mój znak.
- Ukryłam się.
- Ale nie tam, gdzie ci kazałam.
- Bałam się.
- Czego?
- Bo on taki wielki.
- Ten drab? - Grace postukała jeńca palcem w pierś, po
Żmija
13
czym odwróciła się z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - Im
mniej McNabów, tym Szkocja będzie lepsza.
- Bałam się o ciebie.
- O mnie?
- Strasznie krzyczałaś. Słyszałam nawet prawym uchem.
- Niemożliwe, a już zupełnie niemożliwe, żebym krzyczała
ze strachu. - Grace machnęła ręką, jakby chciała tym gestem
udowodnić, że ani nie jest zachrypnięta od krzyku, ani nie
wrzeszczała jak opętana, gdy spadała z gałęzi. - O mnie się
nie bój!- dodała z mocą. - W moich żyłach płynie krew dawnych
wojowników, jestem wnuczką lairda.
- Bałam się, że mogłaś sobie coś złamać?
- Złamałam... gałąź, ale za to zwaliłam z siodła tego draba. -
Grace zaśmiała się dumnie.
Fiona znów ani drgnęła.
- O mnie się nie bój - powtórzyła jej kuzynka. - Popatrz,
załatwiłam McNaba! Tym razem wszystko pójdzie jak z płatka,
słowo daję.
Fiona odpowiedziała taką miną, jakby Grace przyrzekała jej
gwiazdkę z nieba.
- Ależ to jest McNab. Spójrz tylko na tartan.
- Widzę, ale jeśli naprawdę myślisz, że wszystko pójdzie
dobrze, to się chyba mylisz - odparła Fiona ponuro. - Widzę
same kłopoty.
- Tylko jeden, a ten nazywa się McNab - ucięła Grace,
próbując wstać.
Coś jednak ściągnęło ją w dół i znów wylądowała na brzuchu
jeńca. Jej tartan uwiązł pod leżącym. Szarpnęła ostro, czer-
wieniejąc z wysiłku, wstydu i złości. Bez skutku; tkanina
z trzaskiem pękła.
- Cholera, ciężki ten drab... - mruknęła, chwytając mocniej
materiał.
- A kiedy on się obudzi?
Jill Barnett
9
Grace nie odpowiedziała od razu. Walczyła jeszcze z tkaniną.
W końcu udało się ją odzyskać.
- Jeśli o mnie chodzi, niech tak leży do końca świata. -
Z miną zwycięzcy stanęła okrakiem nad nieprzytomnym jeńcem.
Widywała takie pozy na rodzinnych obrazach, które wisiały
w starym zamku, nim najechali McNabowie i wszystko pokradli.
Obrazy przedstawiały dawnych dziedziców, stojących nad
ubitym zwierzem - bykiem lub dzikiem - jak to bywało przed
wojną klanów.
Spojrzała na swoją zdobycz. Nawet nieprzytomny wyglądał
dorodnie i zdrowo.
- Popatrz tylko na niego, jaki duży. McNabowie nie głodują.
- To racja. Ten chyba nigdy nie pościł.
- Napycha się z braćmi naszą baraniną! Baraniną McNi-
shów... - Grace nagle zamilkła, bo przyszedł jej do głowy
wspaniały pomysł. Skrzywiła się złowieszczo.
- Znam tę minę, coś ci znowu strzeliło do głowy. - Jej
kuzynka przeżegnała się z lękiem i postąpiła krok do tyłu,
jakby zobaczyła potwora, jednego z tych, co żyją w lochs,
jeziorach. - Coś knujesz, a ja się boję. - Targnęła się jakby
do ucieczki.
- Poczekaj. - Grace zastąpiła jej drogę. - To naprawdę
dobry pomysł.
- Zawsze tak mówisz... - Fiona nie dawała się zatrzymać.
- Posłuchaj tylko. - Kuzynka chwyciła ją za ramię.
Fiona westchnęła z rezygnacją i spojrzała na nią pytająco.
- Za tego draba można wziąć niezły okup.
- Co to znaczy niezły?
- Nie taki jak zwykle. Nie będziemy liczyć, ile owiec nam
ukradli, ale - Grace uśmiechnęła się tajemniczo - weźmiemy
okup według wagi!
- Wagi? - zdumiała się Fiona.
- Właśnie. Spójrz tylko na niego.
Żmija
15
Obie skierowały wzrok na leżącego. Miał szerokie ramiona,
wąskie biodra; odzienie świadczyło o wysokiej pozycji w klanie.
Same spodnie musiały kosztować krocie, a w butach miał
jedwabne sznurowadła.
- No widzisz - odezwała się Grace po chwili. - Ciężki,
można za niego wziąć tyle, że wystarczy najedzenie dla całego
klanu na długie miesiące.
- Twój dziadek nie będzie zachwycony. Nie pamiętasz, co
mówił? Że wkrótce przyjeżdża sam Campbell, lord wysp, i że
klany starają się siedzieć cicho, żeby nie przysparzać zmartwień
władcy.
- Ach... - Grace machnęła ręką ze złością i zaczęła dreptać
w kółko. - Co mnie obchodzi potężny Colin Campbell. Jego
wysokość nigdy nie raczyła nam pomóc.
- Ale dziadek ostrzegał cię jeszcze dziś rano. Żadnych
pomysłów w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
- Biedny dziadek. Z braku mięsa jego umysł nie pracuje, jak
należy...
- Grace...
- Tylko powiedz, co wielki Campbell zrobił dla nas? No?
- Nic, ale...
- Nawet palcem nie ruszył przez te wszystkie lata, kiedy
McNabowie ciągle na nas napadali.
- To prawda, ale...
- Jakie ale? Dlaczego mam się przejmować Campbellem?
Wiesz tak samo dobrze jak ja, że gdyby mu na nas zależało,
to nie pozwoliłby McNabom okradać nas ze wszystkiego. -
Stuknęła się palcem w pierś. - I ja mam się nim przejmować? -
powtórzyła. - Gdybym tylko mogła, dałabym mu popalić, że aż
hej. - Nadal krążyła, gniewnie zaciskając zęby. W końcu stanęła
przed Fioną z rękami na biodrach. - Nic dla nas nie zrobił, nic!
- Mówią, że jest bardzo zajęty.
Jill Barnett
9
- Zajęty! - zaszydziła Grace - Pewnie, że zajęty, bo bez
przerwy liże buty angielskiemu królowi albo ugania się za tymi
dzikusami McGregorami. Nic dziwnego, że nie ma czasu dla
biednych klanów.
Przez chwilę patrzyła zatroskana na siebie. Rankiem od-
kryła nową dziurę w tartanie. Potarła uszkodzone miejsce
dłonią, jakby w ten sposób można było naprawić wyświech-
tane odzienie, i spojrzała na bose stopy. Jedwabne sznu--
rówki? Jak myśleć o sznurówkach, gdy nie ma się trze-
wików.
- Bez jedzenia i bydła, w łachach zamiast przyzwoitego
odzienia klan nie przeżyje zimy - oświadczyła półgłosem
i wyprostowała się dumnie na tyle, na ile pozwalało niepełne
sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Wiedziała, że posturę
ma równie skromną, jak odzienie, ale braki w tej mierze
starała się nadrabiać siłą ducha.
Dziadek mawiał, że cały jej duch to po prostu wybujała
wyobraźnia i ośli upór, a tego drugiego ma ponoć tyle, ile
Anglicy fałszu. Ona jednak uważała się za spadkobierczynię
całych pokoleń szkockich górali. Czuła się silna, ponieważ
w jej żyłach płynęła ich krew, a serce biło ich rytmem.
Owszem, bywała uparta, i to nie jak jeden osioł, ale
wszystkie osły naraz,lecz tylko wtedy, gdy uważała, że dobrze
służy klanowi. Wszystko, co robiła, robiła z myślą o klanie.
Ktoś musi to zrobić, ktoś musi ich uratować. Dziadek może
sobie wierzyć,że potężny Campbell przyjdzie im z pomocą, ale
ona – Grace - nie miała żadnych złudzeń. Obciągnęła ubranie,
aby ukryć dziury i przetarte miejsca, przez które zimą zawsze
wdzierał się mróz, boleśnie przypominając o nędzy, w jakiej
przyszło żyć jej, dziadkowi i całemu klanowi McNishów.
- Pierwszym obowiązkiem dziadka jest klan - oznajmiła,
patrząc przenikliwie na kuzynkę. - Jestem więc pewna, że
zażąda okupu od McNabów.
Żmija
17
- I jesteś pewna, że dzięki okupowi zapomni o pożarze -
zaszydziła Fiona.
Grace zmilczała szyderstwo. Jej kuzynka miała rację; to z jej
winy spłonął cały zapas drewna i węgla na zimę.
Fiona wyczuła jej słaby punkt.
- Jak dobrze pociągnę nosem, to jeszcze dziś czuję woń
spalenizny, a gdy przymknę oczy, widzę starszego pana, jak
pokraśniał ze złości. Sama nie wiem, co było czerwieńsze,
płomienie czy jego oblicze.
- To prawda, że dziadek strasznie się wtedy rozgniewał.
- Mnie by do głowy nie przyszło, żeby strzelać płonącymi
strzałami ze starej kuszy, a to ty dałaś Seamusowi te strzały.
- Naszym obowiązkiem jest chronić klan przed tymi dra-
bami, McNabami. Dziadek niewiele może zdziałać, mając
tylko jedną nogę – odparła Grace, unosząc dumnie głowę.
- I z jedną potrafi krzyczeć. Sama słyszałam, jak wtedy
wrzeszczał.
- Na szczęście języka McNabowie mu nie ucięli - odrzekła
Grace. - Zabili synów, okaleczyli ciało i duszę. Tylko my mu
zostałyśmy i w nas cała nadzieja. - Machnęła ręką. - A poza
tym mówiłam Seamusowi, żeby mierzył w stronę jeziora.
- I tak też celował.
- Właśnie, co tylko dowodzi, że trzeba się ciągle ćwiczyć.
Podpalałam mu strzały, żeby dokładnie widział, gdzie trafia.
To logiczne, nie? Miał mierzyć w wodę.
- Ale nie trafił.
Taka niestety była prawda. Zamiast ku wodzie, strzały
pomknęły prosto w stodołę i Grace nosiła w sobie poczucie
winy. Szczerze żałowała tego, co się stało, a jeszcze bardziej
żal jej było dziadka, gdy po tym wszystkim, kuśtykając o kuli,
ruszył do lasu po drewno. Szedł przytłoczony ciężarem nie-
szczęścia, aby naciąć go choć trochę, bo wszystko, co rąbał
przez wiele miesięcy , poszło z dymem.
Jill Barnett
9
Grace chciało się płakać, pobiegła za dziadkiem, żeby
pomóc, a wtedy on - jak nigdy - kazał jej iść do domu i nie
wychodzić. Kiedy próbowała postawić na swoim, wzruszył
tylko ramionami i pokuśtykał przed siebie.
- Co się stało, to się nie odstanie - rzekła krótko. - Ale
mamy szansę, żeby nakarmić klan z zapasów, które McNabowie
przygotowali na św. Michała. Na coś takiego czekaliśmy od
dawna. Czas zacząć im odbierać to, co nam ukradli. Nie wolno
marnować okazji, gdy sama wchodzi w ręce.
- Nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł... - Fiona
wyglądała tak, jakby niebo miało jej się zwalić na głowę.
- Czy ty naprawdę nie widzisz...
- Niby czego?
- ...że jest w tym palec boży.
Fiona aż się przygarbiła pod brzemieniem nowiny, co jej
kuzynka natychmiast dostrzegła i postanowiła wykorzystać.
- Pomyśl tylko! Spadłam z jarzębiny dokładnie wtedy,
kiedy nadjeżdżał McNab. Nie chcesz chyba... - zawiesiła głos
i położyła rękę na sercu - ...żebym kwestionowała wolę Naj-
wyższego! Spadłam dokładnie na łeb McNaba. Jeśli to nie jest
palec boży, to co?
- Noga!
- Co ty pleciesz?
- Noga! Noga ci się omsknęła i spadłaś.
- Myśl sobie, co chcesz - odrzekła Grace tonem, który, jej
zdaniem, powinien wykluczać wszelkie wątpliwości. - Ja wiem
swoje. Pamiętasz druciarza, który przybył tu, na wyspę, w tym
roku? Więc on właśnie opowiedział mi o planach McNabów
na św. Michała i tak, jak to widzę, to jest w tym wszystkim
palec boży. To nie przypadek, że zwaliłam się na McNaba
i nie przypadkiem mamy teraz szansę na okup. Ja nic nie
wymyśliłam, tak zostało postanowione. - Grace wymownie
podniosła oczy do nieba, dając do zrozumienia, że ma za sobą
Żmija
19
najwyższe przyzwolenie. - A skoro tak, to wszystko pójdzie jak
z płatka - powtórzyła koronny argument.
Fiona nic nie odpowiedziała, popatrzyła tylko na nią, a po
chwili przeniosła wzrok na leżącego, a potem znów na kuzynkę,
jakby doznała objawienia. W tej samej chwili z oddali dobiegł
łoskot gromu.
Grace o mało co nie wybuchła śmiechem. W lepszym
momencie nie mogło chyba zagrzmieć. Z całą powagą, na jaką
zdołała się zdobyć, skrzyżowała ręce na piersi.
- Słyszysz? Pan w niebiesiech potwierdza!
Fiona zbladła.
- I mam nadzieję, że nie zamierzasz sprzeciwiać się woli
Najwyższego?!
Fiona potrząsnęła trwożnie głową.
- Tak też myślałam. - Grace postawiła kropkę nad i, wra-
cając do leżącego.
Fiona podreptała pokornie za nią.
- Nie wygląda na McNaba - zauważyła. - McNabowie mają
cofnięte brody, a ten nie.
- I co z tego?
- Nic, tylko nigdy nie widziałam McNaba z normalną brodą.
- Mogło się zdarzyć. Domieszka lepszej krwi. Pewnie któryś
z przodków uprowadził kobietę z innego klanu i zmusił do
małżeństwa.
- A ten jak się nazywa?
- A bo ja wiem! McNabów jest jak psów.
Tym razem nawet Fiona skrzywiła się w pogardliwym
uśmiechu.
- Stary Donnell McNab - ciągnęła jej kuzynka - dorobił się
dwunastu synów. Jeden w drugiego najgorsze łotry i tchórze.
Krzywdzą bezbronnych, okradają kobiety i dzieci. To musi być
jeden z nich.
- Chyba tak.
Jill Barnett
9
- A wiesz - Grace pochyliła się konfidencjonalnie nad
Fioną- że potwór z loch to też McNab?
- Naprawdę?
- Niech zginę na miejscu, jeśli to nieprawda. Był taki
McNab, straszny okrutnik, okropny, i czarodziejka z gór prze-
mieniła go w potwora i zesłała do loch na wieczność. - Grace
mówiła coraz wolniej i ciszej. Dla większego efektu zawiesiła
nawet głos, zbliżyła się jeszcze bardziej do Fiony i dalszy ciąg
wygłosiła szeptem. - Możesz mi wierzyć, bo to święta prawda,
McNabowie są gorsi od najgorszych wiedźminów. - Odstąpiła
od Fiony, pochyliła się nad leżącym i przyglądała mu się przez
chwilę. - U wrót piekielnych straż trzyma dwóch McNabów -
powiedziała z głębokim przekonaniem. - Pilnują, żeby nikt nie
uciekł. Nurzają się w rzece zwanej Styks, pełnej obrzydliwych
wodorostów i buchającej ogniem. A wiesz, że szatan... - znów
ściszyła głos- ...wygląda jak stary laird McNab? Kropka
w kropkę, jakby skórę zdjął.
- To prawda?
Grace tylko skinęła głową i dalej ciągnęła ponurą opowieść:
- A słyszałaś, że McNabowie wycinają jeńcom wątroby?
Fiona zamarła z trwogi i przerażenia.
- Właśnie! I rzucają wilkom na pożarcie. - Grace machnęła
ręką jak rzekomy McNab, karmiący wilcze stado ludzką wątro-
bą. - A wilki chodzą za nimi jak psy. Straszne bestie, stale głodne...
Zdjęta zgrozą Fiona cofnęła się, ale jej kuzynka miała
jeszcze coś w zanadrzu.
- A pojmanych żywcem obdzierają ze skóry – oznajmiła
tonem równie złowieszczym jak wiadomość, którą oto objawiła.
Fiona postąpiła jeszcze krok do tyłu, a Grace zaczęła krążyć
wokół niej.
- I skalpują ich! -wykrzyknęła, strzygąc palcami nad rudymi
kędziorami Fiony.
A ta, zlękniona, złapała się oburącz za głowę.
Żmija
21
- Nieee...
- Robią jeszcze gorsze rzeczy.
- Gorsze?
- Okropne. Gdy dopadną kobietę, zrywają z niej całe odzie-
nie i folgują sobie do woli.
- Nie chcę tego słuchać. - Fiona zaczęła dygotać z lęku
i zgrozy.
- A tak, folgują! - powtórzyła Grace.
Minęła dłuższa chwila, nim Fiona przestała dygotać i opuściła
ręce. Jej kuzynka zastanawiała się tymczasem, czym jeszcze
uczęstować nieboraczkę.
- Grace? A co to znaczy folgują - spytała Fiona, ale nie
usłyszała odpowiedzi. - Powiedziałaś, że McNabowie zdzierają
z kobiet szaty i folgują sobie?
Grace też nie wiedziała, co to naprawdę oznacza, ale uznała,
że niewiedza jej nie przystoi. Wzięła się pod boki i spojrzała na
Fionę z góry.
- Jeśli nie wiesz, to ja ci nie powiem.
- A wiesz?
- Oczywiście. Jestem wnuczką lairda i muszę znać takie
sprawy.
- To mi powiedz.
- Nie mogę, nie jesteś wnuczką dziedzica.
- Ale jestem twoją przyjaciółką i kuzynką, co prawda
daleką, ale jednak.
- Właśnie dlatego, że jesteś moją prawdziwą przyjaciółką,
oszczędzę ci szczegółów, bo są naprawdę okropne - odparła
Grace z udawaną wielkodusznością. - A teraz przestań nudzić
i pomóż mi spętać tego draba.
- Jak ty to właściwie robisz? - spytała Fiona, marszcząc
czoło.
- Niby co?
- Gadasz tak, że zaczyna ci się wierzyć.
Jill Barnett
9
- Dar od Boga - rzuciła Grace przez ramię, bo zajęła się już
leżącym. Próbowała obrócić go na bok. - Do diabła, ciężki jak
smok, cetnar ani chybi! - Zrezygnowała z próby i usiadła na
piętach. - To przez ten zakuty łeb. Wszyscy McNabowie
to zakute łby. Chodźże mi pomóż - zażądała.
Kosztowało to sporo wysiłku, ale we dwie zdołały wreszcie
przewrócić nieprzytomnego mężczyznę na bok. Grace przy-
szykowała się do następnego etapu.
- Dawaj sznur - rozkazała, nie patrząc nawet na kuzynkę.-
Nie doczekała się, więc zirytowana spojrzała na nią ostrym
wzrokiem. - No sznur! - powtórzyła.
Fiona biegała w kółko, rozglądając się pilnie po ziemi.
- A gdzie on jest?
Grace puściła ramię jeńca, na które zamierzała nałożyć pęta.
Potężna ręka opadła bezwolnie na ziemię.
- Gdzie jest co?
- No, sznur.
- A ty nie masz?
- Nie.
- Przecież mówiłam ci, żebyś wzięła.
- Kiedy mówiłaś?
- Przed wyjściem.
- Naprawdę?
- Mówiłam, żebyś poszła do stodoły i wzięła sznur.
Strapiona Fiona spojrzała pokornie na kuzynkę, a następnie
pogrzebała ręką w sporranie - skórzanej torbie przy pasku.
Gdy po chwili otworzyła dłoń, oczom Grace ukazała się
brązowawa kulka jak z wosku, wielkości orzecha.
- A to co?
- Mydło. Leżało na stole.
Grace westchnęła. Stodoła... na stole... Przygłuchłe biedactwo
znów nie dosłyszało.
- Trudno - ucięła sprawę. -Ale czym go związać? – Zaczęła
Żmija
23
dreptać w kółko, szukając czegoś sposobnego. - Stań przy nim
i w razie czego zdziel go przez łeb - rozkazała Fionie.
- Czym?.
- Choćby tą gałęzią, co się złamała. Leży obok niego.
- A jeśli go zabiję... - Zdjęta przerażeniem Fiona cofnęła się
dwa kroki. Jej kuzynka nie zareagowała na to. - Nie mogłabym
tego zrobić.
- Nie bój się, to McNab, nie wyzionie ducha od jednej gałęzi.
Fiona ani drgnęła.
- Pan w niebiesiech nie złamałby gałęzi, gdyby nie chciał,
abyśmy z niej skorzystały - pośpieszyła Grace z nowym
argumentem.
- Przecież złamała się pod tobą.
- Prawda, ale Pan tak chciał, dlatego kazał mi stanąć na tej
właśnie gałęzi. - Grace uznała wyjaśnienie za ostateczne.
Masując się palcem w czoło, zaczęła się głośno zastanawiać: -
Nie mamy sznura, więc czym by go tu związać...
Jej kuzynka, z orężem w drżącej ręce, stanęła nad jeńcem.
A Grace olśniło. Pas! Miały przecież pasy, i Fiona, i ona.
Spojrzała na jeńca. On też. Weźmie jego pas. A że bez niego
mężczyzna zacznie marznąć, bo mroźny wiatr będzie się
wciskał pod tartan, to nie szkodzi. To tylko McNab.
Przyklękła przy nieprzytomnym jeńcu i zaczęła odpinać mu
pas. Serce ścisnęło jej się na widok pięknej wytłaczanej skóry
i jeszcze wspanialszej, bogato zdobionej klamry z kutego
srebra. Ileż to musiało kosztować? Ilu ludzi można by za to
nakarmić.
Lata biedy i cierpień sprawiły, że wszystko przekładała na
jedzenie, choć gdzieś jeszcze, w zakamarkach pamięci, kołatało
wspomnienie, że matka też kiedyś nosiła kosztowne stroje, złote
ozdoby i drogie kamienie. Ale wtedy McNishowie byli bogaci
i możni. Później wszystko się zmieniło. Czego nie zrabowali
McNabowie, poszło najedzenie. Wszystko. I nic nie zostało.
Jill Barnett
9
Ale oto miała przed sobą jednego z tych okrutników, złodziei
i rabusiów.
W żołądku znów zaczęło jej burczeć. Zmęła przekleństwo
i ze złością pociągnęła za luźny koniec pasa. Niewiele wskórała,
więc chwyciła oburącz i pociągnęła z całej siły.
Mężczyzna jęknął, gdy pas zacisnął się o dobre trzy dziurki.
- Grace. - Fiona przeraziła się. - Obudzisz go.
- Przepraszam, poniosło mnie. Chodźżeż tu do mnie.
- Po co?
- Spętamy go jego własnym pasem, pomożesz mi go odpiąć.
- Co mam zrobić?
- Pilnuj go, a ja spróbuję go obrócić na bok, łatwiej będzie
wyciągnąć pas. I pamiętaj: gdy tylko się ruszy albo otworzy
oczy, wal w łeb.
Żmija
25
2
A on miałby ochotę walnąć ją.
Tymczasem zachowywał żelazny spokój. On - książę Argyl-
lu, władca wysp, potomek monarchów Szkocji, możny i potężny
Colin Campbell - leżał bezwolny, jakby uszły zeń wszystkie siły,
i pozwalał się pętać tej małej żmii. Udawał zemdlonego. Nie
otwierał oczu, oddychał płytko, raz tylko, gdy ta żmija niemal
przepołowiła go jego własnym pasem, jęknął boleśnie.
Zacisnęła pas o co najmniej pięć dziurek, silna bestia -
pomyślał. Pierś jak u wołu, mocne ramiona, ale nogi jak
szczudła i siedzieć też nie ma na czym - oceniał na ślepo,
a wsłuchując się w jej słowa, malował w wyobraźni resztę
wizerunku Grace McNish - bo tak się przecież ta mała opraw-
czyni nazywała. Nos zapewne miała haczykowaty, ze dwie
brodawki na policzkach, rudą płeć, takież włosy, ślepia małe,
chytre, oczywiście czarne i złośliwe jak ona sama.
- Gotowe - oznajmiła z dumą Grace, kończąc pętanie jeńca.
Powiedziała to takim tonem, jakby właśnie związała kokardę
we włosach, a nie ręce człowieka, od którego mogła zależeć
cała jej przyszłość. Skończywszy, zatarła dłonie, co Colin
usłyszał wyraźnie.
Jill Barnett
9
- Odłóż teraz ten drąg i chodź tu do mnie - poleciła przy-
jaciółce. - Obrócimy tego durnia.
Colin zacisnął zęby. Oj, nauczy tę żmiję szacunku, ale
jeszcze nie teraz.
Poczuł na sobie dwie pary małych rąk. Dwie dłonie chwyciły
go za lewe ramię. To -jak się domyślał - ta Fiona.
Druga para rąk złapała go boleśnie za lewe biodro. To ta
żmija Grace, której przyszłość malowała się coraz bardziej
ponuro.
Pojękując i dysząc z wysiłku, obróciły go na plecy. Zległ na
spętanych dłoniach i bacznie nasłuchiwał, co postanowią dalej.
Czekał na sposobny moment, aby się uwolnić i odpłacić
napastniczkom pięknym za nadobne.
- Grace! - usłyszał wołanie i pośpieszne kroki. Głos wska-
zywał na młodego chłopca, a trzask łamanych gałęzi, że pędzi
przez chaszcze.
Musiał biec co sił, bo z trudem zatrzymał się przed leżącym.
Colin poczuł tylko, jak spada na niego kaskada błota, zgniłych
liści i patyków. Nie zareagował, nawet nie drgnął, co wcale nie
było łatwe, zważywszy na to, że mokry liść spod pięt chłopca
wylądował najpierw na nosie Colina, a potem zaczął przesuwać
ku uchu, łaskocząc i drażniąc skórę na twarzy.
- Grace! Jadą. Trzy wozy pełne dobra. Zaraz tu będą. I nie
ma strażnika! - zameldował przybysz, dysząc z wysiłku i prze-
jęcia.
- A pewnie, że nie ma - podchwyciła Grace. - Bo go
pojmałam, Duncanie! - I dla podkreślenia zwycięstwa wbiła
bosą stopę w brzuch jeńca.
Colin aż jęknął. Trudno mu było utrzymać równy oddech, ale
dołożył wysiłku. Jeszcze nie pora, żeby odkryć karty. Zwłaszcza -
co czuł przez skórę - że cała trójka wpatrywała się w niego
z wytężoną uwagą. Oj, mieliby się z pyszna, gdyby skoczył na
równe nogi! I pewnie by tak zrobił, gdyby nie spętane ręce.
Żmija
27
- Hej! - zawołała Grace, zdejmując stopę z jego brzucha. -
Nie gapcie się tak, szkoda czasu. A gdzie reszta?
Reszta? A więc jest więcej rabusiów. Ciekawe ilu? - pomyślał
Colin.
- Siedzą w zasadzce - wyjaśnił Duncan.
- W porządku, a ty weź tego durnia i zaciągnij w krzaki.
- W krzaki?
- Trzeba go ukryć. Zaciągniemy go tam, w te wysokie zarośla.
- Grace, a co z jego nogami? Nie są spętane - zauważył
przytomnie Duncan.
Zapadła cisza.
- To nie problem - odezwała się po chwili Grace. – Ma
sznurowadła w butach, jedwabne - dodała z przekąsem. – Weź
je zwiąż, tylko solidnie.
Colin zaklął w duchu. Sprytna bestia z tej małej żmii.
Zaraz potem chwycili go za ubranie i pociągnęli w gęstwinę,
a on niezauważalnie zaczął uwalniać ręce z pęt, przyrzekając
sobie, że skręci tej małej żmii kark.
Poczuł pod plecami ostrą skałę, a po chwili porzucili go jak
wór w zaroślach.
Leżał bez ruchu, nasłuchując, o czym mówią. Niestety, szum
drzew zagłuszał słowa, poza tym ta mała żmija kazała wszystkim
mówić szeptem. Po jakimś czasie nic już nie było słychać. Tylko
wiatr pohukiwał w gęstwinie, mamiąc pozornym spokojem, jak
wtedy, na początku podróży, gdy koń mu okulał.
Zwiedziony takim właśnie pozornym spokojem, jechał niemal
na oślep i to był błąd; kopyto trafiło w rozpadlinę i trzeba było
zmienić konia. Żeby tylko konia, także strój. W upadku potargał
i opończę, i resztę ubrania, więc musiał się przebrać. A w przy-
drożnej gospodzie, do której trafił, nie było niczego przy-
zwoitego. Byle jakie łachy i byle jaka szkapa, która zaraz
zbiegła, gdy ta mała żmija spadła mu na plecy.
Inaczej by to wyglądało, gdyby dosiadał swego Torquaya.
Jill Barnett
9
Nie leżałby w chaszczach spętany własnym pasem jak ostatni
dureń. Wyobrażał sobie, co powiedzą przyboczni z orszaku,
gdy go odnajdą. Kpinom i docinkom nie będzie końca. Powinni
nadjechać najdalej za godzinę. Na szczęście udało mu się
poluzować pęta. Jeszcze trochę, a ręce będzie miał wolne.
I wtedy Grace McNish otrzyma należną sobie lekcję.
Od strony drogi niósł się turkot wozów i nawoływania ludzi.
Colin skorzystał z okazji, żeby obrócić się na brzuch, i wreszcie
otworzył oczy.
Zarośla ograniczały widok, ale i tak zobaczył ciężko ładowne
furgony, z trudem pokonujące pnącą się w tym miejscu w górę
drogę. Żadnych straży, tylko czeladź. Staruszkowie woźnice
pokrzykiwali wesoło, popijając wino z bukłaków, nieświadomi
niebezpieczeństwa, a jechali prosto w zasadzkę.
Pierwszy wóz znikał właśnie z pola widzenia Colina, gdy jego
wzrok wyłowił błysk wśród gałęzi na drzewie - promień słońca
odbił się od ostrza sztyletu.
Gałąź poruszyła się, odbity promień zapląsał w liściach, a zaraz
potem w leśną ciszę wdarł się okrzyk zagrzewający do boju.
- McNiiiish!
Z konaru śmignęły w dół bose stopy i chmura czarnych jak
kruk włosów.
Ich właścicielka mierzyła pewnie w woźnicę i wóz, ale
zamiast skoczyć zręcznie jak kot, zwaliła się na ziemię niczym
marionetka zerwana z uwięzi.
Nie sięgnęła ani woźnicy, ani nawet wozu. Zwaliła się prosto
w kałużę pełną błota.
Przez sekundę, a może dwie, leżała w mazi, zdumiona takim
obrotem rzeczy, lecz spięła się w sobie, skoczyła na równe
nogi i objawiła się światu utytłana błotem od stóp do głów.
Rzuciła się na woźnicę i tym razem trafiła w cel, więcej
nawet - udało jej się tak wywinąć sztyletem, że ostrze znalazło
się przy jego szyi.
Żmija
29
- McNiiish! - zakrzyknęła doniośle.
- McNiiish! - odparł chór jej kompanów ukrytych wśród
konarów, gdy jeden po drugim spadali na wozy McNabów.
Właśnie! Spadali.
Z jękiem, łomotem i przekleństwem.
- Duncan? - zatroskała się żmija, słysząc, że to on właśnie
wydał z siebie i jęk, i przekleństwo.
- Tak?
- Nic ci nie jest?
- Nieee... -zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Nie trafiłem.
Nie trafił! Ona też nie - zakpił w myślach Colin, zdziwiony do
granic, że mimo wszystko akcja zakończyła się powodzeniem.
Ale cóż, pijani woźnice nie stawiali oporu. Cud, że w ogóle
trzymali się na kozłach.
Lecz oto powietrze rozdarł dźwięk tak piekielny, jakby setka
kotów unisono obwieszczała swoje istnienie.
Colin aż skurczył się w sobie, chroniąc boleśnie dotknięty
słuch. A gdy spojrzał w kierunku, z którego dochodził ów
diabelski pisk, zobaczył rudowłose dziewczę. Stało przy pierw-
szym ze zdobycznych wozów, z policzkami wzdętymi jak bania
i z błogim wyrazem dęło w dudy.
- Fiona!
Koncert trwał. Fiona znów nabrała powietrza i zadęła w instru-
ment. Przejmujący dźwięk uderzył Colina boleśnie już nie tylko
w uszy, ale w zęby i każdą, najmniejszą nawet, kostkę jego ciała.
Nie tylko on cierpiał, słuchając zaimprowizowanego koncertu
na piszczałkę solo. Pokryta błotem od stóp do głów żmija wtuliła
uszy w ramiona, a staruszek woźnica zakrył swoje rękami.
A Fiona znów zadęła.
Pisk był tak nieznośny, że Colin chciał już skoczyć na równe
nogi, by osobiście uciszyć muzykantkę. Ale ubiegła go Grace.
Jill Barnett
9
Wolną ręką chwyciła za sznurek umocowany do piszczałki
i jednym ruchem wyrwała instrument z ust grającej.
- Fiona!
Ta podniosła zdziwione oczy.
- Przestań.
- Jak to? - zaprotestowała Fiona, najwyraźniej dotknięta
w swojej ambicji. - Przecież to nasz hymn, nie poznajesz?
Ładny hymn. Colina zęby bolały, a nieznośny pisk niósł się
jeszcze echem po całej okolicy. Ani chybi dotrze do samego
Edynburga.
- Ależ oczywiście, moja droga, poznaję. Tylko następnym
razem włóż tę piszczałkę do ust bliżej lewego ucha, żebyś
lepiej słyszała.
Głucha muzykantka, jeszcze tego brakowało do kompletu! -
pomyślał Colin, lecz odkrycie wcale go nie zdumiało.
- Duncan? - syknęła ubłocona żmija przez zęby, gromiąc
wzrokiem swego pomocnika.
Duncan pilnował drugiego wozu. Wyglądał na jakieś szesnaś-
cie lat - włosy zmierzwione, czupryna pełna liści, a na obliczu
grudki błota. W ręku trzymał wiekowy obosieczny miecz, grożąc
nim woźnicy, który chyba nie zdawał sobie sprawy z niebezpie-
czeństwa ani w ogóle z niczego. Był tak pijany, że osunął się
z kozła i pochrapując głośno, pogrążył się w błogim śnie.
- Duncan - powtórzyła ubłocona żmija. - Sądziłam,
że kobza... zaginęła?
Chłopak zaczął się wiercić jak niepyszny, po czym otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Potknął się i padł na
klatkę z gęsiami, załadowaną na wóz.
Ptaki zagęgały, podnosząc larum tak głośne, że Colin niemal
zatęsknił do koncertu na piszczałce w wykonaniu Fiony.
Duncan próbował uciszyć rozdrażnione kłębowisko dziobów
i pierza w klatce, co miało tylko taki skutek, że gęgający chór
zaczął wydawać jeszcze głośniejsze dźwięki.
Jill Barnett 9 JillBarnett Żmija
Żmija 7 Tytuł oryginału A SEASON IN THE HIGHLNADS Copyright © 2000 by Jill Barnett Żmija Przełożył Marian Grzegorz Woźniak
Jill Barnett 9 Diabeł zawsze sprzyja początkującym stare szkockie przysłowie
Żmija 9 1 Leżał bez ducha, a Grace McNish siedziała na nim okra- kiem, myśląc, że miała dużo szczęścia. Była zdumiewająco przytomna, a przecież runęła z nie byle jakiego drzewa - stara jarzębina wybujała wysoko. Szczęśliwie wylądowała nie na ziemi, ale na nim: na drabie z klanu McNabów. Wypatrzyła go z daleka. Jechał jak panisko, jakby cała droga należała do niego. Masywna postać spowita w zło- wrogie barwy McNabów. Puszczony luzem kraj tartanu po- wiewał na wietrze jak diabelski ogon. Tak go zapamiętała. Zapamiętała też, że zaraz wyciągnęła sztylet i postanowiła zsunąć się na niższą gałąź, aby spaść na niego jak sęp, gdy już nadejdzie stosowny moment. W tym wszakże miejscu pamięć odmawiała jej posłuszeństwa. Nie umiała sobie przy- pomnieć, jak to się stało, że nagle straciła oparcie i zamiast spaść na McNaba niczym sęp, runęła zwyczajnie jak kamień. Na szczęście prosto na niego i oto siedziała na nim okra- kiem, ze sztyletem w ręku, starając się przybrać groźną minę i bacząc pilnie, czy drab czegoś nie knuje. Cała Szkocja wie, że McNabów trzeba się strzec. Nikt nie jest tak pazerny na ziemię i w ogóle wszystko, co ma jakąś wartość,
Jill Barnett 9 jak oni, zwłaszcza zaś na własność McNishów. Jak pijawki wyssaliby wszystko do ostatniej kropli. Przykładając ostrze sztyletu do szyi jeńca, pochyliła się, żeby przyjrzeć mu się dokładniej. Nawet nie drgnął. Nie żyje? Podskoczyła na nim parę razy jak na łóżku. Nawet nie jęknął. Pochyliła się jeszcze niżej. Oddychał płytko, jak ktoś, kto śpi albo jest nieprzytomny. Na czole, tuż nad krzaczastymi brwiami, miał potężnego guza. Gdy przesunęła dłonią po własnym czole, zabolało. Miała dokładnie takiego samego guza, wielkiego jak jajo. Musieli się stuknąć głowami, co zapewne wielce ucieszy dziadka, gdy mu o tym opowie. Dziadek zawsze mawiał, że powinna ruszać głową. No i ruszyła. A tymczasem mocniej chwyciła sztylet. W razie czego wystarczy tylko pchnąć. Rozejrzała się na boki, czy w pobliżu nie czai się jeszcze jakiś McNab. Czasami podróżowali samotnie, ale bywało, że i całą gromadą, jak wilcze stado podchodzące owce. Jednak w zasięgu wzroku nie było nikogo. I nic się nie zmieniło, jeśli nie liczyć kępy stratowanej paproci tam, gdzie uciekł jego koń. Wiadomo, McNabowie na bydle może się i znają, ale na koniach absolutnie nie. Wydęła pogardliwie usta. Właśnie! A zresztą koń i tak najpewniej był skradziony. Pochyliła się jeszcze niżej, tak że niemal dotknęła jeńca nosem. Miał zadziwiająco miły oddech, słodki, i świeży, jakby najadł się jabłek. A ją aż skręcało z głodu. Zjadłaby nawet ogryzek. Lewą ręką obmacała pierś mężczyzny w nadziei, że znajdzie coś do zjedzenia za pazuchą.
Żmija 11 Nic - ani kruszyny chleba, ani kawałka sera, ani nawet ogryzka jabłka. I jak tu nie pogardzać takim drabem, co nie potrafi zapanować nad wierzchowcem, a w jukach pewnie było coś do przekąszenia. Spojrzała na niego ze złością. Odgarnęła mu nawet kosmyk włosów z policzka, żeby wyraźniej widzieć tę nienawistną twarz. Nie wyglądał na McNaba. McNabowie są paskudni, a ten niezupełnie. Ciemne brwi, jasne włosy, długie prawie do ramion, twarz mocna, rysy wyraziste jak skały, wydatna, ale kształtna szczęka, gładko ogolona, co też dziwne, bo niemal wszyscy McNabowie noszą brody - wstydzą się wątłych podbródków i w ogóle tego, że są paskudni. Ten nie był. I tak słodko oddychał. Znów doleciał ją zapach jabłek. Jabłka, jabłecznik, pudding z jabłek, ciastko z jabłkiem, jabłkowy dżem, jabłka pieczone, krem z jabłek, pieczone siewki z jabłkowym nadzieniem. Zaburczało jej w brzuchu. Oj wiedziała, co to głód, wiedziała też, że z głodu ludzie potrafią wyprawiać przedziwne rzeczy. Znów obrzuciła go bacznym spojrzeniem w obawie, że mężczyzna coś knuje. Ale oddychał płytko i miarowo, więc się uspokoiła. Nie na długo, bo oto z lasu po prawej dobiegł trzask łamanej gałązki. Spięła się w sobie. Jeszcze mocniej chwyciła sztylet i nie ruszając głową, powiodła oczami w prawo i lewo. Usłyszawszy znajome mruczenie, podniosła oczy do nieba w niemej przy- ganie. Po chwili w zaroślach zaszumiało, jakby ktoś się prze- dzierał albo utknął. - Fiona?! - zawołała. - To ja, strasznie tu gęsto - dobiegła odpowiedź i łomot, jakby gęstwiną przeganiano parę wołów. Grace czekała.
Jill Barnett 9 Wreszcie ukazała się Fiona McNish we własnej osobie. Szamotała się i wierciła w zaroślach jak derwisz w transie, usiłując wyrwać tartan, który wplątał się w osty. Grace nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy zwymyślać niezdarę. A ta wreszcie wydostała się z gęstwiny, przytruchtała do niej i przyklękła, zerkając ciekawie na jeńca. Po chwili przeniosła wzrok na Grace. - Nie żyje? - Pogładziła się nerwowo po rudych włosach. - Wielkie nieba, tylko nie mów, że go zabiłaś. Grace wsunęła sztylet za pas. - Żyje, tylko nieprzytomny. Oby tak wszyscy McNabo- wie... - Zaśmiała się. Jej kuzynka nawet się nie skrzywiła. Zrobiła taką minę, jakby chciała natychmiast uciec, pobiec do starego dziedzica z wieścią o fatalnym błędzie, jakiego dopuściła się Grace McNish. Ta jednak była czujna. Złapała ją oburącz za głowę, obróciła lewym uchem do siebie, bo na prawe Fiona mało co słyszała, i powiedziała: - Na szczęście jest nieprzytomny, bo narobiłaś tyle hałasu, że obudziłabyś nawet starego McAfeego. - Jak to, przecież on nie żyje? - Właśnie! - Bo... bo... tartan mi uwiązł w zaroślach - wyjaśniła Fiona pokornym tonem. - A kto ci kazał włazić w gęstwinę? Miałaś się ukryć po drugiej stronie drogi i czekać na mój znak. - Ukryłam się. - Ale nie tam, gdzie ci kazałam. - Bałam się. - Czego? - Bo on taki wielki. - Ten drab? - Grace postukała jeńca palcem w pierś, po
Żmija 13 czym odwróciła się z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - Im mniej McNabów, tym Szkocja będzie lepsza. - Bałam się o ciebie. - O mnie? - Strasznie krzyczałaś. Słyszałam nawet prawym uchem. - Niemożliwe, a już zupełnie niemożliwe, żebym krzyczała ze strachu. - Grace machnęła ręką, jakby chciała tym gestem udowodnić, że ani nie jest zachrypnięta od krzyku, ani nie wrzeszczała jak opętana, gdy spadała z gałęzi. - O mnie się nie bój!- dodała z mocą. - W moich żyłach płynie krew dawnych wojowników, jestem wnuczką lairda. - Bałam się, że mogłaś sobie coś złamać? - Złamałam... gałąź, ale za to zwaliłam z siodła tego draba. - Grace zaśmiała się dumnie. Fiona znów ani drgnęła. - O mnie się nie bój - powtórzyła jej kuzynka. - Popatrz, załatwiłam McNaba! Tym razem wszystko pójdzie jak z płatka, słowo daję. Fiona odpowiedziała taką miną, jakby Grace przyrzekała jej gwiazdkę z nieba. - Ależ to jest McNab. Spójrz tylko na tartan. - Widzę, ale jeśli naprawdę myślisz, że wszystko pójdzie dobrze, to się chyba mylisz - odparła Fiona ponuro. - Widzę same kłopoty. - Tylko jeden, a ten nazywa się McNab - ucięła Grace, próbując wstać. Coś jednak ściągnęło ją w dół i znów wylądowała na brzuchu jeńca. Jej tartan uwiązł pod leżącym. Szarpnęła ostro, czer- wieniejąc z wysiłku, wstydu i złości. Bez skutku; tkanina z trzaskiem pękła. - Cholera, ciężki ten drab... - mruknęła, chwytając mocniej materiał. - A kiedy on się obudzi?
Jill Barnett 9 Grace nie odpowiedziała od razu. Walczyła jeszcze z tkaniną. W końcu udało się ją odzyskać. - Jeśli o mnie chodzi, niech tak leży do końca świata. - Z miną zwycięzcy stanęła okrakiem nad nieprzytomnym jeńcem. Widywała takie pozy na rodzinnych obrazach, które wisiały w starym zamku, nim najechali McNabowie i wszystko pokradli. Obrazy przedstawiały dawnych dziedziców, stojących nad ubitym zwierzem - bykiem lub dzikiem - jak to bywało przed wojną klanów. Spojrzała na swoją zdobycz. Nawet nieprzytomny wyglądał dorodnie i zdrowo. - Popatrz tylko na niego, jaki duży. McNabowie nie głodują. - To racja. Ten chyba nigdy nie pościł. - Napycha się z braćmi naszą baraniną! Baraniną McNi- shów... - Grace nagle zamilkła, bo przyszedł jej do głowy wspaniały pomysł. Skrzywiła się złowieszczo. - Znam tę minę, coś ci znowu strzeliło do głowy. - Jej kuzynka przeżegnała się z lękiem i postąpiła krok do tyłu, jakby zobaczyła potwora, jednego z tych, co żyją w lochs, jeziorach. - Coś knujesz, a ja się boję. - Targnęła się jakby do ucieczki. - Poczekaj. - Grace zastąpiła jej drogę. - To naprawdę dobry pomysł. - Zawsze tak mówisz... - Fiona nie dawała się zatrzymać. - Posłuchaj tylko. - Kuzynka chwyciła ją za ramię. Fiona westchnęła z rezygnacją i spojrzała na nią pytająco. - Za tego draba można wziąć niezły okup. - Co to znaczy niezły? - Nie taki jak zwykle. Nie będziemy liczyć, ile owiec nam ukradli, ale - Grace uśmiechnęła się tajemniczo - weźmiemy okup według wagi! - Wagi? - zdumiała się Fiona. - Właśnie. Spójrz tylko na niego.
Żmija 15 Obie skierowały wzrok na leżącego. Miał szerokie ramiona, wąskie biodra; odzienie świadczyło o wysokiej pozycji w klanie. Same spodnie musiały kosztować krocie, a w butach miał jedwabne sznurowadła. - No widzisz - odezwała się Grace po chwili. - Ciężki, można za niego wziąć tyle, że wystarczy najedzenie dla całego klanu na długie miesiące. - Twój dziadek nie będzie zachwycony. Nie pamiętasz, co mówił? Że wkrótce przyjeżdża sam Campbell, lord wysp, i że klany starają się siedzieć cicho, żeby nie przysparzać zmartwień władcy. - Ach... - Grace machnęła ręką ze złością i zaczęła dreptać w kółko. - Co mnie obchodzi potężny Colin Campbell. Jego wysokość nigdy nie raczyła nam pomóc. - Ale dziadek ostrzegał cię jeszcze dziś rano. Żadnych pomysłów w ciągu najbliższych dwóch tygodni. - Biedny dziadek. Z braku mięsa jego umysł nie pracuje, jak należy... - Grace... - Tylko powiedz, co wielki Campbell zrobił dla nas? No? - Nic, ale... - Nawet palcem nie ruszył przez te wszystkie lata, kiedy McNabowie ciągle na nas napadali. - To prawda, ale... - Jakie ale? Dlaczego mam się przejmować Campbellem? Wiesz tak samo dobrze jak ja, że gdyby mu na nas zależało, to nie pozwoliłby McNabom okradać nas ze wszystkiego. - Stuknęła się palcem w pierś. - I ja mam się nim przejmować? - powtórzyła. - Gdybym tylko mogła, dałabym mu popalić, że aż hej. - Nadal krążyła, gniewnie zaciskając zęby. W końcu stanęła przed Fioną z rękami na biodrach. - Nic dla nas nie zrobił, nic! - Mówią, że jest bardzo zajęty.
Jill Barnett 9 - Zajęty! - zaszydziła Grace - Pewnie, że zajęty, bo bez przerwy liże buty angielskiemu królowi albo ugania się za tymi dzikusami McGregorami. Nic dziwnego, że nie ma czasu dla biednych klanów. Przez chwilę patrzyła zatroskana na siebie. Rankiem od- kryła nową dziurę w tartanie. Potarła uszkodzone miejsce dłonią, jakby w ten sposób można było naprawić wyświech- tane odzienie, i spojrzała na bose stopy. Jedwabne sznu-- rówki? Jak myśleć o sznurówkach, gdy nie ma się trze- wików. - Bez jedzenia i bydła, w łachach zamiast przyzwoitego odzienia klan nie przeżyje zimy - oświadczyła półgłosem i wyprostowała się dumnie na tyle, na ile pozwalało niepełne sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Wiedziała, że posturę ma równie skromną, jak odzienie, ale braki w tej mierze starała się nadrabiać siłą ducha. Dziadek mawiał, że cały jej duch to po prostu wybujała wyobraźnia i ośli upór, a tego drugiego ma ponoć tyle, ile Anglicy fałszu. Ona jednak uważała się za spadkobierczynię całych pokoleń szkockich górali. Czuła się silna, ponieważ w jej żyłach płynęła ich krew, a serce biło ich rytmem. Owszem, bywała uparta, i to nie jak jeden osioł, ale wszystkie osły naraz,lecz tylko wtedy, gdy uważała, że dobrze służy klanowi. Wszystko, co robiła, robiła z myślą o klanie. Ktoś musi to zrobić, ktoś musi ich uratować. Dziadek może sobie wierzyć,że potężny Campbell przyjdzie im z pomocą, ale ona – Grace - nie miała żadnych złudzeń. Obciągnęła ubranie, aby ukryć dziury i przetarte miejsca, przez które zimą zawsze wdzierał się mróz, boleśnie przypominając o nędzy, w jakiej przyszło żyć jej, dziadkowi i całemu klanowi McNishów. - Pierwszym obowiązkiem dziadka jest klan - oznajmiła, patrząc przenikliwie na kuzynkę. - Jestem więc pewna, że zażąda okupu od McNabów.
Żmija 17 - I jesteś pewna, że dzięki okupowi zapomni o pożarze - zaszydziła Fiona. Grace zmilczała szyderstwo. Jej kuzynka miała rację; to z jej winy spłonął cały zapas drewna i węgla na zimę. Fiona wyczuła jej słaby punkt. - Jak dobrze pociągnę nosem, to jeszcze dziś czuję woń spalenizny, a gdy przymknę oczy, widzę starszego pana, jak pokraśniał ze złości. Sama nie wiem, co było czerwieńsze, płomienie czy jego oblicze. - To prawda, że dziadek strasznie się wtedy rozgniewał. - Mnie by do głowy nie przyszło, żeby strzelać płonącymi strzałami ze starej kuszy, a to ty dałaś Seamusowi te strzały. - Naszym obowiązkiem jest chronić klan przed tymi dra- bami, McNabami. Dziadek niewiele może zdziałać, mając tylko jedną nogę – odparła Grace, unosząc dumnie głowę. - I z jedną potrafi krzyczeć. Sama słyszałam, jak wtedy wrzeszczał. - Na szczęście języka McNabowie mu nie ucięli - odrzekła Grace. - Zabili synów, okaleczyli ciało i duszę. Tylko my mu zostałyśmy i w nas cała nadzieja. - Machnęła ręką. - A poza tym mówiłam Seamusowi, żeby mierzył w stronę jeziora. - I tak też celował. - Właśnie, co tylko dowodzi, że trzeba się ciągle ćwiczyć. Podpalałam mu strzały, żeby dokładnie widział, gdzie trafia. To logiczne, nie? Miał mierzyć w wodę. - Ale nie trafił. Taka niestety była prawda. Zamiast ku wodzie, strzały pomknęły prosto w stodołę i Grace nosiła w sobie poczucie winy. Szczerze żałowała tego, co się stało, a jeszcze bardziej żal jej było dziadka, gdy po tym wszystkim, kuśtykając o kuli, ruszył do lasu po drewno. Szedł przytłoczony ciężarem nie- szczęścia, aby naciąć go choć trochę, bo wszystko, co rąbał przez wiele miesięcy , poszło z dymem.
Jill Barnett 9 Grace chciało się płakać, pobiegła za dziadkiem, żeby pomóc, a wtedy on - jak nigdy - kazał jej iść do domu i nie wychodzić. Kiedy próbowała postawić na swoim, wzruszył tylko ramionami i pokuśtykał przed siebie. - Co się stało, to się nie odstanie - rzekła krótko. - Ale mamy szansę, żeby nakarmić klan z zapasów, które McNabowie przygotowali na św. Michała. Na coś takiego czekaliśmy od dawna. Czas zacząć im odbierać to, co nam ukradli. Nie wolno marnować okazji, gdy sama wchodzi w ręce. - Nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł... - Fiona wyglądała tak, jakby niebo miało jej się zwalić na głowę. - Czy ty naprawdę nie widzisz... - Niby czego? - ...że jest w tym palec boży. Fiona aż się przygarbiła pod brzemieniem nowiny, co jej kuzynka natychmiast dostrzegła i postanowiła wykorzystać. - Pomyśl tylko! Spadłam z jarzębiny dokładnie wtedy, kiedy nadjeżdżał McNab. Nie chcesz chyba... - zawiesiła głos i położyła rękę na sercu - ...żebym kwestionowała wolę Naj- wyższego! Spadłam dokładnie na łeb McNaba. Jeśli to nie jest palec boży, to co? - Noga! - Co ty pleciesz? - Noga! Noga ci się omsknęła i spadłaś. - Myśl sobie, co chcesz - odrzekła Grace tonem, który, jej zdaniem, powinien wykluczać wszelkie wątpliwości. - Ja wiem swoje. Pamiętasz druciarza, który przybył tu, na wyspę, w tym roku? Więc on właśnie opowiedział mi o planach McNabów na św. Michała i tak, jak to widzę, to jest w tym wszystkim palec boży. To nie przypadek, że zwaliłam się na McNaba i nie przypadkiem mamy teraz szansę na okup. Ja nic nie wymyśliłam, tak zostało postanowione. - Grace wymownie podniosła oczy do nieba, dając do zrozumienia, że ma za sobą
Żmija 19 najwyższe przyzwolenie. - A skoro tak, to wszystko pójdzie jak z płatka - powtórzyła koronny argument. Fiona nic nie odpowiedziała, popatrzyła tylko na nią, a po chwili przeniosła wzrok na leżącego, a potem znów na kuzynkę, jakby doznała objawienia. W tej samej chwili z oddali dobiegł łoskot gromu. Grace o mało co nie wybuchła śmiechem. W lepszym momencie nie mogło chyba zagrzmieć. Z całą powagą, na jaką zdołała się zdobyć, skrzyżowała ręce na piersi. - Słyszysz? Pan w niebiesiech potwierdza! Fiona zbladła. - I mam nadzieję, że nie zamierzasz sprzeciwiać się woli Najwyższego?! Fiona potrząsnęła trwożnie głową. - Tak też myślałam. - Grace postawiła kropkę nad i, wra- cając do leżącego. Fiona podreptała pokornie za nią. - Nie wygląda na McNaba - zauważyła. - McNabowie mają cofnięte brody, a ten nie. - I co z tego? - Nic, tylko nigdy nie widziałam McNaba z normalną brodą. - Mogło się zdarzyć. Domieszka lepszej krwi. Pewnie któryś z przodków uprowadził kobietę z innego klanu i zmusił do małżeństwa. - A ten jak się nazywa? - A bo ja wiem! McNabów jest jak psów. Tym razem nawet Fiona skrzywiła się w pogardliwym uśmiechu. - Stary Donnell McNab - ciągnęła jej kuzynka - dorobił się dwunastu synów. Jeden w drugiego najgorsze łotry i tchórze. Krzywdzą bezbronnych, okradają kobiety i dzieci. To musi być jeden z nich. - Chyba tak.
Jill Barnett 9 - A wiesz - Grace pochyliła się konfidencjonalnie nad Fioną- że potwór z loch to też McNab? - Naprawdę? - Niech zginę na miejscu, jeśli to nieprawda. Był taki McNab, straszny okrutnik, okropny, i czarodziejka z gór prze- mieniła go w potwora i zesłała do loch na wieczność. - Grace mówiła coraz wolniej i ciszej. Dla większego efektu zawiesiła nawet głos, zbliżyła się jeszcze bardziej do Fiony i dalszy ciąg wygłosiła szeptem. - Możesz mi wierzyć, bo to święta prawda, McNabowie są gorsi od najgorszych wiedźminów. - Odstąpiła od Fiony, pochyliła się nad leżącym i przyglądała mu się przez chwilę. - U wrót piekielnych straż trzyma dwóch McNabów - powiedziała z głębokim przekonaniem. - Pilnują, żeby nikt nie uciekł. Nurzają się w rzece zwanej Styks, pełnej obrzydliwych wodorostów i buchającej ogniem. A wiesz, że szatan... - znów ściszyła głos- ...wygląda jak stary laird McNab? Kropka w kropkę, jakby skórę zdjął. - To prawda? Grace tylko skinęła głową i dalej ciągnęła ponurą opowieść: - A słyszałaś, że McNabowie wycinają jeńcom wątroby? Fiona zamarła z trwogi i przerażenia. - Właśnie! I rzucają wilkom na pożarcie. - Grace machnęła ręką jak rzekomy McNab, karmiący wilcze stado ludzką wątro- bą. - A wilki chodzą za nimi jak psy. Straszne bestie, stale głodne... Zdjęta zgrozą Fiona cofnęła się, ale jej kuzynka miała jeszcze coś w zanadrzu. - A pojmanych żywcem obdzierają ze skóry – oznajmiła tonem równie złowieszczym jak wiadomość, którą oto objawiła. Fiona postąpiła jeszcze krok do tyłu, a Grace zaczęła krążyć wokół niej. - I skalpują ich! -wykrzyknęła, strzygąc palcami nad rudymi kędziorami Fiony. A ta, zlękniona, złapała się oburącz za głowę.
Żmija 21 - Nieee... - Robią jeszcze gorsze rzeczy. - Gorsze? - Okropne. Gdy dopadną kobietę, zrywają z niej całe odzie- nie i folgują sobie do woli. - Nie chcę tego słuchać. - Fiona zaczęła dygotać z lęku i zgrozy. - A tak, folgują! - powtórzyła Grace. Minęła dłuższa chwila, nim Fiona przestała dygotać i opuściła ręce. Jej kuzynka zastanawiała się tymczasem, czym jeszcze uczęstować nieboraczkę. - Grace? A co to znaczy folgują - spytała Fiona, ale nie usłyszała odpowiedzi. - Powiedziałaś, że McNabowie zdzierają z kobiet szaty i folgują sobie? Grace też nie wiedziała, co to naprawdę oznacza, ale uznała, że niewiedza jej nie przystoi. Wzięła się pod boki i spojrzała na Fionę z góry. - Jeśli nie wiesz, to ja ci nie powiem. - A wiesz? - Oczywiście. Jestem wnuczką lairda i muszę znać takie sprawy. - To mi powiedz. - Nie mogę, nie jesteś wnuczką dziedzica. - Ale jestem twoją przyjaciółką i kuzynką, co prawda daleką, ale jednak. - Właśnie dlatego, że jesteś moją prawdziwą przyjaciółką, oszczędzę ci szczegółów, bo są naprawdę okropne - odparła Grace z udawaną wielkodusznością. - A teraz przestań nudzić i pomóż mi spętać tego draba. - Jak ty to właściwie robisz? - spytała Fiona, marszcząc czoło. - Niby co? - Gadasz tak, że zaczyna ci się wierzyć.
Jill Barnett 9 - Dar od Boga - rzuciła Grace przez ramię, bo zajęła się już leżącym. Próbowała obrócić go na bok. - Do diabła, ciężki jak smok, cetnar ani chybi! - Zrezygnowała z próby i usiadła na piętach. - To przez ten zakuty łeb. Wszyscy McNabowie to zakute łby. Chodźże mi pomóż - zażądała. Kosztowało to sporo wysiłku, ale we dwie zdołały wreszcie przewrócić nieprzytomnego mężczyznę na bok. Grace przy- szykowała się do następnego etapu. - Dawaj sznur - rozkazała, nie patrząc nawet na kuzynkę.- Nie doczekała się, więc zirytowana spojrzała na nią ostrym wzrokiem. - No sznur! - powtórzyła. Fiona biegała w kółko, rozglądając się pilnie po ziemi. - A gdzie on jest? Grace puściła ramię jeńca, na które zamierzała nałożyć pęta. Potężna ręka opadła bezwolnie na ziemię. - Gdzie jest co? - No, sznur. - A ty nie masz? - Nie. - Przecież mówiłam ci, żebyś wzięła. - Kiedy mówiłaś? - Przed wyjściem. - Naprawdę? - Mówiłam, żebyś poszła do stodoły i wzięła sznur. Strapiona Fiona spojrzała pokornie na kuzynkę, a następnie pogrzebała ręką w sporranie - skórzanej torbie przy pasku. Gdy po chwili otworzyła dłoń, oczom Grace ukazała się brązowawa kulka jak z wosku, wielkości orzecha. - A to co? - Mydło. Leżało na stole. Grace westchnęła. Stodoła... na stole... Przygłuchłe biedactwo znów nie dosłyszało. - Trudno - ucięła sprawę. -Ale czym go związać? – Zaczęła
Żmija 23 dreptać w kółko, szukając czegoś sposobnego. - Stań przy nim i w razie czego zdziel go przez łeb - rozkazała Fionie. - Czym?. - Choćby tą gałęzią, co się złamała. Leży obok niego. - A jeśli go zabiję... - Zdjęta przerażeniem Fiona cofnęła się dwa kroki. Jej kuzynka nie zareagowała na to. - Nie mogłabym tego zrobić. - Nie bój się, to McNab, nie wyzionie ducha od jednej gałęzi. Fiona ani drgnęła. - Pan w niebiesiech nie złamałby gałęzi, gdyby nie chciał, abyśmy z niej skorzystały - pośpieszyła Grace z nowym argumentem. - Przecież złamała się pod tobą. - Prawda, ale Pan tak chciał, dlatego kazał mi stanąć na tej właśnie gałęzi. - Grace uznała wyjaśnienie za ostateczne. Masując się palcem w czoło, zaczęła się głośno zastanawiać: - Nie mamy sznura, więc czym by go tu związać... Jej kuzynka, z orężem w drżącej ręce, stanęła nad jeńcem. A Grace olśniło. Pas! Miały przecież pasy, i Fiona, i ona. Spojrzała na jeńca. On też. Weźmie jego pas. A że bez niego mężczyzna zacznie marznąć, bo mroźny wiatr będzie się wciskał pod tartan, to nie szkodzi. To tylko McNab. Przyklękła przy nieprzytomnym jeńcu i zaczęła odpinać mu pas. Serce ścisnęło jej się na widok pięknej wytłaczanej skóry i jeszcze wspanialszej, bogato zdobionej klamry z kutego srebra. Ileż to musiało kosztować? Ilu ludzi można by za to nakarmić. Lata biedy i cierpień sprawiły, że wszystko przekładała na jedzenie, choć gdzieś jeszcze, w zakamarkach pamięci, kołatało wspomnienie, że matka też kiedyś nosiła kosztowne stroje, złote ozdoby i drogie kamienie. Ale wtedy McNishowie byli bogaci i możni. Później wszystko się zmieniło. Czego nie zrabowali McNabowie, poszło najedzenie. Wszystko. I nic nie zostało.
Jill Barnett 9 Ale oto miała przed sobą jednego z tych okrutników, złodziei i rabusiów. W żołądku znów zaczęło jej burczeć. Zmęła przekleństwo i ze złością pociągnęła za luźny koniec pasa. Niewiele wskórała, więc chwyciła oburącz i pociągnęła z całej siły. Mężczyzna jęknął, gdy pas zacisnął się o dobre trzy dziurki. - Grace. - Fiona przeraziła się. - Obudzisz go. - Przepraszam, poniosło mnie. Chodźżeż tu do mnie. - Po co? - Spętamy go jego własnym pasem, pomożesz mi go odpiąć. - Co mam zrobić? - Pilnuj go, a ja spróbuję go obrócić na bok, łatwiej będzie wyciągnąć pas. I pamiętaj: gdy tylko się ruszy albo otworzy oczy, wal w łeb.
Żmija 25 2 A on miałby ochotę walnąć ją. Tymczasem zachowywał żelazny spokój. On - książę Argyl- lu, władca wysp, potomek monarchów Szkocji, możny i potężny Colin Campbell - leżał bezwolny, jakby uszły zeń wszystkie siły, i pozwalał się pętać tej małej żmii. Udawał zemdlonego. Nie otwierał oczu, oddychał płytko, raz tylko, gdy ta żmija niemal przepołowiła go jego własnym pasem, jęknął boleśnie. Zacisnęła pas o co najmniej pięć dziurek, silna bestia - pomyślał. Pierś jak u wołu, mocne ramiona, ale nogi jak szczudła i siedzieć też nie ma na czym - oceniał na ślepo, a wsłuchując się w jej słowa, malował w wyobraźni resztę wizerunku Grace McNish - bo tak się przecież ta mała opraw- czyni nazywała. Nos zapewne miała haczykowaty, ze dwie brodawki na policzkach, rudą płeć, takież włosy, ślepia małe, chytre, oczywiście czarne i złośliwe jak ona sama. - Gotowe - oznajmiła z dumą Grace, kończąc pętanie jeńca. Powiedziała to takim tonem, jakby właśnie związała kokardę we włosach, a nie ręce człowieka, od którego mogła zależeć cała jej przyszłość. Skończywszy, zatarła dłonie, co Colin usłyszał wyraźnie.
Jill Barnett 9 - Odłóż teraz ten drąg i chodź tu do mnie - poleciła przy- jaciółce. - Obrócimy tego durnia. Colin zacisnął zęby. Oj, nauczy tę żmiję szacunku, ale jeszcze nie teraz. Poczuł na sobie dwie pary małych rąk. Dwie dłonie chwyciły go za lewe ramię. To -jak się domyślał - ta Fiona. Druga para rąk złapała go boleśnie za lewe biodro. To ta żmija Grace, której przyszłość malowała się coraz bardziej ponuro. Pojękując i dysząc z wysiłku, obróciły go na plecy. Zległ na spętanych dłoniach i bacznie nasłuchiwał, co postanowią dalej. Czekał na sposobny moment, aby się uwolnić i odpłacić napastniczkom pięknym za nadobne. - Grace! - usłyszał wołanie i pośpieszne kroki. Głos wska- zywał na młodego chłopca, a trzask łamanych gałęzi, że pędzi przez chaszcze. Musiał biec co sił, bo z trudem zatrzymał się przed leżącym. Colin poczuł tylko, jak spada na niego kaskada błota, zgniłych liści i patyków. Nie zareagował, nawet nie drgnął, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że mokry liść spod pięt chłopca wylądował najpierw na nosie Colina, a potem zaczął przesuwać ku uchu, łaskocząc i drażniąc skórę na twarzy. - Grace! Jadą. Trzy wozy pełne dobra. Zaraz tu będą. I nie ma strażnika! - zameldował przybysz, dysząc z wysiłku i prze- jęcia. - A pewnie, że nie ma - podchwyciła Grace. - Bo go pojmałam, Duncanie! - I dla podkreślenia zwycięstwa wbiła bosą stopę w brzuch jeńca. Colin aż jęknął. Trudno mu było utrzymać równy oddech, ale dołożył wysiłku. Jeszcze nie pora, żeby odkryć karty. Zwłaszcza - co czuł przez skórę - że cała trójka wpatrywała się w niego z wytężoną uwagą. Oj, mieliby się z pyszna, gdyby skoczył na równe nogi! I pewnie by tak zrobił, gdyby nie spętane ręce.
Żmija 27 - Hej! - zawołała Grace, zdejmując stopę z jego brzucha. - Nie gapcie się tak, szkoda czasu. A gdzie reszta? Reszta? A więc jest więcej rabusiów. Ciekawe ilu? - pomyślał Colin. - Siedzą w zasadzce - wyjaśnił Duncan. - W porządku, a ty weź tego durnia i zaciągnij w krzaki. - W krzaki? - Trzeba go ukryć. Zaciągniemy go tam, w te wysokie zarośla. - Grace, a co z jego nogami? Nie są spętane - zauważył przytomnie Duncan. Zapadła cisza. - To nie problem - odezwała się po chwili Grace. – Ma sznurowadła w butach, jedwabne - dodała z przekąsem. – Weź je zwiąż, tylko solidnie. Colin zaklął w duchu. Sprytna bestia z tej małej żmii. Zaraz potem chwycili go za ubranie i pociągnęli w gęstwinę, a on niezauważalnie zaczął uwalniać ręce z pęt, przyrzekając sobie, że skręci tej małej żmii kark. Poczuł pod plecami ostrą skałę, a po chwili porzucili go jak wór w zaroślach. Leżał bez ruchu, nasłuchując, o czym mówią. Niestety, szum drzew zagłuszał słowa, poza tym ta mała żmija kazała wszystkim mówić szeptem. Po jakimś czasie nic już nie było słychać. Tylko wiatr pohukiwał w gęstwinie, mamiąc pozornym spokojem, jak wtedy, na początku podróży, gdy koń mu okulał. Zwiedziony takim właśnie pozornym spokojem, jechał niemal na oślep i to był błąd; kopyto trafiło w rozpadlinę i trzeba było zmienić konia. Żeby tylko konia, także strój. W upadku potargał i opończę, i resztę ubrania, więc musiał się przebrać. A w przy- drożnej gospodzie, do której trafił, nie było niczego przy- zwoitego. Byle jakie łachy i byle jaka szkapa, która zaraz zbiegła, gdy ta mała żmija spadła mu na plecy. Inaczej by to wyglądało, gdyby dosiadał swego Torquaya.
Jill Barnett 9 Nie leżałby w chaszczach spętany własnym pasem jak ostatni dureń. Wyobrażał sobie, co powiedzą przyboczni z orszaku, gdy go odnajdą. Kpinom i docinkom nie będzie końca. Powinni nadjechać najdalej za godzinę. Na szczęście udało mu się poluzować pęta. Jeszcze trochę, a ręce będzie miał wolne. I wtedy Grace McNish otrzyma należną sobie lekcję. Od strony drogi niósł się turkot wozów i nawoływania ludzi. Colin skorzystał z okazji, żeby obrócić się na brzuch, i wreszcie otworzył oczy. Zarośla ograniczały widok, ale i tak zobaczył ciężko ładowne furgony, z trudem pokonujące pnącą się w tym miejscu w górę drogę. Żadnych straży, tylko czeladź. Staruszkowie woźnice pokrzykiwali wesoło, popijając wino z bukłaków, nieświadomi niebezpieczeństwa, a jechali prosto w zasadzkę. Pierwszy wóz znikał właśnie z pola widzenia Colina, gdy jego wzrok wyłowił błysk wśród gałęzi na drzewie - promień słońca odbił się od ostrza sztyletu. Gałąź poruszyła się, odbity promień zapląsał w liściach, a zaraz potem w leśną ciszę wdarł się okrzyk zagrzewający do boju. - McNiiiish! Z konaru śmignęły w dół bose stopy i chmura czarnych jak kruk włosów. Ich właścicielka mierzyła pewnie w woźnicę i wóz, ale zamiast skoczyć zręcznie jak kot, zwaliła się na ziemię niczym marionetka zerwana z uwięzi. Nie sięgnęła ani woźnicy, ani nawet wozu. Zwaliła się prosto w kałużę pełną błota. Przez sekundę, a może dwie, leżała w mazi, zdumiona takim obrotem rzeczy, lecz spięła się w sobie, skoczyła na równe nogi i objawiła się światu utytłana błotem od stóp do głów. Rzuciła się na woźnicę i tym razem trafiła w cel, więcej nawet - udało jej się tak wywinąć sztyletem, że ostrze znalazło się przy jego szyi.
Żmija 29 - McNiiish! - zakrzyknęła doniośle. - McNiiish! - odparł chór jej kompanów ukrytych wśród konarów, gdy jeden po drugim spadali na wozy McNabów. Właśnie! Spadali. Z jękiem, łomotem i przekleństwem. - Duncan? - zatroskała się żmija, słysząc, że to on właśnie wydał z siebie i jęk, i przekleństwo. - Tak? - Nic ci nie jest? - Nieee... -zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Nie trafiłem. Nie trafił! Ona też nie - zakpił w myślach Colin, zdziwiony do granic, że mimo wszystko akcja zakończyła się powodzeniem. Ale cóż, pijani woźnice nie stawiali oporu. Cud, że w ogóle trzymali się na kozłach. Lecz oto powietrze rozdarł dźwięk tak piekielny, jakby setka kotów unisono obwieszczała swoje istnienie. Colin aż skurczył się w sobie, chroniąc boleśnie dotknięty słuch. A gdy spojrzał w kierunku, z którego dochodził ów diabelski pisk, zobaczył rudowłose dziewczę. Stało przy pierw- szym ze zdobycznych wozów, z policzkami wzdętymi jak bania i z błogim wyrazem dęło w dudy. - Fiona! Koncert trwał. Fiona znów nabrała powietrza i zadęła w instru- ment. Przejmujący dźwięk uderzył Colina boleśnie już nie tylko w uszy, ale w zęby i każdą, najmniejszą nawet, kostkę jego ciała. Nie tylko on cierpiał, słuchając zaimprowizowanego koncertu na piszczałkę solo. Pokryta błotem od stóp do głów żmija wtuliła uszy w ramiona, a staruszek woźnica zakrył swoje rękami. A Fiona znów zadęła. Pisk był tak nieznośny, że Colin chciał już skoczyć na równe nogi, by osobiście uciszyć muzykantkę. Ale ubiegła go Grace.
Jill Barnett 9 Wolną ręką chwyciła za sznurek umocowany do piszczałki i jednym ruchem wyrwała instrument z ust grającej. - Fiona! Ta podniosła zdziwione oczy. - Przestań. - Jak to? - zaprotestowała Fiona, najwyraźniej dotknięta w swojej ambicji. - Przecież to nasz hymn, nie poznajesz? Ładny hymn. Colina zęby bolały, a nieznośny pisk niósł się jeszcze echem po całej okolicy. Ani chybi dotrze do samego Edynburga. - Ależ oczywiście, moja droga, poznaję. Tylko następnym razem włóż tę piszczałkę do ust bliżej lewego ucha, żebyś lepiej słyszała. Głucha muzykantka, jeszcze tego brakowało do kompletu! - pomyślał Colin, lecz odkrycie wcale go nie zdumiało. - Duncan? - syknęła ubłocona żmija przez zęby, gromiąc wzrokiem swego pomocnika. Duncan pilnował drugiego wozu. Wyglądał na jakieś szesnaś- cie lat - włosy zmierzwione, czupryna pełna liści, a na obliczu grudki błota. W ręku trzymał wiekowy obosieczny miecz, grożąc nim woźnicy, który chyba nie zdawał sobie sprawy z niebezpie- czeństwa ani w ogóle z niczego. Był tak pijany, że osunął się z kozła i pochrapując głośno, pogrążył się w błogim śnie. - Duncan - powtórzyła ubłocona żmija. - Sądziłam, że kobza... zaginęła? Chłopak zaczął się wiercić jak niepyszny, po czym otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Potknął się i padł na klatkę z gęsiami, załadowaną na wóz. Ptaki zagęgały, podnosząc larum tak głośne, że Colin niemal zatęsknił do koncertu na piszczałce w wykonaniu Fiony. Duncan próbował uciszyć rozdrażnione kłębowisko dziobów i pierza w klatce, co miało tylko taki skutek, że gęgający chór zaczął wydawać jeszcze głośniejsze dźwięki.