kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Barret Pierre - I my pójdziemy na kraniec świata - (03. Turnieje Boże)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barret Pierre - I my pójdziemy na kraniec świata - (03. Turnieje Boże).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARRET PIERRE Cykl: Turnieje Boże
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

PIERRE BARRET JEAN NOEL GURGAND I MY PÓJDZIEMY NA KRANIEC ŚWIATA

CZĘŚĆ PIERWSZA WĘDRÓWKI (1210)

I. OBŁOKI Na skraju płaskowyżu w odblaskach zachodzącego słońca obłoki powoli przybierały kształt katedry niby z miedzi i mieniącej się perłowej masy. Naprzeciw Wilema, wokół bliźniaczych grobów, Dusigrosz bił się kułakami w pierś, lamentowała stara Tomasa, Vierna szlochała do utraty tchu. Słyszał ich głosy, lecz inne myśli zaprzątały mu głowę. Rycerz Wilem d’Encausse wpatrywał się w kłębowisko chmur poza żałobnikami, po tamtej stronie doliny, gdzie wiatr tworzył i rozwiewał nowe światy. Teraz gdy zapadło już postanowienie, kiedy wszystko się dopełniło, zagościł w Wilemie straszliwy zamęt. Nie dlatego, że obawiał się śmierci: śmierci rycerze lękają się najmniej. Zaiste nie pojmował, co mu się przydarzyło. Życiem jego rządziły porywy, przyrzeczenia, oczekiwania; przeżył chwile wszelakiego zniecierpliwienia i wszelakiego znużenia, szał grzechów i skruchy, lecz nic nie przypominało tej męki. Jakby w jego duszy rozchylił płatki jakiś ciemny kwiat niepokoju, zasiany tu od zamierzchłych czasów i oczekujący, aby rozkwitnąć w porze goryczy. „Panie – wyrzekł był proboszcz Massols pod koniec swej modlitwy – Panie, daj im wieczne odpocznienie...” Ach! wyciągnąć się na trawie już suchej pod koniec lata, zdać się na wolę chmur... Niech wszystko się rozpadnie w ciche, białe strzępy... Lecz może – pomyślał – to ziemia tak pędzi naprzeciw niebu, niosąc góry, lasy, rzeki i miasta z ludźmi i mrówkami... A może nawet ludzie i mrówki nie są bardziej rzeczywiści niż te wspaniałe katedry z obłoków zmiatane jednym podmuchem... Zamilkli płaczkowie zadziwieni nieruchomą postawą Wilema. Mimo wyrzeczenia się dóbr pozostał dla nich nadal panem na Roquelongue, i cierpieli widząc, że tak się zatraca w obłokach niby jakaś dama zamknięta w swej baszcie. Wreszcie Wilem dostrzegł, że proboszcz Massols podaje mu gałąź złotokapu. Wziął ją, zmaczał w wiadrze ze święconą wodą i pokropił groby. Nie czas na oddawanie się marzeniom. – Wieka! – rozkazał. Ludzie zbliżyli się do ciężkich płyt wyrzeźbionych przez Pan-Perdu i z szacunkiem je podnieśli, jakby spoczywające na nich posągi były żywym ciałem. Ustawili je i na dany znak opuścili, usiłując w miarę możności wyciszyć stuk kamienia o kamień – ten łoskot zamykanego grobu to druga śmierć. Później kołysząc ciężkimi dłońmi odstąpili i pochylili czoła. Znów podniósł się lament. Wilem spojrzał na otaczających go żałobników, na swą córkę Alis i jej trzy córeczki, na Esperandieu i jednookiego Bertrama, proboszcza Massolsa, Caoursona, Gilles’a Potnika, Dusigrosza, Valdebouze’a, Viernę wśród swej dzieciarni... Pachołkowie, służące, parobcy i robotnicy z doliny, korni świadkowie, biedne ludzkie grono uczepione zbocza płaskowyżu... Wszyscy oni z wyjątkiem Alis nic nie posiadali, ani zamku, ani ziemi, ani bydła, ani muru do osłony, każda zima po trosze ich dobijała, żywili nadzieję że nastanie inne życie bez wilków ni grzechów; cisnęli się wokół niego, bowiem wyrósł w tej okolicy tak samo jak stare kasztany na rozstajach, domowe progi, odwieczny bród... Krzepiło ludzi z tej krainy samotności, iż mogli się spotkać. Zawsze znalazł się ktoś serdeczny, z kim się dzieliło biedę. W tych czasach, gdy Bóg milczał, gromadne spotkanie stało się dla nich równie potrzebne, jak napój i strawa. Pojedynczo byli niczym. – Idźcie przygotować wieczerzę – rzekł Wilem – i niech starczy dla wszystkich. Chciał pozostać trochę przed bliźniaczymi posągami, których wypukłość ściągała przyjazne wieczorne światło, pozostać sam przez chwilę, czekając, aż spłynie nań ukojenie; wtedy przyłączy się do tamtych, aby przewodniczyć przy posiłku. Słyszał, jak kamyki na drodze toczą się pod nogami.

Dzieci biegały po zboczu i na pewno w Gardies, na dole, młynarz Maurin musiał wystawić straż przy workach ze zbożem do przemiału. Wilem wezwał Esperandieu. – Uprzedź mnie – rzekł – kiedy wsadzicie sarny na rożen. Giermek znikł i Wilem został sam. Dolatywał tylko szum rzeki i cykanie ostatnich pasikoników, a w podmuchach wiatru – tam wysoko, koło Revens – drżący głos dzwoneczka barana. Tu, gdzie stał między dwoma orzechami, czuł mocny zapach świeżych łupin: pomyślał, że nie będzie go przy zbiorze owoców, i serce mu się ścisnęło. Jeden z dwu grobowców, przed którymi ukląkł Wilem d’Encausse, należał do jego żony Aweliny de Cantobre, w imię Boga spalonej przez Francuzów Szymona de Montfort. Drugi, na zawsze połączony z pierwszym kamiennym łańcuchem, był jego grobem. „Mocny Panie Boże...” rozpoczął Wilem. Chciałby się pomodlić, lecz słowa mu umykały. „Dobry Boże, Królu nieba i ziemi...” Odwykł od modłów, odkąd opuścił zakon templariuszy. Jak wszystko szło wówczas łatwo. Reguła w swej mądrości przewidziała słabostki rycerzy i czyhające na nich pokusy: wszystko było skrzętnie ułożone tak, aby nie pozostawić żadnego miejsca na marzenie czy wątpliwość. A oto teraz Wilem zatraca się w sobie, niezdolny nawet powiedzieć Bogu, co mu leży na sercu. Zrobiłbym lepiej – myśli – gdybym przyłączył się do tamtych na dole przygotowujących wieczerzę. Wyobraża sobie Bertrama, jak z tragiczną miną ślepca wydaje rozkazy i ustawia ludzi, wydobywa z ciemnego loszku szynkę, słoninę, suchą kiełbasę owiniętą na tyce, otwiera skrzynię z solą, odmierza korzenie, macza palec w sosach, wolno gotujących się od rana, każe dorzucić cynamonu, szafranu, czarnego pieprzu. Bertram zawsze się boi, że mięso będzie za mocno przyprawione. Wilem objechał kawał świata, przepłynął morza i przebył góry; podczas całego swego życia oglądał blask złota, pałace, wspaniałe bitwy, niebieskie śniegi; słyszał inną mowę, nosił inną odzież, przestrzegał innych obyczajów, jadał u królów, na wschodzie próbował korzeni, których sama nazwa paliła mu podniebienie, ale tu był u siebie. Rzeczy tutaj są takie, jakie są, i basta. Stanowią jego cząstkę jak imię i twarz. Oto dlaczego może śledzić w myślach wędrówki tych i owych, każdego w koleinie własnego życia. Wie, że w tej chwili piekarz wydaje gorące bochny chleba; psy, kury i świnie wyszarpują sobie wzajem rybie wnętrzności rzucane im przez Viernę z podjazdu; przed stodołą Esperandieu wyrównuje stojaki, służące kładą na deskach białe prześcieradła i wygładzają je dłonią; dzieci zarzucają podwórze delikatnymi gałązkami i liśćmi, inne maczają w oliwie gałęzie bukszpanu, które zapali się o zmierzchu; pamięta też o Dusigroszu, który wszystkich nęka i wszędzie węszy z godną miną pasterskiego psa... Roquelongue... Wilem nigdy się nie roztkliwiał nad własnym dzieciństwem. O tej letniej porze, gdy ma się zakończyć jego życie, pozostały mu w pamięci tylko nieuchwytne obrazy niby plamy słońca na gładkim murze... Oto Esperandieu nauczył go głaskać pod brzuchem pstrągi śpiące w drżącej wodzie Dourbie, zanim je ściśnie za skrzela... Oto wodząc wzrokiem za palcem kleryka zdołał odczytać literka po literce własne imię... Pierwszy cwał, pierwszy oręż, grad pocałunków wśród śmiechu i wśród płaczu, tutaj nauczył się wojowania, łowów, modlitwy, miłości. Tutaj nawiedziła go bo jaźń wobec Boga i żądza sławy. Znikły z jego pamięci twarze, dnie, imiona; z biegiem czasu zatarły się dobre wspomnienia, a

także złe. Wilem ma teraz przeszło czterdzieści lat: ile dokładnie, sam nie wie, lat swych nie liczy. Dokąd więc uszedł cały ten czas? Kiedy się postarzeliśmy? „Miły Panie Boże...” Wilem modli się w pustce. „Maryjo, gwiazdo morza...” Słyszy, że ktoś idzie po usypisku. To dzieci, Audilenz i Tristan, przystają zatrzymane jego wzrokiem. – Panie dziadku – mówi Audilenz – Esperandieu nas przysyła, żeby wam powiedzieć, że sarny się pieką. – Idę – odpowiada Wilem. Zamierza powstać, lecz Audilenz pyta: – Czy możemy się także pomodlić? – Modlitwa nigdy nie jest daremna – odpowiada Wilem. Dzieci klękają przy nim. – Maryjo – rozpoczyna Wilem – gwiazdo morza, prowadź nas do portu zbawienia... Tyś władczynią czasu, nadzieją wieków, zamkniętym ogrodem, opieczętowanym źródłem, które zwraca życie zmarłym... Otocz nas swym miłosierdziem... Milknie. – Dziadku Wilemie – pyta Audilenz – Tristan i ja nauczyliśmy się litanii... Czy możemy ją odmówić? – Zgoda. Dzieci składają ręce i pochylają czoła. – Święta Maryjo – recytuje Audilenz – Święta Maryjo, Matko Boża, Święta Panno nad Pannami... – Módl się za nami! – odpowiada Tristan. – Matko godna miłości... – Módl się za nami! – Matko niepokalana, Pani przeczysta, Pani najcnotliwsza... – Módl się za nami! – Pani można, Pani łaskawa, Pani arcywierna, Pani wielce roztropna... – Módl się za nami! Wahające się początkowo głosy są teraz wyraźne i stanowcze. Nastaje pora długich cieni, Wilem jest wstrząśnięty widząc, jak bardzo Audilenz przypomina mu Awelinę: jego dama wcale nie była starsza, kiedy ją poznał i poślubił, takie samo dziecko z mchu, piasku i rudego miodu, wiewiórka, a zarazem sarenka z niewieścią już powagą. Wśród trzech córeczek swej córki wyróżnia Audilenz, pozostałe ledwo zauważa. Jest pewny, że Tristan, synek Aweliny i Jana des Douzes, również odnajduje swą matkę w Audilenz. Wątły, ze skrytą minką, z buzią otoczoną brązowymi kędziorami, okazuje jej przywiązanie kochanka niezłomne i na wieki. – Zwierciadło sprawiedliwości, stolico mądrości... – Módl się za nami! – Różo mistyczna... – Przyczyno naszej radości... – Módl się za nami! Wilem czuje, że coś go przenosi w dawne lata do małej kapliczki, gdzie klęcząc na lodowatych płytach spędził noc przed swym pasowaniem. Wówczas i on modlił się do Maryi z całą żarliwością. Jedyne i podniosłe czuwanie: nazajutrz ma być pasowany na rycerza, otrzyma miecz i ostrogi, przekroczy próg dzielący go od życia dojrzałego męża. W myślach do słów modlitwy dołącza się pieśń o bohaterstwie i świt wstaje wśród wrzawy pełnej chwały przygody.

Lecz tegoż akurat dnia życie postanowiło bez jego udziału. Podczas świątecznej zabawy pan Rajmund, jego ojciec, spadł z konia. Na łożu śmierci zażądał, aby Wilem, jego ostatni syn, zapewnił ciągłość rodu oraz przejął ślub ongiś przezeń złożony, iż czas jakiś przesłuży w Ziemi Świętej. Owe dwie przysięgi wytyczyły mu życie. Wilem natychmiast poślubił Awelinę de Cantobre, sąsiadkę z doliny, od dziecka przeznaczoną jednemu z rodu d’Encausse. We dwoje mieli zaledwie trzydzieści lat. Zagubiły się skostniałe z chłodu dzieci w tej nieskończenie długiej żałobnej zimie. Wilem zdał Awelinie pieczę nad zamkiem. Ze swym giermkiem Esperandieu wyjechał do Paryża. Radosne dni na placu budowy katedry Notre Dame, beztroska, przypadkowe rozrywki i spotkania – w Londynie zwyciężył nawet na turnieju Jana bez Ziemi, syna króla Anglii. Jednakże po dwu latach zabrakło mu płaskowyżu. Powrócił do Roquelongue, aby dowiedzieć się, że Awelina obdarzyła go synem, takoż Wilemem, nazywanym Wilemkiem. Dopiero wówczas on i Awelina spojrzeli na siebie innymi oczyma i niewątpliwie się pokochali: odtąd wiedzieli już, czego chcą, i chcieli przeżyć wspólnie życie. Jednak Wilem musiał dopełnić swej drugiej przysięgi: przesłużyć pewien czas w Ziemi Świętej. Aby szybciej powrócić, wyjechał nie zwlekając. W kwietniowy poranek opuścił zamek zostawiając żonę ponownie brzemienną. Kto mógł wówczas przewidzieć, że Wilem d’Encausse i Awelina de Cantobre rozstają się na zawsze? Kiedy Wilem przybił do wybrzeża Palestyny, Saladyn, sułtan niewiernych, zniszczył właśnie doszczętnie pod Tyberiadą wojska krzyżowców i wkroczył do Jerozolimy. Z chrześcijańskiego królestwa, założonego przez Godfryda de Bouillon, pozostało tylko kilka portów, pola trzciny cukrowej, włoskie faktorie i bagna z krokodylami. Zachód wnet ściągnął wszystkie swe siły: Fryderyk Barbarossa, Ryszard Lwie Serce i Filip August naszyli krzyże na swe płaszcze. Na próżno. Potyczki, oblężenia, szarże, spiski: królowie Francji i Anglii swarząc się niczym paziowie ugrzęźli w fosach pod Akrą. Jakoż żyć bez Jerozolimy? Jedynie milicja Świątyni Salomona (Templi Salomonis), templariusze, zda się zachowali dość siły i czystości, aby wypędzić pogan z Grobu Świętego. Wilem znalazł się wśród ochotników, którzy nie oglądając się na przeszłość, zaciągnęli się wówczas w szeregi zakonu. Podczas ceremonii przyjmowania do zakonu został zmuszony do splunięcia na krucyfiks i zaparcia się „człowieka na krzyżu”, nie wiedząc, czy chodzi o próbę posłuszeństwa, czy niegodną regułę wprowadzoną przez ówczesnego wielkiego mistrza, Gerarda de Rideforta, mającą na celu znieprawienie zakonu. Niebawem Wilem wykrył, że ów wielki mistrz w niewytłumaczalny sposób oszczędzony przez Saladyna po bitwie pod Tyberiadą przekupił swych elektorów. Wilem wysłany w przebraniu do Jerozolimy po zakonne archiwa pozostawione tam przed klęską, został pojmany, wtrącony do ciemnicy w Wieży Dawida, a w końcu sprzedany jako niewolnik muzułmańskiemu wielmoży z Judei. Próżne i ponure dnie. Czas zmarnowany, nikomu nieprzydatny, w kręgu pustego horyzontu na pustyni. Niewolnicy często drętwieją w niewoli: tak działo się i z Wilemem aż do wieczoru, kiedy, wśród pląsów dzieci o podmalowanych oczach, z powodu miłostki ze służącą odrąbano mu niczym złodziejowi lewą dłoń toporem na pniaku. Dopiero w upokorzeniu odzyskał pragnienie buntu i wolności: uciekł i wrócił do Akry. W czasie siedmiu lat jego niewoli nic się nie zmieniło, oprócz tego, że mieszkańcy królestwa przywykli żyć bez Jerozolimy. Ponownie został włączony do zakonu, gdzie nadal tliła się sprawa przyjęć: w istocie kuria rzymska, zazdrosna o wpływy rycerzy w białych płaszczach, za niewiedzą papieża, poleciła benedyktynowi, fra Pierluigiemu, zgromadzić zeznania świadczące o złych obyczajach. Wilem powiadomił nowego wielkiego mistrza, Gilberta Erail, o tym, co wiedział o Gerardzie de

Ridefort. Ale Gilbert Erail, miast raczej wyznać papieżowi, że wielki mistrz templariuszy został wybrany symoniackim sposobem, obarczył Wilema tajną misją: ma nadzorować Pierluigiego, nie dopuścić, by zaszkodził zakonowi. Tak oto Wilem wsiadł na okręt do Rzymu. Jakież nieszczęście! Gilbert Erail zmarł nie pozostawiwszy wzmianki o misji powierzonej Wilemowi: ów pragnąc unicestwić „spisek biskupów” uznał, że musi zabić Pierluigiego i zagarnąć zebrane już zeznania. Stawiony przed straszliwy trybunał zakonu templariuszy odmówił przemawiania we własnej obronie, został wypędzony z zakonu i ekskomunikowany. Jako niewolnik pogan był jeszcze Bożym stworzeniem, jako ekskomunikowany był przeklęty, przyrównany do stanu rozbójników, bydląt, trup za życia. Na dnie rozpaczy jedyną pociechę stanowiła myśl, że unicestwił sojusz zazdrośników: dokumenty odebrane mnichowi ukrył wewnątrz muru komandorii w Szampanii, w Coulommiers. I tak ponury i niemy, potępiony, obcy wszystkim, mógłby zakończyć swe życie pod posępnym niebem prowincji la Brie, gdyby papież nie przyobiecał rozgrzeszenia każdemu, kto włączy się w wojnę przeciw katarom z Tuluzy. Wilem wyruszył z zastępami z Szampanii i zmył swe przekleństwo w krwi katarów z Beziers. Przy końcu swej czterdziestodniowej służby [1] opuścił wojska baronów z Północy, będąc w porządku wobec Boga i własnego sumienia. Wolny od wszelkiej przysięgi, bez planów na przyszłość, wrócił do Roquelongue, lenna opuszczonego przed dwudziestu laty, jak to czynią starzejące się dziki powracające do ostępów, gdzie się urodziły. W drodze odnajdując zapach i barwy ojcowizny, pomyślał, jak mógł był żyć nie oddychając powietrzem płaskowyżu. Kiedy zaś na zakręcie drogi ujrzał sterczący na szczycie spiczasty zamek swego ojca i dziada, ani na chwilę nie zwątpił, że tu zakończy swe życie. Nie wątpił również, że oczekuje go Awelina, jego dama. Najpierw go powiadomiono, że po wyjeździe urodziła mu się córeczka, Alis, obecnie żona Bernarda de Saint Veran, a następnie powiadomiono, że syn, Wilemek, okrył się pod Konstantynopolem złotem i sławą. W końcu wyznano, że Awelina powtórnie wyszła za mąż za Jana des Douzes, później owdowiała i przyjęła wiarę katarów. Wtedy pojął, jak straszliwą cenę złożył w okupie za własną duszę: ten kraj rabowany i palony jest jego ojczyzną; ta spokojna i lodowata Doskonała, która rzuciła się na stos w Minerve, to Awelina, dziewuszka we wczesnej młodości zaślubiona, do której powrócił, aby ją wreszcie miłować. Oto i koniec. Życie takie jak rycerza d’Encausse nie snuje się niby wątek kancony. Wszystko się w nim łączy i stapia wedle nieprzeniknionego planu. Człowiek próżno szamoce się niczym ryba w sieci, zdany na własne siły nie daje sobie rady. Tym razem jednak Wilem zdecydował. Polecił Pan-Perdu wyrzeźbić na bliźniaczych grobowcach posągi Aweliny i własny. W pierwszym zamknął wykaz katarów z Minerve, na którym czerwienieje imię Aweliny, do drugiego wrzucił miecz jako znak, iż umiera dla świata. Potem zmusił proboszcza Massolsa, aby pobłogosławił grobowiec, na którym on i Awelina w swych kamiennych postaciach będą czekać końca świata i zmartwychwstania ciała. Massols uważał, że Awelina zmarła w stanie grzechu. Ale przecie on widział ją odzianą w czarną suknię własnej po sobie żałoby i wie, że była czysta. Jakież tkwiło w niej Zło? Jakie zło, skoro przestrzegała wszystkich Bożych przykazań i wyrzekła się doczesnego świata? Czy to grzech mówić, jak to czynili heretycy, że Bóg nie mógł pragnąć świata, na którym nawet sprawiedliwość jest niesprawiedliwa? Rozważając te sprawy nie pierwszy Wilem traci głowę. Dlatego poczęstowawszy dziś wieczerzą wszystkich biedaków z doliny, pójdzie do Composteli: zetrze na proch stopy i zanikną pytania na starym szlaku pokrzepienia, odpokutuje, co należy odpokutować, i zrozumie, jeśli Bóg pozwoli, co należy zrozumieć.

Jednakże teraz, klęcząc przed własnym grobem, Wilem po raz ostatni walczy ze sobą. Majaczy mu się niewyraźnie, że ktoś mu ukradł życie. Oto dlaczego usiłował bezskutecznie modlić się do Boga, Ojca wszechrzeczy istniejących pod słońcem, kiedy Audilenz i Tristan przyszli powiadomić go, że sarny już się pieką. – Wieżo z kości słoniowej – mówi dalej Audilenz. – Módl się za nami! Wilem tym razem dołącza swój głos do głosu Tristana. – Domie złoty... – Módl się za nami! – Arko przymierza... – Módl się za nami! – Bramo niebieska... – Módl się za nami! – Gwiazdo zaranna... – Módl się za nami! Noc ich ogarnia, noc nasączona zapachem ziół. Kamienie poczynają tchnąć odrobiną ciepła zaczerpniętego w ciągu dnia. Wieje błękitny aksamitny wietrzyk. Wilem czyni szeroki znak krzyża i ciężko wstaje. – Chodźcie – mówi – dziś mamy święto.

II. OSTATNIE ŚWIĘTO Wypili i najedli się, mało nie pękli. Kiedy nadszedł Wilem z Tristanem i Audilenz, wszystko czekało gotowe – obrusy, kwiaty, płonące pochodnie, wszystko prócz serc: w gardle dławiły jeszcze popołudniowe łzy. Zasiadł przy głównym stole, po swej prawej stronie usadowił córkę Alis. Na lewą zaprosił starego obraźnika, Pan-Perdu; ów onieśmielony, że zasiada na honorowym miejscu, nie śmiał położyć na białym prześcieradle dłoni zniekształconych od swych rzeźbiarskich narzędzi. Pozostali czekali w milczeniu. Ża nimi stali Wierzący [2], przed którymi Awelina otwarła zamkową furtę: z dziesięciu rzemieślników schludnych i zazwyczaj wesołych, którzy tkali, toczyli garnki, barwili tkaniny, przygotowując się do stanu Doskonałych. Wilem przyzwyczaił się do ich ledwo zauważalnej obecności – prosił tylko, żeby go nie nawracali na „nową religię” – jak zwali swą wiarę – i zaprosił na biesiadę. Krótkie światło pochodni rzucało cienie na poważne i skupione twarze. – Przyjaciele – rzekł Wilem – rano odejdę. Z Conques powędruję wielkim pielgrzymim szlakiem. Z pomocą świętej Foy i świętego Jakuba dojdę do Composteli... Powrócę, jeśli Bóg da... Jeśli nie... Jeśli nie, nie omieszkajcie powiedzieć tym, co tu zajdą, że odszedłem ubogi... Niech się pomodlą za Damę i za mnie... Dał znak, żeby wniesiono dzika i dzieże z zawiesistymi sosami. Kolejno każdy stawał przed nim i otrzymywał kawał czarnego mięsa na grubej pajdzie chleba. Na widok dymiących sosów nasączających gorący jeszcze miąższ ślina napływała do ust, zanim się zdążyło zasiąść do stołu. Ledwo biesiadnicy usadowili się, już pochłaniali potężne kęsy, zapijając je nie mniej potężnymi łykami wina. Po spożyciu dzika toczyły się głośne rozmowy. Przy sarnach jedli już powoli wzajem sobie docinając. Przy pstrągach rozlegał się śmiech. Przy pasztetach trącali łokciem w bok sąsiada i rzucali wyzwania: „Kto jednym tchem wypije kubek? albo kto zamknie usta na całym jajku?” Tyleż czasu trwało napełnianie garnków, ile ich opróżnianie. Przez resztę roku tak wiele brakowało, że na pewno dziś wieczorem można było jeść nie będąc głodnym i pić nie czując pragnienia. Alis niczym się nie różniła od innych. Zadziwiła Wilema. Na pierwszy rzut oka miał ją za ograniczoną i chciwą, jedną z tych ambicjuszek z głębi doliny, żółtą z zazdrości na myśl o pańskich dworach w Anduze czy Ro dez. I to prawda, że czuła się rozdrażniona, iż będzie jadła posiłek z biedakami, że pozostała tylko ze względu na obowiązek wobec ojca: nie było tu nikogo, aby go poniżyć czy uwieść. Lecz teraz rozgrzała się i zapomniała o strojeniu min. Po raz pierwszy ojciec i córka rozmawiali ze sobą i wzajem dziwili. W ciągu całego dzieciństwa tak wychwalano przed Alis jej ojca, rycerza wojującego razem z Ryszardem Lwie Serce pod Jerozolimą, że w końcu jęła marzyć o jednym z tych płomiennych panów z sokołami, strojnych w jedwabie i pierścienie, otoczonych niewolnikami z Nubii, uświetniających płaskowyż igrami i opowieścią o bohaterskich czynach. Tymczasem zobaczyła, że przybył milczący bezręki i rozgościł się w zamku tak, jakby obuwał stare trzewiki. Taki oto człowiek przez pokorę jadł z jednej miski z Pan-Perdu... Alis nie myliła się. Wilem mocno trącił wonią przygody, lecz miała mu za złe, że się nią nie chełpi. Przypomniała sobie bowiem o niewiarygodnych przechwałkach swego biednego męża, gdy pachołcy z Saint – Veran wlekli na końcu jego oszczepu zamordowanego dzika... – A wasz brat – pytał Wilem – czy myślicie, że wróci? – Nie myśleliśmy, że wy nawet wrócicie. Każdemu pisane własne życie. Jaki on jest?

Wilemek zapowiadał się na najmężniejszego rycerza w Rouergue. Uśmiechała się po trosze wyzywająco. – Powiadają, że jest do was podobny. – Dlaczego mówią, że jest do mnie podobny? – Może będzie taki jak wy teraz. Nie znałam was, gdy mieliście jego lata. Tak igrała, jakby szukając granicy, na której ją zatrzyma. Osobliwie ją pociągał ów mężczyzna stwardniały w ciężkich przeżyciach. Z roziskrzonym okiem i lśniącymi ustami wyraźnie uwodziła pana Wilema, własnego ojca. – Panie dziadku – Audilenz i Tristan zapytali go – czy to prawda, że Compostela leży na końcu świata? – Tak, ludzie tam się modlą do świętego Jakuba, ale także i do Matki Bożej z krańców Ziemi... To ostatni skrawek lądu przed morzem bez granic... Co dzień tam gaśnie słońce. Para dzieci spojrzała po sobie. – Panie, chcielibyśmy z wami pójść na koniec świata. Była to piękna noc, noc miła i tkliwa, jakby stworzona ku temu, aby zapomnieć o nędzy, zatopić w winie gorzki smak codzienności, kiedy to możni baronowie z Północy pustoszyli Okcytanię – gdzie się zatrzymają? Dzieci biegały między stołami, bawiły się, chodząc na szczudłach po stopniach podjazdu. Już tylko Dusigrosz zajadał wszystko, co wnoszono, lecz czynił to przez chciwość. Czego się dziś wieczorem nie zje, jutro Bertram zaniesie biednym w Nant i osobiście rozda przy Bramie Matki Bożej. Rządca tyle serca wkładał we wszystko, co robił, że wreszcie uwziął się na Dusigrosza: – Jesteś jak te obżarte psy, co warują przy ścierwie, żeby ptaki go nie dziobały! Wszystko w porządku, każdy postępował zgodnie ze swym zwyczajem i charakterem. – Panie dziadku – zapytała mała Fais – panie dziadku Wilemie, czy wiecie, co rzuca się białe, a spada żółte? Za nią inne dzieci, ściśnięte niczym postacie na kapitelu, gotowe były parsknąć śmiechem, Wilem udał, że usiłuje zgadnąć. Mała nie wytrzymała: – Jajko – rzuciła z triumfem. Wilem udał zdziwienie, śmiał się, dzieci także się śmiały i uciekły jak świergocące stadko, po czym stanęły nieco dalej. – Sami widzicie, panie ojcze – powiedziała wówczas Alis – śmiejecie się... Nie czas w waszym wieku na ponure miny i wycofanie się z życia... Złóżcie ofiarę mnichom w Nant, niech modlą się zamiast was, to ich obowiązek... Wilem patrzył na nią w milczeniu. – Dobrze wiecie – ciągnęła – że stać was jeszcze, żeby jeździć konno przez całe dziesięć lat, a wy chcecie iść pieszo... Odrzucacie miecz templariuszy, żeby wziąć kij włóczęgi... Nie mówiąc, że mężczyzna potrzebuje kobiet, a oto wy jesteście samotni niczym stare odyńce w Martoulet... Wilem patrzył nadal na tę niewiastę, która z roziskrzonym wzrokiem mówiła o życiu. – Nie wiem, co mam odpowiedzieć – odparł – chyba to, że jestem w porządku wobec wszystkich i pozostało mi dojść do ładu ze samym sobą. Zmieszany podawał jej wino. Zmieszana piła za zdrowie ich obojga. Między nimi snuło się coś rozkosznego, a zarazem groźnego. Kawał księżyca ozłacał białe obłoczki płynące ku morzu. Podano już ciasta. Nagle przy końcu wielkiego stołu wybuchła wrzawa. Zobaczyli Caoursona, jak wstaje i zataczając się zmierza do stosu polan, skąd bierze wielką siekierę do ścinania dębów. On,

co na czczo drży niczym topola na wietrze, teraz ugina lędźwie, odchyla do tyłu głowę, ciężką rękojeść kładzie na wysokości ust i podbródka. Dopasowuje i czeka, aż nastanie równowaga, całkowita zgodność między tym ciężkim żelazem a jego ciałem. Jeśli siekiera mu się wymknie, Bóg wie, czyją czaszkę rozpłata. Po czym, patrząc w niebo, odchyliwszy do tyłu ramiona z rozchylonymi szeroko rękoma, sunie na ugiętych nogach do ustawionej tu ławy, przystaje, zanim na nią wstąpi. Każdy rozumie, że się założył, iż wejdzie. Ani słowa, ani szmeru. Niewiasty trzymają z dala dzieci. Alis kładzie na ramieniu ojca rękę gorącą niczym żar. Caourson nieznacznie kręcąc szyją obłaskawia groźny zespół drewna i żelaza, opanowuje i trzyma w swej władzy. Ostrożnie podnosi nogę, stawia ją na końcu ławy i nagle wchodzi – żelazo rzuca paskudny, czarny błysk. Caourson idzie teraz bez wahania wzdłuż ławy, przechodzi aż do końca i zrzuca siekierę, która padając rozrąbuje stół. Krzyki, oklaski. Caourson zataczając się wraca na swoje miejsce. Alis odejmuje rękę, lecz na ramieniu Wilema pozostaje palące piętno. Wina, jeszcze wina, Esperandieu zaprasza przyśpiewką: Cal bieure lou bi pur lou moti O miechjour sous ayo Et lou ser Couno lo Boun Dieus l’o fach! Rano pijemy wino czyste W południe bez wody A wieczorem Jak dał je Bóg! Biesiadnicy śpiewali ochoczo, póki nie ochrypli. Wokół stołów kładły się ociężałe psy, dzieci zasypiały. Alis była całkiem przemieniona. Nareszcie bez żadnego wyrachowania poddała się urokowi tej pożegnalnej nocy. – Nie ma nic – mówiła – co by bardziej zachęcało do życia niż samo życie. – Tak – odparł Wilem – śmierć. Wstał od stołu ociężały od jadła i pożądania, mocny i szczęśliwy pełną piersią wciągnął nocne powietrze. Jutro, zanim wyruszy w drogę, poleci, żeby Esperandieu puścił mu krew. Nieco się oddalił. Wychodząc zza osłony murów poczuł wiatr i zadrżał. Minął bramę. Niejasno odczuwał, że ucieka, lecz nie wiedział, czy od Alis, czy od siebie. Zataczając się od czasu do czasu z jednej na drugą stronę bielejącej drogi, szedł ku Gardies. Noc była jasna z głębokimi bruzdami cienia. Wiatr szperał w niskopiennym lesie i zwałach głazów, dobywając zapach tymianku, rozgrzanych kamieni i owiec, zapach kraju. Wilem doszedł do bliźniaczych grobów, prawie niewidocznych pod gęstą osłoną orzechów. – Oto – wyrzekł – oto więc dokąd przyszedłem. Po omacku poszukał palcami twarzy żony na posągu, lecz wyczuł tylko chropawy wapień. – Panie Boże – zapytał głośno – czego ode mnie oczekujesz? Odpowiedział mu jedynie połączony śpiew rzeki i wiatru w wysokich topolach. Lecz Wilem miał ochotę mówić. Ciągnął: – Wydobyłeś mnie z nicości, chociaż o to nie prosiłem... Wypełniłeś moje życie ciężkimi próbami, a teraz mnie zostawiasz niczym zająca w sidłach... Nie rozumiem powodu tego wszystkiego... Tyś wszechpotężnym i wszechsprawiedliwym władcą, a ja jestem twoim więźniem,

jakiego więc wreszcie ode mnie żądasz okupu? Żebym odbył pielgrzymkę do Composteli? Odbędę pielgrzymkę do Composteli. A potem? Zetrę na drodze moje grzechy na proch. A potem? Wiesz dobrze, że dama Awelina, czy wyznawała wiarę katarów, czy nie, nie szydziła z Twojego syna ani z cierniowej korony, ani z gąbki z octem, ani ze śmierci na krzyżu... Na wiosnę ją jeszcze widziałem, Panie Boże, i mogę przysiąc, że była czysta... Ja wiem o tym na pewno, dusza widniała w jej oczach... Wierzyła, że tą drogą szybciej dojdzie do Twojego królestwa... Czyż byłoby lepiej, gdyby wiodła rozpustne życie jak tylu Twoich mnichów i biskupów? Pomyliła się? Ależ zgrzeszył także Adam, Twój pierwszy twór... Także Salomon o Tobie zapomniał... A także święty Piotr, który w ciągu jednej nocy zaparł się Twojego Syna aż trzy razy! Kim chcesz, żebyśmy byli, żeby lepiej postępować? Panie Boże, zlituj się nad damą Aweliną... Jakaś gałka stanęła mu w gardle po części ze szlochu, po części z gniewu. Gniew przeważył. – Na pewno nic by się nie przydarzyło, gdybym nie opuścił zamku, żeby Ci służyć... Rzucasz nas w zamęt i zaraz nam ten zamęt wypominasz! ...Stwarzasz nas takimi, jakimi jesteśmy, i wnet nas oskarżasz, że nie jesteśmy inni, Ty, Ojciec wszechmocny, wodzisz nas na pokuszenie i osądzasz miarą naszej słabości... Ach, o ileż byłbyś sprawiedliwszy, gdybyś nas osądzał miarą naszych nadziei!... To one świadczą o tym, co jesteśmy warci... To życie tu na dole jest ułudą, piosenką trubadurów, kłamstwem... A może śmierć jest kłamstwem... O Boże, jakże Cię nienawidzę, że milczysz i opuszczasz w tej biedzie! Zmroził go bezrozumny strach. Usiłował się wycofać. – Jeżeli nie dotrzymam mojej obietnicy, że rano wyruszę, niech już nie znajdę ucieczki na tym świecie, niech już nie zobaczę blasku słońca, niech aniołowie mnie opuszczą... Niech skonam... Śmierć, Wilem nieraz zaglądał jej w oczy, walcząc z mamelukami Błękitnego Wilka czy z łucznikami Saladyna. Koń, miecz, tarcza, chorągiew: w chrzęście szarży, gdy miał na ramieniu szkarłatny krzyż templariuszy, śmierć wymagała najmniej odwagi. Ale podczas tej upalnej, letniej nocy był sam, tkwili w nim jego wrogowie. Podniecał się słowami, żeby nie uciec. Prawdę mówiła Alis, że jego uda i lędźwie stać na dobry dziesiątek lat konnej jazdy, a może i na dwadzieścia. To prawda, że pożądał tej niewiasty, własnej córki. Zaprawione goździkami wino, a może wzburzenie napędziło mu łzy do oczu. – I nie będzie już dnia – mówił – ani wieczoru, ani poranka... I ziemia opustoszeje z ludzi, i gwiazdy pogasną... Trzeba będzie stanąć przed trybunałem osądzającym dusze... Panie Boże, jakiż Twój sąd jest straszliwy... Rycerz d’Encausse padł na kolana i zapłakał. Kiedy już noc ochłodła, wrócił do zamku. Była już pora, księżyc lada chwila zniknie za Saint- Sauveur. Czatownik oparty o wał chrapał, trzymając jeszcze w ręku pusty kubek. Na podwórzu w świetle ostatniej dymiącej pochodni Wilem zobaczył opuszczone stoły, obrusy poplamione sosem, zwiędłe liście. W sali, gdzie płonęła lampka, spojrzał na ciała leżące bezładnie, jakby martwe, pogrążone w pijackim śnie, razem mężczyźni, kobiety i psy wśród wiązek zeschłego żarnowca. Podszedł do swego łoża. Alis tam spała w gronie dzieci, usta półotwarte, rękę położyła na brzuchu. Znalazł sobie miejsce koło komina i wyciągnął się, ledwo poczuł woń żarnowca, a już zapadł w studnię bez dna. Naonczas Bóg go zawezwał. Nie mogła zajść omyłka, był to dzień Sądu Ostatecznego. Chrystus w glorii błogosławił prawą ręką, wokół aniołowie dęli w trąbki. Na cmentarzach i pod płytami kościołów otwierały się groby, zmarli w całunach gotowali się do stawiennictwa przed trybunałem, by zważono ich dusze. Wilem

rozpoznał na prawo od Pana jego matkę, Maryję. Grzesznicy kolejno stawali przed wagą. Archanioł Michał kładł na jedną szalę miłosierne uczynki, odwagę i cierpliwość osądzanego. A na drugą dla przeciwwagi szatan rzucał zbrodnie i grzechy. Który z nich obciąży swą szalę bardziej i prędzej. Jeśli przeważy Dobro, nowy wybraniec przyłączy się do orszaku szczęśliwców, których Abraham wita pod złocistym sklepieniem niebiańskiej Jerozolimy. Jeśli zaś – Zło, odtrącony, wygnany mścicielskim palcem lewej ręki Chrystusa, przyłączy się w głębi piekła do niezliczonych potępieńców wydanych na wszelkie męki. Nagle przyszła kolej na Wilema. Święty Michał kładł na swą szalę wszystkie lata spędzone w Ziemi Świętej, posty, modlitwy i nabożeństwa w zakonie, a szatan wnet przywrócił równowagę zaparciem się przez Wilema „człowieka na krzyżu” w dniu przyjmowania do zakonu. „Ależ – krzyknął Wilem – uczyniłem to ustami, a nie sercem”. Nikt go nie usłyszał. Święty Michał już szukał wokół siebie dobrych uczynków. W tymże czasie szatan gromadził grzechy. „Patrz – mówił – to za katarów, których gościłeś w swoim zamku, to za twoje bezeceństwa w święto szaleńców w kościele Notre-Dame, to za zabicie Pierluigiego, to za pożądanie własnej córki, to za twoją pychę, to za...” Szatan miał ludzką postać, ale był ohydny, miał mroczne oczy, grube wargi, kozią bródkę. Wilem czuł, że jest już zgubiony. Świętemu Michałowi pozostała tylko krucjata w Beziers. Rzucił ją na szalę. Strzałka znowu stanęła pionowo, później w niewytłumaczalny sposób przechyliła się ku Złu. Wilem dostrzegł fortel szatana, lecz jedynie on go zauważył: po kryjomu diabeł naciskał stopą swoją szalę, żeby przeważyła. Wilem chciał uprzedzić świętego Michała, lecz już poczuł, że się ześlizguje w potworną paszczę Piekła. Oglądnął się: Chrystus wpędzał go palcem w wiekuisty mrok. Z całych sił Wilem wrzasnął. Krzyk jego przygłuszył głos gromu ostatecznego przerażenia. Otwarł oczy i rozpoznał w świetle brzasku zamkową salę. – Un houome que peto rete et que pisso conde se po urto bien – człowiek, który głośno pierdzi i jasno sika, czuje się dobrze – mówił sentencjonalny głos. Głos ten należał do Esperandieu, ów przegamiał pogrzebaczem żar w kominie, zaś Bertram dorzucał słoninę do porannej zupy. Wilem był spocony, serce miał spopielałe, w ustach czuł gorycz. Esperandieu, który tyle razy podawał swemu rycerzowi kolczugę i hełm, wydobył teraz ze skrzyni zgrzebną suknię i grube chodaki przed kilku tygodniami zakupione, kiedy o wszystkim postanowił. Skończył się czas ostróg, mieczy, tarcz – teraz sakwa, kij, bukłak do wina. Wilem ubierając się rozglądał się po sali. Nic tu się nie zmieniło od lat: ani liście wymalowane na pobielonej wapnem ścianie, ani stara ojcowa tarcza ze skóry, poplamiona wilgocią, wisząca między oszczepem a trąbką łowiecką. Ponieważ Wilem przestał się już uważać za pana Roquelongue, nie pozostawił testamentu: zależnie od tego, czy Wilemek wróci, czy nie wróci, baron de Roquefeuil w stosownym czasie zrobi z zamkiem, co zechce. Wziął ze skrzyni kilka monet, wartych dobre dwa czy trzy liwry w denarach z Albi czy Puy, wcisnął je razem z krzesiwem do sakwy przy pasku na gaciach, aby mieć czym opłacić przewoźników i na jałmużnę. Później zostawił skrzynie otwarte, Bertram rozda pozostałe rzeczy. Alis nie było już w łóżku. Na pewno wspięła się do górnej izby, żeby się przebrać albo przystroić. Zjadł trochę zupy i bez żadnych ceremonii opuścił salę, zszedł przez ganek, a tymczasem Bertram budził kopniakami ostatnich śpiochów. Wilem szedł i nie oglądał się, czuł niewyraźnie za plecami obecność towarzyszących mu domowników. Skręcił ku Mazel. W Saint-Pierre wszedł do kościółka, gdzie spędził noc przed

pasowaniem, i pomodlił się nad grobem rodziców. Później przed progiem plebanii wezwał proboszcza Massolsa, złożył mu ofiarę i poprosił o błogosławieństwo. Kiedy pożegnał proboszcza i zszedł w stronę brodu Carbonies, już go otoczyli towarzyszący mu ludzie. Usiadł pod topolami, aby zdjąć chodaki. Otaczali go, ściskali, całując kraj jego sukni, jakby samo wyruszenie w drogę już go uświęciło. – Módlcie się za nas! – błagali. – Módlcie się za nas do świętej Foy i do świętego Jakuba Starszego! Powoli się od nich wyswobodził. – Teraz – rzekł – muszę już iść. Powtórzył Esperandieu i Bertramowi, aby pilnowali zamku, dopóki nie wróci Wilemek. Później podszedł do Audilenz stojącej na uboczu: – Powiedz swojej matce, że co dzień wschodzą dwa słońca, jedno dla serca, drugie dla oczu... Niech o tym nie zapomina... A ty pamiętaj o damie Awelinie, taka jesteś do niej podobna... I dodał jeszcze: – Któregoś dnia i ty pójdziesz na koniec świata! Audilenz wreszcie się uśmiechnęła. Po raz ostatni Wilem spojrzał na grupę swych bliskich. Potem wszedł do jasnej wody w Dourbie. Zobaczyli, że wychodzi na drugi brzeg. Ociera suknią nogi, obuwa grube chodaki, umocowuje sakwę i oddala się ku La Roque. Ani razu się nie oglądnął.

III. SMUTNA PIOSENKA Bertram i Esperandieu nie chcieli wracać z resztą domowników do Roquelongue, zwlekali pod pozorem, że muszą zobaczyć, jak się posuwa wyrąb lasu w Rans Grosses. Bez słowa szli ścieżką, Bertram przodem, Esperandieu z tyłu. Aż do ostatniej chwili wierzyli, że Wilem wróci. Ale teraz się stało... Nie mieli zbytniej chęci wracać do zamku. Wyobrażali sobie, jaka zapanowała w nim pustka i cisza. Awelina już nie powróci, a Wilem – kiedy? Dochodząc do Mazel Bertram, nie oglądając się, powiedział: – Trzeba będzie odnowić zapasy na zimę. – Rzekłoby się, że żałujesz! – Nie powiedziałem, że żałuję. Mówię, że trzeba odnowić zapasy. Esperandieu milczał. – Soli, korzeni, świec – wyliczał Bertram – trzeba będzie sprzedać mąkę w Millau... Niewiele pozostało w zamku po uroczystości, a Wilem zabrał ostatnie grosze. Bertram obliczał w myślach, na czym można by zaoszczędzić: – Na szczęście – rzekł – nie zabraknie świniny... Esperandieu wciąż milczał, aż Bertram oglądnął się, żeby zobaczyć, czy ów za nim idzie. – A zimą całe mięso się przechowa... Esperandieu odpowiedział na koniec: – Ciągle te twoje świnie! A owca to co? Przecież daje ci mleko, ser, wełnę i nawet skórę.. Była to ich stara zabawa, dialog ciągły, melodyjka bezużyteczna jak piosenka wiatru w chaszczach. – Co do mleka, zgoda – odpowiedział Bertram – Ale świnia daje szybciej i więcej mięsa... W świni wszystko jest dobre: głowizna i nóżki, słonina, żeberka... – Tak, ale i ciebie to kosztuje! Żeby ją utuczyć, dajesz jej wykę i kasztany... W dodatku kasztany trzeba jej obrać ! Owca ci podziękuje mając trawę na płaskowyżu i wodę z Dourbie... Rozmawiali pochyliwszy głowy, jedynie rozwierali zęby, żeby słowa padały na ścieżkę. Drugi zgarnie, co zdoła. – Nie mówię już o tym – podjął Esperandieu – że kiedy zostawisz maciory przy zbiorze żołędzi, niektóre wracają pełne prosiąt całkiem pasiastych... A te się rodzą na pół dzikie... Akurat się nadają, żeby ci dziurawić ściany... Bertram nie odciął się. Zadyszał się idąc pod górę. Czuł się stary. W gruncie rzeczy kpił tak z owcy, jak i świni. Dopiero dochodząc do zamku nie mógł powstrzymać słów: – O tej porze powinienem być przy młynie Corp.

IV. ŚWIĘTA FOY, MÓDL SIĘ ZA NAMI Piesza wędrówka to dla rycerza prawdziwa przygoda. W życiu Wilema podróży nie brakowało i między dniem wczorajszym a jutrem niejeden za nim legł horyzont – lecz zawsze jechał konno, czuł w nogach miłe, mocne ciepło wierzchowca, wdychał zapach potu i skóry, słyszał szczęk, tarcie, chrzęst rzędu, tam zaś giermek, wierny cień, echo i odblask, prawdziwy sobowtór. I tak mijały dnie. Co go obchodziły deszcz, kurz, słońce, zmęczenie: dnie mijały. Ale pieszo! Ile trzeba czasu, żeby dojść do tego kasztana, do zakrętu, do tego szałasu! A tam w górze wioska, drżąca w rozgrzanym powietrzu, czy jeszcze dzisiaj tam dotrze? Idąc pieszo Wilem zatracał wygląd i nawyki rycerza. Przestał panować nad krajobrazem. Nie znał swej nowej miary, czuł się powolny i niezręczny niczym chrabąszcz. Był kimś obcym we własnej okolicy, malutkim wśród zwałów skał i gęstwiny drzew. Wszystkiego musiał uczyć się na nowo. Pierwszego ranka chciał przejść za wiele. Jednym cięgiem przeszedł brzegiem Dourbie aż do Millau i nie zachodząc okrążył miasto. Nieco później przystanął, żeby się posilić. Zdjął chodaki: stopy miał we krwi. Tego dnia dalej już nie poszedł, bał się, żeby rany się nie zanieczyściły. Dotarł do chatki na rozdrożu, gdzie jakiś człowiek nauczył go rozpoznawać dziurawiec o wielkich liściach, którymi okrył sobie pięty i wierzch stóp tam, gdzie skóra od chodaków przetarła mu ciało. Mężczyzna, bezrobotny pastuch, któremu towarzyszył czarny pies, pokazał mu jeszcze, jak ukoić ból przykładając liście babki rosnącej kępkami w szparach kamiennego muru. Przez cały czas swej niewoli w gródku Świętego Abrahama Wilem chadzał boso, lecz zawsze po miałkiej ziemi bustanu – ogrodu, albo po gładkich płytach wioskowego podwórza. O wiele mniej wówczas cierpiał niż wtedy, kiedy musiał w zakonie znów się przyzwyczajać do twardych, żelaznych, rycerskich nogawic. Boso również spędził czas swej ekskomuniki w Coulommiers, ale zimę źle tam znosił: stopy okaleczone, popękane, piekące od śniegu albo pocięte w zamarzniętych kałużach. Pamiętając o tym, nie decydował się zdjąć trzewików; zwłaszcza że krzemienie, ciernie i węże były zmorą źle obutych pątników. W końcu przyzwyczaił się do chodaków. Podzielił się chlebem z pastuchem i odrętwiały ze zmęczenia wyciągnął się na wątpliwej czystości posłaniu. Zasnął, nim nawet noc zapadła, gdy tymczasem jego towarzysz rozpamiętywał nadal historię wilków w stadzie. Kiedy poranny chłód obudził Wilema, pastucha już nie było. Tegoż dnia, drugiego swej wędrówki, Wilem szedł, jak się dało; raz boso, to znów z jedną stopą obutą. Nie odczuwał żadnego wstydu, że on, rycerz, tak sobie radzi z bólem: wszystko było dobre, jeśli mu pozwalało posuwać się obraną drogą. Wędrując wcale się nie nudził. Zaprzątała mu głowę myśl, jak iść, przy tym każdy krok sprawiał mu piekący ból. Cisza i samotność mniej mu ciążyły niż powolny marsz. Po południu skręcił przed Severac na zachód drogą biegnącą wzdłuż rzeki Aveyron. Mimo chęci, aby się napić wina i wzmocnić swe siły, nie zaszedł ani do wioski, ani do zamku. Nim przywyknie do swego nowego stanu, wolałby unikać rojnego i płochego tłumu. W środku polany górującej nad drogą i rzeką ujrzał zagrodę węglarza i tam się rozgościł. Bez pośpiechu spożył resztkę chleba i opatrzył skaleczenia. Odczuwał do swych stóp tkliwość piastunki. Zaiste to, co mu się przydarzyło, było osobliwe: został poniżony, był niczym na drodze, gdzie poszturchiwali go jeźdźcy nawet go nie dostrzegając, był zmęczony, otumaniony słońcem, brudny od potu i kurzu, wygłodzony, obolały – a jednak zbierając na kupę trochę siana, aby się w nim zagrzebać, czuł się raczej rozradowany. Zamknął zagrodę, spojrzał na pierwsze wschodzące gwiazdy i usnął jak dziecko.

Nazajutrz było mu ciężko, a jeszcze bardziej w dniu następnym. Pogłębiły się rany na stopach. Spotykani ludzie żałowali go i dawali mu sprzeczne rady. W Laissac wszedł do przedsionka kościoła, aby otrzymać posiłek wydawany ubogim i pątnikom: grochówkę, chleb i wino. Obsługujący kleryk życzył mu dobrej pokuty i doradził, żeby idąc do Conques poszedł brzegiem Dourdou na Bozouls i Villecomtal, tym sposobem uniknie zbytecznej wspinaczki i schodzenia w dół. Tego wieczoru zasnął u stóp zamku Mouret razem z podróżnymi przybyłymi po zamknięciu bram. Niektórzy z nich pytali go, dokąd się udaje, skąd idzie, żaden nie usiłował dowiedzieć się, kim jest ani dlaczego wędruje. Doskonale się z tym pogodził, że jest nikim, zanim błogosławieństwo uczyni go pielgrzymem świętego Jakuba. Nieco za młynem w Montignac wspiął się na prawo bardzo stromą ścieżką, która powinna go była zaprowadzić do Conques. Ale na górze dowiedział się od chłopa, że za wcześnie spodziewał się przybycia do celu: był dopiero w Boucarel. Conques leżało po drugiej stronie urwistego zbocza widniejącej przed nim przełęczy. Będzie musiał zejść, a następnie znów wspiąć się, aby znaleźć się na właściwej drodze. Chociaż to zyskał, że ujrzał wznoszący się w oprawie skał wspaniały kościół Świętej Foy, całą swą wysokością górujący nad domkami przycupniętymi w cieniu wież i przypór o barwie ochry i różu. W dół od cmentarza zachodzące słońce zstępowało z tarasu na taras między niebieskimi plamami wielkich orzechów. Nieco niżej wieśniacy kosili potraw dla bydła. Wilem nieruchomy, raz wreszcie bez zniecierpliwienia, nasiąkał tym spokojem przenikniętym światłem. Pomyślał, że powinien się pomodlić, ale nie mógł. Dźwięk dzwonów zachęcił go do drogi: bał się, by noc go nie zaskoczyła. Przybył do Conques wielkim szlakiem do Świętego Jakuba w chwili, gdy pojawiła się tam grupa pątników w jednakowych sukniach, w jednakowych kapeluszach, obwieszonych takimi samymi muszelkami – jakobini. Po dźwięku ich mowy – zasłyszanej ongiś w Akrze, gdzie służyło wielu germańskich rycerzy – Wilem rozpoznał Niemców. Muszelki, którymi byli przystrojeni, wskazywały, że są w drodze powrotnej. Z ciekawością zauważył, że są obuci w takie jak i on chodaki, jedynie zmiękczone od użycia. Pątnikom towarzyszyła zgraja żebraków, bosonogich włóczęgów w łachmanach, zawsze czekających, aż ktoś im rzuci kawał chleba, miedziaka czy opowie dykteryjkę. Wilem się do nich przyłączył. Pielgrzymi przystanęli, skoro zobaczyli górujący nad wioską olbrzymi masyw opactwa. Przyklękli i zaintonowali chropawy, powolny psalm, zaś na ich spotkanie kroczył orszak mnichów niosących chorągwie i kadzielnice. Wylewne powitania, uściski: witano tych Niemców, jakby każdy z nich był Chrystusem we własnej osobie. Pojawił się znikąd tłum i już się gromadził. W dolince, przed chwilą miękko i sennie otulonej ciszą i światłem, roili się teraz gapie, dzieci, poczciwi ludzie dotykający sukni pątników, handlarze pamiątek i różne pędziwiatry. Wszyscy udali się pod przewodnictwem zakonników do kościoła. Zanim przybyli na dziedziniec, przystanęli na placyku, gdzie jakiś człowiek, usadowiony jakby na podium, wołał do kroczących: – Wy wszyscy, posłuchajcie! Wiedzcie, kim jest święta Foy! Słuchajcie! Przystanęli za mnichami, zbliżyli się, skupili. Człowiek wzbudzał zaufanie, był przyodziany w białą suknię, miał wyraźnie uczciwą minę, u nóg jego leżał pies. Kiedy tłum zamilkł, jął opowiadać, jak pewien wielmoża wyłupił mu dwoje oczu za przestępstwo, którego nie popełnił. Krwawe łzy, mrok, żałoba. Mówił, że modlił się do wszystkich znanych mu świętych, do wszystkich mu zaleconych, i do Matki Boskiej od strapionych. Nic, nikt mu nie zwrócił wzroku. Wtedy nieprzezwyciężona siła kazała mu opuścić kraj. Wiódł go pies. Żyjąc z jałmużny, odwiedzał wszystkie święte miejsca, wielbił wszystkie relikwie i tak doszedł aż do Conques, gdzie błagał świętą Foy, małą męczenniczkę. Modlił się przez trzy dni i trzy noce. Na czwarty dzień rano...

Po każdym zdaniu człowiek czekał, aż tłumacz przełoży jego słowa niemieckim pielgrzymom. Głos jego niósł się daleko i nie potrzebował go nasilać. Milczący, przejęty tłum czekał: wszyscy mogli stwierdzić, że ten człowiek z wyłupionymi oczami, że ten ślepiec widzi jak każdy. – Na czwarty dzień rano – ciągnął – uczułem wielki wstrząs w czaszce, tu, za czołem... I nagle z głębi oczodołów wyrosła mi para oczu całkiem nowych... Zastąpiły mi owe niesprawiedliwie wyłupione... Tłum wykrzykiwał: „ach! ”, jęczał: „oj”, ludzie padali na kolana. Człowiek dwoma wskazującymi palcami naciągał skórę na policzkach, aby każdy stwierdził, że tu, niewątpliwie, znajduje się para oczu, para niebieskich oczu, którymi toczył we wszystkich kierunkach... – I przejrzałem! Widziałem! ... Dowód? Przecie was widzę!... Widzę ciebie, moja siostro, co się opierasz na kuli!... Niech cię święta Foy ma w swej opiece!... Widzę tam nisko ciebie, co się szykujesz, żeby odciąć rzemyki od sakwy twojego sąsiada!... Ja ciebie widzę!... Widzę nawet lepiej niźli moimi pierwszymi oczami, chwała świętej Foy po wiek wieków... W podzięce – dodał – ślubował, że przez wszystkie dni swego życia będzie wysławiał cud, którego jest naocznym świadkiem. Namawia niedowiarków, żeby potwierdzili to u Poncjusza, opata Conques, albo u tego czy owego mnicha, którzy go znali jako kalekę i ślepca. A jeśli potem jeszcze nie uwierzą, życzy im tylko, żeby nigdy rozsierdzony wielmoża nie wyłupił im obu oczu za nie popełnione winy. Natomiast tych, co uwierzyli w moc świętej Foy, zaprasza, by podeszli, dotknęli i ucałowali jego powieki: są to znamiona cudu... Niemieccy pątnicy wchodzili kolejno na wzniesienie i przykładali palce bądź usta do powiek cudownie uzdrowionego. Wielu rzucało ofiarną monetę do miseczki, która nagle się pojawiła w pysku psa. – Święta Foy! – zaintonował gromko jeden z mnichów. – Módl się za nami! – odpowiedział mu echem żarliwy pomruk tłumu. Wilem dość się napodróżował, aby nie ufać opowiada czom cudów, a jednakże był głęboko przejęty, chociaż mniej, niż gdyby człowiekowi o nowych oczach odrosła nowa dłoń. Jeśli jednak nie wszedł na wzniesienie, to tylko dlatego, że chował swe denary na drogę do świętego Jakuba. Pielgrzymi zmierzali teraz wraz z mnichami na dziedziniec opactwa. Kołysały się powoli kadzielnice, a okute żelazem kije uderzały o bruk w takt inwokacji do świętej Foy. Przystanęli przed kościelnym tympanonem oświetlonym o tej porze zachodzącym słońcem, pragnęli odczytać szczegóły wyrzeźbionej tu sceny Sądu Ostatecznego. W ślad za nimi przybliżył się Wilem. I stanął porażony. Te postacie bowiem, te osoby wyrzeźbione w wapieniu, których błękit, czerwień i złoto wyjaskrawiało wieczorne światło, ten Chrystus w glorii błogosławiący jedną ręką wybrańców, drugą zaś odtrącający potępionych, to był jego sen z tamtej nocy. Wydało mu się, że słyszy dobywający się z własnego gardła ów straszliwy krzyk, który wydaje ten kamienny człowiek, tam, przed wagą dusz; poznał siebie: to on, Wilem d’Encausse, zsuwa się w paszczę piekła, gdzie zachodzące słońce rozpala czerwone ognie. Nie myśląc już o swych umęczonych stopach, roztrącił ciżbę tarasującą wejście do kościoła, zanurzył się w chłodny półmrok, szturchnął ludzi zapalających świece na oświetlonym trójramiennym świeczniku. Zaczepił pierwszego duchownego, którego ujrzał. Stary zakonnik nadzorował wiernych, wsunąwszy dłonie w rękawy, śledził ich wzrokiem, blade wargi szeptały ojczenaszki. Mnich odruchowo się cofnął. – Chcę się widzieć z waszym opatem – rzekł Wilem. – Bądźcie cierpliwi, opat zaraz przyjdzie, aby pobłogosławić pielgrzymów od świętego Jakuba. Mnich już się z godną miną zamierzał oddalić.

– Śniłem o sądzie nad sobą – powiedział Wilem. Mnich jakby nie dosłyszał, po czym obrócił się nagle. – Wizja prorocza? Teraz on przytrzymywał Wilema za rękaw, ciągnął go przez boczne drzwi, wychodzące na klasztorny wirydarz. Bieg mnicha poruszał zastarzałą woń kadzidła zmieszaną z zapachem grobu. Przeszli przez wielką salę ozdobioną freskami, później przez następną, mniejszą. – Zaczekajcie tu – rzekł zakonnik. – Pójdę po naszego opata. Dziękujcie świętej Foy, że was wybrała... Zamknął starannie za sobą masywne drzwi z kasztanowca.

V. KOKKINOKHORIA Z baszty w Roquelongue zależnie od dnia oglądano grupki Wierzących w ucieczce w tym czy tamtym kierunku, zastępy krzyżowców w wojennym rynsztunku albo zgraje najemnych żołnierzy, gotowych popełnić przestępstwo. Żołnierze i zbóje zadzierali głowy, patrząc na ten wysoko osadzony zamek, lecz go nie oblegali: słusznie się domyślali, że byłby to zbyt wielki trud w zamian za znikomą przyjemność bez żadnego łupu. Na skutek tej krucjaty dłużącej się w nieskończoność jedynym zajęciem była myśl o winobraniu. Po zwózce plonów, wymłóceniu kłosów i zmieleniu ziarna pozostało zatroszczyć się o wino. Ów rok obfitował akurat w tyleż, ile należało wody i słońca, winne grona zapowiadały się dorodne. We wszystkich kaplicach bez ustanku płonęły świece ku czci Matki Boskiej od Winorośli. Co rano każdy wstawał wcześnie, aby spojrzeć, jaka jest pogoda, i co wieczór wpatrywał się bacznie w księżyc i gwiazdy, recytując wiadomości przekazywane przez ojców, a tyczące niebezpieczeństwa gradu. A ponieważ mądrzej więcej przewidywać, niż być zaskoczonym, ludzie zamawiali zależnie od swych nadziei czy zasobów nową kadź albo jeszcze jeden antałek. W całej dolinie rozlegał się łoskot toczących się beczek; opasywano je obręczami, śpiesznie nabijając drewnianymi młotkami klepki z jasnego kasztanowca. Był to czas bednarzy. Później nadejdzie czas drwali. Zima zamknie kraj w okowach mrocznych dni i ponurych nocy. Przed wiosną niczego, człowieku, się nie spodziewaj. Francuzi zajmą swe kwatery w okolicach Beziers czy Carcassonne, Okcytańczycy skorzystają, by wzmocnić swe siły między Albi a Tuluzą – ale komu by się zachciało błąkać po płaskowyżu? Jednakowoż nie minęły trzy niedziele, odkąd odszedł pan Wilem, a już czatownik wszczął alarm. Jakiś pojazd przystanął przy młynie w Gardies, konie piją wodę z rzeki. Kto to? Czy wielmożny Arnold de Roquefeuil przybył objąć w posiadanie bezpańskie lenno? Czy Bernard de Saint – Veran? Ale jego konie nie byłyby tak zmęczone... Rychło się wyjaśniło: przyleciały pędem dzieci młynarza, poszturchiwały się zdyszane, mówiły wszystkie naraz, połykały słowa. Wreszcie stało się jasne: pan Wilemek wrócił ze Wschodu. Czeka na dole, aby go powitano. Tego zaś dnia nie było tu ani Bertrama, ani Esperandieu: jeden targował się o prawo do wypalania węgla w Larzac, drugi wyjechał, żeby przygotować orkę w Granarie i Roquarie. W zamku prócz służebnych i Wierzących pozostał tylko mały Tristan, siedział koło tyki dla sokołów i przemawiał do ptaków wydłubując rdzeń z gałęzi bzu. I oto jemu przypadł obowiązek powitania. Wyprowadził tęgą, szarą klacz i na oklep zjechał do Gardies. Kiedy Wilemek wyjechał, Tristan miał dwa latka i mógł go sobie wyobrazić tylko wedle wypowiedzi Esperandieu i bajek służebnych. Lecz nigdy by nie uwierzył, że rycerz może być tak piękny. Rzekłbyś: święty Jerzy. Wilemek wielkimi krokami przemierzał taras młynu, żeby rozprostować łydki i lędźwie. Jasnowłosy, zwinny a spokojny niczym dziki zwierz, olśniewał jedwabną szatą z wyhaftowanym złotym jednorożcem; na czole widniała czerwona opaska, ręce skrzyły się od pierścieni i drogocennych kamieni. Otaczała go para służących: młoda dziewczyna i młodzieniec, bardzo do siebie podobni, mieli takie same czarne włosy, oczy jak u owcy i matową, gładką cerę. A konie! Jeszcze piły: rumak – szary deresz, miał wysoki, ozdobny łęk, skórzany podpiersień z szeroką czerwoną frędzlą, drugi rumak – ów z kolei gniady, biała źrebica i koń juczny, obładowany dwoma skrzyniami o błyszczących okuciach. Tristan mlasnąwszy językiem, zatrzymał swą klacz i patrzył oniemiały. Stary młynarz, Maurin,

nadbiegł z winem i witał wypiąwszy tyłek. – Ktoś ty? – spytał Tristana święty Jerzy. Chłopak zsunął się z konia i przyklęknąwszy przedstawił się: – Nazywam się Tristan, panie, jestem synem rycerza des Douzes i damy z Cantobre. Święty Jerzy zaśmiał się uprzejmie: – Kiedy ostatni raz ciebie widziałem, byłeś nie większy niż moja pięść. Patrząc na chłopca Wilemek nagle sobie uprzytomnił, jak dawno stąd wyjechał – ciało to ludzka miara czasu, ciało człowieka to niczym rdzeń drzewa; wzrost ich sycą godziny i dnie. – Ciebie i mnie – rzekł Wilemek – urodziła ta sama matka. – Dama umarła, panie. Ściemniało jasne spojrzenie Wilemka. Czas niechybnie zabija każdą istotę tak samo, jak ją żywi, i odchodzi unosząc swój łup. – Czy nikogo nie ma w zamku, żeby mnie powitał? – Ja jestem, panie. – No dobrze! Wstań, Tristanie des Douzes... Zaprowadź swego brata do jego domu... Wilemek spędził noc w zamku. Ponury, rozczarowany, zgorzkniały chodził niecierpliwie po kamiennych płytach, przez wąskie okno spoglądał na dzień dogasający w głębi doliny rozważając, co ma tu do roboty wśród tych półmnichów, steranych służebnych, wynędzniałych pachołków. Zatarło mu się w pamięci, że Roquelongue, zamek w jego lennie, to wyłącznie obszerna izba, baszta i gospodarcze podwórze. Tkwiły tu jednak miłe wspomnienia i nic się nie zmieniło. Może tylko brakowało tu Damy. Kiedy wieczorem wrócił Bertram, był tak oszołomiony, że nie lada trudu kosztowało, by wyciągnąć zeń, słowo po słowie, opowieść o tym, co się zdarzyło: o ślubie Alis, śmierci Jana des Douzes, zgonie Aweliny, powrocie i odejściu Wilema. Stary rządca wciąż nawracał do opowiadania o rzezi w Bram, kiedy to on, półślepy, musiał oderżnąć sobie ucho, żeby się wymknąć Francuzom: tej oto historii zwykle odeń żądano. Na wieczerzę przyrządzono omlet z truflami i boczkiem. Wilemek spodziewał się innej biesiady. Wcześnie spoczął w wielkim rodzinnym łożu między swą parą niewolników, lecz sen nie nadchodził. Osaczały go wspomnienia, nieznużona sfora wciąż popędzana przez szum wiatru czy zapach z paleniska, gonitwa psów z czasów dziecięcych. Uciekał od nich otwierając oczy w mroku lub na odwrót zaciskając je z całych sił. Uciekał od nich, usiłując zagubić się w bujnych włosach niewolników, tuląc się do ich ciała nasączonego wonną oliwą. Uciekał od nich, bo już wiedział, że opuści Roquelongue i tu nie powróci. Rano, kiedy wrócił pachołek wysłany przezeń do Sai ntVeran, był gotów: jak się spodziewał, zaprasza go siostra Alis i jej mąż Bernard. Odeszły precz ponure nocne humory, Wilemek znów jaśniał młodością, beztroską, pragnieniem sławy. A w chwili kiedy mijał próg razem ze swymi końmi, skrzyniami i Grekami, obrócił się żegnając Roquelongue i roześmiał się głośno, dźwięcznie: ów człowiek był stworzony do odjazdów. W Saint – Veran Bernard i Alis oczekiwali go przy bramie zamkowej. Wilemek spędził u siostry kilka radosnych tygodni na ucztach i zabawach. Jadło się, wyjeżdżało, aby wypuszczać sokoły albo udać się w pościg za dzikiem, słuchało się piosenek harfiarzy przybyłych na święta winobrania, spoglądało na mijającą jesień już mieniącą się barwą rudą i złotą – była to miła pora, by cieszyć się ludźmi i okolicą, akurat z tym odcieniem melancholii, który czyni radość jeszcze żywszą.

Bernard i Alis sadzili się na wystawność. Nigdy u siebie nie gościli tak świetnego rycerza, który roztaczał na skraju płaskowyżu obraz fiołkowych mórz, pałaców, bazylik, nieznanych bogactw, opowiadał o Wenecji i Bizancjum dokładniej niż o Millau, uwodził jakby od niechcenia, wszystkim się podobał i mimo to nikogo nie urażał. Nikt nie podawał w wątpliwość jego opowieści: każdy widział w jego skrzyniach o cennych okuciach kolczugę z podwójnych kółek, jaką noszą możni baronowie, hełm całkowicie zamknięty z dwoma szparami na oczy, z kilkoma dziurkami przy ustach, aby dochodziło powietrze... Pas, miecz z damasceńskiej stali, kita z zielonych piór, tarcza zdobna w złotego jednorożca – herb rodu d’Encausse, to wszystko świadczyło, że rycerz nie jest ubogi ani pokorny. Alis utożsamiała się z nim. W dzieciństwie byli do siebie podobni, równie chciwi i równie lekkomyślni; tak samo niecierpliwi i tak samo wszystkim prędko się nużyli. Niepomna, że przeznaczeniem kobiety jest rodzić dzieci i czuwać nad gospodarstwem, wyobrażała teraz siebie w postaci swego brata: zdobywała sławne miasta, poiła konie w marmurowych wodotryskach, rzucała niewolnikom złoto i perły ze swego łupu. Bohaterskie czyny, o jakich opowiadał Wilemek, były jej czynami. Nieznuże nie kazała mu opowiadać. Podzieliwszy między siebie cesarstwo, krzyżowcy się w nim rozgościli, jakby to było celem krucjaty oraz ich przeznaczeniem. Wyruszyli niewątpliwie po to, by zdobyć Jerozolimę; no cóż, Jerozolima niech zaczeka, nie można podbić świata w ciągu jednego dnia. Sam papież postanowił dać im czas na zaprowadzenie ładu w kraju. Każdy otrzymał w udziale iście pańskie lenno, Bonifacy de Montferrat nadał Wilemkowi pokaźne włości na zachód od gór Rodop, rzeką Strymon jedynie oddzielone od lenna jego towarzysza Rambauda de Vaqueras, trubadura z Prowansji, namiętnego i smutnego jak miłość. – A jak się zwało wasze lenno? – Kokkinokhoria. „Kokkinokhoria! Kokkinokhoria!” Dzieci rzucały do siebie to słówko niby piłkę jarzącą się w słońcu ich marzeń, wielu zaś innych, już wyrosłych z lat dziecięcych, nie mogło się nim dość nasycić, nucąc je po cichutku. Tam – wyjaśnił Wilemek – słowo to oznacza „Czerwoną Ziemię”, bo taka jest barwa gleby i skał pod cyprysami i cedrami, wśród kwiatów, o jakich wam się nie śniło. Lecz zwycięstwo spowodowało u krzyżowców rozprężenie, jednocześnie Grecy odzyskali w klęsce odwagę, której wpierw nie posiadali, by stawić opór. Turcy i Bułgarzy skorzystali z tej sytuacji, by zaatakować kraj od wschodu. Markiz de Montferrat i Rambaud de Vaqueras polegli w potyczce i Bułgarzy odesłali ich głowy groźnemu carowi Kałojanowi. Wilemek tylko swemu szczęściu zawdzięczał, że nie był wraz z nimi. Odtąd pozbawiony lenna i seniora, wstąpił na służbę do Ottona de la Roche, władcy Aten i Teb, później przyłączył się do Wenecjan zdobywających wyspy. Razem z Rabanem dalle Carcieri zajął Eubeę, później Kandię, którą trzeba było wyrwać z rąk genueńskich piratów. Wróciwszy na ląd, służył u Lombarda, hrabiego Gras, który w sporze o dziedzictwo po Bonifacym de Montferrat popierał jego syna z pierwszego łoża przeciw synowi wdowy Małgorzaty. W przerażającym pomieszaniu ambicji, przetargów, walk o własną korzyść wielu krzyżowców służyło wówczas u Greków. A jeśli ich pojmano? – spytał Bernard de Saint – Veran, zawsze rozważający wszelkie ryzyko. Wówczas – wyjaśnił Wilemek – wprowadzano ich na podium i łamano przed nimi ich miecz i włócznię, obuchem miażdżono hełm. Błotem obrzucano tarczę i przywiązywano ją do ogona osła, podczas gdy kleryk recytował żałobne psalmy i przekleństwa. Trzykrotnie głos pytał go o imię i trzykrotnie herold odpowiadał, iż jest mu nie znane. Po czym obecni chlustali gorącą wodą na głowy zdrajców, obrzucali je popiołem i siłą złożywszy na noszach,

wieźli do najbliższej kaplicy, gdzie księża odmawiali nad ich ciałami modlitwy za zmarłych – wówczas dopiero ich uwalniano, zniesławionych i umarłych dla rycerskiego stanu. Zaprawdę lepiej z tarczą na szyi zawisnąć na stryczku, jak to czyniono w nagłych wypadkach. Nie tyle widmo kary odwiodło Wilemka od służby u bazyleusa Michała czy Laskarisa, ile po prostu Wschód go już nie obchodził. Sprzedał swego wierzchowca, aby opłacić przejazd z końmi, tobołami i parą niewolników, bratem i siostrą, którzy go nie odstępowali. – A teraz? – zapytywał Bernard de Saint – Veran. Wilemek sam nie wiedział. Rozpytywał o kraj i krucjatę, zapytał, czy krzyżowcy długo jeszcze mogą się utrzymać, czy warto zaciągnąć się do wrogich im zastępów. Panuje mniemanie – wyjaśniono mu – że olbrzymia armia Arnolda Amaury’ego, po zbyt łatwym zdobyciu Beziers i Carcassone, w końcu się zadusi przygnieciona własnym ciężarem, wyschnie na słońcu, zagubi się w pustkowiach Fenouilledes, wśród potoków krainy Ariegeois, oszaleje z niepokoju i bezsiły pod razami okcytańskich żołnierzy, wojowników szczupłych i zwinnych, nawykłych do walki wręcz, nocnej jazdy bez wózków i wojennych machin. Nie pamiętano tylko o tym, że ta ciężka armia to krucjata, której zapragnął był papież, iż trzyma ją w napięciu fanatyzm opata z Citeaux, a podsyca chciwość rycerzy, którym przyrzeczono odpusty i łupy. Zastępy odjeżdżały po zakończeniu czterdziestu dni służby, zmieniały się wojska przybywające z Bretanii, Burgundii, Flandrii, Niemiec, Anglii, by stanąć pod chorągwią z lwem Szymona de Montfort, człowieka opoki. W obliczu tego barona bez wahań i skrupułów Rajmund z Tuluzy i jego poplecznicy mogli tylko spodziewać się, iż zyskają na czasie. Rozpętała się teraz wojna Północy z Południem. Skoro krzyżowcy nie mogli zniszczyć herezji – jak zniszczyć herezję? – niszczyli heretyków, prawdziwych i tych, których im jako takich wskazano, paląc ich na budzących postrach stosach przy śpiewie Te Deum. Tak oto chrześcijanie oglądali ekstatycznych Doskonałych, aż przezroczystych od postów i ascezy, wijących się w płomieniach, i zaklinali, że czynią to ku większej chwale Boga. Nigdy krzyżowcy tak nie postępowali z poganami na Wschodzie,wynik zaś bił wprost w oczy, a skoro krucjata utożsamiała Okcytanię z herezją, większość Okcytańczy ków stanęła po stronie tych Doskonałych i Wierzących, którzy nie sięgali sierpem w zboże bliźniego, otwarcie mówili o Bogu i żyli, jak głosili: ponoć nawet templariusze z Sainte-Eulalie niekiedy użyczali miejsca na swym cmentarzu wiernym Nowej Religii, którym odmówiono pochówku w poświęconej ziemi. Straszliwa stała się ta wojna. Baronowie z Północy i piękni rycerze z Okcytanii postępowali jak walijscy żołdacy i bez zmrużenia oka wymieniali ohydne i okrutne groźby: „Wy mi utniecie uszy dwóm rycerzom? Ja wam oślepię dziesięciu!” „Wy mi oślepicie dziesięciu? Ja stu waszym wypruję bebechy! ” Pojmanych wrogów okaleczano i odsyłano do macierzystego obozu, aby świadczyli, że wojna się nie skończyła. Wkrótce nie pozostanie ani śladu z tej melodii zwanej Okcytanią i pieśnią o wolności. Obecnie większość armii Szymona de Montfort oblegała zamek Termes koło Narbonne. Lecz na północy w okolicy Laguiole i Severac niejaki Jan de Beaumont pastwił się nad Wierzącymi uciekającymi ku Rodez, gdzie hrabia nie opowiedział się otwarcie, po czyjej stoi stronie. Usiłowali oni też przedrzeć się przez góry do Tuluzy, ponoć kryjówki Bestii Apokaliptycznej, Nowego Babilonu. Podczas rozpraw o Nowej Religii Wilemek ani razu nie wspomniał o matce. Może czekał na ów dzień, gdy z siostrą będą sami na przejażdżce po płaskowyżu. Pojechali konno daleko jak w czasie lat dziecięcych, szukając cienia i chłodnej wody zjechali do źródeł rzeczki Dourzon. – To tu – rzekł nagle Wilemek – powiedziałem pani matce, że wyruszam na krucjatę.

– Co powiedziała? – Gładziła mi włosy... Jestem przekonany, że tego dnia chciała żyć... Ten sam taniec ważek, ta sama woda zieleniejąca wśród rzęsy, świergot ptaków w resztkach liści, a jednak to nie były już te same ptaki ani te same ważki, ani ta sama woda... – Dlaczego – spytał Wilemek – przyjęła wiarę katarów? Alis zwlekała z odpowiedzią. Również patrzyła na płynącą wodę. Ruchem palców starła widniejący przed jej oczyma obraz. – Na jej miejscu – rzekła – postąpiłabym tak samo. Czyż nie wiesz, że należymy do ludzi, którzy chcą wszystkiego? Czy ty byś czekał bezczynnie? Po niej odziedziczyliśmy niecierpliwość... – Ja nie wiem, czego chcę... Lecz jeśli miałbym zostać mnichem, to niechajże z mieczem, jak pan Wilem u templariuszy... Przynajmniej wojna... Przerwał na chwilę, po czym podjął: – A pan Wilem, dlaczego został pątnikiem?... Widziałaś go... Jaki on jest? – Nie wiem – odparła Alis. – Uczciwy... – Czy powiedział, dlaczego ucięto mu rękę? – Nic o sobie nie mówił. Tylko to, że jest w porządku wobec wszystkich. – Ale jaki on jest? – Myślę... Myślę, że już niczego nie chce... Myślę, że on także umarł. Brat i siostra rozmawiali ze sobą bez zwykłych osłonek, bez tych masek, jakie narzuca dworność czy pragnienie spokoju. Byli całkowicie zgodni niby zwierciadlane odbicia. Jedynym tematem, jakiego nie poruszali, był Esperandieu. Były giermek Wilema przybył wraz z Wilemkiem do Konstantynopola. Tam w szale zdobywania łupów Wilemek grabił, gwałcił, podpalał, a ponadto uderzył Esperandieu, z którego to powodu ów zwolnił się ze służby i wrócił do Roquelongue. Nie rzekł ani słowa, lecz w okolicy każdy pojął, że zaszło coś, czym rycerz nie mógłby się chełpić. Alis kilkakrotnie i na próżno zapytywała Esperandieu. Teraz patrząc w oczy bratu, o tym już nie myślała. On zaś był na tyle lekkomyślny, że zapominał najzwyczajniej o wszystkim, co mogłoby go zakłopotać. Gdy dosiedli koni, Alis dodała: – Nie masz ochoty zachować Roquelongue, nieprawdaż?... Pamiętaj, że zawsze jesteś mile widziany w Saint Veran i na tak długo, jak zechcesz... – Wielkie dzięki. Przed zimą postanowię. Kiedy wrócili do zamku, noc już zapadła i niepokojono się o nich: zaśmieli się. – Panie Wilemku – spytała maleńka Fais – co krzyczy, idąc do rzeki, i płacze, kiedy wraca? – Sama powiedz. – Wiadro. Fais uwielbiała zagadki; wciąż pragnęła nowych ofiar, które musiały udawać, że próżno usiłują odgadnąć, i wykrzykiwały, kiedy dawała odpowiedź. – Panie Wilemku, co śpiewa, kiedy się mu smali tyłek? – Kocioł pełen wody – odpowiedział Wilemek. Wstał nagle z kamiennej ławy, na której siedział, i opuścił oniemiałe dziewczątko. Kazał w mig osiodłać konie i wyjechał, zabierając swych niewolników i skrzynie. Przysiągł, że wróci w niedzielę. Pojechał wprost do Algue, tam poprosił o spotkanie z Arnoldem de Roquefeuil, swym dawnym zwierzchnikiem, przyjacielem, a obecnie seniorem nad lennem Roquelongue, któremu winien był