kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Barron Thomas Archibald - Lustro losu - (04. Merlin)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :649.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barron Thomas Archibald - Lustro losu - (04. Merlin) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARRON THOMAS ARCHIBALD Cykl: Merlin
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

T. A. Barron Merlin KSIĘGA 4 Lustro losu The mirror of Fate Przełożył Piotr Gołębiowski Książkę dedykuję M. Jerry’emu Weissowi Wiernemu przyjacielowi uczniów,

nauczycieli i czarodziejów Ze szczególnymi wyrazami wdzięczności dla Jenniffer Herron OD AUTORA Jedna cecha Merlina się nie zmienia: nie przestaje on zaskakiwać. Tak było w najwcześniejszych opowieściach śpiewanych przez walijskich bardów piętnaście wieków temu i tak się dzieje teraz. Odnosi się to do legendarnej starości Merlina, kiedy stał się doradcą króla Artura, mentorem Okrągłego Stołu i kluczową postacią niezwykłej tragedii, którą nazywamy Camelotem. W równym stopniu odnosi się też do młodości Merlina, kiedy poszukuje on swojego imienia, swojej tożsamości, swojego przeznaczenia. Być może ta skłonność do zaskakiwania wynika z wyjątkowej głębi - i złożoności - jego charakteru. (Jako zaledwie jednego z wielu kronikarzy Merlina zaskakuje mnie to, że mimo upływu piętnastu stuleci wciąż tak niewiele wiemy o jego charakterze). Być może przyczyny należy szukać w potężnej magii, która zaczyna się objawiać u młodego Merlina. Albo w tajemniczej przyszłości, która go czeka - równie pociągającej co przerażającej. Zdolność Merlina do zaskakiwania może mieć znacznie prostsze wytłumaczenie: jako przejaw jego człowieczeństwa. W czwartym tomie sagi czarodziej zadziwia nas nie tyle coraz potężniejszymi swoimi darami i zaczątkami wielkości, ile słabościami właściwymi wszystkim ludziom. Gdyż niezależnie od jego nasilających się mocy i pasji pozostaje śmiertelnikiem. Merlin przebył długą drogę od pamiętnego dnia, kiedy rozpoczęła się historia jego nieznanych lat. Tamtego dnia morze wyrzuciło zmizerowanego, podtopionego chłopca na dziwny brzeg. Od samego początku musiał zmagać się ze śmiercią. Jednak poza wszystkimi dręczącymi go myślami przede wszystkim nękało go to, czego mu brakowało: nie pamiętał swojego dzieciństwa, swoich rodziców, nawet swojego imienia. Tak wspominał tamten dzień: „Surowy, zimny i bez życia. Było w nim tak mało nadziei jak powietrza w moich płucach”. Merlin przeżył, ale okazało się, że rozpoczął trudną podróż. Od tamtego czasu odkrył niektóre tajemnice Fincayry, krainy tak nieprzeniknionej jak mgły kłębiące się wokół jej granic, wyspy położonej między Ziemią śmiertelników a Zaświatem istot nieśmiertelnych. Dowiedział się dużo o swojej przeszłości i poznał prawdę o swoich narodzinach. Zyskał kilkoro przyjaciół, ale też kilkoro stracił. A przede wszystkim odniósł wiele dużych sukcesów: wyleczył zranione smoczątko, pędził jak

jeleń, wszczął Taniec Olbrzymów, odkrył nowy sposób widzenia, rozwiązał zagadkę Siedmiu Pieśni, usłyszał szepty z prastarej muszli, przeżył połknięcie przez żywy kamień, wchłonął w siebie ducha siostry i zaniósł ją do Zaświata, zatriumfował nad istotami, które żywią się magią, i zapanował nad legendarnym Kołem Jakto. Skonstruował instrument na podstawie własnego projektu - i zrozumiał, że muzyka nie wypływa ze strun, lecz z dłoni, które na nich grają. Jednakże największe wyzwania Merlin ma jeszcze przed sobą. Musi pojąć głębię własnego człowieczeństwa: zdolność do przeżywania zarówno triumfu, jak i tragedii. Jak inaczej mógłby w późniejszych latach przemienić się w tak dobrze nam znanego mentora króla Artura? Aby odegrać swoją rolę w cyklu arturiańskim - i w jeszcze większym cyklu mitów, które były znane dużo wcześniej i pojawią się znacznie później - Merlin musi dobrze zgłębić tajniki człowieczeństwa. Nadzwyczaj dokładnie. Musi poznać największe aspiracje ludzi i ich najskrytsze słabości. Musi zrozumieć, że nawet najczystsze zamiary nie są pozbawione wad, że nawet obiecane wybawienie może nieść ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Krótko mówiąc, musi poznać samego siebie. Ale jak zobaczyć się w lustrze prawdy? I gdzie znaleźć takie lustro? Być może jego odbicia można zobaczyć w różnych miejscach, czasami w zamaskowanej postaci. Być może jego obrazy, czy bardzo świetliste, czy pogrążone w mroku, też będą na swój sposób zaskakujące. Dopiero kiedy Merlin ujrzy się niezwykle wyraźnie, będzie w stanie pokierować młodym monarchą z ideałami. Wesprzeć go w tworzeniu nowego społecznego ładu skupionego wokół Okrągłego Stołu, nawet jeżeli ten pomysł okaże się skazany na niepowodzenie. Pomóc młodemu przywódcy odnaleźć nadzieję na przekór przeciwnościom. I być może sprawić, żeby się nie poddał. Kiedy Merlin ujawnia tajemnice nieznanych lat, nie przestając mnie po drodze zaskakiwać, jedno nigdy się nie zmienia: moja wdzięczność w stosunku do przyjaciół, którzy mnie wspierali i udzielali mi rad. Jak zwykle mam dług wdzięczności wobec swojej żony Currie, i mojej wydawczyni Patricii Lee Gauch. Ponadto jestem wdzięczny Kylene Beers za niezachwianą wiarę, a także mądrość. Kristi Dight należą się podziękowania za inspirację do historii szepczącej mgły, którą Hallia opowiada swoim towarzyszom pewnej mrocznej nocy na bagnie. Specjalne podziękowania winny jestem Deborah Connell, Kathy Montgomery, Suzanne Ghiglii i - jak zwykle - samemu nieprzeniknionemu czarodziejowi. T.A. B. W zamglonych snach i mrocznych wspomnieniach Sławnych miast pokrótce mieszkałem... Kryształowy splendor morza Spowity legend blaskiem przemierzałem. Z Pieśni Dyfyddiaetha z VI wieku

Świat, z którego dotarły historie, leży w ciszy gwiezdnych mgieł... W.B. Yeats

PROLOG Spoglądałem w wiele luster; widziałem wiele twarzy. Jednak po tych wszystkich latach - po tych wszystkich wiekach - jednego lustra, z jednym obliczem, nie umiem wymazać z pamięci. Dręczyło mnie ono od samego początku, od pierwszej chwili. Do dziś dręczy mnie nie mniej niż kiedyś. Lustra, zapewniam was, mogą sprawić więcej bólu niż pałasze, mogą być bardziej przerażające niż upiory. Pod kamiennym sklepieniem kłębiła się i wirowała mgła, rozglądając się jak wszystkowidzące oko. Mgła nie unosiła się z ziemi ani z pobliskiego parującego bajora. Utworzyła się w powietrzu, za dziwną drżącą zasłoną, która powstrzymywała ją jak tama blokująca wezbrane wody. Mimo to opary często się wydostawały, muskając wijące się wokół kolumn winorośle o fioletowych liściach. Częściej, tak jak teraz, kłębiły się w głębi przejścia, tworząc niekończącą się procesję rozpraszających się chwilę później kształtów: ciągle się zmieniały i ciągle były takie same. Nieoczekiwanie zasłona mgły zadrżała, stwardniała i zamieniła się w taflę. O jej powierzchnię uderzyły i rozbiły się jak odłamki szkła promienie światła; odbijały się w niej niewyraźne kształty z pobliskich bagien. Za odbiciami wirowały mgły muskane przez zniekształcone cienie. A z głębi połyskiwało tajemnicze światło. Zasłona tak naprawdę była lustrem, lustrem pełnym mgły - i nie tylko. Lustrem, które się ruszało, tętniło życiem. Lustrem, pod którego powierzchnią coś czyhało. Nagle z samego środka zostały przywiane opary, po których pojawiło się coś jeszcze - coś smukłego. I powyginanego. I żywego. Podobnego do dłoni. Palce z długimi paznokciami, ostrzejszymi od pazurów, sięgnęły na zewnątrz, szukając czegoś, co mogłyby uchwycić. Trzy palce, potem czwarty, potem kciuk. Owinęły się wokół nich smugi mgły z bagna, zdobiąc je delikatnymi koronkowymi pierścieniami. Ale palce je strząsnęły, po czym zacisnęły się w pięść. Przez długą chwilę pięść była mocno ściśnięta, jakby sprawdzała własną realność. Skóra, prawie tak blada jak okoliczne opary, jeszcze bardziej zbladła. Paznokcie wbiły się głębiej w ciało. Cała pięść zadrżała z wysiłku. Dłoń zaczęła się powoli rozluźniać. Palce się rozłożyły, napięły i poruszyły w powietrzu. Niewyraźne smugi zaplotły się wokół kciuka i rozciągnęły na otwartej dłoni. Zarazem samo lustro pociemniało. Z krawędzi niszczejących kamieni wniknęły do środka głębokie cienie, zasnuwając jego

powierzchnię. Po chwili przejście pod sklepieniem lśniło jak czarny kryształ, a jego gładką taflę mąciła tylko wyginająca się na środku blada dłoń. W powietrzu rozległ się głośny trzask. Mógł dochodzić z lustra albo z pradawnych kamieni, albo jeszcze z innego miejsca. Następnie rozszedł się zapach - kusząco słodki, podobny do woni róż. Powiał wiatr, który zabrał ze sobą dźwięk i woń. Zniknęły na spowitym fetorem obszarze Nawiedzonego Bagna. Nikt, nawet bagienne upiory, nie zauważył, co się stało. Nikt również nie dostrzegł tego, co się stało potem. Z szeroko rozłożonymi palcami dłoń rzuciła się do przodu. Za nią pojawił się nadgarstek, przedramię i łokieć. Lśniąca powierzchnia nagle pękła, zamieniając się z powrotem w ruchome, drżące lustro, tak niespokojne jak mgły w jego głębi. W przejściu pod sklepieniem pojawiła się kobieta. Kiedy jej buty stanęły w grząskim błocie, wygładziła fałdy białej szaty i wyszywanego srebrną nicią szala. Stała, wysoka i szczupła, a jej oczy były mroczne jak wnętrze kamienia. Zerknęła przez ramię na lustro i uśmiechnęła się ponuro. Potrząsnęła czarnymi falującymi lokami i skierowała uwagę na bagno. Przez długą chwilę nasłuchiwała odległego wycia i syku. Potem zamruczała zadowolona. - Tym razem, mój drogi Merlinie, nie wymkniesz mi się - wyszeptała. Owinęła ramiona szalem i ruszyła w mrok. CZĘŚĆ PIERWSZA I CIENIE Wytężyłem siły, koncentrując się na zadaniu, ale mój cień się nie poruszył. Spróbowałem jeszcze raz. Jednak krnąbrny cień nie chciał nawet drgnąć. Zamknąłem oczy - był to bezużyteczny gest, gdyż i tak nie widziałem, a ponad trzy lata temu ich funkcję przejął mój magiczny wzrok - i spróbowałem skupić się za wszelką cenę. Dostrzegać tylko własny cień. Nie było to łatwe tego słonecznego letniego dnia, choć i tak wydało mi się łatwiejsze od samego zadania. A więc dobrze. Oczyściłem umysł i nie zwracałem uwagi na szelest traw na górskiej łące i plusk

pobliskiego strumienia. Na zapachy wiosennej mięty, lawendy czy pieprzycy - tak silne, że kręciło mnie od nich w nosie. Na leżący pode mną głaz, który zrobił się chropowaty na skutek działania żółtych porostów; na wznoszące się nade mną góry Varigalu, nawet latem przyprószone śniegiem. Na myśli, czy spotkam mojego starego przyjaciela, olbrzyma Shima, na tych wzgórzach tak blisko jego domu. I, co było najtrudniejsze ze wszystkiego, na nachodzące mnie myśli o Hallii. Skoncentrowałem się na cieniu. Zaczynając od dołu, prześledziłem kontur cienia na trawie. Tu były moje trzewiki ze zwisającymi skórzanymi paskami, oparte o szczyt głazu. Potem moje nogi, biodra i tors, który dziś wyglądał mniej cherlawo niż zwykle dzięki wydymającej się tunice. Z jednej strony sterczała moja skórzana torba, a z drugiej miecz. Potem moje ręce, zgięte, z dłońmi na biodrach. I moja głowa, obrócona w bok na tyle, żeby widać było czubek nosa, który ku mojej konsternacji zaczął w ostatnich miesiącach zakrzywiać się w dół. Wyglądał bardziej jak dziób niż nos i przypominał sokoła, od którego wziąłem swoje imię. Potem oczywiście zaczynały się moje włosy: jeszcze czarniejsze od mojego cienia. I, wymamrotałem do siebie, równie niesforne. Porusz się, poleciłem po cichu, utrzymując ciało w idealnym bezruchu. Żadnej reakcji. Unieś się, rozkazałem, koncentrując wszystkie myśli na prawej ręce cienia. Nadal nic. Jęknąłem. Zmarnowałem cały ranek, usiłując nakłonić go, żeby się sam poruszył. Co z tego, że manipulacja cieniem była zdolnością zarezerwowaną dla najstarszych czarodziejów, prawdziwych magów? Nigdy nie umiałem czekać. Wciągnąłem powietrze, długo i powoli. Unieś się. Każę ci się unieść. Przez długą chwilę wpatrywałem się zirytowany w ciemny kształt. Potem... coś zaczęło się zmieniać. Powoli, bardzo powoli, zarys cienia zadrżał. Krawędzie ramion się rozmazały, a ręce dygotały tak gwałtownie, że wydawały się większe. Lepiej. Dużo lepiej. Zmusiłem się, żeby się nie ruszać, żeby nie ocierać nawet drażniących mnie kropli potu, które spływały po skroniach. Teraz prawa ręka. Podnieś się. Cieniem szarpnęło i ręka się wyprostowała. I uniosła - nad samą głowę. Choć uważałem, żeby się nie poruszyć, przeszedł mnie dreszcz - mieszanka ekscytacji, poczucia, że coś odkryłem, i dumy z rosnącej potęgi własnej mocy. W końcu tego dokonałem! Poruszyłem własnym cieniem! Nie mogłem się doczekać, żeby pochwalić się Hallii. Choć miałem ochotę pofrunąć ze szczęścia, stałem w bezruchu. Tylko mój szeroki uśmiech zdradzał moje uczucia. Skierowałem uwagę z powrotem na cień, który wciąż miał uniesioną rękę, i upajałem się sukcesem. I pomyśleć, że ja, w wieku zaledwie piętnastu lat, umiałem poruszyć... Lewą dłonią mojego cienia? Cały mój tułów się spiął. Powinna była się ruszyć prawa ręka, nie lewa! Ryknąłem, tupnąłem butami i pomachałem wściekle rękami. Cień, jakby na przekór, zrobił to samo.

- Durny cieniu! Nauczę cię posłuszeństwa! - A kiedy to będzie? - zapytał dźwięczny głos zza moich pleców. Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem Hallię. Stąpając z lekkością łani, wydawała się giętsza od letniej trawy. Wiedziałem jednak, że nawet pod postacią młodej kobiety zawsze czujnie wypatrywała potencjalnych zagrożeń - gotowa popędzić jak jeleń, w którego mogła się zamienić w każdej chwili. Słońce połyskiwało na jej kasztanowych włosach, a jej ogromne brązowe oczy przyglądały mi się roześmiane. - Posłuszeństwo, o ile pamiętam, nie jest twoją mocną stroną. - Nie mówię do siebie, tylko do cienia! Jej oczy zaskrzyły się psotnie. - Gdzie skacze jeleń, tam skacze jego cień. - Ale... ale ja... - Policzki coraz bardziej mi czerwieniały, kiedy się jąkałem. - Dlaczego musiałaś przyjść akurat teraz? Właśnie w chwili, kiedy wszystko mi się posypało? Pogładziła się po długim podbródku. - Można by pomyśleć, że chciałeś mi zaimponować. - Bynajmniej. - Zacisnąłem pięści, po czym potrząsnąłem nimi w stronę cienia. Na widok machających do mnie własnych pięści jeszcze bardziej się rozeźliłem. - Durny cień! Chcę tylko go zmusić, żeby zachowywał się jak trzeba. Hallia nachyliła się i przyjrzała gałązce łubinu, która tak samo jak jej szata była koloru ciemnej purpury. - A ja chciałabym, żebyś nabrał trochę pokory. - Powąchała kolumnę płatków. - Przypominanie o tym to zazwyczaj zadanie Rhii, ale ponieważ wyruszyła akurat na naukę mowy orłów z kanionu... - Na moim koniu - wymamrotałem, usiłując rozprostować zdrętwiałe ramiona. - To prawda. - Hallia spojrzała na górę i uśmiechnęła się bardziej oczami niż ustami. - Bądź co bądź ona nie umie pędzić jak jeleń. Było w jej słowach, w jej głosie, w jej uśmiechu coś, co sprawiło, że mój gniew rozpłynął się jak mgła w porannym słońcu. Nawet plecy mi się rozluźniły. Nie umiałem wyjaśnić jak. Przypomniałem sobie tajniki przemiany w jelenia, które mi pokazała, a także radość, jaką czułem, biegnąc obok niej - mając kopyta zamiast stóp, cztery nogi zamiast dwóch, lepszy wzrok i wyostrzony węch; kiedy dźwięki rozbrzmiewały nie tylko w moich uszach, ale w samych kościach. - No cóż, to... - wyjąkałem. - To... całkiem miłe. Że tu jestem. To znaczy się z tobą. To znaczy tylko z tobą. Jej oczy łani, nagle nieśmiałe, uciekły w bok. Ośmielony zszedłem z głazu. - Nawet podczas tych dni, tych tygodni naszej wspólnej podróży nie spędziliśmy dużo czasu razem. - Niepewnie ująłem jej dłoń. - Albo towarzyszył nam któryś z ludzi-jeleni, albo jakiś stary przyjaciel,

albo... Wyszarpnęła dłoń. - Czyli nie podobało ci się to, co ci pokazałam? - Nie. To znaczy tak. Ach... nie to chciałem powiedzieć! Wiesz, jak bardzo mi się tu podobało - mogłem przyglądać się Letnim Ziemiom twojego ludu: wysokim łąkom, kotlinom, gdzie rodzą się młode, wszystkim ukrytym między drzewami szlakom. Tylko że, cóż, najlepsze z tego wszystkiego było... Głos mi zadrżał, a Hallia przechyliła głowę. - Tak? Zerknąłem w jej stronę i nasze spojrzenia przez chwilę się spotkały. Ale to wystarczyło, żebym zapomniał, co chciałem powiedzieć. - Tak? - dopytywała się. - Powiedz mi, młody sokole. - Było... cóż... Tam do kata, nie wiem! - Zmarszczyłem czoło. - Czasami zazdroszczę staremu Cairprému, który umie sklecić rym na zawołanie. Hallia uśmiechnęła się lekko. - Teraz to głównie wiersze miłosne dla twojej matki. Wyjątkowo zakłopotany zawołałem: - Nie to miałem na myśli! - Potem, widząc, jak posmutniała na twarzy, uzmysłowiłem sobie swoją gafę. - To znaczy... kiedy to powiedziałem, chodziło mi o to, że... cóż, nie o to, co chciałem powiedzieć. Hallia pokręciła tylko głową. Raz jeszcze wyciągnąłem do niej dłoń. - Proszę cię, Hallio. Nie osądzaj mnie po słowach. - Pff - prychnęła. - To na podstawie czego mam cię osądzać? - Czego innego. - To znaczy? Poczułem nagły przypływ inspiracji. Złapałem Hallię za dłoń i pociągnąłem ją po trawie. Pobiegliśmy razem, a nasze stopy uderzały o ziemię. Kiedy zbliżyliśmy się do brzegu strumienia, nasze grzbiety się opuściły, szyje wydłużyły, ręce wyciągnęły do ziemi. Jaskrawozielone szuwary na skraju wody, lśniące od rosy, ugięły się przed nami. Jednym ruchem, niczym jedno ciało, skoczyliśmy w powietrze, przemieszczając się tak płynnie jak strumień pod nami. Na przeciwległym brzegu wylądowaliśmy już w postaci jeleni. Odwróciłem się, stanąłem na tylnych kopytach i wciągnąłem głęboko powietrze, wypełniając nozdrza intensywnym aromatem łąki - a pierś wolnością jelenia. Przednia noga Hallii trąciła moją; odpowiedziałem, muskając porożem jej kształtną szyję. Chwilę później skakaliśmy razem po trawie, brykając z uniesionymi wysoko kopytami, wsłuchani w szept trzcin i wiele tajnych pomruków łąki. Hasaliśmy, odmierzając upływający czas nie minutami, ale magią. Kiedy w końcu się uspokoiliśmy, nasza jasnobrązowa sierść lśniła od potu. Pokłusowaliśmy do

strumienia, poskubaliśmy przez chwilę pędów na brzegu, po czym weszliśmy do płytkiej wody. Kiedy szliśmy w górę strumienia, nasze grzbiety i głowy się uniosły. Wkrótce nie brodziliśmy kopytami, lecz stopami - moimi obutymi, Hallii bosymi. W ciszy wdrapaliśmy się na błotnisty brzeg i przeszliśmy przez sitowie. Kiedy dotarliśmy do głazu, na którym bez powodzenia tresowałem cień, Hallia odwróciła się do mnie, a jej oczy łani ciągle się skrzyły. - Muszę ci coś powiedzieć, młody sokole. Coś ważnego. Przyglądałem się jej, a serce tłukło mi w piersi jak wielkie kopyto. Zbierała się, żeby coś powiedzieć, kiedy się zreflektowała. - To... och, tak trudno ująć to w słowa. - Rozumiem, możesz mi wierzyć. - Delikatnie przesunąłem palcem po jej ręce. - Może później. Niechętnie zaczęła jeszcze raz. - Nie, teraz. Od jakiegoś czasu chciałam to powiedzieć. I to uczucie jest coraz silniejsze z każdym dniem, który spędzamy na Letnich Ziemiach. - Tak? - Zamilkłem i przełknąłem ślinę. - O co chodzi? Zbliżyła się. - Chcę, żebyś, żebyś... coś wiedział, młody sokole. - Co? - Że ja... nie, że ty... Nagle uderzyło we mnie coś ciężkiego i przewróciło do tyłu. Poturlałem się po trawie i zatrzymałem na skraju strumienia. Kiedy wyplątałem się z tuniki, której udało się owinąć wokół mojej głowy i ramion, skoczyłem na nogi, rozbryzgując błoto. Krzywiąc się, złapałem rękojeść miecza i spojrzałem na napastnika. Ale zamiast się na niego rzucić, westchnąłem. - Nie ty. Nie teraz. Obok nas usiadła młoda smoczyca o lśniących fioletowych i szkarłatnych łuskach. Złożyła na grzbiecie chropowate skrzydła, które jeszcze drżały po locie. Jej wielka, tyczkowata postać zasłoniła głaz, jak również dużą część łąki, i kiedy lądowała, przewróciła mnie na ziemię. Szybki refleks uchronił Hallię przed podzieleniem mojego losu. Smoczyca powoli i głęboko wciągnęła powietrze. Jej głowa, prawie tak duża jak całe moje ciało, zwisała z żalem z jej olbrzymich ramion. Nawet jej skrzydła wisiały smutno, podobnie jak jedno z jej niebieskich uszu, niczym sztandar. Drugie ucho, jak zwykle, sterczało z boku jej głowy - przypominało róg w niewłaściwym miejscu. Na widok mojej gniewnej miny Hallia przysunęła się do smoczycy, jakby chciała ją obronić. Położyła dłoń na czubku sterczącego ucha. - Nie widzisz, że Gwynnii jest przykro? Nie miała złych zamiarów. Smoczyca zmarszczyła nos i zakwiliła gardłowo.

Hallia popatrzyła w jej pomarańczowe, trójkątne oczy. - Dopiero nauczyła się latać. Jej lądowania są jeszcze nieco niezdarne. - Nieco niezdarne! - zapiekliłem się. - Mogła mnie zabić! Podszedłem do leżącej na trawie laski i pomachałem nią przed pyskiem smoczycy. - Jesteś jak pijany olbrzym. Nie, jesteś gorsza! On przynajmniej w końcu zaśnie. A ty z każdym dniem jesteś tylko coraz większa i coraz bardziej niezdarna. Oczy Gwynnii, lśniące jak lawa, zwęziły się. W głębi jej piersi zebrał się i wybrzmiewał powoli pomruk. Smoczyca nagle zesztywniała i przechyliła głowę jakby zaintrygowana dźwiękiem. Potem, kiedy burczenie ucichło, rozwarła gigantyczne szczęki pełne zębów i długo ziewała. - Powinieneś się cieszyć, że nie nauczyła się jeszcze ziać ogniem - ostrzegła Hallia i szybko dodała: - Choć jestem pewna, że nigdy nie wypróbowałaby tej zdolności na przyjacielu. - Podrapała krawędź niesfornego ucha smoczycy. - Prawda, Gwynnio? Smoczyca głośno parsknęła. Potem spoczywający na drugim krańcu łąki koniec ogona z zadziorami uniósł się, zawinął i płynnie zbliżył. Z gracją motyla najbardziej oddalony koniuszek ogona wylądował na ramieniu Hallii. Jego szkarłatne łuski spoczęły na purpurowej tkaninie, ściskając dziewczynę delikatnie. Otrzepałem tunikę z błota i westchnąłem zirytowany. - Trudno gniewać się długo na którąś z was. - Spojrzałem w jedno z jaskrawych oczu smoczycy. - Wybaczysz mi? Zapomniałem - tylko na chwilę - że zawsze trzymasz się blisko Hallii. Dziewczyna zwróciła się do mnie. - Tylko na chwilę - powiedziała cicho - ja też o tym zapomniałam. Przytaknąłem smutno. - To nie twoja wina. - Wprost przeciwnie. - Hallia pogładziła złote łuski ogona z zadziorami. - Kiedy zaczęłam jej śpiewać wieczorami wszystkie piosenki, których nauczyłam się w dzieciństwie, nie miałam pojęcia, że tak się przywiąże. - Ani że tak urośnie. Hallia prawie się uśmiechnęła. - Podejrzewam, że nie powinniśmy byli pozwolić Cairprému nadać jej tak poważne imię z pradawnych mitów o smokach, jeżeli nie oczekujemy, żeby kiedyś wiodła życie godne tego imienia. - To prawda, otrzymała imię pierwszej królowej smoków, matki całej ich rasy. - Zagryzłem wargę na wspomnienie starej legendy. - Tej, która ryzykowała życie i połknęła ogień wielkiej wulkanicznej góry, żeby ona i jej potomkowie mogli ziać płomieniami. Na te słowa Gwynnia szeroko rozwarła szczęki i ponownie ziewnęła, tym razem tak głośno, że oboje z Hallią musieliśmy zasłonić uszy. Kiedy ziewnięcie się skończyło, skomentowałem: - Królowej przydałaby się drzemka. - Po czym dodałem pełnym nadziei szeptem: - Może jeszcze uda nam się dokończyć naszą rozmowę.

Hallia przytaknęła, choć zarazem przesunęła się nerwowo. Ale zanim zdołała coś powiedzieć, nowy odgłos przeciął powietrze. To był cienki żałobny jęk - taki, który mógł wydać tylko ktoś, kto właśnie kona. Albo, mówiąc ściśle, ktoś, dla kogo śmierć byłaby zbawieniem. II JĘCZYBUŁA Cierpiętnicze jęki dobiegały znad strumienia. Chwyciłem laskę i popędziłem po trawie, a Hallia za mną. Młoda smoczyca tylko przyglądała nam się sennie, trącając olbrzymim nosem skrzydło. Jeszcze zanim dotarłem na brzeg, uświadomiłem sobie, że zawodzenie - tak głośne, że zagłuszało szum i plusk wody o kamienie - dochodziło zza zakrętu w górze strumienia. Pognaliśmy z Hallią w tamtą stronę, przeciskając się przez rosnący nad wodą żółty kolcolist. Na błotnisty brzeg usiłowało się wdrapać najdziwniejsze stworzenie, jakie w życiu widziałem. Jego ciało było ciemne, zaokrąglone i lśniące jak u foki z zachodniego wybrzeża Fincayry, choć mniejsze. Stwór miał również długie focze wąsy i ciemne smutne oczy, ale zamiast płetw - ręce, po trzy z każdej strony. Każda z cienkich i kościstych rąk kończyła się parą przeciwstawnych szczypiec jak u kraba. Ze sterczącego brzucha zwisała zielonkawa siatka - być może torba - a z grzbietu wyrastał rząd długich miękkich ogonów zwiniętych w ścisłe spirale. Wtedy zobaczyłem na prawym boku stwora poszarpaną ranę ubrudzoną zaschniętym błotem. Kiedy stworzenie padło ciężko na brzeg, jęcząc żałośnie, ukląkłem przy nim. Szybko przemyłem mu skórę wodą ze strumienia, żeby oczyścić ranę. Na początku, pochłonięty własnym cierpieniem, biedny stwór mnie nie dostrzegł. Jednak po chwili wstrząsnął nim gwałtowny spazm. - Och, straszliwiejąca bólośmierć! Okropniejące krwawocierpienie! - zawył. - Moja końcagonia już zaraz, już zaraz... A ja taki młodomały, wręcz dzieciopacholęcy. - Nie martw się - uspokoiłem go, mając nadzieję, że moje słowa zdziwią go mniej niż mnie jego mowa. - Ta rana musi boleć, ale nie jest wcale głęboka. - Sięgnąłem do torby po garść leczniczych ziół. - Te zioła... - Mają zabiciugotować małą mniedulkę, oczywiście! Taka straszliwiejąca, żałośniejąca końcagonia. - Całe jego ciało zadrżało, zwłaszcza grube zwoje tłuszczu pod brodą. - Ależ ja bardzowielce cierpioczmychnąłem i tylko po to, żeby mnie teraz zabiciugotował okrutniejący człekotwór. - Nie rozumiesz. - Pokręciłem głową. - Postaraj się odprężyć. - Skropiłem zioła wodą i przyklepałem je, robiąc z nich okład. - Dzięki temu po prostu szybciej wyzdrowiejesz. Stwór krzyknął i chciał się wyswobodzić.

- Człekotworze! Chcesz mnie przeżutuczyć błyskaszybko. Och, cierpagonia! Moja bólośmierć tak przynadchodzi, moja... - Nie - oznajmiłem. - Możesz się uspokoić? - W takim razie będziesz mnie klatkowięził. Pokazobwoził jako swój dziwniejący okaz! Żeby inne człekotwory mogły kamieniobrzucać moją klatkę albo kwikoszczypać mnie przez kraty. Straszniejący los, okropniejący koniec... - Nie! Robiłem, co mogłem, żeby przyłożyć okład do rany, ale ciągłe szarpanie się stwora bardzo mi to utrudniało. Kilka razy prawie zsunął się do wody albo w krzewy kolcolistu. - Nie rozumiesz, że chcę ci pomóc? - Ty? Człekotwór? Czy człekotwór nigdykolwiek zrobił najmniejące pomagające cośowe dla jęczybuły? - Jęczybuła? - powtórzyła Hallia, nachylając się. - Rzeczywiście to może być on. - Na widok mojej zdziwionej miny wyjaśniła: - To jedno z najrzadziej spotykanych stworzeń na wyspie. Znam je tylko z opowieści, ale ono istotnie tak wygląda. Choć nie rozumiem, co tu robi. Myślałam, że mieszka tylko na najbardziej odległych bagnach. - Na Nawiedzonym Bagnie pewnoczywistym - zawył jęczybuła. - Ustalwiedzcie szczegółofakty! Zanim mnie klatkouwięzicie, pobitłuczecie i ugotoparzycie z tuzinosetką zjełczałych ziemniaków. Och, żałośniejący świat, beznadziejąca rozpacz! Kręcąc głową, przyjrzałem się raz jeszcze ranie. - Doprawdy ufny z ciebie koleżka. - Owszem, oczywiściejąco - zawył stwór, a w jego okrągłych oczach zebrały się łzy. - Odurodzeniowo. Zbyt szybkoufny, zbyt naiwnowierny. Zawsze chęciogotowy do wyszukiwania nadziejoszczęścia w każdej sytuacji! Dlatego też taki mój smutnolos, żeby wrzaskosięwarzyć ze zjełczałymi ziemniakami. Osłodurnie się stało! Jęczybuła powoli i niepewnie wciągnął powietrze. - Więc dobrze, zawrzeszczomniemordujcie. Padnosunę się godnie. Przez całe dwie sekundy nie odzywał się. Po czym znienacka zaryczał: - Och, przerażałosna zgubotragedia! Zostać zabiciugotowanym właśnie teraz! Taki dzieciopacholęcy. Taki silnodważny. Taki... - Cisza! - rozkazałem, siadając na brzegu. Wyszczerzyłem zęby i spiorunowałem go wzrokiem. - Im głośniej będziesz protestował, tym straszliwsza będzie twoja śmierć. Hallia popatrzyła na mnie zaskoczona, ale nie zwróciłem na nią uwagi. - Tak, właśnie tak. - Zarechotałem złowrogo. - Jedyne pytanie to: jak cię zabić. Ale jedno jest pewne: im więcej będziesz się ciskał, tym bardziej będziesz cierpiał. - Naprawdęserio? - jęknął jęczybuła.

- Tak! A teraz skończ z tym jęczeniem. - Och, straszniejący... - W tej chwili! Stwór umilkł. Pomijając przechodzące go od czasu do czasu drgawki, od których dygotał cały od samego gardła aż do brzucha, leżał nieruchomo na moich kolanach. Ostrożnie położyłem dłonie na ranie. Zacząłem się koncentrować na najgłębszych warstwach ciała, gdzie tkanka była najmocniej poszarpana. Zarazem wziąłem głęboki wdech. Wyobraziłem sobie, że moje płuca wypełnia nie powietrze, lecz światło - ciepłe, kojące światło letniego słońca. Tu, na umiłowanych ziemiach ludzi-jeleni, gdzie Hallia i ja tak beztrosko spędzaliśmy czas i gdzie, byłem pewien, jeszcze wiele radosnych chwil przed nami. Z czasem światło wylało się i wypełniło mnie, promieniując w moich ramionach, spływając po moich rękach, przepływając przez moje palce. Kiedy lecznicze światło dostało się do rany jęczybuły, z jego ciała, nawet z jego wąsów, zeszło napięcie. Nagle znów zajęczał. Ale ten jęk był inny, było w nim mniej bólu i więcej zaskoczenia - być może zadowolenia. Jednak wiedząc, jak delikatne jest czekające mnie zadanie, skarciłem go gniewnym spojrzeniem. Uspokoił się natychmiast. Zacząłem kierować światło do pociętego ciała. Jak bard naciągający struny na popsutą harfę przechodziłem od jednego pasma tkanki do następnego, ostrożnie wiążąc i napinając, zawsze sprawdzając wytrzymałość przed przejściem do kolejnego. W jednym miejscu znalazłem plątaninę rozerwanych ścięgien, przeciętych prawie do kości. Przez jakiś czas kąpałem je w świetle, żeby móc w ogóle oddzielić je od siebie. Kiedy tkanki się rozluźniły, delikatnie powiązałem je ze sobą i wzmocniłem. Warstwa po warstwie zasklepiałem ranę, powoli zbliżając się do powierzchni. Po kilku minutach podniosłem dłonie. Czarna skóra jęczybuły lśniła, gładka i jednolita. Wyczerpany oparłem się o brzeg i położyłem głowę na korzeniu kolcolistu. Błękitne niebo świeciło przez żółte kwiaty nad moją głową. W końcu usiadłem i postukałem jęczybułę lekko w bok. - Cóż - westchnąłem - masz szczęście. Postanowiłem, że jednak cię nie ugotuję. Duże oczy stwora jeszcze się powiększyły. Nic nie odpowiedział. - To prawda, biedaku. Nigdy nie zamierzałem zrobić ci krzywdy, ale to był jedyny sposób, żebyś się nie ruszał. - Tylko się ze mną drażnioczysz - jęknął, wijąc się na moich kolanach. - Chichająco się ze mnie drwiśmiewasz. Hallia spojrzała na mnie serdecznie. - Teraz ci nie wierzy. Ale to tylko kwestia czasu. - Przenigdy w życiostanie! Stwór nagle rozprostował kilka ogonów, owinął je wokół wystającej z brzegu skały i wyszarpnął się z mojego uchwytu. Wylądował z pluskiem w płyciźnie u moich stóp. Wymachując sześcioma rękami, popłynął z niesamowitą prędkością w dół strumienia. Chwilę później zniknął za zakrętem.

Hallia pogładziła się po wąskiej brodzie. - Można chyba uznać, że go wyleczyłeś, młody sokole. Zerknąłem na swój cień, który kulił się obok mnie na błocie i którego poza była beznadziejnie bezczelna. - Dobrze, że chociaż to mi wyszło. Hallia schyliła się, przechodząc pod gałęzią, i podeszła do mojego boku z elegancją rozkwitającego kwiatu. - Wydaje mi się, że leczenie różni się od reszty magii - powiedziała. - Czym? Zamyślona obróciła między palcami gałązkę, po czym wrzuciła ją do płynącej wody. - Nie wiem czym. Być może lecznicza magia wypływa z wnętrza, z twojego serca albo skądś głębiej. - A inne rodzaje magii? - Czerpią moc z otoczenia. - Pomachała w stronę lazurowego nieba. - Gdzieś stamtąd. Te moce nas dosięgają i niekiedy przez nas przepływają, ale tak naprawdę do nas nie należą. Korzystanie z nich przypomina używanie narzędzia, młota albo piły. Wyciągnąłem z włosów patyk pokryty skorupą błota. - Rozumiem, ale co z magią, dzięki której zmieniamy się w jelenie? Czy ona też nie pochodzi z wewnątrz? - Nie, w rzeczywistości nie. - Przyglądając się swojej dłoni, Hallia ścisnęła ją, nadając jej kształt kopyta. - Kiedy zaczynam się zmieniać, najpierw czuję wewnętrzną magię - ale to tylko iskra, rodzaj zaproszenia, które łączy mnie z potężniejszą magią na zewnątrz. To magia, która wywołuje wszystkie rodzaje przemian: nocy w dzień, jelonka w łanię, nasiona w kwiat. Magia, która obiecuje... - Urwała i pogłaskała zawijającą się łodygę paproci, która wyrastała obok niej na brzegu. - Że każda łąka, przez całą zimę pokryta śniegiem, obudzi się kiedyś do życia. Przytaknąłem wsłuchany w plusk i szum strumienia. Cienki zielony wąż wyłonił się z trzcin u moich stóp i wśliznął się do wody. - Czasami te zewnętrzne siły, kosmiczne siły - powiedziałem - wydają mi się tak potężne, że mam poczucie, jakby to one wykorzystywały mnie, władały mną, jakbym był ich małym narzędziem. Albo spisywały mnie jak historię - historię, której zakończenia nie mam szans zmienić. Hallia nachyliła się niżej, ocierając się o mnie ramionami. - Zawsze ta sama opowieść. O tak, młody sokole, słyszałam ją nawet od tych członków mojego klanu, którzy powinni wykazać się większą wiedzą. O twojej przyszłości, o tym, że twoim przeznaczeniem jest zostać czarodziejem. - I nie byle czarodziejem - dodałem - ale największym magiem wszech czasów! Zdaniem niektórych potężniejszym nawet od mojego dziadka Tuathy, a on był najmądrzejszym i najpotężniejszym

czarodziejem w historii. To... cóż, to spora odpowiedzialność. Do tego stopnia, że czasami czuję, jak gdyby moje wybory, moje decyzje nie były tak naprawdę moje. - Ale one są twoje! Oczywiście, że tak. To dzięki nim jesteś... sobą. Dlatego chciałam ci powiedzieć... - jej głos zniżył się do szeptu - to, co chciałam ci powiedzieć. - Więc powiesz mi to teraz? - Nie - oznajmiła zdecydowana, żeby nie odbiegać od tematu. - Teraz mnie posłuchaj. Naprawdę wydaje ci się, że w sprawie swojej przyszłości masz do powiedzenia tyle co żołądź, z którego ma wyrosnąć dąb? Który nie mógłby stać się jesionem albo klonem, niezależnie od tego, jak bardzo by się starał? Ponuro poszurałem obcasem trzewika po błotnistym brzegu. - Na to wygląda. - Ale masz też własną magię! To, co powiedziałam o mocach pochodzących z zewnątrz, jest prawdą, jednak nie moglibyśmy z nich korzystać, gdybyśmy nie mieli własnych mocy, własnej magii wewnątrz. A ty, młody sokole, masz niesamowitą zdolność sięgania po potężniejsze moce. Czerpania z nich, skupiania ich, naginania do własnej woli. Przez cały czas to w tobie widzę, tak wyraźnie jak odbicie twarzy na powierzchni wody. - Może to swoje odbicie widzisz, nie moje. Pokręciła głową z taką werwą, że kasztanowy warkocz przeleciał jej za ramię, muskając ucho. - Bez twojej wewnętrznej magii nie udałoby ci się wyleczyć jęczybuły. - Tylko czy lecząc go, naprawdę stosowałem własną magię i dokonywałem własnych wyborów? Czy zaledwie podążałem ścieżką swojego przeznaczenia, odgrywając scenę w historii spisanej przez kogoś innego dawno temu? - Zabębniłem palcami o srebrną rękojeść broni u swojego boku. - Nawet ten miecz jest częścią mojego przeznaczenia. Tego się dowiedziałem od samego wielkiego ducha Dagdy. Przykazał mi, żebym dobrze go strzegł, gdyż pewnego dnia przekażę go wielkiemu, naznaczonemu tragedią królowi - królowi tak potężnemu, że wyciągnie go z kamiennej pochwy. Urwałem, usiłując przypomnieć sobie, jak opisał go Dagda. Król, którego rządy pozostawią w sercach ludzi ślad dużo mocniejszy od tego, który pozostawią na ziemiach. Hallia posłała mi sceptyczne spojrzenie. - Przepowiedziany los nie jest przeznaczonym życiem. - Czy to jedno ze starych przysłów twojego ludu? - Nie jest takie stare. Jego autorem jest mój ojciec. Dużo o takich rzeczach rozmyślał. - Trąciła mnie na tyle mocno, że moje ramię obiło się o gałąź, strącając z niej liście. - I nie tylko on. Uśmiechnąłem się szeroko, zerkając na swoją laskę, która leżała oparta o okrągły kamień przy brzegu strumienia. Woda uderzała o trzon, mocząc siedem wyrytych wzdłuż niego symboli, od czego połyskiwały ponuro. - Im więcej myślę o różnych rzeczach - przeznaczeniu czy czymś innym - tym mniej naprawdę

wiem. Nagle Hallia się roześmiała. - Mój ojciec mówił to samo! Więcej razy, niż mogę zliczyć. Teraz z kolei ja ją trąciłem. - Co jeszcze mówił? - O przeznaczeniu? - Zastanowiła się chwilę. - Niewiele, choć powiedział coś dziwnego. - Co takiego? - Powiedział, jeżeli dobrze pamiętam, że poszukiwanie przeznaczenia jest jak spoglądanie w lustro. Widzisz pewien obraz, rozmazany, w lepszym lub gorszym świetle. Ale jeżeli światło się zmieni, wraz z nim zmieni się wizja. A gdy światło zgaśnie, lustro będzie puste. Dlatego, jak podsumował, najwierniejszym lustrem jest... jak on to ujął? A tak. Najwierniejszym lustrem jest to, które w ogóle nie potrzebuje światła. Zmarszczyłem ze zadziwienia czoło. - W ogóle nie potrzebuje światła? Co on chciał przez to powiedzieć? - Nikt z mojego klanu nie umiał tego rozszyfrować, choć wielu próbowało. Podobno część starszyzny bez przerwy o tym rozprawiała i do niczego nie doszła. Czyli najlepiej za dużo nie mędrkować. Może to był żart, a może gra słów. Mój ojciec dużo wiedział, ale uwielbiał wprowadzać innych w błąd. Przytaknąłem, nadal zastanawiając się nad dziwnym zdaniem. To istotnie mógł być żart. A jeżeli krył się w nim jakiś sens? Najwyraźniej tak myślała starszyzna, inaczej nie straciłaby tyle czasu, zastanawiając się nad tym. Być może komuś kiedyś uda się to rozgryźć. Być może nawet będę to... ja. Przez chwilę delektowałem się tą myślą - całkiem przyjemną. Ja, Merlin, pierwszy rzucę światło na starą tajemnicę. I na wiele innych tajemnic. Moją uwagę przykuł nagły ruch na błotnistym brzegu. Mój cień! Choć siedziałem w absolutnym bezruchu, wyglądał, jakby drżał - trząsł się. Czy to mogła być tylko gra świateł odbitych w strumieniu? Wytężyłem wzrok. Nie, nie mogło być wątpliwości. Mój cień kiwał do mnie głową. III TAJEMNICE Skarciłem pomrukiem swój bezczelny cień, który nadal drwił ze mnie z brzegu strumienia. - Twoje miejsce jest przy głazie.

Hallia zesztywniała i uderzyła dłonią w błotnisty brzeg. - Młody sokole! - Nie mówiłem do ciebie. Och, przepraszam. - Wyciągnąłem dłoń, ale ją odtrąciła. Spiorunowałem wzrokiem swój cień, który jakby trząsł się ze śmiechu. - Hallio, to nie było do ciebie! Mówiłem do swojego cienia. Jej mina powoli złagodniała. - Wygląda na to, że cień ostatnio sprawia ci tyle samo kłopotów co Gwynnia. - Odsunęła gałęzie i zerknęła na łąkę, gdzie zostawiliśmy smoczycę. - Znowu zniknęła. Ciekawe gdzie. - Pewnie poszła w dół strumienia. Nie może być daleko. - Rzuciłem w cień kamykiem rzecznym, spodziewając się, że czymś we mnie odrzuci. - Powiedz mi, jak to się stało, że twój ojciec tyle wiedział? Był myślicielem? Bardem? - Ani jednym, ani drugim. Przez wiele lat zajmował się leczeniem członków naszego klanu. - Ujęła warkocz i bawiła się nim, rozdzielając pasma, jakby rozplątywała splot wspomnień. - Nawet wtedy, gdy musieliśmy opuścić ojczyste ziemie nad morzem, kiedy prawie pękło mu serce, nie przestał pracować. A jego wiedza nie ograniczała się do sztuki leczenia. Jedynie on wiedział o pewnych miejscach. I... pewnych ludziach. - Przełknęła ślinę. - Chyba dlatego powierzono mu opiekę nad jednym z Siedmiu Mądrych Narzędzi. - Naprawdę? - zdziwiłem się. Przytaknęła. - Którym? - Nie powinnam mówić nic więcej. W Mellwynbri-Meath to tajemnica. Kiedy przyglądałem się przepływającej obok naszych stóp wodzie, moje wspomnienia popłynęły jak strumień. Dobrze pamiętałem te wszystkie legendarne narzędzia, gdyż uratowałem większość z nich, zanim runął Spowity Zamek. Był wśród nich pług, który orał własne pole, piła, która wycinała tylko tyle drzewa, ile było trzeba - i co jeszcze? Ach tak: magiczna motyka, młot i łopata. I jeszcze wiadro, prawie tak ciężkie jak pług, bo zawsze było wypełnione po brzegi wodą. Siódmego narzędzia nie znalazłem - co nie znaczy, że o nim nie myślałem. Nie wiem, jak wygląda, nie mówiąc o jego mocach, ale często marzę o tym, że je znajduję, zazwyczaj za ścianą płomieni nie do przebycia. Za każdym razem, kiedy w snach próbuję je uratować, piekące płomienie palą mi dłonie, twarz i bezużyteczne oczy. Słyszę tylko własne krzyki, czuję fetor swojej spalonej skóry. Kiedy już dłużej nie mogę znieść męczarni, budzę się zlany potem. Hallia delikatnie dotknęła mojej dłoni. - Widzę po twojej minie, młody sokole, że znasz niektóre tajemnice Siedmiu Mądrych Narzędzi. - To prawda - odparłem nadal wpatrzony w strumień. - Miałem je w rękach, nawet ich używałem - poza jednym, które zaginęło. Hallia wpatrywała się we mnie, ważąc myśli. W końcu wyszeptała:

- Wcale nie zaginęło. - Jak to? Przecież wszyscy to mówili. Nawet Cairpré. - Bo wszyscy tak myśleli. Oprócz mojego ojca i kilkorga z nas, którym powierzył tę tajemnicę. On sprawował pieczę nad tym Mądrym Narzędziem. Kiedy żołnierze złego króla Stangmara przyszli po nie, mój ojciec nie oddał im narzędzia, ale spreparowaną kopię - fałszywą wersję. Prawdziwe narzędzie schował w bezpiecznym miejscu. - Gdzie? - Nigdy nikomu tego nie powiedział. Niedługo po tym, jak dokonał zamiany, wytropili go myśliwi... Na widok smutku w jej oczach wziąłem ją za rękę. Przez chwilę siedzieliśmy, przyglądając się wirującemu prądowi. Choć bardzo chciałem, żeby podzieliła się ze mną tajemnicą, wolałem, żeby podzieliła się ze mną swoimi troskami. W końcu pociągnęła opowieść: - To był klucz, młody sokole, magiczny klucz. Wyrzeźbiony z wypolerowanego rogu, z szafirem w uchwycie. Jego moce... och, o nich akurat zapomniałam, jak o wielu innych rzeczach, o których powiedział mi ojciec. Byłam wtedy taka młoda! Bardzo dbał o klucz, głównie to pamiętam. - Jej palce splotły się z moimi. - Zapamiętałam też, jak kiedyś powiedział, że choć jego moce są potężne, nie mogą się równać z mocą leczącej dłoni. W tej chwili z dołu strumienia dobiegło nas zawodzenie. Krzyk brzmiał coraz głośniej - i coraz bardziej znajomo. Kilka sekund później jęczybuła skierował się prosto w naszą stronę, młócąc zaciekle sześcioma rękami. Kiedy podpłynął, wypełzł na brzeg i wskoczył mi w ramiona, dygocząc i dysząc. W jego oczach płonął strach, kiedy wyrzucił z siebie: - Kłopotliwiejące przerażenie! Upiorniejące morderstwo! Zbliżyciąga bliżojejej. Zanim zdążyłem zapytać, o czym mówi, z kępy głogu w dole strumienia wyłoniła się wielka głowa. Gwynnia! Jej sterczące ucho złamało kilka gałęzi i wznieciło burzę liści, kiedy smoczyca wyprostowała długą, pokrytą łuskami szyję. Wyszła spomiędzy drzew ze skrzydłami złożonymi tuż przy olbrzymim grzbiecie i nachyliła się w naszą stronę. Na wodzie rozbłysło pomarańczowe światło jej oczu. - Lękosmok! - zapiszczał jęczybuła, chowając głowę pod moją pachą. - Jesteśmy skazagładzeni, wszyscy co do jednozabitego. - Bzdury - odparłem. - Ta smoczyca to nasza przyjaciółka. - Nic ci nie zrobi - dodała Hallia. Na dźwięk znajomego głosu Gwynnia z werwą zabębniła ogonem o ziemię. Jednak jedno z uderzeń trafiło w głóg i go wyrwało. Drzewo przewróciło się z trzaskiem do strumienia, a na brzeg spadł deszcz błota i gałęzi. Wtedy jęczybuła wrzasnął i zemdlał. Legł mi na kolanach bezwładny jak przemoczona tunika. Nawet jego ogony, wcześniej ściśle zwinięte, zwisały swobodnie na grzbiecie. Głowa Gwynnii, która znalazła się tuż nad nami, przechyliła się na bok ze zdziwienia. Pogłaskałem gładką skórę jęczybuły. - Ten maluch raczej nie nadaje się do przeżywania przygód. Chyba powinienem go odesłać tam,

skąd przybył. - Na Nawiedzone Bagno? - zapytała Hallia. - To ostatnie miejsce, gdzie powinieneś go wysyłać. - Stamtąd przybył. - I dobrze zrobił, że uciekł! To złe miejsce, paskudne miejsce, gdzie na każdym kroku czyhają zasadzki. Mój lud - jak wszystkie inne ludy oprócz bagiennych upiorów - unika go za wszelką cenę. - On musi żyć nieopodal wody. I z dala od smoków. Nie wiem, jak się tu znalazł. Ale z pewnością najlepsze, co możemy zrobić, to odesłać go z powrotem. Hallia pokręciła stanowczo głową i dotknęła mokrego grzbietu jęczybuły. - Mówię ci, że to nierozważne. A poza tym Nawiedzone Bagno jest aż na drugim krańcu wyspy. Na dźwięk powątpiewania w jej głosie zesztywniałem. - Myślisz, że mi się nie uda? - Cóż... chyba nie. Zmarszczyłem brwi, a policzki mnie zapiekły. - Skakanie to moc magiczna obarczona największym ryzykiem. Sam mi to powiedziałeś. Uderzyłem pięścią o brzeg, ochlapując sobie tunikę błotem. - Czyli myślisz, że mi się nie uda. - A jeżeli przez pomyłkę wyślesz go gdzie indziej? - Nie będzie żadnej pomyłki! - Na widok cienia, który znowu jakby kręcił głową, zagryzłem wargę. - A gdybym nawet się pomylił, to gdziekolwiek by się obudził, nie zobaczy nad sobą smoka. Ułożyłem ostrożnie nieprzytomnego jęczybułę wśród trzcin na skraju wody. Potem chwyciłem laskę i wstałem. Zaparłem się stopami, odwróciłem plecami do Hallii i zacząłem się koncentrować. Prawie natychmiast poczułem, jak wzbierają we mnie moce, jak wypływają niczym lawa z wybuchającego wulkanu. W końcu zaintonowałem zawiłą pieśń, wzywając potężną magię Skakania. Podróż bliska czy daleka - Skok! Przez przestrzeń i przez czas. Serce gwiazdy już tam czeka, W Muirthemnar, krainie mar; Echo rymu tętni w nas Niby dzwon, co rusza głaz. Honor walczy, klęska zwleka - Skok! Przez przestrzeń i przez czas. Na brzegu błysnęło białe światło. Płynąca korytem woda zamieniła się z sykiem w parę. Jęczybuła zniknął - a Hallia i ja z nim.

IV BÓLOŚMIERĆ Sosnowe igły! Przetoczyłem się na bok i wyplułem je z ust. Nade mną wznosiły się grube gałęzie, które wyglądały na tak mocne, jakby mogły podeprzeć niebo. I na tyle szerokie, żeby je zasłonić: przez plątaninę konarów prześwitywało tylko kilka punkcików. - To ci się dopiero udało, młody sokole. Skrzywiłem się, wyplułem kawałek lepkiej żywicy, potem odwróciłem głowę do Hallii. Tak jak ja leżała na plecach wśród igieł i połamanych patyków. - Zgoda - przyznałem. - Skakanie trochę mi nie wyszło. Wstała, przyglądając mi się ponuro. - Trochę, mówisz? Wydawało mi się, że miałeś wysłać jęczybułę, nie nas. Tymczasem znaleźliśmy się w jakimś obcym lesie, a po nim nie ma ani śladu! I czy twoim celem nie było Nawiedzone Bagno? Powinnam być chyba wdzięczna, że się z nim minąłeś! Strząsnęła z nosa igłę. - W porównaniu z twoją dokładnością przy Skakaniu lądowanie Gwynnii było, cóż, niemal perfekcyjnie precyzyjne. - Twarz Hallii się zachmurzyła. - A tak w ogóle to gdzie ona jest? - Skoczyła na nogi, zasypując mnie patykami. - Gwyyynniooo! - zawołała, a jej głos poleciał w las jak krogulec. - Moja Gwyyynniooo! Nie było odpowiedzi. Kiedy Hallia odwróciła się do mnie, miała czoło zmarszczone od troski. - Och, mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Odpowiedziałaby mi, gdyby mnie słyszała. Myślisz, że ona... - Została? - dokończyłem, podnosząc się na nogi. Strząsnąłem z tuniki korę i igły. - Obawiam się, że to możliwe. Zdecydowanie możliwe. W końcu nie zamierzałem jej nigdzie wysyłać. - Nas też nie zamierzałeś nigdzie wysyłać! Och, będzie bardzo zaniepokojona. - Rozejrzała się po zagajniku. - Może gdzieś tu jest, poza zasięgiem głosu. - Ale gdzie my jesteśmy? - wymamrotałem. Odchyliłem głowę, spojrzałem na sklepione gałęzie i głęboko wciągnąłem powietrze przesycone słodyczą cedru i sosny. Moją uwagę przykuł lekki zapach czegoś zjełczałego albo gnijącego, co kryło się pod słodką wonią. Choć nie podobało mi się to, że się zgubiliśmy, upajałem się aromatami, korzystałem z okazji i jak zawsze delektowałem się pobytem w lesie. Im był ciemniejszy, tym lepiej. Bo im ciemniejszy zagajnik, tym starsze drzewa. Wiedziałem, że im starsze drzewa, tym bardziej są tajemnicze i mądrzejsze.

Lekki wiatr poruszył gałęziami z igliwiem, a na moją twarz spadł deszcz rosy. Nagle przypomniałem sobie inny dzień w innym lesie - w krainie Gwynedd, przez niektórych zwanej Walią. Ścigany przez wroga uciekłem, wspinając się na drzewo: wielką sosnę podobną do tych, które teraz wznosiły się nad nami. Tuż potem znalazłem się w samym sercu nasilającej się burzy. Wiatr się wzmógł, a ja trzymałem się ze wszystkich sił drzewa. Kiedy burza w końcu się rozpętała, przeżywałem kołysanie i wirowanie, szarpanie i wykręcanie przytrzymywany przez te gałęzie - a wręcz w ich objęciach. Kiedy burza nareszcie ucichła, a ja siedziałem przemoczony na gałęziach obmytego deszczem drzewa, poczułem się odświeżony jak nowo narodzony. Hallia postukała mnie w ramię. Kiedy się do niej odwracałem, kolejny, silniejszy podmuch wiatru poruszył gałęziami nad nami. Hallia zaczęła coś mówić, ale uniosłem dłoń, żeby ją uciszyć. Na skrzypienie gałęzi nałożyły się głosy, niskie i donośne. A jednak... te głosy nie należały do lasu, którego gałęzie wznosiły się majestatycznie. Pobrzmiewała w nich rozpacz i stopniowo pogłębiający się ból. Słuchałem skoncentrowany. Drzewa wołały do mnie, machając wielkimi ramionami. Nie rozumiałem wszystkiego, co chciały mi powiedzieć, gdyż wszystkie mówiły naraz, niekiedy w językach, których jeszcze nie opanowałem. Jednak niektóre słowa słyszałem wyraźnie. Stateczny cedr mówił: Umieramy, umieramy. Lipa, której liście w kształcie serca opadały powoli na ziemię, wirując, skarżyła się: To mnie zżera. Połyka moje korzenie, moje korzenie. A potężna sosna zawodziła żałobnym tonem: Moje dziecko! Nie zabieraj mi dziecka! Kiedy ucichły i porywy wiatru, i głosy, odwróciłem się do Hallii. - Ten las ma kłopoty, wielkie kłopoty. - Ja też to czuję. - To nie wydaje się naturalne. - Nie. A jak dobrze się przyjrzysz, to wszędzie widać znaki. Jak zaciśnięte kurczowo pnącza w tamtej kępie choin. - I tu, spójrz na to. - Z kory pnia pobliskiej sosny zdrapałem kawałek szarego postrzępionego mchu. - Gnijąca broda. Widziałem już coś takiego na drzewach, ale tylko po powodzi. Nigdy w kwitnącym lesie. Hallia przytaknęła ponuro. - Chciałabym im pomóc. Tylko jak? Poza tym mamy własne kłopoty. Jak znajdziemy drogę powrotną na Letnie Ziemie? I do Gwynnii, biedactwa! I co z jęczybułą? Kto wie, gdzie on może teraz być? Zgrzytając zębami, nachyliłem się, żeby podnieść laskę. - Posłuchaj, przykro mi. Nie miałem pojęcia, że Skakanie tak zupełnie mi nie wyjdzie. - Ściskając sękaty czubek laski, pożaliłem się. - Zapomniałem o treści pierwszej lekcji, którą Dagda nazwał duszą magii: o pokorze. Zezłoszczony wsunąłem laskę za pasek.

- Potrzebuję kolejnej setki lat praktyki, zanim znów podejmę się czegoś takiego! Mogłem nas wysłać do innej krainy albo nawet innego świata. Hallia pokręciła głową. - Nie, nie. Stopy, nos, kości, wszystko mi mówi, że jesteśmy gdzieś na Fincayrze. - Rozejrzała się po otaczających nas ocienionych pniach. - Ten las przypomina mi prastary zagajnik, w którym byłam dawno temu, jeszcze jako mała łania. Gatunki drzew, to, jak stoją - wszystko wydaje mi się znajome. Ale tamto miejsce tętniło życiem! Jaka plaga zaatakowała cały las? - Ech... - zajęczał zza sękatych korzeni cedru zbolały głos. - Straszniejąca bólośmierć. Popędziliśmy w tamtą stronę. Jęczybuła, w którego okrągłych oczach było więcej żałości niż kiedykolwiek wcześniej, poruszył się między korzeniami. Ze szczypiec dyndały mu odłamki kory i kępki igieł, jego pękaty brzuch trząsł się przy najmniejszym ruchu, a wąsy opadały smętnie. Jednak mój drugi wzrok, ostrzejszy niż wzrok sowy w ciemnym zagajniku, nie znalazł nowych śladów zranień. Nachyliłem się do niego i spróbowałem wyciągnąć spomiędzy jego ogonów lepką od soków gałązkę. Odsunął się ode mnie, kuląc się ze strachu. - Nie masz się już czego bać - uspokoiłem go. - Smoczycy tu nie ma. - Ale jest człekotwór! - Uniósł nos i powęszył, a jego duże oczy jeszcze się powiększyły. - I cogorszejąc, zdecydowaniej cogorszejąc, to lękomiejsce, gdzie najprzerażeniej byćbym nie wolał! - Dostał ataku spazmów i jęków. - Lękommmiejsce. Hallia wstrzymała oddech. - Czyli wiesz, gdzie jesteśmy? - Oczywiściejąc - zajęczał jęczybuła. - N-nnie fetoru jecie woniącego kałużognoju? - Nie, nie czuję! - oświadczyłem. - Cokolwiek oznacza gnojokałuż. - Kałużognój! - Jęczybuła zamknął oczy, mamrocząc: - Człekotwory! Tak przemożniejące pałodurnoty. Potrząsnąłem nim, aż otworzył z powrotem oczy. - W takim razie gdzie twoim zdaniem jesteśmy? Spojrzał na nas złowrogo. - W ciemniejącym lesie, na południoskraju Nawiedzonego Bagna. Przestraszyłem się. - Bagna? Jesteś pewien? - Najpewniejąco! - Jego wąsy się najeżyły. - Pomyśliwujecie, że nie fetoruję własnego kałużognoju? Hallia potrząsnęła głową. - To niemożliwe. O ile pamiętam, las był na wzgórzach daleko na południe od bagien, niemal cały dzień podróży stąd. - Jesteś pewna? - zapytałem.

- Jak najbardziej. Nigdy nie zapominam lasu, a zwłaszcza tak starego jak ten. I on nie był nawet w pobliżu Nawiedzonego Bagna. - Biedałości, kiedy on przecież zapewniejącej jest! - zapiszczał jęczybuła, a całe jego ciało się zatrzęsło. Fale dygocącego sadła rozeszły mu się po brzuchu. - Człekotworze, proszę... skrzywdzioszczyp mniedulkę, jeżeli postanomusisz. Odewyrywaj mi włąsowosy, jednokrzyk za jednokrzykiem. Tylko zabieratuj mnie stądinądziej! Zagniewany przyjrzałem się uważnie rozdygotanemu stworzeniu. - Nic z tego nie rozumiem. Bo nawet jeśli jesteśmy w pobliżu bagna, dlaczego nie chcesz tu wrócić? Myślałem, że to twój dom. - Bo to kiedyś był mój dom, zdecydowaniejąco. Ale teraz anitrochowiejąc. Niedomobezpiecznie. Uniosłem brwi. - Dlaczego? Jęczybuła wygiął się, usiłując wcisnąć głowę pod jeden z korzeni. - Nie umiem wytłujaśnić! To zbyt straszliwiejące. Mierząc go wzrokiem, zastanawiałem się, co mogło być straszniejsze od Nawiedzonego Bagna, które tak dobrze pamiętałem. Obrzydliwy zapach, wsysające grzęzawisko i, najgorsze ze wszystkiego, bagienne zjawy. Widziałem ich upiorne migotliwe oczy, i nie tylko to. Nigdy więcej nie chciałem poczuć ich wściekłości, ich szaleństwa. Wiedziałem, że Hallia ma rację: to bagno było najsłabiej zbadanym - i najbardziej przerażającym - miejscem na Fincayrze. Z oczywistych powodów. Jęczybuła znów uniósł głowę i westchnął rozdygotany: - Och, jakże ja tęsknopłakuję tę ojczyznę z jej wspanialejącymi cudaczniami! Taka słodyczurocza ojczyzna przez taki długoczas. Wymieniliśmy z Hallią spojrzenia podszyte niedowierzaniem. - Ach, te smrodliwiejące bagna - mówił dalej jęczybuła z zaszklonym wzrokiem. - Te mokraczne mokradła! Wszystko takie uroklizaśne i wilgotnicze. - Skrzywił się. - hi... - Aż co? - Patykobrzydziej! - zawołał nagle, wskazując wszystkimi parami szczypiec moje stopy. - Zagrożeniowrzask! Spojrzałem w dół na gruby, wykrzywiony patyk obok mojego trzewika, potem przeniosłem wzrok z powrotem na jęczybułę. - Tylko proszę bez histerii. Dość już tego! Nie będę uciekał przez patykami - i ty też nie powinieneś. - Ale ty nie... - Dość! - rozkazałem, dobywając miecza. Na ostrzu zalśniła smuga światła, która prześliznęła się przez gałęzie nad naszymi głowami. Klinga zabłysła jaskrawo. - To nas ochroni przed zabójczymi patykami. I jęczącymi jęczybułami.

Hallia zmarszczyła brwi. - Chodź. Poszukajmy drogi powr... aaaaaaaa! Chwyciła się obiema dłońmi za szyję, szarpiąc wijącego się węża, który owinął jej się wokół gardła. Zbladła na twarzy, oczy wyszły jej na wierzch z przerażenia. Uniosłem miecz i skoczyłem jej na pomoc. - Bólośmierć! - wrzasnął jęczybuła. Znienacka w krzyż uderzyło mnie coś ciężkiego. Wślizgnęło się z niewiarygodną prędkością wzdłuż kręgosłupa na moje ramiona. Zanim zdążyłem krzyknąć, potężne mięśnie zacisnęły się na mojej szyi. Kolejny wąż! Nie mogłem oddychać. Zobaczyłem kątem oka, jak Hallia osuwa się na kolana, siłując się z duszącym ją wężem, po czym zaczęło mi się kręcić w głowie. Potknąłem się o coś, udało mi się utrzymać równowagę, ale upuściłem miecz. Niezdarnie ruszyłem w stronę Hallii. Musiałem do niej dotrzeć. Musiałem! Wbiłem palce w zimne ciało zaciskające się wokół mojej szyi. Było twarde jak kołnierz z kamienia. Kiedy się z nim zmagałem, wąż bezlitośnie mnie ściskał, owijając się coraz mocniej. Miałem wrażenie, że zaraz eksploduje mi głowa, a moje ręce i nogi coraz bardziej słabły. Po szyi, głowie i piersiach rozchodziły się fale bólu. Nie mogłem stać, nie mogłem oddychać. Powietrze! - potrzebowałem powietrza! Potknąłem się, upadłem na ziemię i poturlałem po igliwiu. Próbowałem się podnieść, ale znów upadłem, twarzą do dołu, nadal szarpiąc się z wężem. W tym czasie pochłonęła mnie dziwna ciemność. Nie czułem już zawrotów głowy, żadnego ruchu. Magia. Muszę użyć magii! Jednak zabrakło mi siły. Coś ostrego dźgnęło mnie w ramię. Poczułem cięcie, zobaczyłem krew. Mój miecz - czyżbym się na niego przetoczył? W głowie zaczął mi świtać pewien pomysł. Wskrzeszając w sobie resztki siły, spróbowałem się podczołgać w górę klingi. Odwróciłem się z wysiłkiem, ale zrobiło mi się ciemno przed oczami. Poczułem, jak ostrze przecina moje ciało... i coś jeszcze. Zbyt słaby, żeby się dalej zmagać, przestałem się ruszać. Przez głowę przebiegła mi ostatnia myśl: Wybacz mi, Hallio. Proszę. Wtem uścisk węża zelżał. Wziąłem urywany oddech. Poczułem mrowienie w rękach; ciemność zaczęła ustępować. Ze złością zerwałem z szyi przecięte ciało węża. Widziałem, że Hallia leży nieopodal. I że się nie rusza. Złapałem rękojeść miecza i podczołgałem się do dziewczyny. Wąż, który ją wcześniej zaatakował, nieco rozluźnił uchwyt i uniósł głowę znad jej brody. Zasyczał wściekle, a jego żółte oczy błysnęły. Skoczył w moją stronę... Akurat kiedy wziąłem zamach mieczem. Ostrze trafiło go z plaśnięciem. Głowa stworzenia poszybowała w powietrze i uderzyła głucho o pień drzewa. Spadła na poszycie.