kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Barth John - Koniec drogi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :780.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Barth John - Koniec drogi .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BARTH JOHN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

John Barth Koniec drogi Tytuł oryginału «THE END OF THE ROAD»

1. W pewnym sensie jestem Jacob Horner W pewnym sensie jestem Jacob Horner. To na skutek zalecenia Doktora poświęciłem się w 1953 roku profesji nauczycielskiej przez jakiś czas byłem nauczycielem gramatyki w szkole dla nauczycieli w Wicomico, w stanie Maryland, Doktor doprowadził mnie do pewnego punktu w rozkładzie wstępnych, zabiegów terapeutycznych było to w lipcu 1953 i potem, któregoś razu, gdy przyjechałem z Baltimore na Farmę Rewalidacyjną, znajdującą się w owym czasie nie opodal Wicomico, aby odbyć kwartalne badanie, Dok tor powiedział: - Horner, nie powinieneś siedzieć bezczynnie ani chwili dłużej. Musisz zacząć pracować. - Nie jestem bezczynny przez cały czas - odparłem. - Wykonuję najrozmaitsze prace. Siedzieliśmy w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji i jestem pewien, że taki sam gabinet znajduje się w obecnej siedzibie Doktora, w Pensylwanii. Jest to pokój średniej wielkości, mniej więcej tak duży jak salon w normalnym mieszkaniu, tyle, że z wysokim sufitem. Wszystkie ściany są jednolicie białe, okna przysłaniają białe żaluzje, zazwyczaj opuszczone, światła dostarcza kulisty klosz wmontowany w sufit. W pokoju znajdują się dwa proste, białe, drewniane krzesła, prawie identyczne, stojące naprzeciw siebie na środku, poza nimi nie ma żadnych innych mebli. Krzesła stoją bardzo blisko siebie - tak blisko, że konsultujący i konsultowany stykają się niemal kolanami. Niemożliwością jest czuć się swobodnie w Gabinecie Re habilitacji i Konsultacji. Doktor siedzi przodem do ciebie, z nogami lekko rozstawionymi, ręce trzyma na kolanach i nieco się ku tobie nachyla. Nie wolno ci opaść niedbale na krzesło, bo tym samym, wraziłbyś swoje kolana dokładnie w kolana Doktora. Nie możesz także pozwolić sobie na skrzyżowanie nóg, i to zarówno w maski, jak i w kobiecy sposób: sposób męski, z kostką lewej nogi spoczywającą na prawym kolanie, spowodowałby, iż twój lewy but ocierałby lewą nogawkę białych spodni Doktora w górze, przy kolanie, i najprawdopodobniej by ją ubrudził sposób kobiecy, z lewym kolanem założonym na prawe, zetknąłby szpic twego buta z tą samą nogawką nieco niżej, tam gdzie znajduje się goleń Doktora. Siadanie bokiem jest oczywiście nie do pomyślenia, a rozstawianie kolan sposobem Doktora uświadamia ci brutalnie, że małpujesz jego pozycję, jak gdybyś nie miał własnej osobowości. Twoja pozycja zatem niejako wybrana, bo przecież nie musisz siedzieć w sposób akurat taki jeśli jednak wybrana, to w sensie bardzo ograniczonym, skoro nie ma alternatywy jest na stępująca: siedzisz raczej

sztywno w białym krześle, twoje plecy i uda, opisują ten sam kąt prosty, który wyznacza kształt krzesła, natomiast uda i dolne części nóg opisują drugi kąt prosty. Rozmieszczenie ramion stanowi problem osobny, interesujący na swój sposób i poniekąd bardziej skomplikowany, lecz o mniejszym znaczeniu, bowiem cokolwiek z nimi uczy nisz, i tak nie wejdą normalnie w fizyczny kontakt z Dok torem. Możesz więc robić z nimi, co ci się podoba wy jąwszy, rzecz jasna, ulokowanie ich na kolanach, co byłoby naśladowaniem Doktora. Ja z zasady sporo poruszani ramionami, pozostawiając je na chwilę w jednym położeniu i potem przenosząc w drugie. Podpierają boki albo są za łożone, albo zwisają luźno dłonie obejmują krawędzie krzesła lub uda, mogą być splecione na karku, ewentualnie spoczywają na udach - wszystkie te pozycje i ich najrozmaitsze odmiany są, na swoje własne sposoby, odpowiednie dla ramion oraz rąk i jeżeli przechodzę od jednej do drugiej, to owa zamiana nie jest w gruncie rzeczy tak bardzo manifestacją zakłopotania, czy też nie była nią przez pierwsze sześć wizyt, jak uznaniem faktu, że kiedy ktoś stoi wobec takiego mnóstwa możliwych wyborów, żaden nie wydaje się zadowalający na dłużej w porównaniu z całą możliwą resztą, chociaż, porównany z każdym innym z osobna, nie sprawia wrażenia pośledniejszego. Wydaje mi się w tej chwili piszę te słowa o 7.55 wieczorem, we wtorek, 4 października 1955 roku, na piętrze w domu noclegowym, że gdyby czytelnik zechciał uznać tę ostatnią uwagę za metaforę, byłaby ona historią mojego życia w jednym zdaniu - ściśle mówiąc, w drugim członie podwójnego orzeczenia imiennego w drugim zdaniu niezależnym wchodzącym w skład dość zawiłego zdania złożonego. Jak widać, naprawdę jestem nauczycielem gramatyki. Nie byłoby rzeczą stosowną czuć się swobodnie w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji, bo mimo wszystko nie przychodzi się tutaj po odprężenie, lecz aby zasięgnąć po rady. Będąc absolutnie swobodnym, skłonny byłbyś przyjmować słowa Doktora w nieco wypoczynkowym nastroju, jak ktoś, kto spogląda na przyniesione mu do łóżka przez służącego w liberii śniadanie i z nadmiarem krytycyzmu wybiera to, odsuwa tamto i je tyle tylko, na ile ma ochotę.. Oczywiście taki nastrój jest całkowicie nie na miejscu w Gabinecie Rehabilitacji i Konsultacji, bowiem to ty właśnie oddałeś się w ręce Doktora twoje życzenia są podrzędne wobec jego życzeń, a nie odwrotnie udzielonej przezeń rady nie możesz kwestionować ani nawet w nią wnikać kwestionowanie jest impertynenckie, a wnikanie nie ma sensu, masz ją natomiast wypełnić co do joty.

- To już nie wystarczy - powiedział Doktor, nawiązując do mego zwyczaju podejmowania pracy tylko wówczas, kiedy potrzebowałem gotówki, i przy zajęciach nawijających się akurat pod rękę. Przerwał i przypatrywał mi się, jak to ma w zwyczaju, przesuwając różowym jeżykiem cygaro z jednego kącika ust w drugi i z powrotem. - Powinieneś rozpocząć bardzie sensowną pracę, karierę, rozumiesz, chodzi ml o zawód, zajęcie na całe życie. - Tak, panie Doktorze. - Masz trzydzieści lat. - Tak, panie Doktorze. - I zdobyłeś gdzieś jakieś wykształcenie. Historia? Literatura? Ekonomia? - Sztuki i nauki. - To tak jakby wszystko! - Bez żadnego głównego przedmiotu studiów, panie Dok torze. - Sztuki i nauki! Cóż na tej ziemi, co interesujące, nie jest albo nauką, albo sztuką? Studiowałeś filozofię? - Tak. - Psychologię? - Tak. - Nauki polityczne? - Tak. - Chwileczkę. Zoologię?. - Tak. - Pewnie i filologię? Filologię romańską? I antropologię kulturalną? - Później, panie Doktorze, w szkole wyższej. Pamięta pan, że ja... - Ech! - powiedział Doktor chrząkając, jakby miał za miar splunąć na szkołę wyższą. - Czy studiowałeś w wyższej szkole Nierząd? Żeglarstwo? Otwieranie zamków? Jak zadawać krzyżowe pytania? - Nie, panie Doktorze. - Czy nie są to sztuki i nauki? - Moje magisterium miało być z angielskiego, panie Doktorze. - Do diabła! Angielskiego czego? Nawigacji? Polityki kolonialnej? Prawa zwyczajowego?

- Angielskiej literatury, panie Doktorze. Ale nie ukończyłem studiów. Przeszedłem ustne egzaminy, lecz nie zło żyłem pracy pisemnej. - Homer, jesteś głupcem. Moje nogi znajdowały się na wprost przede mną, jak przedtem, tylko ręce przeniosłem zza głowy pozycja ta sugerowała mimo wszystko raczej zbyt niedbałą postawę wobec wielu rozmaitych sytuacji do pozycji kombinowanej: lewą ręką uchwyciłem lewą klapę marynarki, prawa natomiast spoczęła mniej więcej na środku prawego uda, dłonią do góry, z palcami lekko zagiętymi. Po chwili Doktor powiedział: - Jak sądzisz, czy masz powody, aby nie zwrócić się o pracę do małego collegeu nauczycielskiego tutaj, w Wicomico? Natychmiast objawiła mi się cala armia argumentów przeciwko podejmowaniu pracy w Stanowej Szkole Nauczy cieli w Wicomico i prawie tak samo szybko pojawiła się odpowiednia ilość kontrargumentów zbijających je wszystkie po kolei, i kwestia mojej pracy zrobiła się nagle sta tyczna jak znak na sznurze w grze zwanej przeciąganiem liny, kiedy przeciwne drużyny są idealnie zrównoważone. To znowu jest, w pewnym sensie, historia mojego życia i nie ma specjalnego znaczenia, czy nie jest to ta sama historia co kilka akapitów wcześniej jak zrozumiałem nie długo po tej wizycie, gdy w rozkładzie terapii przyszła kolej na Mitoterapię, samo życie nadaje się do dowolnej liczby opowieści - równoległych, koncentrycznych, wzajemnie się wypełniających i jakich jeszcze chcecie. Więc dobrze. - Nie ma żadnych powodów, panie Doktorze - powie działem. - Wobec tego postanowione. Zgłosisz się od razu, na semestr jesienny. I czego będziesz uczył? Ikonografii? Mechaniki automatycznej? - Myślę, że literatury angielskiej. - Nie. Trzeba znaleźć jakąś ścisłą dyscyplinę, bo inaczej byłoby to tylko zajęcie, a nie terapia zajęciowa. Musi być zbiór jakichś stałych praw. Nie mógłbyś nauczać planimetrii? - Och, przypuszczam... - wykonałem przypuszczający gest, który składał się z nieznacznego ruchu na zewnątrz lewej ręki trzymającej klapę marynarki, przy czym jednocześnie wyprostowałem wskazujący i środkowy palec, klapy jednakże nie puszczając - ruchowi ręki towarzyszyło szybkie podniesienie i równie szybkie opuszczenie brwi, momentalne ściągnięcie ust i kołysanie głowy mające wyrażać owo: „z jednej strony biorąc... z drugiej strony biorąc...”

- Nonsens. Oczywiście nie możesz. Powiedz im, że będziesz uczył gramatyki. Gramatyki angielskiej. - Ale, panie Doktorze - ośmieliłem się - istnieje gramatyka opisowa i gramatyka normatywna. Pan wspomniał, zdaje się, niezmienny zbiór prawideł. - Będziesz uczył gramatyki normatywnej. - Tak, panie Doktorze. - Żadnego opisywania. Żadnych dowolnych sytuacji. Nauczaj reguł. Nauczaj prawdy o gramatyce. Konsultacja była skończona. Doktor podniósł się szybko kurczowo wycofałem nogi i opuścił pokój. Potem zapłaciłem pani Dockey, pielęgniarce sekretarce, i powróciłem do Baltimore. Tego wieczoru ułożyłem list do rektora Stanowej Szkoły Nauczycieli w Wicomico, prosząc o wizytę i wyrażając pragnienie przyłączenia się do personelu tej uczelni w charakterze wykładowcy gramatyki normatywnej języka angielskiego. Istnieje sztuka, którą zawdzięczam mojemu rozproszonemu wykształceniu: sztuka układania skutecznych podań. Wyznaczono mi wizytę w lipcu. 2. Stanowa Szkolą Nauczycieli w Wicomico znajduje się na wielkim, płaskim i odkrytym placu Stanowa Szkolą Nauczycieli w Wicomico znajduje się na wielkim, płaskim i odkrytym placu, otoczonym sosnami Pinus Taeda, w południowowschodniej części miasta Wicomico, na wschodnim wybrzeżu stanu Maryland. Na jej korpus fizyczny składa się pozbawiony wdzięku murowany budynek z dwiema przybudówkami, zbyt wielki jak na pseudogeorgiański styl, w jakim go wybudowano. Obszerny pół kolisty dojazd prowadzi od College Avenue do głównego wejścia. W lipcu, gdy zbliżał się dzień mojej wizyty, zapakowałem rzeczy do Chevroleta i oddałem klucze od pokoju na East Chase Street w Baltimore, ponieważ zamierzałem wynająć od razu mieszkanie w Wicomico, bez względu na to, czy będę przyjęty do pracy, czy nie. Było to w niedzielę. W liście, który otrzymałem w odpowiedzi na moje poda nie, wizytę naznaczono początkowo na wtorek, lecz w sobotę po południu, zanim opuściłem Baltimore, zadzwonił rektor szkoły prosząc, abym zamiast we wtorek, zjawił się w poniedziałek. Połączenie było kiepskie, ale nie mam wątpliwości, że zmienił datę na poniedziałek. Przypominam sobie, że powiedziałem: „Obojętne, którego dnia.”

- W gruncie rzeczy przypuszczam, że nam to także obojętne - powiedział rektor. - Poniedziałek albo wtorek. Ale, być może, poniedziałek będzie lepiej odpowiadał komuś z personelu. Chyba że poniedziałek nie odpowiada panu, oczywiście. Może wtorek byłby lepszy? - Poniedziałek czy wtorek, wszystko jedno - odparłem. Myślałem, że faktycznie wtorek który, pamiętam, był pierwotną datą lepiej by mi odpowiadał, ponieważ przed opuszczeniem Baltimore mogły wyniknąć w ostatniej chwili jakieś sprawy do załatwienia, a w niedzielę wszystko było pozamykane, lecz naturalnie nie miałem zamiaru się o to spierać moja sprawa równie dobrze mogła być załatwiona w poniedziałek. - Jeżeli wszystkim lepiej odpowiada poniedziałek, niech będzie poniedziałek. - Ja wiem, że planowaliśmy początkowo wtorek - przyznał rektor - ale wydaje mi się, że najlepiej byłoby w poniedziałek. - Wszystko mi jedno, którego dnia, panie rektorze - odpowiedziałem. Tak więc w niedzielę zabrałem do samochodu ubrania, kilka książek, adapter z płytami, whisky, gipsową statuetkę, jakieś drobiazgi i wyruszyłem na Wschodnie Wybrzeże. Trzy godziny później zameldowałem się w hotelu „Peninsula” w Wicomico, gdzie zamierzałem mieszkać do czasu znalezienia odpowiadającej mi stałej kwatery, i po lekkim obiedzie zacząłem szukać pokoju. Pierwszą niedobrą rzeczą było to, że znalazłem od razu całkowicie zadowalający pokój. W zasadzie nadzwyczaj trudno mi dogodzić, jeżeli idzie o wynajmowanie pokojów. Wymagam, aby nikt nie mieszkał nade mną aby mój po kój miał wysoki sufit i duże okna żeby łóżko było wysoko nad podłogą, nadto żeby było szerokie i bardzo miękkie aby łazienka było wyposażona w działający prysznic ażeby właściciel nie mieszkał w tym samym budynku i aby nie troszczył się szczególnie o swoją własność ani o lokatorów żeby lokatorzy nie dostarczali powodów do narzekania i aby jakaś służąca była osiągalna. Ponieważ jestem tak wymagający, znalezienie nawet względnie przyzwoitego miejsca zajmuje mi zazwyczaj sporo czasu. Lecz pech chciał, że akurat pierwszy pokój, który był do wynajęcia i który znajdował się po drodze z College Avenue do hotelu, zaspokajał wszystkie moje żądania. Właścicielka, imponująca wdowa około pięćdziesiątki, na którą natknąłem się, gdy wychodziła ze starego, dwupiętrowego, murowanego domu, wskazała mi pokój na drugim piętrze, od frontu. - Pan uczy w szkole? - zapytała. - Tak, proszę pani. Jestem nauczycielem gramatyki.

- Miło mi pana poznać. Nazywam się Alder. Uściśnijmy sobie dłonie i to wszystko na razie, bo za często nie będzie mnie pan tu oglądał. - Pani nie mieszka w tym domu? - Mieszkać tutaj? Boże, nie! Nie znoszę lokatorów wokół siebie. Zawsze męczą o to albo o tamto. Przez cały rok mieszkam w Ocean City. Gdy będzie panu czegoś trzeba, niech pan nie dzwoni do mnie, tylko do pana Prake, dozorcy. Mieszka w mieście. Pokazała mi pokój. Sześciostopowe okna, w liczbie trzech. Sufit dwanaście stóp. Ciemnoszare, tynkowane ściany, boazeria biała. Niewiarygodne łoże, wysokie na trzy stopy, długie na siedem, przynajmniej tak samo szerokie czarne, wyniosłe, zaopatrzone w baldachim monstrum, z czterema słupami grubymi jak maszty, żłobkowanymi i zaokrąglonymi, z nader misternie rzeźbionym wezgłowiem, wznoszącym się trzy stopy ponad wałkiem. Idealne łóżko! Pozostałe meble tworzyły mieszaninę stylów i okresów - odnosiło się wrażenie jak przy zwiedzaniu gabinetu osobliwości muzeum w Winterthur - lecz każda rzecz wydawała się ogromnie dostatnia. Przymiotnik „dostatnia” od razu przychodził do głowy, pasował bardziej niż, powiedzmy, „komfortowa”. Te meble stwarzały atmosferę lekceważącego dostatku, jak gdyby były zdolne tak absurdalnie dobrze spełniać swe za danie, że ledwie dostrzegały, iż ktoś z nich korzysta. Po trzeba było rzeczywiście mężczyzny, mężczyzny z krwi i kości, aby jego obecność dawała się odnaleźć pośród tego umeblowania. Byłem pod wrażeniem. Krótko mówiąc, całe to miejsce nie pozostawiało nic do życzenia. Prysznic, służąca - było wszystko. - A cóż inni lokatorzy? - zapytałem z niepokojem, - Och, przychodzą i odchodzą. Najczęściej kawalerowie, czasami kilka młodych par, przejezdni, jedna czy dwie pielęgniarki ze szpitala. - A studenci? - W Baltimore pożądane było mieć studentów za sąsiadów, bo pojedynczo nic im nie można za rzucić, lecz podejrzewałem, że w Wicomico wszyscy studenci znają wszystkich nauczycieli chyba aż za dobrze. - Nie ma studentów. Oni mieszkają głównie w domach studenckich albo wynajmują pokoje dalej od College Avenue. Wszystko to było doskonałe, a jednak pozostawałem sceptyczny. - Myślę, że powinienem pani powiedzieć, że ćwiczę na klarnecie - zakomunikowałem. Była to oczywiście nie prawda: nie jestem, muzykalny. - Ach, jakie to miłe! Sama śpiewałam, ale straciłam głos po śmierci męża. Miałam najwspanialszego nauczyciela śpiewu w konserwatorium w Peabody. Nazywał się Farrari.

Farrari mawiał do mnie: „Nauczyła się pani wszystkiego, czego mogłem panią nauczyć. Posiada pani precyzję, styl, eclat. Jest pani una macchina cantanda - mówił. To po włosku. - Życie dokona reszty. Niech pani zaufa życiu!” - mówił. Ale nie mogłam, aż do śmierci mojego biednego małżonka pięć lat temu, a wtedy właśnie straciłam głos. - Czy ma pani coś przeciwko zwierzętom? - Jakiego rodzaju? - zapytała szorstko pani Alder. Po myślałem, że znalazła się furtka. - Trudno powiedzieć. Lubię psy. Mógłbym sprowadzić kiedyś boksera albo dobermana. Moja gospodyni odetchnęła z ulgą. - Zapomniałam, że pan jest nauczycielem gramatyki. Miałam tu kiedyś nauczyciela biologii - wyjaśniła. Chwyciłem się ostatniej nadziei. - Mogę płacić najwyżej dwanaście dolarów tygodniowo. - Czynsz wynosi osiem - powiedziała pani Alder. - Służąca bierze trzy dolary tygodniowo albo cztery i pół, to zależy. - Zależy od czego? - Ona również pierze - spokojnie odparła pani Alder. Me pozostawało nic innego, jak wynająć pokój. Zapłaciłem gospodyni czynsz za miesiąc z góry, chociaż żądała tylko za tydzień, i odprowadziłem ją do samochodu, pięcioletniego Buicka z podnoszonym dachem. Nazywam tę gratkę nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ zapewniła mi bezczynność przez popołudnie i wieczór, a także przez cały następny ranek. Nawet wymeldowanie się z hotelu „Peninsula”, przeniesienie na nowe miejsce i rozpakowanie rzeczy zajęło tylko półtorej godziny i po upływie tego czasu po prostu nie było już co robić. Nie interesowało mnie zwiedzanie Wicomico: było to małe miasto z rodzaju tych, które poznaje się wystarczająco na pierwszy rzut oka - całkowicie pozbawione charakteru. Monotonne centrum handlowe i park publiczny, otoczony posiadłościami średniozamożnych, różniącymi się jedynie wiekiem i utrzymaniem. Jeżeli idzie o Stanową Szkołę Nauczycieli, jedno spojrzenie mogło zaspokoić każdą ciekawość, z wyjątkiem może jakiejś wyjątkowo nieumiarkowanej. Była to po prostu stanowa szkoła nauczycieli. Pojeździłem bez celu samochodem około dwudziestu mi nut i wróciłem do mieszkania. Klon przed moim oknem, jedyny i zakurzony, wyczerpał swoje sceniczne możliwości w przeciągu pół minuty. Moje płyty - prawie wszystko Mozart - brzmiały irytująco w pokoju, który był jeszcze zbyt obcy, by czuć się w nim swobodnie. Rzeźba, którą

postawiłem na gzymsie kominka, heroiczna głowa Laokoona odlana w gipsie, tak drażniła mnie swoim pustookim grymasem, że gdybym był człowiekiem, który robi takie rzeczy, odwróciłbym tę brzydką twarz do ściany. Nerwy wy siadły mi całkowicie. W końcu, już o dziewiątej a trząsłem się od pół do czwartej, nie licząc pory kolacji, położyłem się do mego łoża uspokoiło mnie nieco swoją groteskowością, która jednak nie dała mi przez dłuższy czas zasnąć. Następny ranek był gorszy. Spałem niespokojnie do dziesiątej i udałem się na śniadanie ociężały, z podpuchniętymi oczami i bólem głowy. Wizyta naznaczona była na drugą po południu, miałem zatem więcej niż dosyć czasu, aby się całkowicie wykoleić. Czytanie było niemożliwe, muzyka rozgoryczająca. Dwa razy zadrasnąłem się podczas golenia, a potem, zanim zapastowałem obcas lewego buta, skończyła się pasta. Ponieważ zwlekałem z czyszczeniem butów do ostatniej minuty, mając nadzieję zająć w ten sposób te najnieprzyjemniejsze chwile przed opuszczeniem pokoju, nie było już czasu na wyjście do miasta i kupienie pasty. Wreszcie zbiegłem do samochodu. Ale zapomniałem pióra i teczki, która była wprawdzie pusta, lecz, jak mi się wydawało, na tę okazję stosowna. Jak szalony wpadłem z powrotem na górę i zabrałem obie rzeczy, obrzucając tak wściekłym spojrzeniem pielęgniarkę, która wyjrzała ze swego pokoju, że aż prychnęła i gwałtownie zamknęła drzwi. Cisnąwszy teczkę na siedzenie samochodu, ruszyłem z niczym nieusprawiedliwionym piskiem opon i skierowałem się w stronę collegeu. Moje rozjątrzenie doprowadziłoby mnie bezpiecznie na umówioną wizytę, gdyby nie gromadka młodych ludzi, którzy rozsiedli się na frontowych schodach. Pomyślałem, że to studenci, co, zważywszy na porę wakacji, było mało prawdopodobne. W każdym razie patrzyli na zbliżający się samochód z ciekawością wprawdzie łagodną, lecz mimo to ani trochę mniej bezwstydną. Odwaga opuściła mnie gdy ich mijałem, spojrzałem obojętnie na zegarek, by im dać do zrozumienia, że zwolniłem tylko dlatego, ażeby sprawdzić czas. W tym podstępie towarzyszył mi zegar na budynku szkoły, wybijający właśnie drugą przytaknąłem krótkim ruchem głowy, jak gdybym był zadowolony z dokładności własnego zegarka, i rozmyślnie skierowałem wóz na drugi luk półkolistego podjazdu, z powrotem w stronę College Avenue. Tam mój gniew powrócił natychmiast, tym razem obrócony przeciwko mnie samemu, że dałem się tak łatwo zastraszyć. Ponownie ruszyłem do głównego wjazdu i skierowałem się znów na półkole. Ale o ile za pierwszym razem potrzeba było stanowczości, by zbliżyć się do tych obojętnych stróżów bramy, z ich młodymi oczami pustymi jak oczy Laokoona, głupio ostrzeliwującymi drogę, o tyle teraz należało użyć brutalnej odwagi, aby

przełamać ten ich ogień. Wcisnąłem pedał gazu do deski i przemknąłem przez krzywiznę podjazdu, nie racząc nawet na nich spojrzeć. Niech pajace myślą, co im się podoba! Za trzecim razem nie wahałem się ani przez moment, lecz zajechałem niedbale na parking z tyłu budynku, do którego wszedłem przez najbliższe drzwi. Byłem spóźniony sześć minut. Kancelarię rektora odnalazłem bez trudu i przedstawiłem się sekretarce, - Pan Horner? - powtórzyła, jakby zakłopotana. - Tak, to ja - powiedziałem krótko. - Chwileczkę. Zniknęła za drzwiami gabinetu, skąd usłyszałem po chwili prowadzoną zniżonymi głosami rozmowę pomiędzy nią i, jak przypuszczałem, dr. Schottem, rektorem. Moja odwaga pierzchła. Siwy, ojcowsko wyglądający dżentelmen wyszedł uśmiechając się z gabinetu, sekretarka w ślad za nim. - Pan Horner! - wykrzyknął, chwytając mnie za rękę. - Jestem John Schott! Miło mi pana poznać! Dr Schott lubił wykrzykniki. - Mnie również miło, panie rektorze. Przepraszam za małe spóźnienie... Miałem zamiar wyjaśnić: moja nieznajomość małego miasta, niepewność, gdzie zaparkować, naturalna u obcego trudność w znalezieniu kancelarii itd. - Spóźnienie! - krzyknął dr Schott. - Mój chłopcze, jesteś dwadzieścia cztery godziny za wcześnie! Dziś dopiero poniedziałek! - Ale czy nie tak zadecydowaliśmy przez telefon, panie rektorze? - Nie, synu! - Dr Schott roześmiał się głośno i położył mi rękę na ramieniu. - Wtorek! Czy nie tak, Shirley? - Shirley radośnie skinęła głową, pozbywając się zatroskane go wyglądu. - Poniedziałek w liście, wtorek przez telefon! Czy przypomina pan sobie teraz? Roześmiałem się i podrapałem się w głowę lewą ręką, bo prawa była spętana przez dr. Schotta. - Byłem święcie przekonany, że zmieniliśmy termin z wtorku na poniedziałek. Bardzo przepraszam, to głupio z mojej strony. - Ani trochę! Nie ma się co martwić! - zachichotał ponownie dr Schott i uwolnił mnie. - Czy nie powiedzieliśmy panu Homerowi, że wtorek? - zwrócił się jeszcze raz do Shirley.

- Obawiam się, że tak - przyznała Shirley. - Z powodu harcerzy pana Morgana. Poniedziałek w liście, wtorek przez telefon. - Jeden z członków Kolegium jest harcmistrzem - wyjaśnił dr Schott. - Zabrał swych chłopców na dwa tygodnie do Camp Rodney i wraca z nimi dzisiaj. Joe Morgan, dobry chłopak, uczy historii! Dlatego przełożyliśmy wizytę na wtorek! - Bardzo przepraszam - uśmiechnąłem się skruszony. - Nie ma za co! Mnie samemu mogłoby się pomieszać! I pomieszało się. - Wobec tego przyjdę jutro. - Chwilę! Niech pan zaczeka! Shirley, zadzwoń do Joe'ego, zobacz, czy jeszcze nie wrócił. Mógł wrócić. Wiem, że panna Banning i Harry Carter są w domu. - Och, nie - zaprotestowałem - przyjdę jutro. - Niech pan poczeka! Niech pan czeka! Shirley zadzwoniła do Joe'ego Morgana. - Halo? Pani Morgan? Czy pan Morgan jest w domu? Rozumiem. Nie, ja wiem, że go nie ma. Tak oczywiście. Nie, nie, nic takiego. Pan Horner zjawił się dzisiaj nieoczekiwanie pomieszał daty i przyszedł dzisiaj zamiast jutro. Dr Schott myślał, że może pan Morgan wrócił do domu wcześniej. Nie, niech się pani nie kłopocze. Przepraszam, że niepokoiłam. Tak, do widzenia. Miałem ochotę opluć Shirley. - Dobrze, przyjdę jutro - powiedziałem. - No pewnie, niech pan przyjdzie! - powiedział dr Schott. Odprowadził mnie do drzwi frontowych, gdzie ku bolesnemu rozczarowaniu zobaczyłem, że „straż” nadal tkwi na posterunku. Machnąłem ręką na myśl, żeby tłumaczyć rektorowi, iż mój samochód znajduje się na tyłach budynku, - Tak, tak, do zobaczenia! - mówił dr Schott pompując moją rękę. - Jutro pan będzie, tak? - Będę, panie rektorze. Znajdowaliśmy się na zewnątrz głównego wejścia i „straż” obserwowała mnie bezmyślnie. - Gdzie pański wóz? Trzeba pana gdzieś podwieźć? - Nie, nie, dziękuję mój samochód stoi z tyłu. - Z tyłu! Wobec tego nie trzeba było wychodzić frontem! Pokażę panu tylne drzwi! Ha!

- Mniejsza z tym, panie rektorze - powiedziałam. - Obejdę naokoło. - Tak, ha! Dobrze, zatem w porządku! - Lecz przypatrywał mi się nadal. - Do jutra! - Do widzenia, panie rektorze. Bardzo stanowczo minąłem próżniaków na schodach. - Niech pan odszuka tamten list! - zawołał dr Schott od drzwi. - Niech pan sprawdzi, czy nie napisaliśmy tam: poniedziałek! Odwróciłem się i pomachałem dla wyrażenia zgody, lecz kiedy w końcu znalazłem się w swoim pokoju który wy dawał mi się teraz bardzo swojski i działał kojąco i zacząłem szukać tego listu, uprzytomniłem sobie, że wyrzuciłem go zanim opuściłem Baltimore. Ponieważ nawet za sto lat nie czułbym się na tyle zadomowiony w kancelarii dr. Schotta, aby poprosić Shirley o przejrzenie akt, kwestia daty mojej wizyty nie będzie rozwiązana drogą odwołania się do obiektywnych faktów. Mógłby ktoś przypuszczać, że po tak złowróżbnym początku powinienem być przygotowany gorzej niż zazwyczaj do sprostania czekającej mnie wizycie, lecz to przypuszczenie, chociaż całkiem rozsądne, nie odpowiada faktom. Z drugiej strony, byłem wystarczająco zniechęcony, by guzik dbać o to spotkanie. Następnego ranka nie zadałem sobie nawet trudu, aby wyczyścić resztę lewego buta po śniadaniu się wyśpimy. Chodziłem w parku przez kilka godzin, obserwując dzieci dokazujące w małej sadzawce, i nie pomyślałem o wizycie więcej niż dwa lub trzy razy, zresztą gdy to się zdarzało, tylko poruszałem prawym policzkiem. Dziesięć minut przed drugą pojechałem do collegeu, bez wahania zaparkowałem samochód z frontu i wszedłem głównym wejściem. Na schodach nie było dzisiaj nikogo, ale tego dnia żaden powitalny komitet nie byłby w stanie mnie odstraszyć. Zmienił się mój nastrój. - O, halo - powiedziała Shirley promiennie. - Dzień dobry. Mogłaby pani powiedzieć dr. Schottowi, że jestem już tutaj? - Dziś wszyscy są tutaj. Proszę zaczekać moment, panie Horner. Obdarzyłem ją przelotnym uśmiechem, niczym dżentelmen, który uchyla lekko kapelusza, uprzejmie, lecz obojętnie, przed każdą znajomą kobietą, zasługującą na kurtuazję lub nie. Shirley zniknęła na chwile w gabinecie dr. Schotta. - Niech pan wejdzie, panie Horner. - Dziękuję. Zostałem przedstawiony przez dr. Schotta pannie Banning, nauczycielce hiszpańskiego I francuskiego, kobiecie w typie kochanej starszej pani, którą należy przyjąć

taką, jaka jest, skoro niczego innego zrobić z nią nie można dr. Harryemu Carterowi, wykładowcy psychologii, chudemu, staremu nauczycielowi, na widok którego człowiek dziwił się od razu, co on może robić w Wicomico, lecz zdziwienie to nie było aż tak wielkie, żeby nie pozwalało dojść do wniosku, że dr Carter niechybnie ma swoje powody i wreszcie panu Josephowi Morganowi, harcmistrzowi oraz wykładowcy historii starożytnej, historii Europy i Ameryki. Był to młody, wysoki i atletyczny mężczyzna w okularach, piekielnie energiczny i do tego stopnia czarujący - taki radosny, taki żywy i najwidoczniej robiący karierę - że robiłem, co mogłem, aby po prostu być wobec niego uprzejmym. Niestety, człowiek przekonywał się natychmiast, że zawistne porównania do samego siebie, cisnące się natrętnie do głowy, nie pozwalają cieszyć się naprawdę faktem istnienia Joe'ego Margana, nie mówiąc już o możliwości zostania jego przyjacielem. Żartowano, iż tak gorliwie chcę przyłączyć się do profesorskiego grona, że przybyłem na wizytę o dzień za wcześnie. Członkowie Kolegium żywo interesowali się wzajemnymi poczynaniami wakacyjnymi. Dowcipkowano dobro dusznie. Kandydaci do pracy w Stanowej Szkole Nauczycieli w Wicomico nie byli najwidoczniej zbyt liczni, skoro tego rodzaju spotkania Kolegium nie stanowiły nudnego dodatku do zwykłych obowiązków jego członków. - Może pan liczyć na poparcie panny Banning, panie Horner - głośno zarechotał dr Carter. - Potrzebuje nowych ofiar, aby popisać się swoją kolekcją filiżanek dla wąsaczy. Można z nich pić tak, że nie moczy się wąsów. - O? - powiedziałem. Uwaga dr. Cartera nie była adresowana do mnie, lecz przeze mnie, jak to bywa wówczas, kiedy babka, chcąc dokuczyć swej córce, niby to zwraca się do wnuczki. - Mam doprawdy wspaniałą kolekcję - w dobrej wierze oświadczyła panna Banning. - Musi pan ją koniecznie obejrzeć. Ale, o Boże, przecież pan nie ma wąsów! Wszyscy się roześmieli. Zauważyłem, że Joe Morgan miał wąsy. - Ethel męczyła mnie przez czternaście lat, żebym za puścił wąsy! - ryknął śmiechem dr Schott. - Ale nie takie małe, dla ozdoby, jak ma Joe, wie pan, ale duże i krzaczaste, tak abym mógł wypróbować jej kolekcję! Nie zaczynaj teraz z panem Homerem, Ethel! Ethel już szykowała ripostę, wszystko w tonie dowcipu, lecz Joe Morgan zapytał z sympatią o moją karierę uniwersytecką. - O ile zrozumiałem, ukończył pan Uniwersytet Johnsa Hopkinsa? - Tak, panie profesorze.

Pozostali w milczeniu zaaprobowali owo taktowne przejście Joe'ego do rzeczy. On był nieoceniony, ten pan Morgan. Nie powinien marnować się wśród nich. Cala uwaga skierowana została na mnie. - Och, nie „panie profesorze”! - zaprotestował dr Car ter. - Tu na prowincji nie robimy tych wszystkich ceregieli. - Istotnie! - dobrotliwie zgodził się dr Schott. Nastąpiło około dwudziestominutowe, nieskładne wypytywanie o moje studia i doświadczenia w nauczaniu te ostatnie, wyjąwszy dorywcze zajęcia w Baltimore i jedno wieczorowe seminarium na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, równały się zeru. - Cóż spowodowało, że zdecydował pan powrócić do nauczania? - zapytał dr Carter. - Trzymał się pan z dala od tego przez jakiś czas, ośmielam się przypuszczać. Wzruszyłem ramionami. - Rozumie pan, jak to jest. Po prostu nie czuje się człowiek dobrze robiąc inne rzeczy. Wszyscy uznali trafność mojego spostrzeżenia. - Poza tym - dodałem od niechcenia - lekarz zalecił mi powrót do nauczania. Sądzi, że to rzecz, w której jestem najlepszy, a zarazem rzecz dla mnie najlepsza. To było dobrze powiedziane. Moi egzaminatorzy byli po mojej stronie, wobec czego zacząłem się rozwodzić. - Nie zadowalają mnie nigdy zwyczajne zajęcia. Jest coś... coś ośmieszającego w pracowaniu wyłącznie dla pieniędzy. To jest... nie chciałbym używać frazesów... ale faktem jest, że inne zajęcia po prostu nie dają zadowolenia. Rozumiecie państwo, o czym myślę? Rozumieli. - Bierzecie chłopca... inteligentne dziecko, widzicie to od razu, bystre dziecko, które jednak nie zetknęło się nigdy z myśleniem, nigdy nie było w środowisku, gdzie aktywność intelektualna byłaby równie powszechna jak jedzenie czy spanie. Widzicie świeży, młody umysł, który nie miał nigdy okazji do potrenowania, by się tak wyrazić, swoich mięśni. Być może, dzieciak nie umie mówić poprawną angielszczyzną. Nigdy nie słyszał poprawnego języka angielskiego. Nie jego wina. Nawet niezupełnie wina rodziców. Ale taki już jest. Moi słuchacze byli wspaniałymi odbiorcami, wszyscy z wyjątkiem Joe’ego Morgana, który przypatrywał mi się chłodno. - No i bierzesz się do niego. Części mowy! Podmioty i orzeczenia! Określniki! Dopełnienia! I po jakimś czasie retoryka. Hipotaksa! Spójność. Eufonia. Ćwiczysz i ćwiczysz,

tłumaczysz, aż twarz ci sinieje i cały czas widzisz, że umysł chłopca błądzi po omacku, potyka się, wysila, robi fałszywe kroki. I nagle, akurat wtedy, kiedy już masz ochotę cisnąć cały interes... - Wiem! - wybuchnęła panna Banning. - Któregoś dnia, takiego samego jak poprzednie, powtarzacie tę samą rzecz dziesiąty raz z rzędu - i klap! - triumfująco pstryknęła palcami w stronę dr. Schotta. - Chwycił! „To przecież nic trudnego! - mówi wam. - To jasne jak słońce!” - Po to właśnie jesteśmy! - powiedział spokojnie i z pewną dumą dr Schott. - Po to wszyscy żyjemy. Mała rzecz, nieprawdaż? - Mała - zgodził się dr Carter - ale to największy cud na tej ziemi! I najbardziej tajemniczy. Joe Morgan nie dałby się w to wciągnąć, jestem przekonany, lecz dr Carter zaadresował swoją ostatnią refleksję wprost do niego. Przyparty do muru, Morgan cmoknął lewą stroną ust, wyrażając zrozumienie dla nabożnej czci przed tajemnicą. - Przyrównuję to czasami do wysiłków człowieka, który chce rozniecić ogień krzesiwem - powiedziałem łagodnie do Joe’ego Morgana, wiedząc, że trafiam w jego czułe miejsce. - Uderza krzesiwem, uderza i uderza, lecz hubka po zostaje martwa. Potem jeszcze jedno uderzenie, niczym nieróżniące się od poprzednich, i oto upragniony ogień! - Bardzo właściwe porównanie - powiedział dr Car ter. - I jaka to wynagradzająca wszystko chwila, gdy student zostaje tak rozniecony! Nie ma na to innego słowa: po prostu rozniecony! - I potem nie można go już zatrzymać! - roześmiał się Schott, ale jak ktoś śmiejący się z powodu nagłej dobroczynności Boga. - Jest jak koń, który jeszcze na drodze poczuje stajnię! Rozległy się jakby wspominające westchnienia. Z pewnością osiągnąłem triumf. Joe Morgan powrócił jeszcze na mi nutę czy dwie do moich kwalifikacji, lecz rozmowa toczyła się już wyraźnie w nastroju odprężenia. Inni członkowie Kolegium okazywali małe zainteresowanie dla jego pytań, a dr Schott zaczai opisywać bardzo otwarcie skalę zarobków w collegeach, w stanie Maryland, wyliczał godziny, w których miałem pracować, moje obowiązki pozaszkolne itp. - Skontaktujemy się z panem wkrótce - powiedział na zakończenie, wstając i ściskając mi dłoń. - Być może jutro. - Wymieniłem uściski rąk ze wszystkimi. - Czy dzisiaj także wskazać panu drogę do tylnych drzwi? - Opowiedział jowialnie, jak wychodziłem poprzedniego dnia.

- Nie trzeba, dziękuję. Mój wóz stoi dzisiaj od frontu. - Dobrze, dobrze! - powiedział dr Carter serdecznie, bez jakiegokolwiek powodu. - Wyjdę razem z panem - powiedział Joe Morgan ruszając za mną. - Mieszkam niedaleko. - Odprowadził mnie przez podjazd do samochodu i stanął przy błotniku, pod czas gdy ja wsiadłem do środka i zamknąłem drzwi. Uruchomiłem silnik, ale nie włączałem jeszcze biegu mojego przyszłego kolegę najwyraźniej coś trapiło. - Zobaczymy się niebawem, Homer - wyszczerzył zęby i jeszcze raz uścisnęliśmy sobie dłonie przez otwarte okno. - Z pewnością. Uwolniliśmy dłonie, lecz Joe Morgan w dalszym ciągu tkwił przechylony przez drzwi samochodu jego twarz promieniowała pogodną szczerością. Opalił się na obozie, a jego wygląd świadczył o porannym wstawaniu, diecie odżywczej i cnotach innego rodzaju. Oczy miał czyste. - Czy pan żartował sobie ze mnie tam, w gabinecie - zapytał pogodnie - opowiadając te bzdury o krzesiwie? Wzruszyłem ramionami i roześmiałem się, zażenowany tą konfrontacją. - Wydawało mi się, że należało coś takiego powiedzieć. Mój kolega roześmiał się. - Obawiałem się, że przez te głupstwa znajdzie się pan w delikatnej sytuacji, ale wygląda na to, że pan wie, co robi. Było jasne, iż mimo to był nieszczęśliwy, chociaż nie miał zamiaru ujawniać swego krytycyzmu. - Przekonamy się o tym wkrótce, przypuszczam. - No, mam nadzieję, że dostanie pan pracę - powie dział - jeżeli o to panu idzie. Włączyłem wsteczny bieg i zwolniłem sprzęgło. - Do zobaczenia. Lecz w głowie Joe’ego Morgana tkwiła jeszcze jakaś nierozwiązana kwestia. Jego twarz wiernie odzwierciedlała to, co się za nią działo, i kiedy zacząłem wycofywać samochód z parkingu, dostrzegłem pytanie w jego przejrzystych oczach. - Chcielibyśmy zaprosić pana na obiad, Rennie i ja, zanim wyjedzie pan do Baltimore, bez względu na to, czy dostanie pan pracę, czy nie. Wydaje mi się, że wynajął pan pokój w mieście. - Och, tak czy owak, myślę, że pozostanę tu przez jakiś czas. Nie mam żadnych szczególnych planów.

- Świetnie. Wobec tego może dziś wieczorem? - Dzisiaj wolałbym nie. - Pomyślałem, że tak wypadało odpowiedzieć. - Jutro wieczorem? - Jutro bardzo chętnie. Poza zaproszeniem na obiad była jednak jeszcze inna sprawa: - Wie pan, gdyby i pan nie był po prostu zabawny z tym krzesiwem, to właściwie mógłby pan sobie to darować, nie uważa pan? Nie widzę nic głupiego w pracy z harcerzami. Może mnie pan krytykować, może pan dyskutować ze mną, jeśli chodzi o nich, ale nie ma sensu takie dowcipkowanie ot tak, dla złośliwości. To zbyt proste. Ta przemowa zaskoczyła mnie natychmiast przylepiłem jej etykietkę złego smaku, lecz muszę przyznać, że poczułem się zawstydzony i jednocześnie pełen uznania dla subtelności, z jaką Morgan uniemożliwił jakikolwiek protest z mojej strony, poprzedzając swoją naganę zaproszeniem na obiad. W dalszym ciągu uśmiechał się jak najserdeczniej. - Proszę mi wybaczyć, jeśli uraziłem pana - powiedziałem. - Do diabła, żadnej urazy! Nie jestem znowu taki drażliwy, ale, u licha, będziemy prawdopodobnie pracować razem może warto trochę rozumieć się wzajemnie. Zatem do zobaczenia, jutro na obiedzie. Cześć! - Cześć! Odwrócił się i ruszył zamaszyście przez murawę, która sporo podrosła pod nieobecność studentów. Było oczywiste, iż Joe Morgan należał do tych, którzy kierują się wprost ku swemu przeznaczeniu, dając do zrozumienia swoim przy kładem, że ścieżki należy wydeptywać zamiast chadzać po już wydeptanych. Bardzo to wszystko dobre, być może, dla człowieka zajętego historią, lecz wiedziałem, iż pan Morgan czułby się jak ryba wyjęta z wody, gdyby wpadł w rwetes gramatyki normatywnej. 3. Odrzucenie zaproszenia na obiad stłumiło, nad wyraz subtelnymi sposobami Odrzucenie zaproszenia na obiad stłumiło, nad wyraz subtelnymi sposobami, maniakalne tonacje na moich wysokich rejestrach, najmniej oczekiwane ze wszystkiego, przez moment rozbrzmiewające we mnie całkiem wyjątkowo. Zaczęło się to od Laokoona na gzymsie nad kominkiem, od jego bezgłośnego jęku. Wyraz tych ust był często moim barometrem, określał wagę dnia w środę po wizycie w

collegeu, gdy obudziłem się i spojrzałem przypadkowo na Laokoona, jego cierpienie było po prostu dionizyjskie! To było coś! Wyskoczyłem z łóżka nagi i nastawiłem płytę, ażeby urok trwał. Jakby na przekór Mozartowi, miałem je den rosyjski taniec, fragment Ilji Muromca, pełen tempa i dziarski, żywy i mocny. No, teraz, Laokoonie! Zakurzony klon rozjarzył się słońce rozświetliło zaplamione okna i wypełniło pokój iskrami światła tańczyłem jak nagi Kozak, wirując i skacząc. Od dawna nie czułem tego światła - słodkiej euforii! - lecz trwała ona skąpe trzy minuty, dopóki nie rozproszył jej dzwonek telefonu. Wyłączyłem muzykę, pełen furii. Człowiek mający tak mało czasu dla swego szaleństwa nie powinien w ogóle od powiadać na telefony. - Halo? - Jacob Horner? - To była kobieta i poczułem się tak nagi, jak byłem w istocie. - Tak. - Mówi Rennie Morgan, żona Joe’ego Morgana. Zdaje się, że Joe zaprosił już pana do nas na obiad dziś wieczorem? Dzwonie, ażeby zrobić to oficjalnie. Pozwoliłem, aby cisza zapanowała na linii. - Rozumie pan, po tej wizycie w collegeu chcielibyśmy być pewni, że przyjdzie pan właściwego dnia. Halo? Czy jesteśmy jeszcze połączeni? - Tak. Przepraszam. - Sprawdzałem mój barometr, Laokoona, który wyglądał żałośnie. Tatar Batygh wionął w nas swoim oddechem. - Wobec tego ustalone? O każdej porze po pół do siódmej: wtedy właśnie dzieci idą do łóżek. - Rozumiem, proszę pani, przypuszczam... - Rennie. Dobrze? Mam na imię Renee, ale nikt tak na mnie nie mówi. - Przypuszczam, że nie będę mógł dzisiaj wieczorem. - Co znowu? - Niestety, naprawdę nie mogę. Dziękuję bardzo za zaproszenie. - Ale dlaczego? Jest pan pewien, że pan nie może? Dlaczego? Ty suko, ty Hausfrau Orlego Harcerza, zepsułaś mi pierwszą prawdziwą euforię od miesięcy! Pluję na twój obiad! - Muszę pojechać po południu do Baltimore, rozejrzeć się. Coś mi wypadło. - A może po prostu pan nie chce? Niech pan powie, nie mamy przecież żadnych wzajemnych zobowiązań. - To mówi żona? - Niech pan nie będzie dzieckiem, to nie ma znaczenia, jeżeli pan nas nie lubi.

Tak schwytany, fiagmnte delicto, czerwieniłem się i pociłem. Czyżby ta bestia uczciwość była dosiadana przez kobietę? Czekano na odpowiedź: żona Joe’ego Morgana oddychała w moje nagie ucho. Bardzo dyskretnie odwiesiłem słuchawkę. Nie tylko to: na palcach odchodziłem od telefonu, zanim zorientowałem się, co robię, i zaczerwieniłem się ponownie, gdy to zauważyłem. Niestety, urok prysł, wiedziałem, że nie ma już co próbować Glierea i jego Ilji Muromca. On jest szampanem, który rozwesela blacharza, ten Gliere, ale nie jest wódką rybich euforii nie można drażnić ani nie da się ich na nic wymienić. Opuściły mnie euforyczne tony, byłem wręcz rozbity. I urażony! Można by powiedzieć coś jeszcze, gdybym był prawdziwym typem maniakalnodepresyjnym, gdyby chwile mojej manii były rzeczywiście maniackie lecz Jake Hor ner był wątkiem bez skocznej melodii. Moje depresje były głębokie, za to moje euforie - umiarkowane. Więc kiedy nawiedzała mnie prawdziwa euforia, pielęgnowałem ją jak dziecko i niech trąd stoczy każdego, kto by się odważył ją zepsuć! To jedna sprawa. Równie uwłaczające było usłyszeć, i to od kobiety, że ma się nadszarpniętą uczciwość. Iż tak było w istocie, to nie należało do rzeczy. Na miłość boską, Morganowie, świat nie jest taki prosty! Kiedy się ubierałem, telefon zadzwonił znowu z uporem zapowiadającym panią Morgan. Przez moment miałem sprośną ochotę wkładałem akurat spodnie pozwolić temu Diogenesowi w spódnicy przemówić do mojego obnażonego tyłu, lecz dałem spokój. Rennie, dziewczyno, mówiłem do siebie, wychodzę bądź zadowolona, że nie czynię sprośności z twoim głosem za to, że zniszczyłaś moją dziecinną euforię. Przestań dzwonić, harcerko, twój łup wymyka się z nory. Później tego ranka pojechałem do odległego o trzydzieści mil od Wicomico Ocean City, aby tam wysmażyć moją melancholię w słońcu i wytrawić ją w oceanie. Lecz światło i woda jedynie ją ożywiły. Plaża zatłoczona była istotami ludzkimi, których realności nie miałem chęci sobie uświadamiać innego dnia, być może, byliby ci ludzie tak samo groteskowi jak moje umeblowanie, lecz tego dnia byli po prostu denerwujący. Ponadto, prawdopodobnie dlatego, iż był to zwykły dzień tygodnia, na plaży nie zauważyłem ani jednej dziewczyny wartej tych wszystkich nonsensów potrzebnych przy podrywaniu. Tylko las nóg zrujnowanych rodzeniem dzieci obwisłe piersi, wielkie brzuchy, wynędzniałe twarze i piskliwe glosy szczurze gniazda strasznych dzieci, równie niemiłych co brzydkich. Jeżeli się nie ma na stroju, to niewiele jest rzeczy mniej zabawnych aniżeli pub liczna plaża.

Kiedy około godziny trzeciej osiągnąłem punkt nasycenia, zmyłem z siebie piasek i skierowałem się do samochodu. Lecz ktoś, kto czuł się tak ponuro usposobiony jak ja tego dnia, nie powinien, opuszczać Ocean City nie zaznawszy przynajmniej wzruszeń podrywania dziewczyny, tak jak nie opuszcza się szczytu Pikes Peak nie splunąwszy przedtem w dół - w przeciwnym razie wycieczka jest bezcelowa. Trochę dziewcząt w sportowych bluzkach, z wymalowany mi na nich nazwami uczelni lub korporacji, przechadzało się dwójkami i trójkami wzdłuż deptaka, również poszukując łupu. Wyniośle reagowały na moje spojrzenia spode łba i ocenialiśmy się wzajemnie jako niewarci zachodu. Prze szedłem trzy przecznice w kierunku mojego Chevroleta nie dostrzegając obiektu wartego amunicji i tak jak wielu myśliwych zbliżających się do domu, gotów już byłem zrezygnować albo przystać na raniej interesującą zabawę. Kobieta około czterdziestki - dobrze zakonserwowana, lecz wyraźnie koło czterdziestki - której samochód zaparkowany był przed moim, szarpała na próżno klamką u drzwi, kiedy się zbliżałem. Była szczupła, ładnie opalona, piersi nie miała zbyt dużych i pod żadnym względem nie była wyjątkowa. Straciłem ochotę na polowanie i przeszedłem mimo. - Przepraszam bardzo, czy nie mógłby mi pan pomóc? Odwróciłem się i wlepi Lem w nią wzrok. Kobieta cała promieniała zadając to klasyczne pytanie, lecz moje spojrzenie nieco ją zmieszało. - Pan pewnie pomyśli, że jestem głupia, ale zamknęłam klucze wewnątrz samochodu. - Nie umiem wyłamywać zamków. - Och, nie to miałam na myśli! Mieszkam w motelu za raz za mostem. Myślałam, że może mógłby mnie pan pod rzucić, jeżeli jedzie pan tamtędy. Mam drugie klucze w walizce. Nędzny to sport strzelanie do ptaka siedzącego u wylotu lufy, lecz jakiż myśliwy zdoła się od tego powstrzymać? - Dobrze. Cała sytuacja nie miała w sobie nic nęcącego i kiedy wio złem pannę Peggy Rankin tak się nazywała przez most z Ocean City na ląd stały, poczułem się jeszcze bardziej niezdecydowany na myśl, że pewnie nie zasługiwała ona na tak surowy osąd. Wydawała się całkiem inteligentna i, w istocie, gdybym był jej mężem, byłbym niewątpliwie dumny, że moja żona mając czterdzieści lat zachowała taką formę i takiego ducha. Ale nie byłem jej mężem, w związku z czym nie brałem powyższego pod uwagę: była dla mnie czterdziestoletnim „towarem” i tylko jakieś nader niezwykłe uroki byłyby w stanie zmienić tę klasyfikację.

Przez całą drogę do motelu panna Rankin szczebiotała i, słowo daję, nie usłyszałem z tego nic. Jeżeli idzie o ranie, było to niezwykłe, bo chociaż podobała mi się zdolność pogrążania się w sobie, byłem z zasady aż nadto świadom otoczenia, nawet gdy nie chciałem. Poważny zarzut przeciwko pannie Rankin, mimo wszystko. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała wskazując „Surf side” czy „Seaside”, czy też jakiś inny motel nie opodal szosy. Wjechałem na podjazd i zaparkowałem. - Ach, na prawdę mi pan pomógł. Serdeczne dzięki. - Lekko wysiadła z samochodu. - Zabiorę panią z powrotem - powiedziałem bez żadnej szczególnej intonacji w głosie. - Naprawdę? - Bardzo ją to ucieszyło, chociaż nie do strzegłem ani zaskoczenia, ani wdzięczności. - Chwileczkę, zabiorę tylko klucze. - Nie masz tam czegoś zimnego do picia, Peggy? Suszy mnie w gardle. - Na tyle, nie więcej, miałem w owej chwili ochotę pchać się w ten nonsens: postanowiłem, że jeśli mnie nie zaprosi, natychmiast odjadę do Wicomico. - Naturalnie, chodź - zaprosiła, w dalszym ciągu nie zbyt oszołomiona moją prośbą. - Nie ma wprawdzie lodówki w pokoju, ale tuż obok jest sklepik, a ja mam whisky. Gdybyś przyniósł dwa duże imbiry z lodem, zrobilibyśmy sobie drinki. Przyniosłem i piliśmy w jej małym pokoju, ona, zwinięte na łóżku, a ja, siedząc niedbale na jedynym krześle. Posępność jeszcze była we mnie, chociaż stała się nieco łatwiejsza do zniesienia, zwłaszcza gdy odkryliśmy, że możemy rozmawiać albo nie rozmawiać, jak nam się podoba. W pewnej chwili, czego można się było spodziewać, panna Rankin za pytała, z czego żyję. W przygodach tego rodzaju na ogół niekoniecznie wybieram uczciwość jako najskuteczniejszą taktykę i z reguły nie wyobrażam sobie, abym na takie oklepane pytania odpowiadał zgodnie z prawdą ale „jestem potencjalnym wykładowcą gramatyki normatywnej w Sta nowej Szkole Nauczycieli w Wicomico” wydaje się być tak bliskie typu odpowiedzi wymarzonej na takie okazje, że niewiele nad tym myśląc powiedziałem jej prawdę. - Czy to możliwe? - Tym razem Peggy była autentycznie uradowana i zaskoczona. - Sama ukończyłam tę szkołę - tak dawno, że aż wstyd o tym pamiętać! Uczę angielskiego w szkole średniej w Wicomico. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności? Dwoje nauczycieli angielskiego! Przyznałem, że istotnie jest to zabawny zbieg okoliczności, lecz faktycznie czułem się tak, jakby wylano mojego drinka, a ja bym się z tego cieszył. Należało działać szybko, aby uratować sytuację. W papierowym kubku pozostało jeszcze pół cala płynu: wypiłem to jednym haustem, wy rzuciłem kubek do kosza, szybko podszedłem do łóżka, gdzie moja

koleżanka leżała wsparta na łokciu, i objąłem ją z pewnym elan. Gdy ją pocałowałem, natychmiast otworzyła usta i wepchnęła mi język między zęby. Oboje mieliśmy oczy prawie otwarte i było mi przyjemnie uznać ów fakt za symbol. Niechaj żadne gówno nie rozdziela nauczycieli angielskiego, powiedziałem do siebie i bez dalszych ceregieli pociągnąłem znacząco zamek błyskawiczny w jej kostiumie kąpielowym. Panna Rankin zesztywniała: szczelnie zamknęła oczy i chwyciła mnie mocno za ramiona, ale mój niedelikatny atak nie został odparty. Ekler rozsunął się do krzyża, umożliwiając mi dostąp do kawałka nieosłoniętej skóry, lecz bez jej pomocy dalej posunąć się nie mogłem. - Zdejmijmy twój kostium, Peggy - zasugerowałem. To uraziło ją.. - Bardzo ci się śpieszy, Jake? - Och, Peg, jesteśmy wystarczająco dorośli, by nie być głupszymi, niż musimy. Wydała nieartykułowany dźwięk i obejmując mnie, oparła mi czoło na piersi. - Czy chciałeś przez to powiedzieć, że jestem zbyt stara, abyś się bawił ze mną w głupstwa? - zauważyła. - Myślisz, że kobieta w moim wieku nie może pozwolić sobie na nieśmiałość. Łzy. Każdy wyorywał ze mnie prawdę. - Po co ranić samego siebie? - rzuciłem pytanie nad jej włosami, w kierunku butelki whisky stojącej na szafce nocnej. - To ty ranisz - płakała panna Rankin, patrząc mi pro sto w oczy. - Zbaczasz z drogi, aby mi dać do zrozumienia, że podrywając mnie robisz mi łaskę, lecz twoja uprzejmość nie przewiduje ani chwili na to, żeby być delikatnym! - Rzuciła się niezbyt gwałtownie na poduszkę i zagrzebała w niej twarz. - Nie sprawia ci cienia różnicy, czy jestem mądra, czy głupia, czy jeszcze inna? A mogłabym nawet być bardziej interesująca niż ty, skoro jestem starsza! - Ostatnie wyznanie, wyrzut pod własnym adresem, zatkało ją całkowicie na chwilę, lecz jednocześnie uczyniło ją na tyle szaloną, że usiadła i spojrzała na mnie. - Przepraszam - powiedziałem uprzejmie. Pomyślałem, że gdyby nawet była tak utalentowana jak, powiedzmy, Beatrice Lillie, nie podrywałoby się jej, aby być świadkiem przedstawienia teatralnego: lepiej byłoby nabyć bilet do teatru. - Przepraszam, że marnowałeś na mnie czas, ty nikczemniku! - krzyknęła Peggy. - Już choćby to, że muszę się bronić, jest okropne! Z powrotem na poduszką. Znowu do góry.

- Czy nie rozumiesz, jak się przez ciebie czuję? To mój ostatni dzień w Ocean City. Przez całe dwa tygodnie żywa dusza do mnie nie przemówiła, ani nawet na mnie nie spojrzała, oprócz kilku okropnych starców. Żywa dusza! Większość kobiet wygląda źle w moim wieku, ale ja nie wyglądam źle: po prostu nie wyglądam jak dziecko. Coś mi się jeszcze należy, do licha! I potem, ostatniego dnia, ty przychodzisz i podrywasz mnie, znudzony do ostateczności, i traktujesz mnie jak kurwę! Istotnie, nie myliła się. - Jestem cham - zgodziłem się chętnie i wstałem, aby się wynieść. Niewiele więcej było tu do dodania, niż panna Rankin chciała widzieć, lecz na ogół miała dosyć przejrzysty wizerunek rzeczy. Jej błąd, na dłuższą metę, polegał na tym, że wyrażała swój protest. Gra była już, oczywiście, zepsuta: przydzieliłem pannie Rankin rolę czterdziestoletniego „towaru”, wystarczająco delikatną, by przy moim na, stroju mogła ją odegrać z sukcesem tak czy inaczej, nie interesowała mnie całkiem złożona i bez wątpienia interesująca, z innego punktu widzenia ludzka istota, jaką mogła być poza tą rolą. Wydaje mi się, zakładając, że szukała tego samego co i ja, iż powinna była wyznaczyć mi rolę zaspo kajającą jej próżność - powiedzmy Aroganckiego, Lecz Nieinteligentnego Młodego Człowieka, Którego Ciała Używa Się Dla Przyjemności Nie Traktując Go Jednak Poważ nie - i potem moglibyśmy załatwić całą sprawę bez wzajemnych zadrażnień. Tymczasem moje aktualne odczucie, choć dużo silniejsze, było w istocie takie samo jak wówczas, gdy pomocnik na stacji benzynowej albo taksówkarz zagłębiają się w historię swojego życia: z zasady, a zwłaszcza gdy ktoś się śpieszy albo jest nie w sosie, pragniemy, aby ten człowiek nie był nikim bardziej skomplikowanym aniżeli Uprzejmym Pomocnikiem Na Stacji Benzynowej czy Zręcznym Taksówkarzem. To są reguły, które winniście przyjąć, przynajmniej na jakiś czas, dla swoich własnych celów, podobnie jak narrator, który czyni kogoś Przystojnym Młodym Poetą lub Zazdrosnym Starym Mężem i chociaż wiecie bardzo dobrze, iż żadna historyczna postać nigdy nie była wyłącznie Uprzejmym Pomocnikiem Na Stacji Benzynowej, czy przystojnym Młodym Poeta, mimo to powinniście ignorować urocze powikłania owych ludzi, musicie je ignorować, jeżeli chcecie, by akcja posuwała się naprzód lub je żeli pragniecie zrobić coś zgodnie z planem. O tym będzie więcej w swoim czasie, ponieważ łączy się to z Mitoterapią. Na razie wystarczy powiedzieć, że wszyscy jesteśmy teatralnymi reżyserami przez większą część naszego życia, je żeli nie zawsze, i ten jest mądry, kto wie, iż dokonany przez niego podział ról jest w najlepszym razie dowolnym zniekształceniem osobowości aktorów mądrzejszy jest jednak ten, kto oprócz tego widzi, że owa dowolność jest prawdo podobnie

nieunikniona, a tak czy owak najwyraźniej konieczna, jeżeli ma się dotrzeć do celów, których się pragnie. - Weź te klucze - powiedziałem. - Zaczekam na ciebie w samochodzie. - Nie! Jake! - Panna Rankin wyskoczyła z łóżka. Do padła mnie przy drzwiach i objęła od tyłu, pod ramiona mi. - Och, Boże, nie wychodź jeszcze! - Histeria. - Przepraszam, że cię rozgniewałam! - Wciągała mnie ze wszystkich sił z powrotem do pokoju. - Daj już spokój, przestań. Opanuj się. Piękność czterdziestoletniej panienki do poderwania, jeśli w ogóle zachowana, jest wątła, a histeria Peggy pomieszana z płaczem usunęła resztki urody z jej twarzy, która normalnie była pociągła, opalona, bez zmarszczek i miała swój urok. - Zostaniesz? Nie wychodź! Nie zwracaj uwagi na to, co powiedziałam przed chwilą! - Nie wiem, co zrobić - powiedziałem zgodnie z prawdą, starając się przystosować do tego wybuchu. - Ta cała rzecz znaczy więcej dla ciebie niż dla mnie. Nikogo nie krytykuję. Obawiam się, że mogę wszystko popsuć, o ile już tego nie zrobiłem. Ścisnęła mnie mocno. - Upokarzasz mnie! Nie chcesz chyba, żebym tu żebrała, na miłość boską! W tym momencie musiała przegrać, tak czy inaczej. Po szliśmy do łóżka: to, co nastąpiło potem, było, przynajmniej dla mnie, tylko niewygodą, a dla niej musiało mieć charakter tego, co stanie się w przyszłości niemiłym wspomnieniem, bez względu na to, czy w owej chwili miała jakąś przyjemność czy nie. Było to żenujące, ponieważ zatraciła się w okazywanej na siłę wdzięczności, co pociągało za sobą jej upokorzenie, i ponieważ mój nastrój był akurat inny. Zachowywała się półhisterycznie i masochistycznie: dokonała wszystkiego, aby uczynić wielką operę z małego cantus jirmus natury, i jeżeli jej się to nie powiodło, to ja zawiniłem, nie ona, bo starała się, jak mogła. Innym razem mogło to być rozkoszne - ten rodzaj zmysłowego czołgania się może być przyjemny w dogadzaniu komuś, o Hę jest okazją do dogadzania sobie - lecz ten dzień nie był moim dniem. Ten dzień rozpoczął się źle, rozwijał się nudnie i kończył nieprzyjemnie, jeśli nie odrażająco: nigdy nie czułem się dobrze z kobietami traktującymi swoje uniesienia seksualne zbyt poważnie, a panna Rankin nie należała do tych, które zostawia się w łóżku drżące i jęczące, wiedząc, że to wszystko tylko żarty. W tym stanie opuściłem ją o piątej. Za kwadrans piąta zaczęła, czego się zresztą spodziewałem, okazywać mi nienawiść, udaną to także może być sportem dla zmysłów czy szczerą - nie mógłbym powiedzieć, ponieważ oczy miała zamknięte i twarz odwróconą.