Władysław Bartoszewski - Warto być
przyzwoitym
Teksty osobiste i nieosobiste
SPIS TREŚCI
Zamiast wstępu
WARTO BYC PRZYZWOITYM SZKIC DO PAMIĘTNIKA
Warto być przyzwoitym
Urodzony w wolności dla Wolnego życia
Pierwsi ludzie zginęli we śnie
Duży nos, okulary, a więc Żyd
Auschwitz
Ocalić ślady
Wobec zagłady
Powstanie Warszawskie — i co potem?
Jedziemy do Oświęcimia?
Wpadam w zasadzkę
W więzieniu po raz wtóry: 1949—1954
Znowu?
Moje spotkania w RFN
Gdybym mógł wybrać jeszcze raz
SZKICE Z HISTORII I WSPÓŁCZESNOŚCI
Polskie Państwo Podziemne. Zarys problemu
Z kart wojennej służby Aleksandra Kamińskiego
Oblicze kultury polskiej w konspiracji
Tajna prasa w okresie okupacji niemieckiej i jej rola w życiu społeczeństwa
Powstanie Warszawskie. Fakty - próba bilansu
Rozważania o Powstaniu Warszawskim
Myśli o stosunkach polsko-żydowskich
O Towarzystwie Kursów Naukowych
Nie ma pokoju bez wolności
1
ZAMIAST WSTĘPU
Panie Profesorze, w tym roku, 19 lutego 1987 r., obchodził Pan swoje 65 urodziny w
Monachium, w Republice Federalnej Niemiec. Z tej okazji odbyła się na monachijskim
uniwersytecie uroczystość z udziałem rektora, dziekanów, wielu profesorów, a nawet
ministra nauki Bawarii. Była ona kolejnym przykładem popularności i sympatii, jaką
cieszy się Pan w tym kraju. Nie przypadkiem był Pan też laureatem przyznanej Panu w
ubiegłym roku bardzo prestiżowej Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich. Ostatnio
na niemieckim rynku wydawniczym ukazało się kilka nowych Pańskich książek, które
świadczą o potencjalnym kierunku zainteresowań tamtejszych czytelników. Gdzie Pan
sam widzi przyczynę tej „mody" na Pana? Precyzując to pytanie, chodzi mi o to —
dlaczego właśnie teraz Pańska twórczość, Pańskie poglądy, trafiły na tak podatny grunt
w Niemczech? Czy byłoby to możliwe — powiedzmy — dziesięć, piętnaście lat temu?
Myślę, że moje osobiste powodzenie jest przede wszystkim powodzeniem polskiego
pisarza i wykładowcy, myślącego może w nieco innych kategoriach, nawet przy stoso-
waniu tych samych metod pracy i posługiwaniu się tym samym piśmiennictwem
naukowym. Zarazem dla tutejszego młodego pokolenia, studentów czy asystentów
uniwersyteckich, czyli ludzi poniżej trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia,
niewątpliwie dużą rolę odgrywa fakt, iż sam byłem świadkiem, często zaangażowanym
świadkiem, wydarzeń z najnowszej historii, z okresu, który jest akurat objęty programem
seminariów, ćwiczeń czy wykładów. Po drugie, że będąc czynnym uczestnikiem tych
wydarzeń pozostawałem w swojej postawie (co jest sprawdzalne), jednoznacznie
przeciw systemom autorytarnym i totalnym, przeciw wszelkim systemom ucisku i
ograniczania wolności człowieka czy narodów. Wreszcie, że zajmując się historią tych
systemów byłem również kiedyś ich ofiarą. I tak np. fakt mego pobytu w Oświęcimiu w
początkach istnienia tego obozu w 1940 i 1941 r. jest tutaj w Niemczech odbierany z
zakłopotaniem i respektem oraz z dość poruszającym psychologicznie zjawiskiem
uczucia jak gdyby wdzięczności (niekiedy nawet dosłownie wyrażanej), że oto człowiek,
który doznał tylu krzywd ze strony państwa niemieckiego, jest dziś gotów przyjaźnie
zajmować się niemieckimi studentami i życzliwie rozmawiać z Niemcami.
2
O ile wiem, pierwszą otrzymaną przez Pana nagrodą w krajach języka niemieckiego była
nagroda im. Gottfrieda Herdera, przyznawana od 1964 r. przez Uniwersytet Wiedeński za
osiągnięcia społeczno - kulturalne, wnoszące istotny wkład w rozwój dziedzictwa
cywilizacyjnego...
Tak. Byłem dwudziestym laureatem tej nagrody. Jednak przede mną otrzymało ją już
wielu wybitnych ludzi z Polski, m.in. Zbigniew Herbert, Jan Józef Szczepański...
W tym roku nagrodę Herdera otrzymał także polski pisarz Roman Brandstaetter.
Dla mnie była to pierwsza nagroda, która miała jakieś echo prasowe w krajach języka
niemieckiego. W pierwszej połowie 1983, przypadkowo niemal w tym samym czasie gdy
wręczano mi nagrodę Herdera, wyszły dwie moje książki: pierwsze niemieckie wydanie
Warto być przyzwoitym (tytuł niemiecki brzmiał: Herbst der Hoffnungen) oraz w bardzo
poczytnej, zasłużonej serii kieszonkowej wydawnictwa Fischer — książka o getcie
warszawskim. Wspomnę może, że Herbst der Hoffnungen ma już siódme wydanie, zaś
książeczka o getcie warszawskim doczekała się także rozszerzonego, „normalnego", tj.
oprawnego wydania.
To było pierwsze postawienie nogi na niemieckim rynku wydawniczym, co jest rzeczą
bardzo trudną nie tylko dla Polaka, ale i dla Niemca, który debiutuje. Z polskich pisarzy
współczesnych bardzo niewielu (poza Stanisławem Lemem) ma w Niemczech więcej niż
jeden tytuł. Tak więc to, co do tej pory, tj. od wiosny 1983 do wiosny 1987 r., udało mi się
wprowadzić na niemiecki rynek — 6 książek — jest szczerze mówiąc sukcesem zupełnie
zaskakującym dla mnie samego. Jeżeli zaś policzyć jeszcze książki, do których pisałem
przedsłowia, posłowia lub do których w jakimś stopniu się przyczyniłem — to jest tego
oczywiście znacznie więcej. Ważne jest w każdym razie, że pojawienie się w
księgarniach tych pozycji musiało się przyczynić do pobudzenia zainteresowań sprawami
polskimi.
O tych zainteresowaniach może się Pan jednak przekonać bezpośrednio podczas
swoich spotkań ze studentami...
Nie tylko ze studentami. Tylko w ciągu ostatniego roku miałem kilkadziesiąt wystąpień
pozauniwersyteckich w różnych miastach Niemiec. Otóż dla tych wszystkich słuchaczy,
ludzi różnych pokoleń, stałem się przedstawicielem jakiejś „innej" Polski. Chociaż w
moim przekonaniu jestem po prostu jednym z wielu wyrazicieli myślenia i oczekiwań
właśnie „normalnej" Polski. Faktem jest natomiast, iż rzeczywiście jako jeden z
nielicznych staram się, omawiając różne historyczne problemy, stawiać je możliwie
najjaśniej, bez omijania tzw. spraw drażliwych lub cenzuralnie niedopuszczalnych w
całym „bloku wschodnim", nie tylko w PRL. Myślę tu o sprawach będących pochodną
układu Ribbentrop - Mołotow, czyli podziału łupów w Europie Środkowowschodniej i
skutków tego wydarzenia odczuwanych do dnia dzisiejszego. Wielokrotnie spotykałem
się z pytaniem, czy nie boję się o tym mówić. Tymczasem w istocie strach nie ma tu nic
do rzeczy. Ważne jest, by mówić prawdę, bez której nie da się wytłumaczyć całego
szeregu problemów. Nie można np. nie wiedzieć o Katyniu (używam tego pojęcia pars
pro toto), a mówić o tym, że Polacy są uprzedzeni wobec Rosjan. A takie opinie w kołach
intelektualnych na Zachodzie, również w Niemczech, spotyka się wcale nierzadko.
Trzeba więc w wielu sprawach stawiać kropki nad „i", ażeby móc wytłumaczyć różne
3
procesy społeczne czy myślowe.
Ukazanie się w krótkim czasie, w ciągu zaledwie 3 lat, aż sześciu Pańskich książek ma
jakąś wymowę. Mówi o zainteresowaniu społecznym.
Tak, ale też i o zwyczajach rynku wydawniczego. Jeżeli ktoś dostaje najpierw nagrodę
Herdera, a wkrótce potem bardzo wysoko cenioną Nagrodę Pokojową Księgarstwa Nie-
mieckiego, którą otrzymało do tej pory nie tak znów wiele osób — ja byłem bodaj
trzydziesty siódmy — a wśród laureatów jest szereg nazwisk o najwyższym autorytecie
intelektualnym czy moralnym — to widać wyraźnie, że dobór laureatów nie wynika
bynajmniej z jakiejś niemieckiej specyfiki. Jeżeli się więc nadaje tej imprezie tak wysoką
rangę, inscenizuje wręczenie nagrody w zasadzie zawsze w obecności prezydenta
państwa — to wskazuje to na pewien cel wychowawczy. Jeżeli takie założenie przyjąć, to
oczywiście chodzić tu musi o zaspokajanie potrzeb wolnego rynku przez podpowiadanie
temu rynkowi zainteresowań, którymi powinien się wykazać. Natomiast nawiązując do
Pańskiego pierwszego pytania: zjawiska, których jesteśmy świadkami w Niemczech, są
dzisiaj skutkiem jakiegoś procesu psychologicznego, historycznego, który sprawił, że to
co jest możliwe w 1986 czy 1987 r., byłoby rzeczywiście nie bardzo możliwe wcześniej.
Czy ma Pan na myśli procesy zachodzące w RFN, czy raczej, zwłaszcza ostatnio, w
Polsce?
Należy stwierdzić, że dla problemu polsko-niemieckiego było po II wojnie światowej kilka
przełomowych dat. Niektóre miały taki charakter jedynie formalnie, inne zaś były
przełomowe także w opinii społecznej, co jest dużo ważniejsze. Niewątpliwie pierwszym
przełomem było nawiązanie w 1962 r. stosunków półdyplomatycznych i otwarcie w Ko-
lonii oraz w Warszawie misji handlowych, które jednak spełniały zadania nie tylko
handlowe. Były też w jakimś stopniu pomostami dla kontaktów ludzi. W 1965 r. ukazał się
w Niemczech memoriał Kościoła Ewangelickiego, a w kilka miesięcy później list
Episkopatu Polskiego do Episkopatu Niemieckiego (z listopada) i odpowiedź Episkopatu
Niemieckiego (z grudnia 1965 r.). Dla pewnych zamkniętych środowisk bardziej
związanych z działalnością Kościoła listy te stały się punktem przełomowym także
psychologicznie, nie tylko formalnie. Natomiast dla większości Polaków i Niemców
punktem takim były następstwa Układu Wschodniego z grudnia 1970 r. Przyczyniły się
one do od razu dość żywej wymiany kulturalnej i osobowej. Wielu Niemców po raz
pierwszy pojechało wówczas do Polski (często byli to ludzie pochodzący z terenów
znajdujących się obecnie w Polsce) i konfrontowało swoje dawne doświadczenia:
przeszłość z teraźniejszością. Polska stawała się dla Niemców bardziej znana niż
poprzednio, mniej egzotyczna. Jakiejś radykalnej zmiany jednak z pewnością nie było.
Wbrew dość powszechnym opiniom, dla ogromnej większości Niemców Polska jest cały
czas dużo mniej interesująca niż np. Hiszpania, Włochy, kraje Zachodu albo też kraje,
gdzie istnieją możliwości wyjazdu nie krępowane żadnymi nadzwyczajnymi przepisami,
koniecznością starania się o pozwolenia czy wizy.
Prawdziwy przełom miał dopiero nadejść. Spowodowały go po pierwsze — wybór
arcybiskupa Krakowa kardynała Wojtyły na papieża, 16 października 1978 r., oraz
powstanie ..Solidarności", jako dalszego etapu rozwoju ruchu opozycyjnego w Polsce, o
którym w niemieckich kołach inteligenckich i studenckich sporo wiedziano. Sama
4
„Solidarność" była jednak zjawiskiem nietypowym dla tutejszych pojęć, gdyż w jej
powstawaniu i rozwoju uczestniczyli obok ogromnych rzesz robotników także
intelektualiści, szeroko rozumiana inteligencja, studenci. Taki typ współdziałania
międzyklasowego był i jest tutaj, w Niemczech, właściwie nieznany. Wszelkie akcje
społeczne o różnym charakterze, czy to na rzecz ochrony środowiska, polityczne,
partyjne — zawsze miały swoją bazę w jednej, najwyżej dwóch grupach środowiskowych
czy społecznych. Nigdy we wspólnym, solidarnym działaniu studentów, robotników i
intelektualistów...
Ale w Polsce do czasów „Solidarności" to się również nie udawało.
Tak. Zarówno rok 1968, jak i 1970 stanowiły pouczający przykład beznadziejności
wszelkich poczynań niezależnych, prób poszerzenia zakresu wolności nawet w obrębie
istniejącego ustroju, jeśli inicjatywa wychodziła od jednej tylko grupy zawodowej lub
społecznej. „Solidarność" jest więc tu bardzo podziwiana. Na jej temat i tzw. ruchu
opozycyjnego w Polsce w latach siedemdziesiątych wydano już w języku niemieckim
kilkadziesiąt książek. Autorami są niemieccy politolodzy, historycy, znawcy Europy
Wschodniej, socjolodzy, dziennikarze...
Przetłumaczono i wydano jednak także książkę Jerzego Holzera o „Solidarności",
opublikowaną po raz pierwszy w Polsce przez niezależną oficynę wydawniczą „Krąg".
No tak, oczywiście wydaje się tutaj także prace o najnowszych dziejach Polski autorów
nieniemieckich, w tym klasyczne już dzieło Jerzego Holzera Solidarność 1980—1982.
Geneza i historia. Jednak zainteresowanie Polską, tak żywe na przełomie lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i w początkach lat osiemdziesiątych, słabnie. W tej
chwili występuje pewne znużenie tą problematyką i odpływ zainteresowania. Ja stałem
się tutaj, jak twierdzą różni znawcy rynku księgarskiego, ale także osoby z kręgów
uniwersyteckich i środowisk opiniotwórczych, czynnikiem, który w jakimś stopniu
przedłużył zainteresowanie sprawami polskimi w RFN.
Wspomniana już Nagroda Pokojowa Księgarstwa Niemieckiego była dobrą okazją,
wykorzystaną przez Pana, ale także przez wielu publicystów do propagowania ciągle
trudnego problemu polsko-niemieckiego pojednania. Występuje Pan jako rzecznik
takiego pojednania, mając ku temu szczególne — moim zdaniem — predyspozycje.
Składają się na nie zarówno Pańska wojenna przeszłość więźnia Oświęcimia i żołnierza
Armii Krajowej, jak i działalność na polu pojednania polsko-żydowskiego; a więc narodów
szczególnie ciężko doświadczonych przez niemiecki nazizm. Człowieka występującego z
takich pozycji trudno atakować: Pańska misja jest w sposób oczywisty szczera i
wiarygodna. Jest Pan też historykiem z ogromnym dorobkiem naukowym i
publicystycznym w zakresie problematyki polsko--niemieckiej z okresu 11 wojny
światowej, co — mówił już Pan o tym — ułatwia tutaj niesłychanie argumentację. Pańskie
przemówienie wygłoszone w ubiegłym roku we Frankfurcie, przy okazji uroczystości
wręczenia nagrody Księgarzy Niemieckich, nie zostało przez cenzurę w Polsce dopu-
szczone do publicznego rozpowszechnienia. Czy Pana zdaniem rząd w Warszawie chce
mieć po prostu wyłączność na poruszanie problemu niemieckiego i wygrywanie go
potem dla swoich bieżących celów politycznych, czy też były w Pańskim przemówieniu
5
fragmenty, które zdaniem władz nie powinny były dotrzeć do świadomości obywateli
PRL?
Myślę, że z punktu widzenia przepisów cenzuralnych, jakie w Polsce są praktykowane,
w całej mojej mowie można by formalnie zakwestionować tylko wymienienie układu
Ribbentrop - Mołotow jako jednego, ale przecież nie jedynego elementu
poprzedzającego agresywne wobec Polski niemieckie działania militarne we wrześniu
1939 r. W dodatku ten temat był przeze mnie poruszony tylko w postaci cytatu z
powszechnie znanego i wielokrotnie przedrukowywanego w różnych językach
przemówienia prezydenta RFN, Richarda von Weizsackera z 8 maja 1985 r., w 40-lecie
zakończenia II wojny światowej. W przemówieniu tym uznał on, a ja cytując go też
uznaję, że główną winę za wywołanie II wojny światowej ponoszą Niemcy hitlerowskie i
nikt ich z tej winy nie może zwolnić. Prezydent von Weizsacker mówił to oczywiście w
kontekście spraw niemieckich. Mnie interesowały ze zrozumiałych względów przede
wszystkim sprawy polskie, czy raczej polsko-niemieckie. W związku z tym byłem po
prostu zobowiązany przywołać ten fragment, ponieważ mówi on o poczuciu historyczne]
winy Niemców, wyrażonej ustami najwyższego autorytetu konstytucyjnego w tym kraju,
winy także wobec narodu i państwa polskiego. Wydawać by się więc mogło, że służę
dobrze polskiej racji stanu każdej Polski, upowszechniając fakt uznania przez autorytet
niemiecki takiej oczywistej dla nas prawdy, że nikt nie może zwolnić Niemców od
odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej.
Czyli fakt, iż w Polsce nie wydrukowano tekstu Pańskiego przemówienia na
uroczystościach we Frankfurcie, przemówienia w niczym nie naruszającego polskiej
polityki zagranicznej, dotyczył raczej zastrzeżeń władz PRL wobec Pańskiej osoby?
Nie, nie tylko. Gdybym to nie był ja, a jakiś nikomu nie znany pan Kowalski, skutek byłby
zupełnie taki sam — o ile oczywiście tekst nie byłby przed wygłoszeniem uzgodniony z
władzami PRL. Wracając natomiast do Pańskiego poprzedniego pytania: wydaje mi się,
że jest szereg przykładów dla poparcia tezy o istnieniu tendencji w całej zresztą rodzinie
państw systemu, z PRL włącznie, do wytyczania granic tego, co wolno, a czego nie
wolno mówić, gdzie i do kogo. Można to obserwować na każdym kroku. Przyglądając się
np. działalności tych instytucji niemieckich, które wchodzą w porozumienia z różnymi
naukowymi lub innymi instytucjami w Polsce, widzi się, jak bardzo daleko posuwa się
ingerencja strony polskiej, jak bardzo daleko idą próby tej ingerencji. Na spotkania,
seminaria, dyskusje wysyła się z Polski tylko starannie wybranych ludzi, nigdy innych.
Poza tym — wiem to od moich niemieckich rozmówców — podejmowane są często
próby bezpośredniej ingerencji ambasady PRL w Kolonii w program, treść i skład
personalny różnego typu imprez organizowanych przez instytucje niemieckie. Budzi to
absolutne zdumienie, ponieważ tutaj nie ma żadnej możliwości ani konstytucyjnej, ani
policyjnej, żeby władze państwa, lub Landu — kraju, ingerowały w treść czy w
program imprezy odbywającej się w jakimś lokalu zarejestrowanej instytucji, związku,
stowarzyszenia, Krupy kościelnej, naukowej na jakikolwiek temat.
Czy uważa się Pan za dysydenta? Z powodów politycznych przesiedział Pan kilka lat w
więzieniu w okresie stalinowskim. Po 13 grudnia 1981 r. był Pan internowany. Jednak
mimo iż nie ukrywa Pan swoich poglądów, mimo iż Pana sylwetka ideowa jest bardzo
6
odległa od komunistycznego ideału, władza traktuje Pana względnie łagodnie.
Wydawano Pańskie książki, bez większych trudności otrzymuje Pan paszport. Pańską
sytuację w tym względzie można by porównać z sytuacją Stefana Kisielewskiego. Czy
zgadza się Pan z taką opinią?
Czy władza traktuje mnie łagodnie? Oczywiście kryterium tego, co jest łagodne, a co nie
jest łagodne, będzie inne dla niemal każdego piszącego, publikującego, wydającego
Polaka. W końcu nie ma w Polsce na dobrą sprawę pisarzy, którzy by nigdy niczego w
Polsce Ludowej nie wydali. Przecież nawet ludzie tak konsekwentnie tępieni politycznie,
przynajmniej w ostatnim kilkunastoleciu, jak choćby mój przyjaciel Jan Józef Lipski,
wydali w Polsce w sposób jawny kilka książek. Wydawali książki, publikowali oficjalnie i
Bronisław Geremek, i Tadeusz Mazowiecki, i wielu innych moich przyjaciół, powszechnie
znanych i szanowanych. Inni, jak np. Leszek Moczulski, nie tylko wydawali książki, ale
nawet z racji głoszonych w nich poglądów dostawali takie reprezentacyjne nagrody jak
nagroda Ministerstwa Obrony Narodowej PRL. Tak więc czy ktoś wydał w Polsce
oficjalnie książkę, czy nie wydał, niekoniecznie musi coś oznaczać. Także to, czy ktoś
wyjeżdżał za granicę, czy nie wyjeżdżał. Wyciąganie z tego wniosków może okazać się
zawodne. Sam Pan przytacza przykład Stefana Kisielewskiego, mojego starszego
przyjaciela i szanownego reprezentanta pisma i grupy, z którą czuję się związany od 30
lat bez przerwy. Można by też przytoczyć szereg innych przykładów ludzi, którzy też z
różnych powodów wyjeżdżali lub z różnych powodów (niekiedy znanych, niekiedy
nieznanych) nie mogli otrzymać paszportu. Jeżeli jednak zauważyć, że mimo uprzednich
usilnych starań, po raz pierwszy w swoim życiu zdołałem wyjechać za granicę w 1963 r.,
mając wówczas skończonych 41 lat, oraz że w ciągu następnych 24 lat byłem wprawdzie
szereg razy za granicą, ale też miałem wiele odmów wyjazdu, obejmujących niekiedy 4—
5 lat – to w porównaniu z przeciętnym Polakiem jeżdżącym dla celów turystycznych lub
handlowych wydaje mi się, że mój przypadek nie może świadczyć o jakimś uprzywilejo-
waniu, raczej o dużym upośledzeniu. Szczególnie gdy zważyć, że wyjazdy te służyły na
ogół nie tylko moim sprawom osobistym.
Może zabrzmi to dzisiaj humorystycznie czy raczej tragikomicznie, ale dopiero po
interwencjach poselskich na bardzo wysokim szczeblu stał się w 1963 r. możliwy mój wy-
jazd do Izraela w celu posadzenia drzewka w imieniu Rady Pomocy Żydom w Polsce. A
było ono potem, także w oficjalnej propagandzie PRL, przez całe lata przedmiotem dumy,
potwierdzającym fakt zorganizowanego działania Polaków w czasie okupacji na rzecz
prześladowanych współobywateli, Żydów.
Więc jeżeli były nawet takie trudności, a mógłbym przytoczyć równie nonsensownych
przykładów więcej, włącznie z kilkakrotnymi odmowami wyjazdu na kongresy między-
narodowego PEN-Clubu (co spowodowało solidarne powstrzymanie się całej polskiej
delegacji od wyjazdu na te kongresy), to o jakimkolwiek „uprzywilejowaniu" mojej osoby
nie może być mowy.
Jeżeli natomiast przyjąć kryterium, że traktowany jestem ,.stosunkowo łagodnie" — to
oczywiście; w porównaniu do tych ludzi, którzy zginęli w stalinowskich więzieniach, by-
tem potraktowany bardzo łagodnie. Dostałem tylko 8 lat więzienia za rzekome
szpiegostwo, podczas gdy ludzie również tylko za rzekome czyny dostawali niekiedy kary
7
śmierci, które wykonywano. Wobec tego uważam, że miałem wielkie szczęście, na które
sobie właściwie niczym nie zasłużyłem.
Jednak jeśli odsiedziałem z mojego wyroku ponad sześć i pół roku więzienia, to jak na
moje skromne bardzo działania i zasługi niepodległościowe w tym czasie było to „uho-
norowanie" raczej ponad miarę, biorąc pod uwagę, że nie dłużej przesiedzieli w wielu
wypadkach ludzie mający poważny wpływ społeczny, generałowie, politycy. W tej więc
skali nie czuję się ani specjalne upośledzony, ani specjalnie uprzywilejowany. Uważam,
że jak na polskie stosunki tamtego okresu przebiegło to raczej w dobrej normie. Proszę
przy tym zwrócić uwagę, że nigdy nie byłem politykiem ani kandydatem na polityka, ja
nigdy nie byłem członkiem żadnej organizacji, poza ściśle zawodowymi, jak Związku
Literatów Polskich (do 1983 r.) i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (do 1983 r.), no i
polskiego PEN-Clubu, który był na szczęście organizacją o dużym w Polsce stopniu nie-
zależności, za którą dziś zresztą musi płacić. Nie należałem nigdy do ZBoWiD-u, nie
należałem do partii politycznych (jedynym wyjątkiem był krótki okres przynależności do
mikołajczykowskiego PSL). Nie należałem nawet do organizacji ideowo mi bliskich, np.
do Klubów Inteligencji Katolickiej. Nie wchodziłem do żadnych władz, zarządów itp. Tego
też nie praktykowałem. Byłem w jakimś stopniu oddzielny. Poczuwam się do ścisłej i
lojalnej więzi z redakcją „Tygodnika Powszechnego", którego stałym współpracownikiem
jestem od 1957 r. (tj. po jego wznowieniu), a również przez szereg lat członkiem redakcji.
Obecnie, szósty rok z rzędu, mam również zaszczyt figurować w tzw. stopce
wydawniczej tego pisma. Otóż mimo tego ścisłego związku byłem i tam zawsze
człowiekiem trochę „osobnym". Pod tym względem porównanie mnie z Kisielem może
nie być bezsensowne. Jednak Kisiel miał ambicje, a także zainteresowania polityczne,
których ja nigdy nie miałem.
W związku z tym sądzę, iż w ramach myślenia nomenklatury „bezpieczeństwowej" w tym
systemie ja jestem zwierzę raczej nietypowe, które nie mieści się jakoś w ich siatce
typów. Miewało to i dobre, i złe następstwa.
Czy jestem tzw. „dysydentem"? Otóż ten termin „dysydenci" jakoś dziwnie „przykleił" się
do ludzi związanych z opozycją z bloku wschodniego. Nie „przykleił" się natomiast do
uciekinierów z Chile, z Argentyny czy z Iranu. Według mojego rozumienia tego słowa,
jego znaczenia, „dysydent" to odchyleniec, odszczepieniec. Człowiek, który odszedł od
pewnych zasad, ideałów czy programów na rzecz innych, a więc człowiek, który dopuścił
się czegoś w rodzaju zdrady z punktu widzenia jego pierwotnej grupy. Oczywiście, jest
szereg polskich opozycjonistów, podobnie jak czeskich, węgierskich czy sowieckich,
którzy mogą być tak właśnie oceniani przez władze komunistyczne. Są to mianowicie
ludzie, którzy byli członkami partii komunistycznej lub organizacji komunistycznych i w
pewnym momencie swego życia — a dotyczy to zarówno ludzi generacji Kopelewa w
ZSRR, jak i ludzi dużo młodszych, bo poprzez Kołakowskiego, Woroszylskiego,
Barańczaka, idąc w dół ku młodym aż do ruchów studenckich — ludzie którzy zmienili
drogę i to było ich dobrym prawem. Ja tego ani nie kwestionuję, ani nie krytykuję.
Akceptuję to jak każdy wolny wybór człowieka, szanuję, nawet gdy pociągnęło to za sobą
ujemne skutki w ich życiu, a mimo to pozostali swojemu wyborowi wierni. Ja jednak nie
zasługuję na to określenie. Nie przysługuje mi ono po prostu dlatego, że nigdy od swoich
8
ideałów światopoglądowych, politycznych, wizji dotyczących mojego narodu, jego
przyszłości, jego szczęścia I pomyślności jak do tej pory w życiu nie odszedłem.
Jeśli chodzi o pojęcie opozycjonisty — to jest ono może bliższe w moim przypadku.
Chociaż — śladem Kisiela -— należy sobie zadać pytanie, przez Kisiela wielokrotnie
powtarzane jako dowcip: czy można być opozycjonistą reprezentując poglądy, które są
typowe, w każdym razie bliskie, dla zdecydowanej większości środowiska społecznego
czy zawodowego, w którym się żyje?
Otóż mnie się zdaje — to jest mój subiektywny pogląd — otóż ja zarówno w okresie
okupacji, będąc w AK czy w innych komórkach polskiego podziemia np. Delegatury
Rządu Ul', czy współpracując z tajną prasą, czy będąc okresowo l' l współredaktorem czy
redaktorem, jak też po wojnie działając krótko w PSL i pracując zawodowo jako dzienni-
karz w „Gazecie Ludowej", wydawanej przez to Stronnictwo, jak też pracując w Głównej
Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce w pierwszym stadium jej działania,
gromadząc materiały dotyczące zbrodni hitlerowskich, jak też w późniejszym okresie po
moim wyjściu z więzienia, gdy współpracowałem ze środowiskiem katolickim zwanym
potocznie i umownie „Znakiem" (chodzi mi tutaj o „Tygodnik Powszechny" i związane z
nim instytucje) — byłem przez cm ty ten czas wyrazicielem poglądów, które popiera
raczej większość, a nie mniejszość społeczeństwa polskiego. Od AK do działalności w
„Tygodniku Powszechnym" i dalej do przynależności do NSZZ „Solidarność" i skromnego
udziału w formalnym utworzeniu, w grudniu 1980 r., Komitetu Obrony Prześladowanych
za Przekonania — nie byłem w mniejszości społecznej tylko w większości. Jeżeli więc
większość społeczeństwa może być w opozycji, to ja jestem w tej opozycji, w której jest
większość społeczeństwa wobec systemu narzuconego i do narzuconych przez ten
system metod, często niezgodnych z normalną ludzką, rozumną i logiczną wykładnią
zasad sprecyzowanych nawet w konstytucji tego państwa i w szeregu aktów
międzynarodowych podpisanych przez jego władze.
Początek Pańskiej działalności publicystycznej wiąże się : wojenną prasą konspiracyjną,
oczywiście wówczas antyfaszystowską. Swój pierwszy artykuł zamieszczony w pisemku
„Prawda Młodych" napisał Pan dokładnie 45 lat temu. Jest więc dobra okazja, by zapytać
Pana o własną ocenę swego dorobku publicystycznego i pisarskiego w ogóle. Niestety,
nie wszystkie te lata mogły być w Pańskim przypadku optymalnie wykorzystane: obóz
koncentracyjny, działalność konspiracyjna — to w czasie wojny - a później cele
więzienne i różnego rodzaju ograniczenia swobód już w latach „ludowej" Polski.
Przywiązuję wielką wagę do tego, że mój debiut piórem nastąpił w czasie okupacji
niemieckiej. Było oczywiście kwestią przypadku, że moje młode lata przypadły akurat na
ten okres. I nie ma nic niezwykłego w tym, iż z braku możliwości jawnego działania w
zakresie pracy dziennikarskiej, literackiej czy jakiejkolwiek pisarskiej, podjąłem te próby
tajnie. Od jesieni 1941 r. byłem studentem tajnych kompletów polonistyki Uniwersytetu
Warszawskiego, stąd moje pierwsze zainteresowania skupiały się raczej wokół
problemów bardziej literatury niż historii. Dopiero później ewoluowały one stopniowo od
literatury i historii kultury do historii życia społecznego i historii politycznej. Obracałem się
m.in. w środowisku młodych polonistów, wśród których nie brakowało także
utalentowanych poetów, jak Tadeusz Gajcy, Zdzisław Leon Stroiński, którzy uczęszczali
9
wraz ze mną na ten sam komplet uniwersytecki do doc. Zofii Szmydowej i prof. Juliana
Krzyżanowskiego. Obracając się w takim środowisku zrozumiałe jest, że w pisaniu
dostrzegałem coś szczególnie ważnego. W moim przypadku wystąpiła tylko jedna
osobliwość. Ta mianowicie, iż zanim ogłosiłem drukiem w podziemnym piśmie swoje
pierwsze teksty, miałem już za sobą inne, nie przeznaczone wprawdzie wprost do druku,
ale w związku z potrzebami chwili odgrywające dużą rolę. Pierwszym bodajże tekstem
opracowanym przeze mnie w czasie okupacji była moja relacja z pobytu w Oświęcimiu,
spisana pod moje dyktando późną wiosną 1941 r. a później opracowana i wykorzystana
przez innych autorów. Stałem się w ten sposób jedną z pierwszych dwóch-trzech osób,
które złożyły relacje jako naoczni świadkowie z obozu w Oświęcimiu.
W 1942 r. po zaprzysiężeniu w AK napisałem szereg raportów, meldunków i ocen, które
weszły do normalnego obiegu jako dokumenty Biura Informacji i Propagandy Komendy
Głównej AK, w którym pracowałem. Teksty te, nie będące zresztą ani dziełem literackim,
ani dziennikarskim, podpisywane były moim pseudonimem.
Natomiast pisarstwo sensu stricto w formie dziennikarskiej rozpocząłem w 1942 r. w
środowisku katolickim. Przywiązuję do tego dużą wagę, bo w tym środowisku obracam
Nię cały czas, aż do dnia dzisiejszego. Szczególnie głęboko czuję się związany z
„Tygodnikiem Powszechnym". Logiczne więc, że „Spotkania", określające się jako
wydawnictwo katolickie, i że „Libertas", który określa się jako czasopismo /. tego samego
kręgu ideowego, okazują zainteresowanie moimi pracami.
W 1942 r. byłem bardzo blisko związany, pełniąc coś w rodzaju funkcji jej sekretarza
osobistego, z Zofią Kossak, Już przed wojną głośną, chętnie czytaną także przez mło-
dzież katolicką, pisarką. Właśnie Zofia Kossak wprowadziła mnie do katolickiego Frontu
Odrodzenia Polski, gdzie zacząłem pisać do miesięcznika „Prawda". Z inicjatywy Z. Kos-
lak powstało też tajne pismo dla młodzieży akademickiej i licealnej „Prawda Młodych",
którego zostałem redaktorem naczelnym. Zważywszy, iż miałem wówczas 21—22 lata
brzmi to może nieco komicznie, ale swoje obowiązki traktowałem wówczas tak samo na
serio jak inni młodzi ludzie redagujący jakieś studenckie czy literackie pisma. „Prawdę
Młodych" redagowałem od końca 1942 do wiosny 1944 r. Większość, być może
wszystkie numery tego pisma, znajdują .się. dziś w zbiorach polskich bibliotek.
Przywiązuję bardzo dużą wagę do tego okresu mojej pracy redakcyjnej. Drugą ważną
funkcją tego typu było objęcie w czerwcu 1944 r. ,,Tygodni owego Sprawozdania
Prasowego" w Biurze Informacji i Propagandy KG AK. Jak wynika to już z samej nazwy,
pismo to raz w tygodniu referowało problemowo całą polską prasę podziemną dla
dowództwa AK i Naczelnego Wodza w Londynie. Zdołałem zredagować do wybuchu I
powstania kilka numerów. Potem przyszła praca w prasie powstańczej, w której
ogłosiłem pod pseudonimem kilka małych reportażyków. Niektóre z nich zostały
przedrukowane w wydawnictwie Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim w tomie III
Prasa i inne publikacje powstańcze (wydana w Warszawie przez PIW, pod redakcją
Czesława Mada jeżyka). Równocześnie od pierwszych dni sierpnia do :s października
1944 r. byłem redaktorem lokalnego biuletynu wydawanego przez AK oficjalnie w
południowej części Śródmieścia walczącej Warszawy. Pismo nosiło tytuł „Biuletyn —
Wiadomości z miasta i wiadomości radiowe". Po upadku Powstania kontynuowałem
10
pracę w prasie tajnej w Krakowie, gdzie powołano mnie do sławnego wydawnictwa AK
„Biuletyn Informacyjny", mającego najpoważniejszą rangę w historii czasopism
konspiracyjnych w Polsce, na funkcję sekretarza redakcji. Redaktorem naczelnym pisma
w tym okresie był znany uczony, mniej natomiast znany z pracy dziennikarskiej — prof.
Kazimierz Kumaniecki. Pod jego kierownictwem pracowałem więc w „Biuletynie" do
wkroczenia Armii Czerwonej — do stycznia 1945 r.
Gdy śledzi się Pańską twórczość naukową i publicystyczną, nasuwa się ciekawe
spostrzeżenie. Przeciera Pan szlaki, pioniersko podejmuje problematykę, której z
różnych zapewne powodów nikt przed Panem nie podejmował. Tak było z tematem
„Powstanie Warszawskie", tak było z problematyką stosunków polsko-żydowskich. Po
kilku latach rezygnuje Pan jednak z dalszych studiów i rozpraw na rzecz innych
historyków, sam szukając nowego, zwykle znów pionierskiego tematu. Czy wynika to z
Pańskiego temperamentu, który nie pozwala Panu tkwić ciągle przy tych samych
sprawach, czy właśnie z poczucia odpowiedzialności podpowiadającego, że jeśli Pan
sam danego tematu nie podejmie, nikt inny tego nie zrobi?
Nie zastanawiałem się nad tym, ale to pytanie skłania rzeczywiście do refleksji. Sądzę,
że wybór mojej drogi pisarskiej w zakresie poruszanych tematów wynikał trochę z
sytuacji politycznej i psychologicznej społeczeństwa, a przynajmniej tych środowisk, w
których tkwiłem. W 1945/46 r. najważniejsze wydawały mi się sprawy straszliwej krzywdy
wyrządzonej ludziom przez niemiecki terror. Stąd moje pierwsze działania zmierzały do
zbierania dokumentacji i publikowania dowodów hitlerowskich zbrodni.
Współpracowałem wtedy z Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce.
Niewiele osób pamięta, iż kierownikiem działu wydawniczego w tej instytucji był wówczas
red. Eugeniusz Szrojt, zawodowy dziennikarz, jeden z byłych pracowników Wydziału
Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK. Dopomógł mi on w znalezieniu drogi i w
pierwszym tomie „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce"
ogłosiłem przyczynek o publicznych egzekucjach w Warszawie, który stanowił jak gdyby
wprawkę do późniejszych prac na ten temat. Przygotowania do Procesu Norymberskiego
sprawiały, iż badania tego rodzaju były szczególnie wówczas potrzebne. Tekst, który
opracowałem wraz z zestawieniem egzekucji, został przetłumaczony i wydany w wersji
angielskiej tego „Biulelynu". Na wniosek prokuratury został on włączony na Procesie
Norymberskim do materiałów dokumentacyjnych dotyczących zbrodni hitlerowskich w
Warszawie i okręgu warszawskim. Równocześnie nie mniej ważną była sprawa oddania
sprawiedliwości i uszanowanie pamięci ludzi, przeważnie bezimiennych ofiar Powstania
Warszawskiego. To była dla mnie sprawa moralności czy honoru — jak to się szumnie
nazywa, ale też i serca. Wykorzystując możliwości, Jakie dała mi praca w „Gazecie
Ludowej", zacząłem już od końca lipca 1946 r., aż do początku października tegoż roku,
publikować codziennie, w ramach skromnego limitu miejsca kronikę dotyczącą wydarzeń
Powstania Warszawskiego. Nadałem jej wtedy tytuł Dni walczącej stolicy. Powtórzyłem
Ho później, w 1981 r., w okresie „Solidarności", w serii radiowej emitowanej przez III
program Polskiego Radia oraz w edycji książkowej wydanej przez podziemne wydawnic-
two „Krąg" w Warszawie w 1984 r. i równolegle przez „Aneks" w Londynie. Wracając po
latach do tego tytułu chciałem podkreślić, jak wielką wagę przywiązuję do tych
11
pierwszych próbek, oczywiście bardzo wówczas skromnych, przypominających jednak
ogromnej rzeszy czytelników „Gazety Ludowej", codziennie przez 9 tygodni, niedawne
tragiczne wydarzenia. Fakt, iż publikacje Stanisława Podlewskiego, czy głębsze i na
innym poziomie płk. Adama Borkiewicza, były dużo późniejsze w czasie, sprawił iż, być
może subiektywnie, uważałem, że swoją pracą publicystyczni! na ten temat spełniam
jakąś rolę społeczną — i chyba ją toż w jakimś stopniu spełniałem.
Bardzo duży wpływ na wybór dalszych tematów i na dalszą moją drogę wywarł człowiek,
którego nie wolno mi przemilczeć. Był to dr Stanisław Płoski, historyk, przekonany
ideowo socjalista, były kierownik Wojskowego Biura Historycznego AK. Dr Płoski został
po wojnie wicedyrektorem tzw. Instytutu Pamięci Narodowej, w którym skupił pierwszą
kadrę historyków pracujących nad okupacją I Powstaniem Warszawskim. Znaleźli się
tam wtedy między innymi: Adam Borkiewicz, młody Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Wanda
Kiedrzyńska, Tadeusz Jabłoński i inni, m.in. Janusz Durko. Szereg osób pracowało na
tzw. pracach zleconych, jak to bywa w tego typu instytucjach — także ja. I 'łuski stał na
bardzo realistycznym stanowisku, że w aktualnie panującym w Polsce systemie niewiele
będzie można /robić. Jednak nie oznacza to, że historycy mieli zrezygnować z swoich
zadań. Według niego należało więc przede wszystkim dążyć do ustalania i publikowania
w możliwie zwięzłej i suchej formie jak najwięcej faktów. Przyszłe zaś syntezy i
opracowania pozostawić na czas, gdy warunki polityczne jakoś się zmienią, nawet gdyby
miało to trwać bardzo długo. Dla przyszłych pokoleń prace dokumentacyjne będą mieć
podstawowe znaczenie.
To bardzo zaważyło na moim wyborze drogi. Doszedłem do wniosku, że nie będę
przykładał ręki do niczego, co zmuszać mnie będzie do mijania się z prawdą. Z góry więc
zrezygnowałem z prac historycznych na tematy, które w swym założeniu były
niecenzuralne. Odpadały więc problemy przedwojennych ziem wschodnich
Rzeczypospolitej, odpadała problematyka lat 1939—1941 pod okupacją sowiecką, krótko
mówiąc wszelkie problemy, w których nie mógłbym mówić wszystkiego, co mi się uda
ustalić. W odniesieniu do spraw terroru hitlerowskiego takiego ograniczenia nie było,
choć istniało w stosunku do ruchu podziemnego, Państwa Podziemnego, walki
podziemnej. Najłatwiej było jeszcze na obrzeżu pisać o tajnym nauczaniu i innych tego
rodzaju problemach ważnych, ale politycznie — a zwłaszcza wojskowo — nie tak jasno i
bezpośrednio powiązanych z całą koncepcją ciągłości Państwa Polskiego i z koncepcją
tzw. polskiego Londynu. Stąd też w tym wczesnym okresie moje publikacje ograniczały
się w zasadzie do spraw hitlerowskiego terroru i przynajmniej zaznaczenia istoty
Powstania Warszawskiego.
Po wypuszczeniu mnie z więzienia powróciłem do działalności piórem w 1956 r. W nowej
koniunkturze, która pojawiła się — jak wiadomo — z pewnym wyprzedzeniem w
stosunku do samego terminu „października", zacząłem publikować małe przyczynki w
tygodniku „Stolica", dotyczące konkretnych działań zbrojnych polskiego podziemia, ze
szczególnym uwzględnieniem oddziałów dywersyjnych Okręgu Warszawskiego AK (były
one na ogół nieznane, w każdym razie dużo mniej niż legendarne oddziały „Zośka" czy
„Parasol"). Ponosiły one ogromne straty, wykonując akcje, które weszły do tradycji i
historii Warszawy jako akcje niemal anonimowe. W tygodniku „Stolica", a później po
12
wznowieniu tego tytułu także w „Tygodniku Powszechnym", udało mi się ogłosić drukiem
kilkadziesiąt przyczynków, które miały pewną wartość — jak mi się zdaje — dlatego że
po raz pierwszy konkretnie powiedziano, kto był autorem i wykonawcą tych akcji,
wymieniono wiele nazwisk prawdziwych uczestników. Zapanowała wówczas moda na
mówienie o działalności podziemnej tzw. ruchu oporu, jednak z uwypukleniem w miarę
możliwości jedynego „słusznego" politycznie nurtu, czyli PPR, GL i AL. Nie przebierali w
środkach przywłaszczano przelaną krew poległych i ich czyny. Wśród moich ważnych,
jak to dziś oceniam, osiągnięć z tego okresu było przywrócenie Armii Krajowej akcji
„Wieniec". Akcja ta była do głębi zakłamana jako pierwszy przykład komunistycznej
dywersji na terenie warszawskiego węzła kolejowego w październiku 1942 r. i prze-
ciwstawiana rzekomej bierności AK. Tymczasem, o czym fachowcy naturalnie doskonale
wiedzieli, akcja „Wieniec" była wyłącznym dziełem Armii Krajowej. Znałem osobiście kilka
osób, uczestników tej akcji, a za ich pośrednictwem poznałem wszystkich innych
żyjących wówczas w Polsce. Dokonałem drobiazgowej analizy całego przebiegu akcji
„Wieniec" i wyniki tej pracy ogłosiłem w październiku l!lf>7 r. w „Tygodniku
Powszechnym", w dwóch wielkich artykułach obejmujących łącznie kilkadziesiąt stron
maszynopisu. Znalazły się one także w mojej nowej książce, która ukaże się w
wydawnictwie „Spotkania" '. Wówczas spowodowałem małą sensację historyczną i
dziennikarską, gdyż w czasie kiedy artykuł pojawił się w „Tygodniku Powszechnym", w
Warszawie obchodzono akurat kolejną rocznicę fikcji „Wieniec", jako dzieła komunistów.
W podobnych do lej sprawach specjalizowałem się wówczas, wyrywając piędź po piędzi
prawdę z zafałszowanych wersji. Później tą drogą poszli inni historycy, podejmując
badania różnych działań „podziemia". Może największe zasługi miał w tej dziedzinie w
późniejszych latach, aż po dzień dzisiejszy, doc. Tomasz Strzembosz, który pogłębił i
zbadał wiele spraw uprzednio tylko zasygnalizowanych.
Na temat stosunków polsko-żydowskich ogłosiłem w 1946 r. w „Gazecie Ludowej"
wywiad z byłym kierownikiem Walki Cywilnej, Stefanem Korbońskim. Był to pierwszy
wywiad na ten temat w historii polskiej publicystyki. W wywiadzie tym pt. Konspiracja
-polska alarmowała świat była mowa o działaniach, koordynowanych w pewnym stopniu
przez Korbońskiego, mających na celu informowanie światowej opinii publicznej o
hitlerowskich akcjach zagłady Żydów. Do problematyki żydowskiej w czasie II wojny
światowej wróciłem w 1957—58 roku, a następnie w 1961 — gdy w Jerozolimie
rozpoczynał się proces Eichmanna. Napisałem szereg artykułów, publikowanych zwykle
w „Tygodniku Powszechnym". Od wiosny 1963 r. przystąpiłem do zbierania relacji pod
hasłem „Ten jest z ojczyzny mojej". Hasło to zostało zaczerpnięte ze znanego utworu
poetyckiego A. Słonimskiego, z którym łączyła mnie bliska znajomość, a później także
osobista przyjaźń. Relacje te wykorzystane zostały w znacznej części w książce
opracowanej przy współudziale Zofii Lewinówny, wydanej w kraju w 1966 r. przez
Wydawnictwo „Znak" (w 1969 r. ukazała się druga wersja — znacznie rozszerzona).
Książka nosiła tytuł: Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939— —1945.
Było to pierwsze tego typu wydawnictwo nie tylko w Polsce, ale także w Europie. Fakt, iż
z czasem odchodziłem od podjętej problematyki (nigdy jednak całkowicie), wynikał ze
świadomości, że współczesne badania historyczne wymagają albo pracy zespołowej,
13
albo bardzo uciążliwych i długotrwałych badań archiwalnych. Mogli je prowadzić ludzie
dysponujący oparciem w instytucjach naukowych czy uczelniach, gdzie mieli stałe etaty.
Ja nigdy takiego oparcia nie miałem. Książkę o Warszawskim pierścieniu śmierci, w
której opublikowałem tysiące nazwisk ofiar terroru w Warszawie, pisałem „z doskoku",
chodząc do archiwów, nie mając nawet złotówki jakiegokolwiek stypendium; pomagała
mi w tym bezinteresownie p. Danuta Bańkowska. Wszystko, co ponadto robiłem, robiłem
sam lub — w latach siedemdziesiątych — przy daleko idącej pomocy redakcyjnej i
merytorycznej mojej żony, która jest literaturoznawcą — nie historykiem — posiada
jednak ogromne doświadczenie edytorskie.
Tak więc zmiany podejmowanej problematyki wynikały z pewnych warunków
obiektywnych, jednak nigdy od żadnego tematu nie odszedłem całkowicie. Wracałem i do
Powstania Warszawskiego, i do spraw polsko-żydowskich, i wracam do dzisiejszego dnia
wielokrotnie i w publicystyce krajowej, i za granicą.
Powiedział Pan, iż jedną z istotnych motywacji podejmowania takich a nie innych
tematów były ograniczenia polityczne obwarowane instytucją państwowej cenzury. Istnie-
nie dzisiaj w Polsce niezależnego rynku wydawniczego zmienia sytuacją przynajmniej
teoretycznie. Nie ma już barier narzuconych przez władzą, jeśli chce się wykorzystać
możliwości stworzone przez podziemne wydawnictwa...
Ale literatura naukowo-historyczna wymaga badań archiwalnych, co w praktyce
uniemożliwia zachowanie anonimowości. Tym niemniej to, co już zostało dokonane,
począwszy od skromnych skryptów Towarzystwa Kursów Naukowych, a kończąc na
wydawnictwach roku 1986, o których już wiemy, przynajmniej o niektórych — jest to
dorobek imponujący i niezaprzeczalnie bardzo ważny.
A co Pan by widział najpilniejszego do zrobienia jeżeli Chodzi o tematy historyczne, żeby
szanse stworzone przez Utulenie niezależnego rynku wydawniczego optymalnie wy-
korzystać?
Niezwykle ważnym kierunkiem niezależnej publicystyki historycznej winna być polemika
z wydawnictwami „popieranymi", z których część nadal świadomie deformuje wiele
zjawisk historycznych, szczególnie dotyczących II wojny Światowej i okresu
powojennego, począwszy od spraw pod-ziemia 1944/45 r., przez PSL, Stronnictwo Pracy
i inne formacje jawne, a kończąc na okresie „Solidarności". Bardzo potrzebne będą
jednak także niezależne publikacje o charakterze dokumentacyjnym, źródłowym.
Kierując się takim właśnie przekonaniem doprowadziłem w roku 1981, gdy tak burzliwie i
prawie jawnie rozwijały się wydawnictwa nie-zależne, do wydania przez oficynę „Głos"
szeregu dokumentów z dziejów niezależnego ruchu ludowego w Polsce, dokumentów
PSL z lat 1945—46, które dostały się do naszych rąk po zmarłym w czerwcu 1981 r.
Piotrze Typiaku, zasłużonym, długoletnim działaczu ludowym. Natychmiast po jego
śmierci skorzystałem z możliwości, którą mi zaproponowano, I opracowałem tomik
obejmujący 51 dokumentów dotyczących działalności prezydium Naczelnego Komitetu
Wykonawczego PSL. Książeczkę zdołano wydać w pierwszych dniach grudnia 1981 r.2
Była m.in. kolportowana w czasie Kongresu Kultury Polskiej w Warszawie w dniach 11 I
12 grudnia 1981 roku.
Widziałbym też potrzebę wydawania źródłowej dokumentacji dotyczącej działalności
14
zbrojnego i politycznego podziemia w Polsce od 1944/45 do roku 1947/48, a nawet w
sporadycznych wypadkach dłużej. To też są sprawy niedostatecznie zbadane. Poważne
miejsce w niezależnej publicystyce winny znajdować biografie. Cały szereg ludzi zmar-
łych w pierwszym powojennym dziesięcioleciu, a odgrywających istotną rolę w polskim
życiu społeczno-gospodarczym i politycznym przed wojną lub w czasie wojny, zostało
niemal zupełnie zapomnianych.
Nadal prawie białą kartą (z pewnymi wyjątkami w odniesieniu do Wilna oraz okręgu
lwowskiego) są dzieje dziewięciu województw wschodnich i północno-wschodnich
przedwojennej Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1939—1941 w zakresie życia
społecznego, politycznego podziemia, tajnego nauczania, a także terroru okupanta.
Zresztą w wyniku dziwnego nastawienia władz PRL w gruncie rzeczy nie prowadzono też
żadnych systematycznych badań na temat hitlerowskiego terroru na tych obszarach po
1941 r. Są takie fakty, np. z historii Kościoła, które powinny znaleźć swoje miejsce w
świadomości społecznej. Choćby męczeństwo sióstr Nazaretanek w Nowogródku,
rozstrzelanych przez gestapo. Spektakularny charakter tej głośnej na Nowogródczyźnie
zbrodni, gdyby zdarzyła się na terenie województwa warszawskiego lub lubelskiego,
spowodowałby, że weszłaby dawno do codziennego obiegu Kościoła. Ponieważ jednak
zdarzyło się to na terenie Nowogródczyzny, wobec tego żadne badania żadnej komisji
czy państwowej instytucji PRL tej zbrodni nie objęły. A trudno się spodziewać, że np.
Białoruska Republika Radziecka będzie nagle prowadziła badania nad historią Kościoła
katolickiego i męczeństwem polskich zakonnic.
Następnie do ponurych kart, których bardzo niewiele dotąd zapisano, należy cała akcja
terroru władz bezpieczeństwa w Polsce Ludowej, od Chełma i Lublina począwszy do
śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Ewidencje więzień i innych miejsc kaźni. Były obozy
pracy i inne podobne instytucje, które wprawdzie różnie się nazywały, ale służyły temu
samemu celowi ucisku i zastraszenia. Jeżeli nawet nie zmierzały z reguły do
biologicznego wyniszczenia, to takie skutki niejednokrotnie to za sobą pociągało. Uwagi
te dotyczą nie tylko spraw przywódców partii politycznych bezpośrednio po wojnie. O
moskiewskim procesie 16 co nieco jednak wiadomo, ale o historii dnia codziennego
wszystkich polskich województw, tych które po 1945 r. znalazły się w granicach Polski, o
terrorze, warunkach życia, niestety dużo, dużo minuj. Luki te wołają o wypełnienie.
Równie pilne jest napisanie uczciwej, rzeczowej historii tzw. wymiaru sprawiedliwości,
czy raczej wymiaru niesprawiedliwości. Tak np. sekcji tajnej powojennego sądownictwa
czy historię wojskowych sądów rejonowych. Chodzi oczywiście nie tyle o strukturę, o
organizację tego sądownictwa; ta sprawa jest mniej więcej znana. Raczej o historię
działań; kogo, za co, nu jakie wyroki skazywano? Dochodziły do mnie pogłoski, że
większość akt tych spraw nie istnieje, że zostały zniszczone pod pretekstem brakowania
akt.
Skoro jesteśmy przy temacie podziemnych wydawnictw w Polsce chciałbym powrócić do
sprawy polsko-niemieckiego pojednania. Nie ulega wątpliwości, że problem ten, jego
rozwiązanie, niesłychanie utrudniał fakt braku możliwości wyartykułowania prawdziwych,
niemanipulowanych głosów polskiej opinii publicznej. Podziemna prasa zamieszcza teraz
sporo niezależnych opinii, wychodzących moim zdaniem na ogół naprzeciw idei
15
wzajemnego porozumienia i pojednania. Czy jednak są one wystarczająco dostrzegane
przez Niemców? Czy nie sądzi Pan, że należałoby coś więcej zrobić dla popularyzacji
wśród nich tych niezależnych sądów polskiego społeczeństwa?
Poza specjalistami, i to bardzo nielicznymi, nikt się analiz: I tych publikacji, przynajmniej
w widoczny, społecznic sprawdzalny sposób, nie zajmuje. Z pewnością dużo więcej
uwagi zwraca się w wielu specjalistycznych instytutach czy grupach badawczych w
Niemczech na polskie sprawy gospodarcze, polityczne itp. Niestety, tym tak ważnym
problemem, który Pan poruszył, zajmują się już w stopniu znacznie mniejszym.
Właściwie poza jednorazowym niemieckojęzycznym wydaniem „Kultury" i sporadycznie
wydawanymi w Berlinie zeszytami „Meinung" (zawierającymi niemiecką wersję tekstów z
czasopisma „Pogląd") nie widać żadnego Innego, które informowałoby Niemców o tym,
co dzieje xli; i myśli w Polsce naprawdę. Nie jest mi także wiadomo o jakichkolwiek
próbach wydania dokumentacji czy wyboru lek stów publicystycznych pochodzących z
prasy podziemnej. Wyjątkiem są dwa zeszyty zawierające niemieckie tłumaczenia
dokumentów PPN-u, czyli pochodzące z wczesnego okresu opozycji w Polsce.
Kilka dni temu czytałem tekst wywiadu, udzielonego przez Pana katolickiemu
miesięcznikowi „Więź" (nr 7—8, lipiec—sierpień 1986). W miejscu, gdzie mówi Pan o
swojej działalności prelegenckiej, znajdują się charakterystyczne znaki znamionujące
interwencję państwowej cenzury. Czego dotyczył ten wycięty fragment, że nie spodobał
się pracownikowi Urzędu ds. Kontroli Publikacji i Widowisk?
Tak się składa, że mam tu akurat pod ręką maszynopis przebiegu mojej rozmowy z
redaktorem
„Więzi", który przysłano mi do autoryzacji. Proszę — to właśnie ten kawałek...
Proponuję, by go Pan odczytał i w ten sposób zaspokoił ciekawość tych czytelników
„Więzi", którym cenzura w Polsce uniemożliwiła zapoznanie się z Pana wspomnieniami
jako prelegenta, a do których być może dotrze tekst mojego wywiadu z Panem.
Bardzo chętnie. Oto co wówczas powiedziałem: „...kiedy w drugiej połowie lat
siedemdziesiątych dostrzegłem wśród młodzieży pogłębiającą się tendencję do
zdobywania wiedzy historycznej, a z drugiej strony — jakby to powiedzieć —
ustabilizowane przemilczanie i potęgującą się działalność cenzury, którą i ja
odczuwałem, wszedłem w skład grona założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych.
Jestem z tego bardzo dumny. Jestem też jedynym wykładowcą Kursów, który został za to
ukarany. Karani byli bowiem dostarczyciele mieszkań, ludzie kolportujący jakieś druki itp.
Ja zostałem jako wykładowca Kursów przez dwie instancje Kolegium ds. Wykroczeń
ukarany wyrokiem skazującym na grzywnę za wygłoszenie w prywatnym mieszkaniu
odczytu o Polskim Państwie Podziemnym. Widzę w tym swoistą klamrę ironiczną historii,
również historii Warszawy. Jestem zaś z tego dumny, albowiem trzeba brać pod uwagę
nie tylko to, kto nas wyróżnia, ale także kto nas karze (...)"
Ostatnią Pańską książką, przygotowaną do druku przez wydawnictwo „Spotkania" w
Paryżu, jest tom noszący tytuł „Na drodze do niepodległości". Jakie miejsce zajmuje ona
w Pańskim dorobku naukowym czy publicystycznym?
Książka ta wydaje mi się o tyle ważna, że obejmuje teksty ogłoszone lub napisane w
latach 1956—1986, czyli z okresu 30 lat mojej działalności publicystycznej i historycznej.
16
Są to teksty, które albo ogłaszane były w czasopismach naukowych o małym nakładzie,
albo takie, które ukazały się w wersji bardzo okrojonej przez cenzurę, zniekształcone. We
wspomnianej edycji „Spotkań" teksty te przywróciłem do pierwotnego kształtu, przeze
mnie aprobowanego. Dokonywałem też niekiedy niewielkich, uaktualniających poprawek.
W książce znalazły się więc teksty dotyczące Polskiego i Państwa Podziemnego,
problematyki polsko-żydowskiej z lat okupacji i pokaźna ilość tekstów o Powstaniu
Warszawskim. Mi| wśród nich także nigdy nie publikowane, a jedynie wygłaszane 7,
okazji spotkań organizowanych w środowiskach kościelnych lub też publikowane poza
oficjalnym obiegiem, • Więc dostępne bardzo ograniczonemu kręgowi odbiorców. .lent
też w tej książce trochę tekstów dotyczących spraw polskich po II wojnie światowej. Były
one ogłaszane w polskiej prasie emigracyjnej lub w prasie obcej.
Ostatnim tekstem w książce jest moje przemówienie frankfurckie z 5 października 1986 r.
z okazji wręczenia mi Nagrody Pokojowej Księgarstwa Niemieckiego.
Wszystkie te teksty są przyczynkarskimi próbami obrazującymi łącznie — tak jak
sugeruje to tytuł książki — trudną, długotrwałą, tragiczną drogę Polaków do niepod-
ległości.
W oficjalnej i autoryzowanej wersji Pańskiego ubiegłorocznego przemówienia we
Frankfurcie, o którym wspomniał Pan przed chwilą, jego tytuł brzmiał „Nie ma pokoju baz
wolności" („Kein Frieden ohne Freiheit"). Niemal identycznie brzmi programowe hasło
polskiego ruchu pacyfistycznego „Wolność i Pokój". Sądzę, że jest to dzisiaj dość
powszechny sposób myślenia wielu Polaków. Jest on dziedzictwem ery „Solidarności',
choć nie „Solidarność" go wylansowała. Rzecz chyba w tym, by tę dla nas Poldków już
oczywistą sprawę przyjęły za swoją także inne narody. Myślę, że o to właśnie Panu
chodziło gdy przygotowywał Pan »woje frankfurckie przemówienie?
Tak. Szczególnie w Niemczech pomieszanie pojęć jest I hi rdzo charakterystyczne.
Wielu, bardzo wielu idealistycznie nastawionych ludzi, działających przecież ze szlachet-
nych, uczciwych pobudek, nie bardzo rozumie, że mówiąc o pokoju — przez co oni w
praktyce rozumieją tylko demon-i \t potencjału militarnego Stanów Zjednoczonych — nie
można go oddzielać od zagwarantowania podstawowych wolności ludzkich,
wynikających z prawa naturalnego, prawu człowieka do spokojnego życia bez lęku, do
wyboru sposobu postępowania, wyboru drogi życiowej, ideologii, wyznania, wychowania
dzieci. Tu wydaje się to tak oczywiste, że w ogóle wielu ludziom nie przychodzi do głowy,
że te demokratyczne swobody, którymi się cieszą, a polegające m.in. na głoszeniu
poglądów godzących w politykę własnych rządów, uzyskali właśnie dzięki obecności
amerykańskiej na terenie Europy. I ta podstawowa prawda, oczywista dla nas Polaków i
wszystkich żyjących w totalitarnych systemach czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie,
ta podstawowa prawda, iż warunki wolności osobistej, wolności wyboru, wolności myśli,
wypowiedzi, wolności prasy są związane właśnie z systemem demokracji zachodniej, nie
jest bynajmniej wcale tak oczywista dla wielu młodych Niemców, Skandynawów,
Holendrów, w pewnym procencie także Francuzów. Nie bardzo potrafią oni wiązać
problemy społeczno-polityczne i moralne w jeden zespół spraw, w których zagrożenia
wynikają zawsze z naruszenia podstawowych norm moralnych. To niekiedy niesłychanie
uproszczone, naiwne, wręcz dziecięce patrzenie na problem praw i godności człowieka
17
wynika z faktu, iż ci ludzie sami nie przeżyli, nie doświadczyli naszej codzienności. To,
czego nie doznali, wydaje im się mało ważne. Ważny wydaje im się pokój za wszelką
cenę.
Oczywiście, jeżeli miałem odbierać Nagrodę Pokojową Niemieckiego Księgarstwa, to
czułem się zobowiązany mówić o problemach pokoju tak jak ja, jeden z Polaków do-
świadczonych przez dziesięciolecia przeżyte nad Wisłą, widzę i wiem. Przecież także
przed 1939 r. byli na świecie pacyfiści, choćby we Francji, którzy mieli za złe Polsce i
Polakom, że opierali się żądaniom Hitlera, że nie chcieli pogodzić się z próbą
zwasalizowania ich państwa zamierzoną przez Hitlera. Uważali oni, że Polacy prą do
awantury wojennej. Sławne dzisiaj, choć historycznie skompromitowane hasło „Nie
chcemy umierać za Gdańsk" doprowadziło do tego, że ci, którzy to mówili we Francji, nie
chcieli także umierać za Paryż. Jest to etos zupełnie Polakom obcy. Niemcom nieraz
trzeba tłumaczyć, że nie za każdą cenę chcemy spokoju, choć kochamy pokój i nie
chcemy żadnej wojny. Trzeba Niemcom tłumaczyć, że różne ruchy w Polsce —
alternatywne, humanizujące i demokratyzujące z ogromnym ruchem „Solidarności"
ostatnio — dążyły do rozwiązań kompromisowych metodami pokojowymi. Eliminowały
użycie gwałtu i siły jako elementu dyskusji. Równocześnie w tym kraju — w RFN, i nie
tylko tam, bo i we Francji, i we Włoszech - występuje terroryzm i stosowanie siły jako
elementu działania politycznego, podczas gdy my, Polacy, odrzucamy terroryzm. Mamy
jednak prawo do mówienia pełnym głosem o swoich żądaniach, które chcemy realizować
bez Użycia siły.
Serdecznie dziękują Panu za rozmową.
18
WARTO BYĆ PRZYZWOITYM
Wydawnictwo Herdera (Fryburg—Bazylea—Wiedeń), największy katolicki dom
wydawniczy kręgu języka niemieckiego, ogłosiło jesienią 1983 mój niewielki szkic
pamiętnikarski, przygotowany z inicjatywy i pod opieką redaktorską Reinholda i
.Lehmanna (ur. 1939 r.) — dziennikarza katolickiego i działacza społecznego,
zasłużonego w Niemczech dla sprawy zrozumienia współczesnej problematyki polskej.
Rzecz, napisana po niemiecku, przeznaczona była przede Wszystkim, w założeniu
autora i wydawcy, dla młodszej generacji Niemców, urodzonej po II Wojnie światowej.
Ukazała się pod — zaproponowanym przez edytora — tytułem Herbst dvr Hoffnungen.
Es lohnt sich anstandig zu sein (Jesień nadziei. Warto być przyzwoitym) i spotkała z
zainteresowaniem zaskakującym autora. Bardzo liczne recenzje w prasie niemieckiej I
austriackiej różnych kierunków, audycje radiowe, w tym półgodzinny felieton Heinricha
Bolla, laureata literackiej Nagrody Nobla, wieczory autorskie i spotkania dyskusyjne,
głównie W organizacjach katolickich, stały się swego rodzaju sprawdzianem pożytku
napisania tej książeczki. Do 1987 r. wydano ją w Niemczech 6 razy.
Autor poważnie zastanawiał się, czy tekst tego — zaledwie zarysu pamiętnika mógłby
być w ogóle interesujący dla czytelnika w Polsce. Ten bowiem mógł oczekiwać
obszerniejszego przedstawienia wielu spraw, zarówno dotyczących okupacji i konspiracji
wojennej, jak i wydarzeń z czterdziestolecia Polski Ludowej, których autor był
uczestnikiem i świadkiem. Książeczka jednak — otwierająca niemiecką serię
„Świadectwa mi" — miała być w większej mierze obrazem i świadectwem postaw
ludzkich w określonych warunkach historycznych niż opisem zdarzeń. Tymczasem
wkrótce miałem się przekonać, że tekst mojej niemieckiej książeczki żyje w kraju
własnym życiem. Nieautoryzowana edycja w języku polskim staraniem najstarszego
w Polsce wydawnictwa drugiego obiegu „Spotkania" w Lublinie — znalazła czytelników i
nawet została wznowiona. Proste stwierdzenie tytułowe: „Warto być przyzwoitym",
znalazło nieoczekiwane dla autora potwierdzenie w odwołaniu się do tego „hasła" jako do
zasady „najwyższego realizmu" przez Macieja Poleskiego — Czesława Bieleckiego w
napisanym więzieniu mokotowskim artykule Polityka polska, ogłoszonym w
paryskiej „Kulturze" (nr 460/461, styczeń/ /luty 1986).
Przygotowując polską edycję tekstu, dokonałem dość daleko idących adaptacji:
uprościłem tytuły rozdziałów, w kilkudziesięciu miejscach rozwinąłem skrótowe
sformułowania o nazwiska, daty i inne szczegóły nieobojętne dla polskiego czytelnika,
zrezygnowałem z propedeutycznych informacji dotyczących faktów z historii Polski i ich
oceny, co mogło być pożyteczne tylko dla cudzoziemców. Mojemu dawnemu słuchaczowi
na KUL Piotrowi Jeglińskiemu, zawdzięczam, że książka ukazała się w 1986 r. w Paryżu
nakładem Editions „Spotkania". W 1988 r. przedrukowało ją w Warszawie Wydawnictwo
CDN.
Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Wróciliśmy właśnie z kolejnej sesji Kongresu Kultury —
ożywieni poczuciem wspólnoty z niezależnie myślącymi intelektualistami, których tak
świetna reprezentacja wystąpiła w Sali Kongresowej. W środku nocy dzwonek do furtki,
wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez man-
19
sardowe okienko i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może
znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu: „Panie Władku, panie
Władku, niech pan otworzy, prosimy, niech pan otworzy".
„Kim panowie są?" — pytam. „Milicja". „Milicja nie przychodzi nocą — odpowiadam —
milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc, panowie, przyjdźcie rano..."
Ale cienie nie znikają. „Niech pan nam nie utrudnia" — mówią już trochę zniecierpliwieni.
Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. „Panowie — mówię — zostawcie to. j
Zadzwonię na Komendę Milicji i zapytam, czy rzeczywiście macie od nich polecenie.
Wtedy otworzę. Telefon mam przy drzwiach i możecie mnie słyszeć z zewnątrz. Teraz
dzwonię." Podnoszę słuchawkę — połączenia nie ma — aparat jest głuchy. Ale cienie
mówią: „Niech pan nie robi głupstw. Niech pan wyjrzy na ulicę od frontu, tam stoją
radiowozy". Faktycznie, w małej uliczce przed moim warszawskim domkiem stoją auta
milicyjne i ludzie w mundurach. Spoglądamy na drugą stronę — dom obstawiony. „No,
dobrze" — mówię.
Dwaj cywile i jeden mundurowy wchodzą do mieszkania. „Władysław Bartoszewski?" —
„Tak, to ja". Pokazują druczek: ma być internowany w Białołęce. Moja żona, zde-
zorientowana, pyta — „Co to jest, co to ma znaczyć?" — „Nie rozumiesz?" —
odpowiadam — „obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?"
W szufladzie mojego biurka leżą dwa bilety lotnicze. Byliśmy oboje z żoną zaproszeni do
Stanów. Mój paszport znajdował się jeszcze w konsulacie amerykańskim.
O czym myśli w takiej chwili doświadczony więzień? Sweter, ciepła bielizna, kożuszek —
to jest niezbędne. Koce? Nie, koce są w więzieniu. Pieniędzy zabierać nie trzeba,
jeszcze grzebień, szczoteczka do zębów. Gotowe. To trwało minutę.
W przedpokoju żegnam się z żoną: „Pamiętaj, abyś nikogo o nic nie prosiła". — „Bądź
spokojny". Jeszcze krótka rozmowa z milicjantami: „Panowie, dlaczego wyłamaliście
drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie zezwalają na nocne aresztowania". Ale oni
mówią: „Już nie teraz. Teraz Jest stan wojenny..."
To był stan wojenny. Wprowadził go w całej Polsce — od północy — generał w ciemnych
okularach. W równoczesnej, precyzyjnie zaplanowanej akcji ujęto tysiące ludzi według
wcześniej przygotowanych list. Do dzielnicowej komendy na Mokotowie zwieziono setki
osób. Wielu z napotkanych na schodach znałem osobiście. Naukowcy, pisarze, artyści —
niektórych z nich kilka godzin temu widziałem na obradach Kongresu. Nauczycielki,
studentki. Doborowe - trzeba przyznać — towarzystwo.
We wszystkich pomieszczeniach urzędowali już funkcjonariusze SB i milicji oraz personel
pomocniczy ściągnięty do prac kancelaryjnych. Akcja przemyślana. Ustawieni W
ogonkach do różnych pokoi musieliśmy zdać nasze rzeczy, również zegarki i obrączki.
Wszystko zniknęło w papierowych torbach.
Potem w korytarzu i w sieni czekaliśmy, aż na podwórze komendy wjechały „suki". Tu
znów spotkałem znajomych, nawet i, jeden z kolegów zażartował: moglibyśmy naprędce
i u I być zebranie TKN-u. Jako najstarszemu zrobiono mi siedzące miejsce. I wkrótce
przyjechaliśmy już do więzienia w Białołęce, położonego na obrzeżu miasta. Niektórzy z
nas, bardziej doświadczeni, już je znali. Zbudowane w latach sześćdziesiątych,
niesympatyczne bloki, wewnątrz niehigieniczne, brudne.
20
Godzinę czekaliśmy przed bramą. Noc była bardzo mroźna i Personel więzienia miał
„ostry dyżur", ale o niczym nie Wiedział. Wszystko było tajne. Być może sądzili, iż
przywiozą czterech ludzi, a tu przybyło czterystu. Noc jest zazwyczaj w więzieniach tabu.
Po apelu zaczyna się błogosławiona pora, gdy więźniowie zostają sam na sam ze swoimi
snami. Tej nocy było inaczej. Z wielu cel w pośpiechu usuwano i normalnych więźniów.
Zostaliśmy zarejestrowani. O trzeciej nad ranem znaleźliśmy się w dziewięciu w brudnej
celi, bez pościeli, tylko sienniki i koce. Magazyn z bielizną pościelową był zamknięty.
Strażnik powiedział: „Za parę godzin dostaniecie wszystko".
Jako stary i doświadczony więzień zakomenderowałem: „Młodzi na górne prycze, starsi
na dolne". Nie wiadomo, co przyniesie ranek. Zatem koc na siebie, łokieć pod głowę — i
spać.
Młody współwięzień, który po południu miał lecieć do Paryża, brutalnie wyrwany ze
swoich marzeń, spytał mnie trwożnie, co z nami będzie. Powiedziałem: „Albo wywiozą do
Rosji, albo będziemy siedzieli tu w kraju, albo nas wykończą. Najlepsze byłoby to
drugie".
Od 4 rano z wbudowanego w ścianę i okratowanego głośnika płynęło „na okrągło"
przemówienie generała Jaruzelskiego, obwieszczenia dotyczące stanu wojennego oraz
hymn narodowy (!) i pieśni patriotyczne. Trzeba było to znosić. Przyniesiono jedzenie:
zimne, tłuste, wstrętne. Niektórzy wzbraniali się. Zachęcałem: „Panowie, trzeba wżerać,
także dokładkę, wszystko, żeby nie tracić sił".
Po kilku godzinach czterystu nowych mieszkańców Białołęki wybrało mnie na
„starszego". „Głosowanie" odbyło się krzykiem z cel: „Bartoszewski! Niech podejdzie do
okna. Niech powie głośno: jestem Bartoszewski, chcemy usłyszeć pana głos".
Posłuchałem. Odezwałem się: „Wszystko w porządku". Ale trwało to krótko. 15 grudnia
przyszedł do więzienia niejaki pułkownik Romanowski i wybrał piętnastu spośród nas. Na
lotnisku wojskowym dołączono kilka pań i helikopterem przewieziono nas na Pomorze
Zachodnie, jak się okazało do wczasowego ośrodka lotników, położonego w głębi lasów
nad jeziorem Trzebuń. Prasa światowa rychło powtórzyła nazwę naszego miejsca
odosobnienia: Jaworze koło Drawska. Tutaj także wybrano mnie starszym obozu.
Co robi doświadczony lokator więzień, gdy rzutem oka ogarnie sytuację? Już pierwszej
nocy zorientowałem się, że musimy tu wszystko zrobić sami. Powiedziałem: „Drodzy
koledzy, teraz idziemy spać, ale rano musimy wziąć się do sprzątania. Ten dom musimy
utrzymać na takim poziomie Jak nasze mieszkania, bo to będzie nasze mieszkanie na
najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemnie sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy
kolejne dyżury". Rano zacząłem sam od sprzątania klozetów, inni zabrali się do
zatykania czym się dało szerokich szpar w nieszczelnych ramach okiennych I drzwiach,
bo mróz był siarczysty, a pomieszczenia niedogrzane.
Z upływem czasu zgromadzono w Jaworzu około pięćdziesięciu ludzi, w większości
pracowników uniwersytetów, pisarzy, publicystów. Zaczęliśmy walkę o księdza, który od-
prawiałby Mszę Św., o odwiedziny, o prawo do korespondencji. Chcieliśmy wiedzieć, co
nam, internowanym, wolno, jaki jest nasz status. Należało żądać jak najwięcej.
Wiosną 1982 r. było nas w Jaworzu około sześćdziesiąt osób. Żyliśmy niby w oficerskim
obozie jeńców w czasie wojny. Oczywiście nie wolno nam było opuszczać obozu,
21
wewnątrz jednak mieliśmy względną swobodę. Wszystkie drzwi stały otworem, korytarze
były dostępne, ale przechodzenie z piętra na piętro i wychodzenie poza budynek było
Ograniczona Z czasem i w tym zakresie wywalczyliśmy solne większy luz.
Żyliśmy w tolerancyjnej wspólnocie: kultywowano, indywidualnie i grupowo, różne
zainteresowania i talenty — intelektualne, artystyczne, nawet sportowe. Zorganizowa-
liśmy systematyczne nauczanie języków obcych: angielskiego, francuskiego i
niemieckiego, cykl codziennych wykładów na różne tematy na poziomie uniwersyteckim,
raz na tydzień wieczory literackie pod egidą PEN-Clubu (było w obozie M 10 członków
PEN, a dwu z nas było członkami zarządu). Rozpoczęliśmy naturalnie także działalność
„publicystyczną|" — pisaliśmy, redagowaliśmy i szmuglowaliśmy na zewnątrz różne
teksty. Na Mszę Św., odprawianą raz w tygodniu, szli wszyscy, niezależnie od
światopoglądu i rodowodu wyznaniowego, choćby na znak szacunku dla przyjeżdżają-
cego gościa, księdza lub biskupa. Wizyty duchownych stawu ty się też dla nas swoistym
„oknem na świat".
Pierwszą przeszkodą do wzięcia od chwili znalezienia się w obozie były święta Bożego
Narodzenia. Panie — a były to: Halina Mikołajska, Teresa Bogucka, Anka Kowalska,
Małgosia Łukasiewicz, Marzena Kęcik, Lilka Wosiek i Halila Suwała — internowane w
odrębnej części budynku, I Tiogły pozostać z nami aż do północy. W ten wieczór wigilijny
1981 roku wygłosiłem do moich przyjaciół „przemówię- I nie optymistyczne": „Po raz
dziewiąty w życiu spędzam Bże Narodzenie w więzieniu. Może to nietaktowne, że wam
to dziś mówię. Ale chcę wam dodać otuchy: można to przeżyć i pozostać sobą. Nikomu
nie życzę dziewięciokrotnych Świąt za kratami. Ale trzeba zachować nadzieję. I my znów
będziemy mogli święcić Boże Narodzenie w domu, wspólnie z naszymi rodzinami. Nie
życzę wam przede wszystkim, żebyśmy szybko wrócili do domu, choć każdy z nas by
tego bardzo chciał. Życzę wam, abyście wrócili do domu w takiej kondycji, by móc
waszym żonom, dzieciom i wszystkim waszym przyjaciołom spojrzeć w oczy. Nie jest
pewne, kiedy nas wszystkich zwolnią. Ale ważniejsza od zwolnienia jest zewnętrzna i
wewnętrzna postawa, z którą opuścimy to miejsce".
Mimowolnie patetyczne, słowa te musiały zabrzmieć jak wyzwanie w rozpaczliwej
sytuacji, gdy nasza własna ojczyzna została napadnięta przez naszych własnych
rodaków.
Życie nauczyło mnie dzielić się nadzieją na przyszłość. Owocuje to — dla innych, a
szczególnie dla prześladowanych i dla nas samych. To jest wiara, którą w sobie zacho-
wałem. Wierzę, że pomaga w tym Duch Święty.
Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi oddane więcej
niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia dowodzi, że warto być
przyzwoitym człowiekiem. A owo „pozostać przyzwoitym", owo doświadczenie, że
konieczne jest w ważnych kwestiach pozostać nieugiętym, nie dać się poniżyć — to
chciałem wtedy w obozie przekazać moim towarzyszom niedoli. Podczas drugiej wojny
światowej pomagałem Żydom. Potem oni pomagali i mnie. Nie uczyniłem wiele, a tak
wiele mi oddano. Takim po prostu byłem, tak mnie wychowano. Moi rodzice i dziadkowie
nie byli żadnymi intelektualistami. To byli zwyczajni porządni ludzie, którzy chcieli żyć po
ludzku. Ojciec mawiał: „Jest mi obojętne, skąd kto pochodzi. Musi być uczciwy — i to
22
wystarczy". To proste zdanie zachowało dla mnie sens na całe życie.
Motywacje religijne rozwinęły się we mnie dopiero w czasie wojny, dopiero po pobycie w
Oświęcimiu. W Oświęcimiu bowiem popadłem w zwątpienie. Ledwie mogłem się modlić.
Zadawałem sobie pytanie, które do dziś pozostało bez odpowiedzi dla wielu z tych,
którzy przeżyli: jak Bóg mógł do tego dopuścić? Nie byłem dość pobożny, dość wierzący,
by to pojąć. Nie mogłem wytłumaczyć sobie, jak to Nie mogło dziać: z jakich racji,
straszliwych i pełnych tajemnicy. Pomimo tego Bóg nadal dla mnie istniał.
W więzieniach i obozach nauczyłem się też tolerancji. I że lepiej zachować w pamięci
dobro a zapomnieć zło, które nam ludzie wyrządzili. Inaczej nie sposób przeżyć. Chcę
odepchnąć od siebie wszystko, co negatywne. Nie dlatego, żebym był święty, chciałbym
po prostu żyć. Nie chcę już pozostawać pod ustawiczną presją, pod jaką znajdowałem
się przez lata. Z pewnością inni ludzie przeżyli więcej zła. Czuję jednak, że dla
przeciętnego Europejczyka — moje doświadczenie, to też dosyć.
Wśród jezior i lasów, we względnym komforcie, zamknięci byliśmy z naszymi nadziejami i
marzeniami. Ale wiedzieliśmy: historia idzie naprzód. Nie pozostaje w bezruchu, mimo
ciosu — ten był oczywistością. Nasz kraj przeżył już w swoich dziejach bardziej
beznadziejne sytuacje. Od wydarzeń lata 1980, od powstania wolnych związków
zawodowych „Solidarność", niemal nikt w naszym kraju nie był tak szalony, by
kwestionować naszą sytuację geopolityczną. Zbędne były napomnienia płynące do nas z
Zachodu, a już zupełnie zbędne — głosy owych „besserwisserów", którzy po
wprowadzeniu stanu wojennego mówili, że „musiało" do tego dojść, że „od początku"
było to oczywiste.
Nasza młodzież doświadczyła po raz pierwszy, czym może być wolność, chłonęła smak
polskiego lata. Mimo brutalnego gwałtu, smak ten pozostał w jej pamięci, w pamięci mi-
lionów zwykłych ludzi — tych może najbardziej. Solidarność wszystkich warstw! To było
nowe, wryło się w pamięć społeczną i będzie owocować w przyszłości. Bo ani funkcjona-
riusze partyjni, ani generałowie nie mogą trwale zepchnąć i
trzydziestosześciomilionowego narodu w wewnętrzną emigrację, a tym bardziej w
rezygnację. Granice możliwości muszą być stale rozeznawane na nowo, nikt ich nie
może określić na stałe — są płynne. Historii nie da się przewidzieć, tyle wiem, jako
historyk. Miałem czas, by nad tym pomyśleć. A marzyć wolno — nawet w kraju
pozbawionym wolności. I niekiedy nawet marzenia się spełniają.
23
2. URODZONY W WOLNOŚCI DLA WOLNEGO ŻYCIA
Byłem dzieckiem wolnej Rzeczypospolitej, urodzonym w trzy lata po powstaniu na nowo
państwa polskiego, po zmartwychwstaniu polskiego orła. Byliśmy pierwszym pokoleniem,
które przyszło na świat i wychowało się już w wolnym państwie.
Mój ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego. Przybył do Warszawy jako syn chłopski ze
wsi w zaborze rosyjskim. Rosyjski zaborca nie widział celu w podnoszeniu oświaty
ludowej — przeciwnie, „historycznie" opłacić mu się mogła ciemnota podbitego ludu.
Ojciec pochodził z rodziny półanalfabetów, kształcił się dalej sam, twardą pracą, bez
pomocy ani protekcji budując swoją karierę. Był rzeczowy, małomówny i może nawet
obciążony kompleksami; w każdym razie z trudem i bardzo powoli dochodziłem z nim do
osobistego kontaktu.
Matka moja, z domu Zbiegniewska, pochodziła — też typową koleją polskiego losu — ze
zubożałej rodziny ziemiańskiej z Kujaw, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była
nieźle sytuowana materialnie i społecznie. Ale w pokoleniu, do którego ona należała,
trzeba było już samemu zarobić na utrzymanie i samemu tworzyć własną egzystencję.
Moja babka ze strony matki miała pięcioro dzieci. Mąż kolejarz, drobny urzędnik Kolei
Warszawsko-Wiedeńskiej. Sama była nauczycielką (ur. ok. r. 1860), co u schyłku XIX
wieku już dla kobiety coś znaczyło. Nikt z rodziny ani krewnych nie był bogaty, ale
wszyscy żyli nieźle, na poziomie średniej warstwy społecznej. Oczywiście matka
pięciorga dzieci nie mogła długo pracować jako nauczycielka, liczna rodzina żyła więc
tylko z niewielkiej pensji kolejarskiej. Dziadek zmarł w 1914 r., gdy matka moja miała
siedemnaście lat. Po maturze poszła do szkoły handlowej, potem pracowała jako
kontystka, następnie księgowa w biurach elektrowni warszawskiej, do roku 1944.
Warszawa była miastem mojego dzieciństwa. Nie ta dzisiejsza, zniszczona przez bomby
w 1939 roku, a potem zrównana z ziemią w czasie Powstania Warszawskiego i po
Powstaniu. To było miasto, gdzie w materialnej substancji żyła tradycja naszej historii i
kultury, tak jak narastała przez — dobre i złe — wieki. Stała się znów stolicą państwa,
centrum administracyjnym i gospodarczym i — mimo powojennej biedy, trudności,
kryzysu światowego — rozbudowywała się i piękniała, coraz bardziej zbliżając się cha-
rakterem do innych europejskich stolic. No i była oczywiście symbolem niezawisłego
państwa, suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej, która już w 1920 roku miała w bitwie nad
Wisłą przejść próbę ogniową — o nasze przeżycie i przyszłość Europy. (Opowiadano mi
jako dziecku, że w owym historycznym sierpniu 1920, gdy w mieście słychać już było so-
wieckie działa — pozostało w nim dwu tylko dyplomatów, charakterystyczne:
przedstawiciel Turcji i nuncjusz papieski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI,
któremu Polacy nigdy nie zapomnieli tego, że w najcięższych chwilach pozostał z nimi.)
Dla naszego pokolenia jednak — mówiąc prawdziwie — owym symbolem na nowo
żywym stała się Warszawa dopiero po 1939 roku. Przedtem byliśmy normalnymi dziećmi,
normalnymi młodymi ludźmi, żyjącymi w normalnie wolnym kraju i sposobiącymi się do
pracy w nim. Byliśmy patriotycznie kształtowani, ale o tym nie mówiło się na co dzień.
Nikt nas też nie wychowywał na bohaterów; jeśli wielu z nas nimi się stało, to zostało
nam lo przez bieg wypadków narzucone.
24
Była też Warszawa — ta moja — miastem, w którym co trzeci mieszkaniec był Żydem.
Znaczącymi punktami, obok kościołów, były w niektórych częściach miasta synagogi i
bóżnice. Było to jedyne wówczas miasto europejskie o tak znacznej liczbie mieszkańców
żydowskich.
Wyrastałem na granicy polskiej i żydowskiej części miasta. Niespełna 200 metrów od
naszego mieszkania na ul. Bielańskiej znajdowała się wielka warszawska synagoga na
Tłomackiem. Nie opodal biegła ulica Nalewki, znana Żydom całego świata, centralna
ulica dzielnicy żydowskiej — żydowsko-warszawski Broadway. Tu nie mieszkali w ogóle
nie-Żydzi. Domy cztero, pięciopiętrowe miały po dwa, a nawet trzy podwórza —
prawdziwe małe miasteczka z tysiącami ruchliwych Żydów w chałatach. W szabas na
ulicach całkowita pustka, zupełnie jak dziś w Jerozolimie w Mea Shearim.
Kiedy później, po latach przyjechałem do Jerozolimy, opadły mnie wspomnienia
żydowskiej Warszawy. Jest martwa, ale mam ją — żywą — przed oczami.
Innym obrazem pozostałym mi z dzieciństwa był znajdujący się też w pobliżu naszego
domu potężny budynek Centralnego Więzienia Śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej. I
tak pobliskie — synagoga i więzienie już w dzieciństwie odcisnęły się na moim życiu...
W tym okresie byliśmy już nieco lepiej sytuowani, mieliśmy służącą — dziewczynę ze
wsi, która chodziła ze mną na spacery do parku. Ogród Saski lub Park Krasińskich leżały
też w pobliżu dzielnicy żydowskiej, często bawiłem się więc tam z żydowskimi dziećmi.
Najczęściej mówiły jidysz. I Jako dziecko rozumiałem ten język moich kolegów.
Jako mały chłopiec, w latach dwudziestych słyszałem I nieraz napomnienia: „Bądź
grzeczny, bo przyjdzie zły bolszewik i cię zabierze". Tak więc nie Baba Jaga, nie dziad
ani diabeł, nie Żyd, ale bolszewik był dla mnie uosobieniem wszelkiego zła na świecie,
bo jeśli nie byłbym grzeczny, przyszedłby i zabrał mnie! Tak przestrzegała mnie nasza
służąca, prosta dziewczyna, dla niej bolszewicy byli okropni — nie tylko nie byli
katolikami, ale w ogóle bezbożnikami!
Matka moja była tradycyjną katoliczką. Nie wiem, czy była głęboko wierząca, ale
przywiązywała wielką wagę do praktyk religijnych. Czuwała nad tym, abym wieczorem
odmówił pacierz, w niedzielę chodziłem zawsze z moją matką na Mszę Św. Sądzę
również, że to jej religijne przekonania zadecydowały, że posłany zostałem do prywatnej
szkoły katolickiej, gimnazjum Św. Stanisława Kostki.
Szkoła ta dała mi solidne podstawy wykształcenia humanistycznego i poczucie związku z
chrześcijańską kulturą zachodnioeuropejską. Maturę pisałem na temat Minny von
Barnhelm Lessinga. Wszystkie najważniejsze dzieła klasyków czytaliśmy w oryginale:
wielkie imiona literatury niemieckiej — Goethe, Schiller, Lessing czy Heine, to nie były
dla nas puste słowa. Nasz nauczyciel niemieckiego był zamiłowany w kulturze
niemieckiej. Rozstrzelało go SS w sierpniu 1944 roku...
Oczywiście mieliśmy wiedzę i świadomość negatywnych stron w historii stosunków
polsko-niemieckich, zaborczych tendencji naszego zachodniego sąsiada. Byliśmy
wychowani na Krzyżakach Sienkiewicza, a nasi nauczyciele mieli nawet jeszcze w
zupełnie żywym osobistym doświadczeniu prześladowania polskości w zaborze pruskim.
Z bólem też obserwowaliśmy położenie polskiej mniejszości na Warmii r/.y na
Opolszczyźnie. Gdańsk uważaliśmy za miasto historycznie, politycznie i gospodarczo
25
Władysław Bartoszewski - Warto być przyzwoitym Teksty osobiste i nieosobiste SPIS TREŚCI Zamiast wstępu WARTO BYC PRZYZWOITYM SZKIC DO PAMIĘTNIKA Warto być przyzwoitym Urodzony w wolności dla Wolnego życia Pierwsi ludzie zginęli we śnie Duży nos, okulary, a więc Żyd Auschwitz Ocalić ślady Wobec zagłady Powstanie Warszawskie — i co potem? Jedziemy do Oświęcimia? Wpadam w zasadzkę W więzieniu po raz wtóry: 1949—1954 Znowu? Moje spotkania w RFN Gdybym mógł wybrać jeszcze raz SZKICE Z HISTORII I WSPÓŁCZESNOŚCI Polskie Państwo Podziemne. Zarys problemu Z kart wojennej służby Aleksandra Kamińskiego Oblicze kultury polskiej w konspiracji Tajna prasa w okresie okupacji niemieckiej i jej rola w życiu społeczeństwa Powstanie Warszawskie. Fakty - próba bilansu Rozważania o Powstaniu Warszawskim Myśli o stosunkach polsko-żydowskich O Towarzystwie Kursów Naukowych Nie ma pokoju bez wolności 1
ZAMIAST WSTĘPU Panie Profesorze, w tym roku, 19 lutego 1987 r., obchodził Pan swoje 65 urodziny w Monachium, w Republice Federalnej Niemiec. Z tej okazji odbyła się na monachijskim uniwersytecie uroczystość z udziałem rektora, dziekanów, wielu profesorów, a nawet ministra nauki Bawarii. Była ona kolejnym przykładem popularności i sympatii, jaką cieszy się Pan w tym kraju. Nie przypadkiem był Pan też laureatem przyznanej Panu w ubiegłym roku bardzo prestiżowej Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich. Ostatnio na niemieckim rynku wydawniczym ukazało się kilka nowych Pańskich książek, które świadczą o potencjalnym kierunku zainteresowań tamtejszych czytelników. Gdzie Pan sam widzi przyczynę tej „mody" na Pana? Precyzując to pytanie, chodzi mi o to — dlaczego właśnie teraz Pańska twórczość, Pańskie poglądy, trafiły na tak podatny grunt w Niemczech? Czy byłoby to możliwe — powiedzmy — dziesięć, piętnaście lat temu? Myślę, że moje osobiste powodzenie jest przede wszystkim powodzeniem polskiego pisarza i wykładowcy, myślącego może w nieco innych kategoriach, nawet przy stoso- waniu tych samych metod pracy i posługiwaniu się tym samym piśmiennictwem naukowym. Zarazem dla tutejszego młodego pokolenia, studentów czy asystentów uniwersyteckich, czyli ludzi poniżej trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia, niewątpliwie dużą rolę odgrywa fakt, iż sam byłem świadkiem, często zaangażowanym świadkiem, wydarzeń z najnowszej historii, z okresu, który jest akurat objęty programem seminariów, ćwiczeń czy wykładów. Po drugie, że będąc czynnym uczestnikiem tych wydarzeń pozostawałem w swojej postawie (co jest sprawdzalne), jednoznacznie przeciw systemom autorytarnym i totalnym, przeciw wszelkim systemom ucisku i ograniczania wolności człowieka czy narodów. Wreszcie, że zajmując się historią tych systemów byłem również kiedyś ich ofiarą. I tak np. fakt mego pobytu w Oświęcimiu w początkach istnienia tego obozu w 1940 i 1941 r. jest tutaj w Niemczech odbierany z zakłopotaniem i respektem oraz z dość poruszającym psychologicznie zjawiskiem uczucia jak gdyby wdzięczności (niekiedy nawet dosłownie wyrażanej), że oto człowiek, który doznał tylu krzywd ze strony państwa niemieckiego, jest dziś gotów przyjaźnie zajmować się niemieckimi studentami i życzliwie rozmawiać z Niemcami. 2
O ile wiem, pierwszą otrzymaną przez Pana nagrodą w krajach języka niemieckiego była nagroda im. Gottfrieda Herdera, przyznawana od 1964 r. przez Uniwersytet Wiedeński za osiągnięcia społeczno - kulturalne, wnoszące istotny wkład w rozwój dziedzictwa cywilizacyjnego... Tak. Byłem dwudziestym laureatem tej nagrody. Jednak przede mną otrzymało ją już wielu wybitnych ludzi z Polski, m.in. Zbigniew Herbert, Jan Józef Szczepański... W tym roku nagrodę Herdera otrzymał także polski pisarz Roman Brandstaetter. Dla mnie była to pierwsza nagroda, która miała jakieś echo prasowe w krajach języka niemieckiego. W pierwszej połowie 1983, przypadkowo niemal w tym samym czasie gdy wręczano mi nagrodę Herdera, wyszły dwie moje książki: pierwsze niemieckie wydanie Warto być przyzwoitym (tytuł niemiecki brzmiał: Herbst der Hoffnungen) oraz w bardzo poczytnej, zasłużonej serii kieszonkowej wydawnictwa Fischer — książka o getcie warszawskim. Wspomnę może, że Herbst der Hoffnungen ma już siódme wydanie, zaś książeczka o getcie warszawskim doczekała się także rozszerzonego, „normalnego", tj. oprawnego wydania. To było pierwsze postawienie nogi na niemieckim rynku wydawniczym, co jest rzeczą bardzo trudną nie tylko dla Polaka, ale i dla Niemca, który debiutuje. Z polskich pisarzy współczesnych bardzo niewielu (poza Stanisławem Lemem) ma w Niemczech więcej niż jeden tytuł. Tak więc to, co do tej pory, tj. od wiosny 1983 do wiosny 1987 r., udało mi się wprowadzić na niemiecki rynek — 6 książek — jest szczerze mówiąc sukcesem zupełnie zaskakującym dla mnie samego. Jeżeli zaś policzyć jeszcze książki, do których pisałem przedsłowia, posłowia lub do których w jakimś stopniu się przyczyniłem — to jest tego oczywiście znacznie więcej. Ważne jest w każdym razie, że pojawienie się w księgarniach tych pozycji musiało się przyczynić do pobudzenia zainteresowań sprawami polskimi. O tych zainteresowaniach może się Pan jednak przekonać bezpośrednio podczas swoich spotkań ze studentami... Nie tylko ze studentami. Tylko w ciągu ostatniego roku miałem kilkadziesiąt wystąpień pozauniwersyteckich w różnych miastach Niemiec. Otóż dla tych wszystkich słuchaczy, ludzi różnych pokoleń, stałem się przedstawicielem jakiejś „innej" Polski. Chociaż w moim przekonaniu jestem po prostu jednym z wielu wyrazicieli myślenia i oczekiwań właśnie „normalnej" Polski. Faktem jest natomiast, iż rzeczywiście jako jeden z nielicznych staram się, omawiając różne historyczne problemy, stawiać je możliwie najjaśniej, bez omijania tzw. spraw drażliwych lub cenzuralnie niedopuszczalnych w całym „bloku wschodnim", nie tylko w PRL. Myślę tu o sprawach będących pochodną układu Ribbentrop - Mołotow, czyli podziału łupów w Europie Środkowowschodniej i skutków tego wydarzenia odczuwanych do dnia dzisiejszego. Wielokrotnie spotykałem się z pytaniem, czy nie boję się o tym mówić. Tymczasem w istocie strach nie ma tu nic do rzeczy. Ważne jest, by mówić prawdę, bez której nie da się wytłumaczyć całego szeregu problemów. Nie można np. nie wiedzieć o Katyniu (używam tego pojęcia pars pro toto), a mówić o tym, że Polacy są uprzedzeni wobec Rosjan. A takie opinie w kołach intelektualnych na Zachodzie, również w Niemczech, spotyka się wcale nierzadko. Trzeba więc w wielu sprawach stawiać kropki nad „i", ażeby móc wytłumaczyć różne 3
procesy społeczne czy myślowe. Ukazanie się w krótkim czasie, w ciągu zaledwie 3 lat, aż sześciu Pańskich książek ma jakąś wymowę. Mówi o zainteresowaniu społecznym. Tak, ale też i o zwyczajach rynku wydawniczego. Jeżeli ktoś dostaje najpierw nagrodę Herdera, a wkrótce potem bardzo wysoko cenioną Nagrodę Pokojową Księgarstwa Nie- mieckiego, którą otrzymało do tej pory nie tak znów wiele osób — ja byłem bodaj trzydziesty siódmy — a wśród laureatów jest szereg nazwisk o najwyższym autorytecie intelektualnym czy moralnym — to widać wyraźnie, że dobór laureatów nie wynika bynajmniej z jakiejś niemieckiej specyfiki. Jeżeli się więc nadaje tej imprezie tak wysoką rangę, inscenizuje wręczenie nagrody w zasadzie zawsze w obecności prezydenta państwa — to wskazuje to na pewien cel wychowawczy. Jeżeli takie założenie przyjąć, to oczywiście chodzić tu musi o zaspokajanie potrzeb wolnego rynku przez podpowiadanie temu rynkowi zainteresowań, którymi powinien się wykazać. Natomiast nawiązując do Pańskiego pierwszego pytania: zjawiska, których jesteśmy świadkami w Niemczech, są dzisiaj skutkiem jakiegoś procesu psychologicznego, historycznego, który sprawił, że to co jest możliwe w 1986 czy 1987 r., byłoby rzeczywiście nie bardzo możliwe wcześniej. Czy ma Pan na myśli procesy zachodzące w RFN, czy raczej, zwłaszcza ostatnio, w Polsce? Należy stwierdzić, że dla problemu polsko-niemieckiego było po II wojnie światowej kilka przełomowych dat. Niektóre miały taki charakter jedynie formalnie, inne zaś były przełomowe także w opinii społecznej, co jest dużo ważniejsze. Niewątpliwie pierwszym przełomem było nawiązanie w 1962 r. stosunków półdyplomatycznych i otwarcie w Ko- lonii oraz w Warszawie misji handlowych, które jednak spełniały zadania nie tylko handlowe. Były też w jakimś stopniu pomostami dla kontaktów ludzi. W 1965 r. ukazał się w Niemczech memoriał Kościoła Ewangelickiego, a w kilka miesięcy później list Episkopatu Polskiego do Episkopatu Niemieckiego (z listopada) i odpowiedź Episkopatu Niemieckiego (z grudnia 1965 r.). Dla pewnych zamkniętych środowisk bardziej związanych z działalnością Kościoła listy te stały się punktem przełomowym także psychologicznie, nie tylko formalnie. Natomiast dla większości Polaków i Niemców punktem takim były następstwa Układu Wschodniego z grudnia 1970 r. Przyczyniły się one do od razu dość żywej wymiany kulturalnej i osobowej. Wielu Niemców po raz pierwszy pojechało wówczas do Polski (często byli to ludzie pochodzący z terenów znajdujących się obecnie w Polsce) i konfrontowało swoje dawne doświadczenia: przeszłość z teraźniejszością. Polska stawała się dla Niemców bardziej znana niż poprzednio, mniej egzotyczna. Jakiejś radykalnej zmiany jednak z pewnością nie było. Wbrew dość powszechnym opiniom, dla ogromnej większości Niemców Polska jest cały czas dużo mniej interesująca niż np. Hiszpania, Włochy, kraje Zachodu albo też kraje, gdzie istnieją możliwości wyjazdu nie krępowane żadnymi nadzwyczajnymi przepisami, koniecznością starania się o pozwolenia czy wizy. Prawdziwy przełom miał dopiero nadejść. Spowodowały go po pierwsze — wybór arcybiskupa Krakowa kardynała Wojtyły na papieża, 16 października 1978 r., oraz powstanie ..Solidarności", jako dalszego etapu rozwoju ruchu opozycyjnego w Polsce, o którym w niemieckich kołach inteligenckich i studenckich sporo wiedziano. Sama 4
„Solidarność" była jednak zjawiskiem nietypowym dla tutejszych pojęć, gdyż w jej powstawaniu i rozwoju uczestniczyli obok ogromnych rzesz robotników także intelektualiści, szeroko rozumiana inteligencja, studenci. Taki typ współdziałania międzyklasowego był i jest tutaj, w Niemczech, właściwie nieznany. Wszelkie akcje społeczne o różnym charakterze, czy to na rzecz ochrony środowiska, polityczne, partyjne — zawsze miały swoją bazę w jednej, najwyżej dwóch grupach środowiskowych czy społecznych. Nigdy we wspólnym, solidarnym działaniu studentów, robotników i intelektualistów... Ale w Polsce do czasów „Solidarności" to się również nie udawało. Tak. Zarówno rok 1968, jak i 1970 stanowiły pouczający przykład beznadziejności wszelkich poczynań niezależnych, prób poszerzenia zakresu wolności nawet w obrębie istniejącego ustroju, jeśli inicjatywa wychodziła od jednej tylko grupy zawodowej lub społecznej. „Solidarność" jest więc tu bardzo podziwiana. Na jej temat i tzw. ruchu opozycyjnego w Polsce w latach siedemdziesiątych wydano już w języku niemieckim kilkadziesiąt książek. Autorami są niemieccy politolodzy, historycy, znawcy Europy Wschodniej, socjolodzy, dziennikarze... Przetłumaczono i wydano jednak także książkę Jerzego Holzera o „Solidarności", opublikowaną po raz pierwszy w Polsce przez niezależną oficynę wydawniczą „Krąg". No tak, oczywiście wydaje się tutaj także prace o najnowszych dziejach Polski autorów nieniemieckich, w tym klasyczne już dzieło Jerzego Holzera Solidarność 1980—1982. Geneza i historia. Jednak zainteresowanie Polską, tak żywe na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i w początkach lat osiemdziesiątych, słabnie. W tej chwili występuje pewne znużenie tą problematyką i odpływ zainteresowania. Ja stałem się tutaj, jak twierdzą różni znawcy rynku księgarskiego, ale także osoby z kręgów uniwersyteckich i środowisk opiniotwórczych, czynnikiem, który w jakimś stopniu przedłużył zainteresowanie sprawami polskimi w RFN. Wspomniana już Nagroda Pokojowa Księgarstwa Niemieckiego była dobrą okazją, wykorzystaną przez Pana, ale także przez wielu publicystów do propagowania ciągle trudnego problemu polsko-niemieckiego pojednania. Występuje Pan jako rzecznik takiego pojednania, mając ku temu szczególne — moim zdaniem — predyspozycje. Składają się na nie zarówno Pańska wojenna przeszłość więźnia Oświęcimia i żołnierza Armii Krajowej, jak i działalność na polu pojednania polsko-żydowskiego; a więc narodów szczególnie ciężko doświadczonych przez niemiecki nazizm. Człowieka występującego z takich pozycji trudno atakować: Pańska misja jest w sposób oczywisty szczera i wiarygodna. Jest Pan też historykiem z ogromnym dorobkiem naukowym i publicystycznym w zakresie problematyki polsko--niemieckiej z okresu 11 wojny światowej, co — mówił już Pan o tym — ułatwia tutaj niesłychanie argumentację. Pańskie przemówienie wygłoszone w ubiegłym roku we Frankfurcie, przy okazji uroczystości wręczenia nagrody Księgarzy Niemieckich, nie zostało przez cenzurę w Polsce dopu- szczone do publicznego rozpowszechnienia. Czy Pana zdaniem rząd w Warszawie chce mieć po prostu wyłączność na poruszanie problemu niemieckiego i wygrywanie go potem dla swoich bieżących celów politycznych, czy też były w Pańskim przemówieniu 5
fragmenty, które zdaniem władz nie powinny były dotrzeć do świadomości obywateli PRL? Myślę, że z punktu widzenia przepisów cenzuralnych, jakie w Polsce są praktykowane, w całej mojej mowie można by formalnie zakwestionować tylko wymienienie układu Ribbentrop - Mołotow jako jednego, ale przecież nie jedynego elementu poprzedzającego agresywne wobec Polski niemieckie działania militarne we wrześniu 1939 r. W dodatku ten temat był przeze mnie poruszony tylko w postaci cytatu z powszechnie znanego i wielokrotnie przedrukowywanego w różnych językach przemówienia prezydenta RFN, Richarda von Weizsackera z 8 maja 1985 r., w 40-lecie zakończenia II wojny światowej. W przemówieniu tym uznał on, a ja cytując go też uznaję, że główną winę za wywołanie II wojny światowej ponoszą Niemcy hitlerowskie i nikt ich z tej winy nie może zwolnić. Prezydent von Weizsacker mówił to oczywiście w kontekście spraw niemieckich. Mnie interesowały ze zrozumiałych względów przede wszystkim sprawy polskie, czy raczej polsko-niemieckie. W związku z tym byłem po prostu zobowiązany przywołać ten fragment, ponieważ mówi on o poczuciu historyczne] winy Niemców, wyrażonej ustami najwyższego autorytetu konstytucyjnego w tym kraju, winy także wobec narodu i państwa polskiego. Wydawać by się więc mogło, że służę dobrze polskiej racji stanu każdej Polski, upowszechniając fakt uznania przez autorytet niemiecki takiej oczywistej dla nas prawdy, że nikt nie może zwolnić Niemców od odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Czyli fakt, iż w Polsce nie wydrukowano tekstu Pańskiego przemówienia na uroczystościach we Frankfurcie, przemówienia w niczym nie naruszającego polskiej polityki zagranicznej, dotyczył raczej zastrzeżeń władz PRL wobec Pańskiej osoby? Nie, nie tylko. Gdybym to nie był ja, a jakiś nikomu nie znany pan Kowalski, skutek byłby zupełnie taki sam — o ile oczywiście tekst nie byłby przed wygłoszeniem uzgodniony z władzami PRL. Wracając natomiast do Pańskiego poprzedniego pytania: wydaje mi się, że jest szereg przykładów dla poparcia tezy o istnieniu tendencji w całej zresztą rodzinie państw systemu, z PRL włącznie, do wytyczania granic tego, co wolno, a czego nie wolno mówić, gdzie i do kogo. Można to obserwować na każdym kroku. Przyglądając się np. działalności tych instytucji niemieckich, które wchodzą w porozumienia z różnymi naukowymi lub innymi instytucjami w Polsce, widzi się, jak bardzo daleko posuwa się ingerencja strony polskiej, jak bardzo daleko idą próby tej ingerencji. Na spotkania, seminaria, dyskusje wysyła się z Polski tylko starannie wybranych ludzi, nigdy innych. Poza tym — wiem to od moich niemieckich rozmówców — podejmowane są często próby bezpośredniej ingerencji ambasady PRL w Kolonii w program, treść i skład personalny różnego typu imprez organizowanych przez instytucje niemieckie. Budzi to absolutne zdumienie, ponieważ tutaj nie ma żadnej możliwości ani konstytucyjnej, ani policyjnej, żeby władze państwa, lub Landu — kraju, ingerowały w treść czy w program imprezy odbywającej się w jakimś lokalu zarejestrowanej instytucji, związku, stowarzyszenia, Krupy kościelnej, naukowej na jakikolwiek temat. Czy uważa się Pan za dysydenta? Z powodów politycznych przesiedział Pan kilka lat w więzieniu w okresie stalinowskim. Po 13 grudnia 1981 r. był Pan internowany. Jednak mimo iż nie ukrywa Pan swoich poglądów, mimo iż Pana sylwetka ideowa jest bardzo 6
odległa od komunistycznego ideału, władza traktuje Pana względnie łagodnie. Wydawano Pańskie książki, bez większych trudności otrzymuje Pan paszport. Pańską sytuację w tym względzie można by porównać z sytuacją Stefana Kisielewskiego. Czy zgadza się Pan z taką opinią? Czy władza traktuje mnie łagodnie? Oczywiście kryterium tego, co jest łagodne, a co nie jest łagodne, będzie inne dla niemal każdego piszącego, publikującego, wydającego Polaka. W końcu nie ma w Polsce na dobrą sprawę pisarzy, którzy by nigdy niczego w Polsce Ludowej nie wydali. Przecież nawet ludzie tak konsekwentnie tępieni politycznie, przynajmniej w ostatnim kilkunastoleciu, jak choćby mój przyjaciel Jan Józef Lipski, wydali w Polsce w sposób jawny kilka książek. Wydawali książki, publikowali oficjalnie i Bronisław Geremek, i Tadeusz Mazowiecki, i wielu innych moich przyjaciół, powszechnie znanych i szanowanych. Inni, jak np. Leszek Moczulski, nie tylko wydawali książki, ale nawet z racji głoszonych w nich poglądów dostawali takie reprezentacyjne nagrody jak nagroda Ministerstwa Obrony Narodowej PRL. Tak więc czy ktoś wydał w Polsce oficjalnie książkę, czy nie wydał, niekoniecznie musi coś oznaczać. Także to, czy ktoś wyjeżdżał za granicę, czy nie wyjeżdżał. Wyciąganie z tego wniosków może okazać się zawodne. Sam Pan przytacza przykład Stefana Kisielewskiego, mojego starszego przyjaciela i szanownego reprezentanta pisma i grupy, z którą czuję się związany od 30 lat bez przerwy. Można by też przytoczyć szereg innych przykładów ludzi, którzy też z różnych powodów wyjeżdżali lub z różnych powodów (niekiedy znanych, niekiedy nieznanych) nie mogli otrzymać paszportu. Jeżeli jednak zauważyć, że mimo uprzednich usilnych starań, po raz pierwszy w swoim życiu zdołałem wyjechać za granicę w 1963 r., mając wówczas skończonych 41 lat, oraz że w ciągu następnych 24 lat byłem wprawdzie szereg razy za granicą, ale też miałem wiele odmów wyjazdu, obejmujących niekiedy 4— 5 lat – to w porównaniu z przeciętnym Polakiem jeżdżącym dla celów turystycznych lub handlowych wydaje mi się, że mój przypadek nie może świadczyć o jakimś uprzywilejo- waniu, raczej o dużym upośledzeniu. Szczególnie gdy zważyć, że wyjazdy te służyły na ogół nie tylko moim sprawom osobistym. Może zabrzmi to dzisiaj humorystycznie czy raczej tragikomicznie, ale dopiero po interwencjach poselskich na bardzo wysokim szczeblu stał się w 1963 r. możliwy mój wy- jazd do Izraela w celu posadzenia drzewka w imieniu Rady Pomocy Żydom w Polsce. A było ono potem, także w oficjalnej propagandzie PRL, przez całe lata przedmiotem dumy, potwierdzającym fakt zorganizowanego działania Polaków w czasie okupacji na rzecz prześladowanych współobywateli, Żydów. Więc jeżeli były nawet takie trudności, a mógłbym przytoczyć równie nonsensownych przykładów więcej, włącznie z kilkakrotnymi odmowami wyjazdu na kongresy między- narodowego PEN-Clubu (co spowodowało solidarne powstrzymanie się całej polskiej delegacji od wyjazdu na te kongresy), to o jakimkolwiek „uprzywilejowaniu" mojej osoby nie może być mowy. Jeżeli natomiast przyjąć kryterium, że traktowany jestem ,.stosunkowo łagodnie" — to oczywiście; w porównaniu do tych ludzi, którzy zginęli w stalinowskich więzieniach, by- tem potraktowany bardzo łagodnie. Dostałem tylko 8 lat więzienia za rzekome szpiegostwo, podczas gdy ludzie również tylko za rzekome czyny dostawali niekiedy kary 7
śmierci, które wykonywano. Wobec tego uważam, że miałem wielkie szczęście, na które sobie właściwie niczym nie zasłużyłem. Jednak jeśli odsiedziałem z mojego wyroku ponad sześć i pół roku więzienia, to jak na moje skromne bardzo działania i zasługi niepodległościowe w tym czasie było to „uho- norowanie" raczej ponad miarę, biorąc pod uwagę, że nie dłużej przesiedzieli w wielu wypadkach ludzie mający poważny wpływ społeczny, generałowie, politycy. W tej więc skali nie czuję się ani specjalne upośledzony, ani specjalnie uprzywilejowany. Uważam, że jak na polskie stosunki tamtego okresu przebiegło to raczej w dobrej normie. Proszę przy tym zwrócić uwagę, że nigdy nie byłem politykiem ani kandydatem na polityka, ja nigdy nie byłem członkiem żadnej organizacji, poza ściśle zawodowymi, jak Związku Literatów Polskich (do 1983 r.) i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (do 1983 r.), no i polskiego PEN-Clubu, który był na szczęście organizacją o dużym w Polsce stopniu nie- zależności, za którą dziś zresztą musi płacić. Nie należałem nigdy do ZBoWiD-u, nie należałem do partii politycznych (jedynym wyjątkiem był krótki okres przynależności do mikołajczykowskiego PSL). Nie należałem nawet do organizacji ideowo mi bliskich, np. do Klubów Inteligencji Katolickiej. Nie wchodziłem do żadnych władz, zarządów itp. Tego też nie praktykowałem. Byłem w jakimś stopniu oddzielny. Poczuwam się do ścisłej i lojalnej więzi z redakcją „Tygodnika Powszechnego", którego stałym współpracownikiem jestem od 1957 r. (tj. po jego wznowieniu), a również przez szereg lat członkiem redakcji. Obecnie, szósty rok z rzędu, mam również zaszczyt figurować w tzw. stopce wydawniczej tego pisma. Otóż mimo tego ścisłego związku byłem i tam zawsze człowiekiem trochę „osobnym". Pod tym względem porównanie mnie z Kisielem może nie być bezsensowne. Jednak Kisiel miał ambicje, a także zainteresowania polityczne, których ja nigdy nie miałem. W związku z tym sądzę, iż w ramach myślenia nomenklatury „bezpieczeństwowej" w tym systemie ja jestem zwierzę raczej nietypowe, które nie mieści się jakoś w ich siatce typów. Miewało to i dobre, i złe następstwa. Czy jestem tzw. „dysydentem"? Otóż ten termin „dysydenci" jakoś dziwnie „przykleił" się do ludzi związanych z opozycją z bloku wschodniego. Nie „przykleił" się natomiast do uciekinierów z Chile, z Argentyny czy z Iranu. Według mojego rozumienia tego słowa, jego znaczenia, „dysydent" to odchyleniec, odszczepieniec. Człowiek, który odszedł od pewnych zasad, ideałów czy programów na rzecz innych, a więc człowiek, który dopuścił się czegoś w rodzaju zdrady z punktu widzenia jego pierwotnej grupy. Oczywiście, jest szereg polskich opozycjonistów, podobnie jak czeskich, węgierskich czy sowieckich, którzy mogą być tak właśnie oceniani przez władze komunistyczne. Są to mianowicie ludzie, którzy byli członkami partii komunistycznej lub organizacji komunistycznych i w pewnym momencie swego życia — a dotyczy to zarówno ludzi generacji Kopelewa w ZSRR, jak i ludzi dużo młodszych, bo poprzez Kołakowskiego, Woroszylskiego, Barańczaka, idąc w dół ku młodym aż do ruchów studenckich — ludzie którzy zmienili drogę i to było ich dobrym prawem. Ja tego ani nie kwestionuję, ani nie krytykuję. Akceptuję to jak każdy wolny wybór człowieka, szanuję, nawet gdy pociągnęło to za sobą ujemne skutki w ich życiu, a mimo to pozostali swojemu wyborowi wierni. Ja jednak nie zasługuję na to określenie. Nie przysługuje mi ono po prostu dlatego, że nigdy od swoich 8
ideałów światopoglądowych, politycznych, wizji dotyczących mojego narodu, jego przyszłości, jego szczęścia I pomyślności jak do tej pory w życiu nie odszedłem. Jeśli chodzi o pojęcie opozycjonisty — to jest ono może bliższe w moim przypadku. Chociaż — śladem Kisiela -— należy sobie zadać pytanie, przez Kisiela wielokrotnie powtarzane jako dowcip: czy można być opozycjonistą reprezentując poglądy, które są typowe, w każdym razie bliskie, dla zdecydowanej większości środowiska społecznego czy zawodowego, w którym się żyje? Otóż mnie się zdaje — to jest mój subiektywny pogląd — otóż ja zarówno w okresie okupacji, będąc w AK czy w innych komórkach polskiego podziemia np. Delegatury Rządu Ul', czy współpracując z tajną prasą, czy będąc okresowo l' l współredaktorem czy redaktorem, jak też po wojnie działając krótko w PSL i pracując zawodowo jako dzienni- karz w „Gazecie Ludowej", wydawanej przez to Stronnictwo, jak też pracując w Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce w pierwszym stadium jej działania, gromadząc materiały dotyczące zbrodni hitlerowskich, jak też w późniejszym okresie po moim wyjściu z więzienia, gdy współpracowałem ze środowiskiem katolickim zwanym potocznie i umownie „Znakiem" (chodzi mi tutaj o „Tygodnik Powszechny" i związane z nim instytucje) — byłem przez cm ty ten czas wyrazicielem poglądów, które popiera raczej większość, a nie mniejszość społeczeństwa polskiego. Od AK do działalności w „Tygodniku Powszechnym" i dalej do przynależności do NSZZ „Solidarność" i skromnego udziału w formalnym utworzeniu, w grudniu 1980 r., Komitetu Obrony Prześladowanych za Przekonania — nie byłem w mniejszości społecznej tylko w większości. Jeżeli więc większość społeczeństwa może być w opozycji, to ja jestem w tej opozycji, w której jest większość społeczeństwa wobec systemu narzuconego i do narzuconych przez ten system metod, często niezgodnych z normalną ludzką, rozumną i logiczną wykładnią zasad sprecyzowanych nawet w konstytucji tego państwa i w szeregu aktów międzynarodowych podpisanych przez jego władze. Początek Pańskiej działalności publicystycznej wiąże się : wojenną prasą konspiracyjną, oczywiście wówczas antyfaszystowską. Swój pierwszy artykuł zamieszczony w pisemku „Prawda Młodych" napisał Pan dokładnie 45 lat temu. Jest więc dobra okazja, by zapytać Pana o własną ocenę swego dorobku publicystycznego i pisarskiego w ogóle. Niestety, nie wszystkie te lata mogły być w Pańskim przypadku optymalnie wykorzystane: obóz koncentracyjny, działalność konspiracyjna — to w czasie wojny - a później cele więzienne i różnego rodzaju ograniczenia swobód już w latach „ludowej" Polski. Przywiązuję wielką wagę do tego, że mój debiut piórem nastąpił w czasie okupacji niemieckiej. Było oczywiście kwestią przypadku, że moje młode lata przypadły akurat na ten okres. I nie ma nic niezwykłego w tym, iż z braku możliwości jawnego działania w zakresie pracy dziennikarskiej, literackiej czy jakiejkolwiek pisarskiej, podjąłem te próby tajnie. Od jesieni 1941 r. byłem studentem tajnych kompletów polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, stąd moje pierwsze zainteresowania skupiały się raczej wokół problemów bardziej literatury niż historii. Dopiero później ewoluowały one stopniowo od literatury i historii kultury do historii życia społecznego i historii politycznej. Obracałem się m.in. w środowisku młodych polonistów, wśród których nie brakowało także utalentowanych poetów, jak Tadeusz Gajcy, Zdzisław Leon Stroiński, którzy uczęszczali 9
wraz ze mną na ten sam komplet uniwersytecki do doc. Zofii Szmydowej i prof. Juliana Krzyżanowskiego. Obracając się w takim środowisku zrozumiałe jest, że w pisaniu dostrzegałem coś szczególnie ważnego. W moim przypadku wystąpiła tylko jedna osobliwość. Ta mianowicie, iż zanim ogłosiłem drukiem w podziemnym piśmie swoje pierwsze teksty, miałem już za sobą inne, nie przeznaczone wprawdzie wprost do druku, ale w związku z potrzebami chwili odgrywające dużą rolę. Pierwszym bodajże tekstem opracowanym przeze mnie w czasie okupacji była moja relacja z pobytu w Oświęcimiu, spisana pod moje dyktando późną wiosną 1941 r. a później opracowana i wykorzystana przez innych autorów. Stałem się w ten sposób jedną z pierwszych dwóch-trzech osób, które złożyły relacje jako naoczni świadkowie z obozu w Oświęcimiu. W 1942 r. po zaprzysiężeniu w AK napisałem szereg raportów, meldunków i ocen, które weszły do normalnego obiegu jako dokumenty Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, w którym pracowałem. Teksty te, nie będące zresztą ani dziełem literackim, ani dziennikarskim, podpisywane były moim pseudonimem. Natomiast pisarstwo sensu stricto w formie dziennikarskiej rozpocząłem w 1942 r. w środowisku katolickim. Przywiązuję do tego dużą wagę, bo w tym środowisku obracam Nię cały czas, aż do dnia dzisiejszego. Szczególnie głęboko czuję się związany z „Tygodnikiem Powszechnym". Logiczne więc, że „Spotkania", określające się jako wydawnictwo katolickie, i że „Libertas", który określa się jako czasopismo /. tego samego kręgu ideowego, okazują zainteresowanie moimi pracami. W 1942 r. byłem bardzo blisko związany, pełniąc coś w rodzaju funkcji jej sekretarza osobistego, z Zofią Kossak, Już przed wojną głośną, chętnie czytaną także przez mło- dzież katolicką, pisarką. Właśnie Zofia Kossak wprowadziła mnie do katolickiego Frontu Odrodzenia Polski, gdzie zacząłem pisać do miesięcznika „Prawda". Z inicjatywy Z. Kos- lak powstało też tajne pismo dla młodzieży akademickiej i licealnej „Prawda Młodych", którego zostałem redaktorem naczelnym. Zważywszy, iż miałem wówczas 21—22 lata brzmi to może nieco komicznie, ale swoje obowiązki traktowałem wówczas tak samo na serio jak inni młodzi ludzie redagujący jakieś studenckie czy literackie pisma. „Prawdę Młodych" redagowałem od końca 1942 do wiosny 1944 r. Większość, być może wszystkie numery tego pisma, znajdują .się. dziś w zbiorach polskich bibliotek. Przywiązuję bardzo dużą wagę do tego okresu mojej pracy redakcyjnej. Drugą ważną funkcją tego typu było objęcie w czerwcu 1944 r. ,,Tygodni owego Sprawozdania Prasowego" w Biurze Informacji i Propagandy KG AK. Jak wynika to już z samej nazwy, pismo to raz w tygodniu referowało problemowo całą polską prasę podziemną dla dowództwa AK i Naczelnego Wodza w Londynie. Zdołałem zredagować do wybuchu I powstania kilka numerów. Potem przyszła praca w prasie powstańczej, w której ogłosiłem pod pseudonimem kilka małych reportażyków. Niektóre z nich zostały przedrukowane w wydawnictwie Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim w tomie III Prasa i inne publikacje powstańcze (wydana w Warszawie przez PIW, pod redakcją Czesława Mada jeżyka). Równocześnie od pierwszych dni sierpnia do :s października 1944 r. byłem redaktorem lokalnego biuletynu wydawanego przez AK oficjalnie w południowej części Śródmieścia walczącej Warszawy. Pismo nosiło tytuł „Biuletyn — Wiadomości z miasta i wiadomości radiowe". Po upadku Powstania kontynuowałem 10
pracę w prasie tajnej w Krakowie, gdzie powołano mnie do sławnego wydawnictwa AK „Biuletyn Informacyjny", mającego najpoważniejszą rangę w historii czasopism konspiracyjnych w Polsce, na funkcję sekretarza redakcji. Redaktorem naczelnym pisma w tym okresie był znany uczony, mniej natomiast znany z pracy dziennikarskiej — prof. Kazimierz Kumaniecki. Pod jego kierownictwem pracowałem więc w „Biuletynie" do wkroczenia Armii Czerwonej — do stycznia 1945 r. Gdy śledzi się Pańską twórczość naukową i publicystyczną, nasuwa się ciekawe spostrzeżenie. Przeciera Pan szlaki, pioniersko podejmuje problematykę, której z różnych zapewne powodów nikt przed Panem nie podejmował. Tak było z tematem „Powstanie Warszawskie", tak było z problematyką stosunków polsko-żydowskich. Po kilku latach rezygnuje Pan jednak z dalszych studiów i rozpraw na rzecz innych historyków, sam szukając nowego, zwykle znów pionierskiego tematu. Czy wynika to z Pańskiego temperamentu, który nie pozwala Panu tkwić ciągle przy tych samych sprawach, czy właśnie z poczucia odpowiedzialności podpowiadającego, że jeśli Pan sam danego tematu nie podejmie, nikt inny tego nie zrobi? Nie zastanawiałem się nad tym, ale to pytanie skłania rzeczywiście do refleksji. Sądzę, że wybór mojej drogi pisarskiej w zakresie poruszanych tematów wynikał trochę z sytuacji politycznej i psychologicznej społeczeństwa, a przynajmniej tych środowisk, w których tkwiłem. W 1945/46 r. najważniejsze wydawały mi się sprawy straszliwej krzywdy wyrządzonej ludziom przez niemiecki terror. Stąd moje pierwsze działania zmierzały do zbierania dokumentacji i publikowania dowodów hitlerowskich zbrodni. Współpracowałem wtedy z Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Niewiele osób pamięta, iż kierownikiem działu wydawniczego w tej instytucji był wówczas red. Eugeniusz Szrojt, zawodowy dziennikarz, jeden z byłych pracowników Wydziału Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK. Dopomógł mi on w znalezieniu drogi i w pierwszym tomie „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce" ogłosiłem przyczynek o publicznych egzekucjach w Warszawie, który stanowił jak gdyby wprawkę do późniejszych prac na ten temat. Przygotowania do Procesu Norymberskiego sprawiały, iż badania tego rodzaju były szczególnie wówczas potrzebne. Tekst, który opracowałem wraz z zestawieniem egzekucji, został przetłumaczony i wydany w wersji angielskiej tego „Biulelynu". Na wniosek prokuratury został on włączony na Procesie Norymberskim do materiałów dokumentacyjnych dotyczących zbrodni hitlerowskich w Warszawie i okręgu warszawskim. Równocześnie nie mniej ważną była sprawa oddania sprawiedliwości i uszanowanie pamięci ludzi, przeważnie bezimiennych ofiar Powstania Warszawskiego. To była dla mnie sprawa moralności czy honoru — jak to się szumnie nazywa, ale też i serca. Wykorzystując możliwości, Jakie dała mi praca w „Gazecie Ludowej", zacząłem już od końca lipca 1946 r., aż do początku października tegoż roku, publikować codziennie, w ramach skromnego limitu miejsca kronikę dotyczącą wydarzeń Powstania Warszawskiego. Nadałem jej wtedy tytuł Dni walczącej stolicy. Powtórzyłem Ho później, w 1981 r., w okresie „Solidarności", w serii radiowej emitowanej przez III program Polskiego Radia oraz w edycji książkowej wydanej przez podziemne wydawnic- two „Krąg" w Warszawie w 1984 r. i równolegle przez „Aneks" w Londynie. Wracając po latach do tego tytułu chciałem podkreślić, jak wielką wagę przywiązuję do tych 11
pierwszych próbek, oczywiście bardzo wówczas skromnych, przypominających jednak ogromnej rzeszy czytelników „Gazety Ludowej", codziennie przez 9 tygodni, niedawne tragiczne wydarzenia. Fakt, iż publikacje Stanisława Podlewskiego, czy głębsze i na innym poziomie płk. Adama Borkiewicza, były dużo późniejsze w czasie, sprawił iż, być może subiektywnie, uważałem, że swoją pracą publicystyczni! na ten temat spełniam jakąś rolę społeczną — i chyba ją toż w jakimś stopniu spełniałem. Bardzo duży wpływ na wybór dalszych tematów i na dalszą moją drogę wywarł człowiek, którego nie wolno mi przemilczeć. Był to dr Stanisław Płoski, historyk, przekonany ideowo socjalista, były kierownik Wojskowego Biura Historycznego AK. Dr Płoski został po wojnie wicedyrektorem tzw. Instytutu Pamięci Narodowej, w którym skupił pierwszą kadrę historyków pracujących nad okupacją I Powstaniem Warszawskim. Znaleźli się tam wtedy między innymi: Adam Borkiewicz, młody Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Wanda Kiedrzyńska, Tadeusz Jabłoński i inni, m.in. Janusz Durko. Szereg osób pracowało na tzw. pracach zleconych, jak to bywa w tego typu instytucjach — także ja. I 'łuski stał na bardzo realistycznym stanowisku, że w aktualnie panującym w Polsce systemie niewiele będzie można /robić. Jednak nie oznacza to, że historycy mieli zrezygnować z swoich zadań. Według niego należało więc przede wszystkim dążyć do ustalania i publikowania w możliwie zwięzłej i suchej formie jak najwięcej faktów. Przyszłe zaś syntezy i opracowania pozostawić na czas, gdy warunki polityczne jakoś się zmienią, nawet gdyby miało to trwać bardzo długo. Dla przyszłych pokoleń prace dokumentacyjne będą mieć podstawowe znaczenie. To bardzo zaważyło na moim wyborze drogi. Doszedłem do wniosku, że nie będę przykładał ręki do niczego, co zmuszać mnie będzie do mijania się z prawdą. Z góry więc zrezygnowałem z prac historycznych na tematy, które w swym założeniu były niecenzuralne. Odpadały więc problemy przedwojennych ziem wschodnich Rzeczypospolitej, odpadała problematyka lat 1939—1941 pod okupacją sowiecką, krótko mówiąc wszelkie problemy, w których nie mógłbym mówić wszystkiego, co mi się uda ustalić. W odniesieniu do spraw terroru hitlerowskiego takiego ograniczenia nie było, choć istniało w stosunku do ruchu podziemnego, Państwa Podziemnego, walki podziemnej. Najłatwiej było jeszcze na obrzeżu pisać o tajnym nauczaniu i innych tego rodzaju problemach ważnych, ale politycznie — a zwłaszcza wojskowo — nie tak jasno i bezpośrednio powiązanych z całą koncepcją ciągłości Państwa Polskiego i z koncepcją tzw. polskiego Londynu. Stąd też w tym wczesnym okresie moje publikacje ograniczały się w zasadzie do spraw hitlerowskiego terroru i przynajmniej zaznaczenia istoty Powstania Warszawskiego. Po wypuszczeniu mnie z więzienia powróciłem do działalności piórem w 1956 r. W nowej koniunkturze, która pojawiła się — jak wiadomo — z pewnym wyprzedzeniem w stosunku do samego terminu „października", zacząłem publikować małe przyczynki w tygodniku „Stolica", dotyczące konkretnych działań zbrojnych polskiego podziemia, ze szczególnym uwzględnieniem oddziałów dywersyjnych Okręgu Warszawskiego AK (były one na ogół nieznane, w każdym razie dużo mniej niż legendarne oddziały „Zośka" czy „Parasol"). Ponosiły one ogromne straty, wykonując akcje, które weszły do tradycji i historii Warszawy jako akcje niemal anonimowe. W tygodniku „Stolica", a później po 12
wznowieniu tego tytułu także w „Tygodniku Powszechnym", udało mi się ogłosić drukiem kilkadziesiąt przyczynków, które miały pewną wartość — jak mi się zdaje — dlatego że po raz pierwszy konkretnie powiedziano, kto był autorem i wykonawcą tych akcji, wymieniono wiele nazwisk prawdziwych uczestników. Zapanowała wówczas moda na mówienie o działalności podziemnej tzw. ruchu oporu, jednak z uwypukleniem w miarę możliwości jedynego „słusznego" politycznie nurtu, czyli PPR, GL i AL. Nie przebierali w środkach przywłaszczano przelaną krew poległych i ich czyny. Wśród moich ważnych, jak to dziś oceniam, osiągnięć z tego okresu było przywrócenie Armii Krajowej akcji „Wieniec". Akcja ta była do głębi zakłamana jako pierwszy przykład komunistycznej dywersji na terenie warszawskiego węzła kolejowego w październiku 1942 r. i prze- ciwstawiana rzekomej bierności AK. Tymczasem, o czym fachowcy naturalnie doskonale wiedzieli, akcja „Wieniec" była wyłącznym dziełem Armii Krajowej. Znałem osobiście kilka osób, uczestników tej akcji, a za ich pośrednictwem poznałem wszystkich innych żyjących wówczas w Polsce. Dokonałem drobiazgowej analizy całego przebiegu akcji „Wieniec" i wyniki tej pracy ogłosiłem w październiku l!lf>7 r. w „Tygodniku Powszechnym", w dwóch wielkich artykułach obejmujących łącznie kilkadziesiąt stron maszynopisu. Znalazły się one także w mojej nowej książce, która ukaże się w wydawnictwie „Spotkania" '. Wówczas spowodowałem małą sensację historyczną i dziennikarską, gdyż w czasie kiedy artykuł pojawił się w „Tygodniku Powszechnym", w Warszawie obchodzono akurat kolejną rocznicę fikcji „Wieniec", jako dzieła komunistów. W podobnych do lej sprawach specjalizowałem się wówczas, wyrywając piędź po piędzi prawdę z zafałszowanych wersji. Później tą drogą poszli inni historycy, podejmując badania różnych działań „podziemia". Może największe zasługi miał w tej dziedzinie w późniejszych latach, aż po dzień dzisiejszy, doc. Tomasz Strzembosz, który pogłębił i zbadał wiele spraw uprzednio tylko zasygnalizowanych. Na temat stosunków polsko-żydowskich ogłosiłem w 1946 r. w „Gazecie Ludowej" wywiad z byłym kierownikiem Walki Cywilnej, Stefanem Korbońskim. Był to pierwszy wywiad na ten temat w historii polskiej publicystyki. W wywiadzie tym pt. Konspiracja -polska alarmowała świat była mowa o działaniach, koordynowanych w pewnym stopniu przez Korbońskiego, mających na celu informowanie światowej opinii publicznej o hitlerowskich akcjach zagłady Żydów. Do problematyki żydowskiej w czasie II wojny światowej wróciłem w 1957—58 roku, a następnie w 1961 — gdy w Jerozolimie rozpoczynał się proces Eichmanna. Napisałem szereg artykułów, publikowanych zwykle w „Tygodniku Powszechnym". Od wiosny 1963 r. przystąpiłem do zbierania relacji pod hasłem „Ten jest z ojczyzny mojej". Hasło to zostało zaczerpnięte ze znanego utworu poetyckiego A. Słonimskiego, z którym łączyła mnie bliska znajomość, a później także osobista przyjaźń. Relacje te wykorzystane zostały w znacznej części w książce opracowanej przy współudziale Zofii Lewinówny, wydanej w kraju w 1966 r. przez Wydawnictwo „Znak" (w 1969 r. ukazała się druga wersja — znacznie rozszerzona). Książka nosiła tytuł: Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939— —1945. Było to pierwsze tego typu wydawnictwo nie tylko w Polsce, ale także w Europie. Fakt, iż z czasem odchodziłem od podjętej problematyki (nigdy jednak całkowicie), wynikał ze świadomości, że współczesne badania historyczne wymagają albo pracy zespołowej, 13
albo bardzo uciążliwych i długotrwałych badań archiwalnych. Mogli je prowadzić ludzie dysponujący oparciem w instytucjach naukowych czy uczelniach, gdzie mieli stałe etaty. Ja nigdy takiego oparcia nie miałem. Książkę o Warszawskim pierścieniu śmierci, w której opublikowałem tysiące nazwisk ofiar terroru w Warszawie, pisałem „z doskoku", chodząc do archiwów, nie mając nawet złotówki jakiegokolwiek stypendium; pomagała mi w tym bezinteresownie p. Danuta Bańkowska. Wszystko, co ponadto robiłem, robiłem sam lub — w latach siedemdziesiątych — przy daleko idącej pomocy redakcyjnej i merytorycznej mojej żony, która jest literaturoznawcą — nie historykiem — posiada jednak ogromne doświadczenie edytorskie. Tak więc zmiany podejmowanej problematyki wynikały z pewnych warunków obiektywnych, jednak nigdy od żadnego tematu nie odszedłem całkowicie. Wracałem i do Powstania Warszawskiego, i do spraw polsko-żydowskich, i wracam do dzisiejszego dnia wielokrotnie i w publicystyce krajowej, i za granicą. Powiedział Pan, iż jedną z istotnych motywacji podejmowania takich a nie innych tematów były ograniczenia polityczne obwarowane instytucją państwowej cenzury. Istnie- nie dzisiaj w Polsce niezależnego rynku wydawniczego zmienia sytuacją przynajmniej teoretycznie. Nie ma już barier narzuconych przez władzą, jeśli chce się wykorzystać możliwości stworzone przez podziemne wydawnictwa... Ale literatura naukowo-historyczna wymaga badań archiwalnych, co w praktyce uniemożliwia zachowanie anonimowości. Tym niemniej to, co już zostało dokonane, począwszy od skromnych skryptów Towarzystwa Kursów Naukowych, a kończąc na wydawnictwach roku 1986, o których już wiemy, przynajmniej o niektórych — jest to dorobek imponujący i niezaprzeczalnie bardzo ważny. A co Pan by widział najpilniejszego do zrobienia jeżeli Chodzi o tematy historyczne, żeby szanse stworzone przez Utulenie niezależnego rynku wydawniczego optymalnie wy- korzystać? Niezwykle ważnym kierunkiem niezależnej publicystyki historycznej winna być polemika z wydawnictwami „popieranymi", z których część nadal świadomie deformuje wiele zjawisk historycznych, szczególnie dotyczących II wojny Światowej i okresu powojennego, począwszy od spraw pod-ziemia 1944/45 r., przez PSL, Stronnictwo Pracy i inne formacje jawne, a kończąc na okresie „Solidarności". Bardzo potrzebne będą jednak także niezależne publikacje o charakterze dokumentacyjnym, źródłowym. Kierując się takim właśnie przekonaniem doprowadziłem w roku 1981, gdy tak burzliwie i prawie jawnie rozwijały się wydawnictwa nie-zależne, do wydania przez oficynę „Głos" szeregu dokumentów z dziejów niezależnego ruchu ludowego w Polsce, dokumentów PSL z lat 1945—46, które dostały się do naszych rąk po zmarłym w czerwcu 1981 r. Piotrze Typiaku, zasłużonym, długoletnim działaczu ludowym. Natychmiast po jego śmierci skorzystałem z możliwości, którą mi zaproponowano, I opracowałem tomik obejmujący 51 dokumentów dotyczących działalności prezydium Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL. Książeczkę zdołano wydać w pierwszych dniach grudnia 1981 r.2 Była m.in. kolportowana w czasie Kongresu Kultury Polskiej w Warszawie w dniach 11 I 12 grudnia 1981 roku. Widziałbym też potrzebę wydawania źródłowej dokumentacji dotyczącej działalności 14
zbrojnego i politycznego podziemia w Polsce od 1944/45 do roku 1947/48, a nawet w sporadycznych wypadkach dłużej. To też są sprawy niedostatecznie zbadane. Poważne miejsce w niezależnej publicystyce winny znajdować biografie. Cały szereg ludzi zmar- łych w pierwszym powojennym dziesięcioleciu, a odgrywających istotną rolę w polskim życiu społeczno-gospodarczym i politycznym przed wojną lub w czasie wojny, zostało niemal zupełnie zapomnianych. Nadal prawie białą kartą (z pewnymi wyjątkami w odniesieniu do Wilna oraz okręgu lwowskiego) są dzieje dziewięciu województw wschodnich i północno-wschodnich przedwojennej Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1939—1941 w zakresie życia społecznego, politycznego podziemia, tajnego nauczania, a także terroru okupanta. Zresztą w wyniku dziwnego nastawienia władz PRL w gruncie rzeczy nie prowadzono też żadnych systematycznych badań na temat hitlerowskiego terroru na tych obszarach po 1941 r. Są takie fakty, np. z historii Kościoła, które powinny znaleźć swoje miejsce w świadomości społecznej. Choćby męczeństwo sióstr Nazaretanek w Nowogródku, rozstrzelanych przez gestapo. Spektakularny charakter tej głośnej na Nowogródczyźnie zbrodni, gdyby zdarzyła się na terenie województwa warszawskiego lub lubelskiego, spowodowałby, że weszłaby dawno do codziennego obiegu Kościoła. Ponieważ jednak zdarzyło się to na terenie Nowogródczyzny, wobec tego żadne badania żadnej komisji czy państwowej instytucji PRL tej zbrodni nie objęły. A trudno się spodziewać, że np. Białoruska Republika Radziecka będzie nagle prowadziła badania nad historią Kościoła katolickiego i męczeństwem polskich zakonnic. Następnie do ponurych kart, których bardzo niewiele dotąd zapisano, należy cała akcja terroru władz bezpieczeństwa w Polsce Ludowej, od Chełma i Lublina począwszy do śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Ewidencje więzień i innych miejsc kaźni. Były obozy pracy i inne podobne instytucje, które wprawdzie różnie się nazywały, ale służyły temu samemu celowi ucisku i zastraszenia. Jeżeli nawet nie zmierzały z reguły do biologicznego wyniszczenia, to takie skutki niejednokrotnie to za sobą pociągało. Uwagi te dotyczą nie tylko spraw przywódców partii politycznych bezpośrednio po wojnie. O moskiewskim procesie 16 co nieco jednak wiadomo, ale o historii dnia codziennego wszystkich polskich województw, tych które po 1945 r. znalazły się w granicach Polski, o terrorze, warunkach życia, niestety dużo, dużo minuj. Luki te wołają o wypełnienie. Równie pilne jest napisanie uczciwej, rzeczowej historii tzw. wymiaru sprawiedliwości, czy raczej wymiaru niesprawiedliwości. Tak np. sekcji tajnej powojennego sądownictwa czy historię wojskowych sądów rejonowych. Chodzi oczywiście nie tyle o strukturę, o organizację tego sądownictwa; ta sprawa jest mniej więcej znana. Raczej o historię działań; kogo, za co, nu jakie wyroki skazywano? Dochodziły do mnie pogłoski, że większość akt tych spraw nie istnieje, że zostały zniszczone pod pretekstem brakowania akt. Skoro jesteśmy przy temacie podziemnych wydawnictw w Polsce chciałbym powrócić do sprawy polsko-niemieckiego pojednania. Nie ulega wątpliwości, że problem ten, jego rozwiązanie, niesłychanie utrudniał fakt braku możliwości wyartykułowania prawdziwych, niemanipulowanych głosów polskiej opinii publicznej. Podziemna prasa zamieszcza teraz sporo niezależnych opinii, wychodzących moim zdaniem na ogół naprzeciw idei 15
wzajemnego porozumienia i pojednania. Czy jednak są one wystarczająco dostrzegane przez Niemców? Czy nie sądzi Pan, że należałoby coś więcej zrobić dla popularyzacji wśród nich tych niezależnych sądów polskiego społeczeństwa? Poza specjalistami, i to bardzo nielicznymi, nikt się analiz: I tych publikacji, przynajmniej w widoczny, społecznic sprawdzalny sposób, nie zajmuje. Z pewnością dużo więcej uwagi zwraca się w wielu specjalistycznych instytutach czy grupach badawczych w Niemczech na polskie sprawy gospodarcze, polityczne itp. Niestety, tym tak ważnym problemem, który Pan poruszył, zajmują się już w stopniu znacznie mniejszym. Właściwie poza jednorazowym niemieckojęzycznym wydaniem „Kultury" i sporadycznie wydawanymi w Berlinie zeszytami „Meinung" (zawierającymi niemiecką wersję tekstów z czasopisma „Pogląd") nie widać żadnego Innego, które informowałoby Niemców o tym, co dzieje xli; i myśli w Polsce naprawdę. Nie jest mi także wiadomo o jakichkolwiek próbach wydania dokumentacji czy wyboru lek stów publicystycznych pochodzących z prasy podziemnej. Wyjątkiem są dwa zeszyty zawierające niemieckie tłumaczenia dokumentów PPN-u, czyli pochodzące z wczesnego okresu opozycji w Polsce. Kilka dni temu czytałem tekst wywiadu, udzielonego przez Pana katolickiemu miesięcznikowi „Więź" (nr 7—8, lipiec—sierpień 1986). W miejscu, gdzie mówi Pan o swojej działalności prelegenckiej, znajdują się charakterystyczne znaki znamionujące interwencję państwowej cenzury. Czego dotyczył ten wycięty fragment, że nie spodobał się pracownikowi Urzędu ds. Kontroli Publikacji i Widowisk? Tak się składa, że mam tu akurat pod ręką maszynopis przebiegu mojej rozmowy z redaktorem „Więzi", który przysłano mi do autoryzacji. Proszę — to właśnie ten kawałek... Proponuję, by go Pan odczytał i w ten sposób zaspokoił ciekawość tych czytelników „Więzi", którym cenzura w Polsce uniemożliwiła zapoznanie się z Pana wspomnieniami jako prelegenta, a do których być może dotrze tekst mojego wywiadu z Panem. Bardzo chętnie. Oto co wówczas powiedziałem: „...kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych dostrzegłem wśród młodzieży pogłębiającą się tendencję do zdobywania wiedzy historycznej, a z drugiej strony — jakby to powiedzieć — ustabilizowane przemilczanie i potęgującą się działalność cenzury, którą i ja odczuwałem, wszedłem w skład grona założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych. Jestem z tego bardzo dumny. Jestem też jedynym wykładowcą Kursów, który został za to ukarany. Karani byli bowiem dostarczyciele mieszkań, ludzie kolportujący jakieś druki itp. Ja zostałem jako wykładowca Kursów przez dwie instancje Kolegium ds. Wykroczeń ukarany wyrokiem skazującym na grzywnę za wygłoszenie w prywatnym mieszkaniu odczytu o Polskim Państwie Podziemnym. Widzę w tym swoistą klamrę ironiczną historii, również historii Warszawy. Jestem zaś z tego dumny, albowiem trzeba brać pod uwagę nie tylko to, kto nas wyróżnia, ale także kto nas karze (...)" Ostatnią Pańską książką, przygotowaną do druku przez wydawnictwo „Spotkania" w Paryżu, jest tom noszący tytuł „Na drodze do niepodległości". Jakie miejsce zajmuje ona w Pańskim dorobku naukowym czy publicystycznym? Książka ta wydaje mi się o tyle ważna, że obejmuje teksty ogłoszone lub napisane w latach 1956—1986, czyli z okresu 30 lat mojej działalności publicystycznej i historycznej. 16
Są to teksty, które albo ogłaszane były w czasopismach naukowych o małym nakładzie, albo takie, które ukazały się w wersji bardzo okrojonej przez cenzurę, zniekształcone. We wspomnianej edycji „Spotkań" teksty te przywróciłem do pierwotnego kształtu, przeze mnie aprobowanego. Dokonywałem też niekiedy niewielkich, uaktualniających poprawek. W książce znalazły się więc teksty dotyczące Polskiego i Państwa Podziemnego, problematyki polsko-żydowskiej z lat okupacji i pokaźna ilość tekstów o Powstaniu Warszawskim. Mi| wśród nich także nigdy nie publikowane, a jedynie wygłaszane 7, okazji spotkań organizowanych w środowiskach kościelnych lub też publikowane poza oficjalnym obiegiem, • Więc dostępne bardzo ograniczonemu kręgowi odbiorców. .lent też w tej książce trochę tekstów dotyczących spraw polskich po II wojnie światowej. Były one ogłaszane w polskiej prasie emigracyjnej lub w prasie obcej. Ostatnim tekstem w książce jest moje przemówienie frankfurckie z 5 października 1986 r. z okazji wręczenia mi Nagrody Pokojowej Księgarstwa Niemieckiego. Wszystkie te teksty są przyczynkarskimi próbami obrazującymi łącznie — tak jak sugeruje to tytuł książki — trudną, długotrwałą, tragiczną drogę Polaków do niepod- ległości. W oficjalnej i autoryzowanej wersji Pańskiego ubiegłorocznego przemówienia we Frankfurcie, o którym wspomniał Pan przed chwilą, jego tytuł brzmiał „Nie ma pokoju baz wolności" („Kein Frieden ohne Freiheit"). Niemal identycznie brzmi programowe hasło polskiego ruchu pacyfistycznego „Wolność i Pokój". Sądzę, że jest to dzisiaj dość powszechny sposób myślenia wielu Polaków. Jest on dziedzictwem ery „Solidarności', choć nie „Solidarność" go wylansowała. Rzecz chyba w tym, by tę dla nas Poldków już oczywistą sprawę przyjęły za swoją także inne narody. Myślę, że o to właśnie Panu chodziło gdy przygotowywał Pan »woje frankfurckie przemówienie? Tak. Szczególnie w Niemczech pomieszanie pojęć jest I hi rdzo charakterystyczne. Wielu, bardzo wielu idealistycznie nastawionych ludzi, działających przecież ze szlachet- nych, uczciwych pobudek, nie bardzo rozumie, że mówiąc o pokoju — przez co oni w praktyce rozumieją tylko demon-i \t potencjału militarnego Stanów Zjednoczonych — nie można go oddzielać od zagwarantowania podstawowych wolności ludzkich, wynikających z prawa naturalnego, prawu człowieka do spokojnego życia bez lęku, do wyboru sposobu postępowania, wyboru drogi życiowej, ideologii, wyznania, wychowania dzieci. Tu wydaje się to tak oczywiste, że w ogóle wielu ludziom nie przychodzi do głowy, że te demokratyczne swobody, którymi się cieszą, a polegające m.in. na głoszeniu poglądów godzących w politykę własnych rządów, uzyskali właśnie dzięki obecności amerykańskiej na terenie Europy. I ta podstawowa prawda, oczywista dla nas Polaków i wszystkich żyjących w totalitarnych systemach czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie, ta podstawowa prawda, iż warunki wolności osobistej, wolności wyboru, wolności myśli, wypowiedzi, wolności prasy są związane właśnie z systemem demokracji zachodniej, nie jest bynajmniej wcale tak oczywista dla wielu młodych Niemców, Skandynawów, Holendrów, w pewnym procencie także Francuzów. Nie bardzo potrafią oni wiązać problemy społeczno-polityczne i moralne w jeden zespół spraw, w których zagrożenia wynikają zawsze z naruszenia podstawowych norm moralnych. To niekiedy niesłychanie uproszczone, naiwne, wręcz dziecięce patrzenie na problem praw i godności człowieka 17
wynika z faktu, iż ci ludzie sami nie przeżyli, nie doświadczyli naszej codzienności. To, czego nie doznali, wydaje im się mało ważne. Ważny wydaje im się pokój za wszelką cenę. Oczywiście, jeżeli miałem odbierać Nagrodę Pokojową Niemieckiego Księgarstwa, to czułem się zobowiązany mówić o problemach pokoju tak jak ja, jeden z Polaków do- świadczonych przez dziesięciolecia przeżyte nad Wisłą, widzę i wiem. Przecież także przed 1939 r. byli na świecie pacyfiści, choćby we Francji, którzy mieli za złe Polsce i Polakom, że opierali się żądaniom Hitlera, że nie chcieli pogodzić się z próbą zwasalizowania ich państwa zamierzoną przez Hitlera. Uważali oni, że Polacy prą do awantury wojennej. Sławne dzisiaj, choć historycznie skompromitowane hasło „Nie chcemy umierać za Gdańsk" doprowadziło do tego, że ci, którzy to mówili we Francji, nie chcieli także umierać za Paryż. Jest to etos zupełnie Polakom obcy. Niemcom nieraz trzeba tłumaczyć, że nie za każdą cenę chcemy spokoju, choć kochamy pokój i nie chcemy żadnej wojny. Trzeba Niemcom tłumaczyć, że różne ruchy w Polsce — alternatywne, humanizujące i demokratyzujące z ogromnym ruchem „Solidarności" ostatnio — dążyły do rozwiązań kompromisowych metodami pokojowymi. Eliminowały użycie gwałtu i siły jako elementu dyskusji. Równocześnie w tym kraju — w RFN, i nie tylko tam, bo i we Francji, i we Włoszech - występuje terroryzm i stosowanie siły jako elementu działania politycznego, podczas gdy my, Polacy, odrzucamy terroryzm. Mamy jednak prawo do mówienia pełnym głosem o swoich żądaniach, które chcemy realizować bez Użycia siły. Serdecznie dziękują Panu za rozmową. 18
WARTO BYĆ PRZYZWOITYM Wydawnictwo Herdera (Fryburg—Bazylea—Wiedeń), największy katolicki dom wydawniczy kręgu języka niemieckiego, ogłosiło jesienią 1983 mój niewielki szkic pamiętnikarski, przygotowany z inicjatywy i pod opieką redaktorską Reinholda i .Lehmanna (ur. 1939 r.) — dziennikarza katolickiego i działacza społecznego, zasłużonego w Niemczech dla sprawy zrozumienia współczesnej problematyki polskej. Rzecz, napisana po niemiecku, przeznaczona była przede Wszystkim, w założeniu autora i wydawcy, dla młodszej generacji Niemców, urodzonej po II Wojnie światowej. Ukazała się pod — zaproponowanym przez edytora — tytułem Herbst dvr Hoffnungen. Es lohnt sich anstandig zu sein (Jesień nadziei. Warto być przyzwoitym) i spotkała z zainteresowaniem zaskakującym autora. Bardzo liczne recenzje w prasie niemieckiej I austriackiej różnych kierunków, audycje radiowe, w tym półgodzinny felieton Heinricha Bolla, laureata literackiej Nagrody Nobla, wieczory autorskie i spotkania dyskusyjne, głównie W organizacjach katolickich, stały się swego rodzaju sprawdzianem pożytku napisania tej książeczki. Do 1987 r. wydano ją w Niemczech 6 razy. Autor poważnie zastanawiał się, czy tekst tego — zaledwie zarysu pamiętnika mógłby być w ogóle interesujący dla czytelnika w Polsce. Ten bowiem mógł oczekiwać obszerniejszego przedstawienia wielu spraw, zarówno dotyczących okupacji i konspiracji wojennej, jak i wydarzeń z czterdziestolecia Polski Ludowej, których autor był uczestnikiem i świadkiem. Książeczka jednak — otwierająca niemiecką serię „Świadectwa mi" — miała być w większej mierze obrazem i świadectwem postaw ludzkich w określonych warunkach historycznych niż opisem zdarzeń. Tymczasem wkrótce miałem się przekonać, że tekst mojej niemieckiej książeczki żyje w kraju własnym życiem. Nieautoryzowana edycja w języku polskim staraniem najstarszego w Polsce wydawnictwa drugiego obiegu „Spotkania" w Lublinie — znalazła czytelników i nawet została wznowiona. Proste stwierdzenie tytułowe: „Warto być przyzwoitym", znalazło nieoczekiwane dla autora potwierdzenie w odwołaniu się do tego „hasła" jako do zasady „najwyższego realizmu" przez Macieja Poleskiego — Czesława Bieleckiego w napisanym więzieniu mokotowskim artykule Polityka polska, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze" (nr 460/461, styczeń/ /luty 1986). Przygotowując polską edycję tekstu, dokonałem dość daleko idących adaptacji: uprościłem tytuły rozdziałów, w kilkudziesięciu miejscach rozwinąłem skrótowe sformułowania o nazwiska, daty i inne szczegóły nieobojętne dla polskiego czytelnika, zrezygnowałem z propedeutycznych informacji dotyczących faktów z historii Polski i ich oceny, co mogło być pożyteczne tylko dla cudzoziemców. Mojemu dawnemu słuchaczowi na KUL Piotrowi Jeglińskiemu, zawdzięczam, że książka ukazała się w 1986 r. w Paryżu nakładem Editions „Spotkania". W 1988 r. przedrukowało ją w Warszawie Wydawnictwo CDN. Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Wróciliśmy właśnie z kolejnej sesji Kongresu Kultury — ożywieni poczuciem wspólnoty z niezależnie myślącymi intelektualistami, których tak świetna reprezentacja wystąpiła w Sali Kongresowej. W środku nocy dzwonek do furtki, wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez man- 19
sardowe okienko i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu: „Panie Władku, panie Władku, niech pan otworzy, prosimy, niech pan otworzy". „Kim panowie są?" — pytam. „Milicja". „Milicja nie przychodzi nocą — odpowiadam — milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc, panowie, przyjdźcie rano..." Ale cienie nie znikają. „Niech pan nam nie utrudnia" — mówią już trochę zniecierpliwieni. Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. „Panowie — mówię — zostawcie to. j Zadzwonię na Komendę Milicji i zapytam, czy rzeczywiście macie od nich polecenie. Wtedy otworzę. Telefon mam przy drzwiach i możecie mnie słyszeć z zewnątrz. Teraz dzwonię." Podnoszę słuchawkę — połączenia nie ma — aparat jest głuchy. Ale cienie mówią: „Niech pan nie robi głupstw. Niech pan wyjrzy na ulicę od frontu, tam stoją radiowozy". Faktycznie, w małej uliczce przed moim warszawskim domkiem stoją auta milicyjne i ludzie w mundurach. Spoglądamy na drugą stronę — dom obstawiony. „No, dobrze" — mówię. Dwaj cywile i jeden mundurowy wchodzą do mieszkania. „Władysław Bartoszewski?" — „Tak, to ja". Pokazują druczek: ma być internowany w Białołęce. Moja żona, zde- zorientowana, pyta — „Co to jest, co to ma znaczyć?" — „Nie rozumiesz?" — odpowiadam — „obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?" W szufladzie mojego biurka leżą dwa bilety lotnicze. Byliśmy oboje z żoną zaproszeni do Stanów. Mój paszport znajdował się jeszcze w konsulacie amerykańskim. O czym myśli w takiej chwili doświadczony więzień? Sweter, ciepła bielizna, kożuszek — to jest niezbędne. Koce? Nie, koce są w więzieniu. Pieniędzy zabierać nie trzeba, jeszcze grzebień, szczoteczka do zębów. Gotowe. To trwało minutę. W przedpokoju żegnam się z żoną: „Pamiętaj, abyś nikogo o nic nie prosiła". — „Bądź spokojny". Jeszcze krótka rozmowa z milicjantami: „Panowie, dlaczego wyłamaliście drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie zezwalają na nocne aresztowania". Ale oni mówią: „Już nie teraz. Teraz Jest stan wojenny..." To był stan wojenny. Wprowadził go w całej Polsce — od północy — generał w ciemnych okularach. W równoczesnej, precyzyjnie zaplanowanej akcji ujęto tysiące ludzi według wcześniej przygotowanych list. Do dzielnicowej komendy na Mokotowie zwieziono setki osób. Wielu z napotkanych na schodach znałem osobiście. Naukowcy, pisarze, artyści — niektórych z nich kilka godzin temu widziałem na obradach Kongresu. Nauczycielki, studentki. Doborowe - trzeba przyznać — towarzystwo. We wszystkich pomieszczeniach urzędowali już funkcjonariusze SB i milicji oraz personel pomocniczy ściągnięty do prac kancelaryjnych. Akcja przemyślana. Ustawieni W ogonkach do różnych pokoi musieliśmy zdać nasze rzeczy, również zegarki i obrączki. Wszystko zniknęło w papierowych torbach. Potem w korytarzu i w sieni czekaliśmy, aż na podwórze komendy wjechały „suki". Tu znów spotkałem znajomych, nawet i, jeden z kolegów zażartował: moglibyśmy naprędce i u I być zebranie TKN-u. Jako najstarszemu zrobiono mi siedzące miejsce. I wkrótce przyjechaliśmy już do więzienia w Białołęce, położonego na obrzeżu miasta. Niektórzy z nas, bardziej doświadczeni, już je znali. Zbudowane w latach sześćdziesiątych, niesympatyczne bloki, wewnątrz niehigieniczne, brudne. 20
Godzinę czekaliśmy przed bramą. Noc była bardzo mroźna i Personel więzienia miał „ostry dyżur", ale o niczym nie Wiedział. Wszystko było tajne. Być może sądzili, iż przywiozą czterech ludzi, a tu przybyło czterystu. Noc jest zazwyczaj w więzieniach tabu. Po apelu zaczyna się błogosławiona pora, gdy więźniowie zostają sam na sam ze swoimi snami. Tej nocy było inaczej. Z wielu cel w pośpiechu usuwano i normalnych więźniów. Zostaliśmy zarejestrowani. O trzeciej nad ranem znaleźliśmy się w dziewięciu w brudnej celi, bez pościeli, tylko sienniki i koce. Magazyn z bielizną pościelową był zamknięty. Strażnik powiedział: „Za parę godzin dostaniecie wszystko". Jako stary i doświadczony więzień zakomenderowałem: „Młodzi na górne prycze, starsi na dolne". Nie wiadomo, co przyniesie ranek. Zatem koc na siebie, łokieć pod głowę — i spać. Młody współwięzień, który po południu miał lecieć do Paryża, brutalnie wyrwany ze swoich marzeń, spytał mnie trwożnie, co z nami będzie. Powiedziałem: „Albo wywiozą do Rosji, albo będziemy siedzieli tu w kraju, albo nas wykończą. Najlepsze byłoby to drugie". Od 4 rano z wbudowanego w ścianę i okratowanego głośnika płynęło „na okrągło" przemówienie generała Jaruzelskiego, obwieszczenia dotyczące stanu wojennego oraz hymn narodowy (!) i pieśni patriotyczne. Trzeba było to znosić. Przyniesiono jedzenie: zimne, tłuste, wstrętne. Niektórzy wzbraniali się. Zachęcałem: „Panowie, trzeba wżerać, także dokładkę, wszystko, żeby nie tracić sił". Po kilku godzinach czterystu nowych mieszkańców Białołęki wybrało mnie na „starszego". „Głosowanie" odbyło się krzykiem z cel: „Bartoszewski! Niech podejdzie do okna. Niech powie głośno: jestem Bartoszewski, chcemy usłyszeć pana głos". Posłuchałem. Odezwałem się: „Wszystko w porządku". Ale trwało to krótko. 15 grudnia przyszedł do więzienia niejaki pułkownik Romanowski i wybrał piętnastu spośród nas. Na lotnisku wojskowym dołączono kilka pań i helikopterem przewieziono nas na Pomorze Zachodnie, jak się okazało do wczasowego ośrodka lotników, położonego w głębi lasów nad jeziorem Trzebuń. Prasa światowa rychło powtórzyła nazwę naszego miejsca odosobnienia: Jaworze koło Drawska. Tutaj także wybrano mnie starszym obozu. Co robi doświadczony lokator więzień, gdy rzutem oka ogarnie sytuację? Już pierwszej nocy zorientowałem się, że musimy tu wszystko zrobić sami. Powiedziałem: „Drodzy koledzy, teraz idziemy spać, ale rano musimy wziąć się do sprzątania. Ten dom musimy utrzymać na takim poziomie Jak nasze mieszkania, bo to będzie nasze mieszkanie na najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemnie sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy kolejne dyżury". Rano zacząłem sam od sprzątania klozetów, inni zabrali się do zatykania czym się dało szerokich szpar w nieszczelnych ramach okiennych I drzwiach, bo mróz był siarczysty, a pomieszczenia niedogrzane. Z upływem czasu zgromadzono w Jaworzu około pięćdziesięciu ludzi, w większości pracowników uniwersytetów, pisarzy, publicystów. Zaczęliśmy walkę o księdza, który od- prawiałby Mszę Św., o odwiedziny, o prawo do korespondencji. Chcieliśmy wiedzieć, co nam, internowanym, wolno, jaki jest nasz status. Należało żądać jak najwięcej. Wiosną 1982 r. było nas w Jaworzu około sześćdziesiąt osób. Żyliśmy niby w oficerskim obozie jeńców w czasie wojny. Oczywiście nie wolno nam było opuszczać obozu, 21
wewnątrz jednak mieliśmy względną swobodę. Wszystkie drzwi stały otworem, korytarze były dostępne, ale przechodzenie z piętra na piętro i wychodzenie poza budynek było Ograniczona Z czasem i w tym zakresie wywalczyliśmy solne większy luz. Żyliśmy w tolerancyjnej wspólnocie: kultywowano, indywidualnie i grupowo, różne zainteresowania i talenty — intelektualne, artystyczne, nawet sportowe. Zorganizowa- liśmy systematyczne nauczanie języków obcych: angielskiego, francuskiego i niemieckiego, cykl codziennych wykładów na różne tematy na poziomie uniwersyteckim, raz na tydzień wieczory literackie pod egidą PEN-Clubu (było w obozie M 10 członków PEN, a dwu z nas było członkami zarządu). Rozpoczęliśmy naturalnie także działalność „publicystyczną|" — pisaliśmy, redagowaliśmy i szmuglowaliśmy na zewnątrz różne teksty. Na Mszę Św., odprawianą raz w tygodniu, szli wszyscy, niezależnie od światopoglądu i rodowodu wyznaniowego, choćby na znak szacunku dla przyjeżdżają- cego gościa, księdza lub biskupa. Wizyty duchownych stawu ty się też dla nas swoistym „oknem na świat". Pierwszą przeszkodą do wzięcia od chwili znalezienia się w obozie były święta Bożego Narodzenia. Panie — a były to: Halina Mikołajska, Teresa Bogucka, Anka Kowalska, Małgosia Łukasiewicz, Marzena Kęcik, Lilka Wosiek i Halila Suwała — internowane w odrębnej części budynku, I Tiogły pozostać z nami aż do północy. W ten wieczór wigilijny 1981 roku wygłosiłem do moich przyjaciół „przemówię- I nie optymistyczne": „Po raz dziewiąty w życiu spędzam Bże Narodzenie w więzieniu. Może to nietaktowne, że wam to dziś mówię. Ale chcę wam dodać otuchy: można to przeżyć i pozostać sobą. Nikomu nie życzę dziewięciokrotnych Świąt za kratami. Ale trzeba zachować nadzieję. I my znów będziemy mogli święcić Boże Narodzenie w domu, wspólnie z naszymi rodzinami. Nie życzę wam przede wszystkim, żebyśmy szybko wrócili do domu, choć każdy z nas by tego bardzo chciał. Życzę wam, abyście wrócili do domu w takiej kondycji, by móc waszym żonom, dzieciom i wszystkim waszym przyjaciołom spojrzeć w oczy. Nie jest pewne, kiedy nas wszystkich zwolnią. Ale ważniejsza od zwolnienia jest zewnętrzna i wewnętrzna postawa, z którą opuścimy to miejsce". Mimowolnie patetyczne, słowa te musiały zabrzmieć jak wyzwanie w rozpaczliwej sytuacji, gdy nasza własna ojczyzna została napadnięta przez naszych własnych rodaków. Życie nauczyło mnie dzielić się nadzieją na przyszłość. Owocuje to — dla innych, a szczególnie dla prześladowanych i dla nas samych. To jest wiara, którą w sobie zacho- wałem. Wierzę, że pomaga w tym Duch Święty. Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi oddane więcej niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia dowodzi, że warto być przyzwoitym człowiekiem. A owo „pozostać przyzwoitym", owo doświadczenie, że konieczne jest w ważnych kwestiach pozostać nieugiętym, nie dać się poniżyć — to chciałem wtedy w obozie przekazać moim towarzyszom niedoli. Podczas drugiej wojny światowej pomagałem Żydom. Potem oni pomagali i mnie. Nie uczyniłem wiele, a tak wiele mi oddano. Takim po prostu byłem, tak mnie wychowano. Moi rodzice i dziadkowie nie byli żadnymi intelektualistami. To byli zwyczajni porządni ludzie, którzy chcieli żyć po ludzku. Ojciec mawiał: „Jest mi obojętne, skąd kto pochodzi. Musi być uczciwy — i to 22
wystarczy". To proste zdanie zachowało dla mnie sens na całe życie. Motywacje religijne rozwinęły się we mnie dopiero w czasie wojny, dopiero po pobycie w Oświęcimiu. W Oświęcimiu bowiem popadłem w zwątpienie. Ledwie mogłem się modlić. Zadawałem sobie pytanie, które do dziś pozostało bez odpowiedzi dla wielu z tych, którzy przeżyli: jak Bóg mógł do tego dopuścić? Nie byłem dość pobożny, dość wierzący, by to pojąć. Nie mogłem wytłumaczyć sobie, jak to Nie mogło dziać: z jakich racji, straszliwych i pełnych tajemnicy. Pomimo tego Bóg nadal dla mnie istniał. W więzieniach i obozach nauczyłem się też tolerancji. I że lepiej zachować w pamięci dobro a zapomnieć zło, które nam ludzie wyrządzili. Inaczej nie sposób przeżyć. Chcę odepchnąć od siebie wszystko, co negatywne. Nie dlatego, żebym był święty, chciałbym po prostu żyć. Nie chcę już pozostawać pod ustawiczną presją, pod jaką znajdowałem się przez lata. Z pewnością inni ludzie przeżyli więcej zła. Czuję jednak, że dla przeciętnego Europejczyka — moje doświadczenie, to też dosyć. Wśród jezior i lasów, we względnym komforcie, zamknięci byliśmy z naszymi nadziejami i marzeniami. Ale wiedzieliśmy: historia idzie naprzód. Nie pozostaje w bezruchu, mimo ciosu — ten był oczywistością. Nasz kraj przeżył już w swoich dziejach bardziej beznadziejne sytuacje. Od wydarzeń lata 1980, od powstania wolnych związków zawodowych „Solidarność", niemal nikt w naszym kraju nie był tak szalony, by kwestionować naszą sytuację geopolityczną. Zbędne były napomnienia płynące do nas z Zachodu, a już zupełnie zbędne — głosy owych „besserwisserów", którzy po wprowadzeniu stanu wojennego mówili, że „musiało" do tego dojść, że „od początku" było to oczywiste. Nasza młodzież doświadczyła po raz pierwszy, czym może być wolność, chłonęła smak polskiego lata. Mimo brutalnego gwałtu, smak ten pozostał w jej pamięci, w pamięci mi- lionów zwykłych ludzi — tych może najbardziej. Solidarność wszystkich warstw! To było nowe, wryło się w pamięć społeczną i będzie owocować w przyszłości. Bo ani funkcjona- riusze partyjni, ani generałowie nie mogą trwale zepchnąć i trzydziestosześciomilionowego narodu w wewnętrzną emigrację, a tym bardziej w rezygnację. Granice możliwości muszą być stale rozeznawane na nowo, nikt ich nie może określić na stałe — są płynne. Historii nie da się przewidzieć, tyle wiem, jako historyk. Miałem czas, by nad tym pomyśleć. A marzyć wolno — nawet w kraju pozbawionym wolności. I niekiedy nawet marzenia się spełniają. 23
2. URODZONY W WOLNOŚCI DLA WOLNEGO ŻYCIA Byłem dzieckiem wolnej Rzeczypospolitej, urodzonym w trzy lata po powstaniu na nowo państwa polskiego, po zmartwychwstaniu polskiego orła. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które przyszło na świat i wychowało się już w wolnym państwie. Mój ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego. Przybył do Warszawy jako syn chłopski ze wsi w zaborze rosyjskim. Rosyjski zaborca nie widział celu w podnoszeniu oświaty ludowej — przeciwnie, „historycznie" opłacić mu się mogła ciemnota podbitego ludu. Ojciec pochodził z rodziny półanalfabetów, kształcił się dalej sam, twardą pracą, bez pomocy ani protekcji budując swoją karierę. Był rzeczowy, małomówny i może nawet obciążony kompleksami; w każdym razie z trudem i bardzo powoli dochodziłem z nim do osobistego kontaktu. Matka moja, z domu Zbiegniewska, pochodziła — też typową koleją polskiego losu — ze zubożałej rodziny ziemiańskiej z Kujaw, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była nieźle sytuowana materialnie i społecznie. Ale w pokoleniu, do którego ona należała, trzeba było już samemu zarobić na utrzymanie i samemu tworzyć własną egzystencję. Moja babka ze strony matki miała pięcioro dzieci. Mąż kolejarz, drobny urzędnik Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Sama była nauczycielką (ur. ok. r. 1860), co u schyłku XIX wieku już dla kobiety coś znaczyło. Nikt z rodziny ani krewnych nie był bogaty, ale wszyscy żyli nieźle, na poziomie średniej warstwy społecznej. Oczywiście matka pięciorga dzieci nie mogła długo pracować jako nauczycielka, liczna rodzina żyła więc tylko z niewielkiej pensji kolejarskiej. Dziadek zmarł w 1914 r., gdy matka moja miała siedemnaście lat. Po maturze poszła do szkoły handlowej, potem pracowała jako kontystka, następnie księgowa w biurach elektrowni warszawskiej, do roku 1944. Warszawa była miastem mojego dzieciństwa. Nie ta dzisiejsza, zniszczona przez bomby w 1939 roku, a potem zrównana z ziemią w czasie Powstania Warszawskiego i po Powstaniu. To było miasto, gdzie w materialnej substancji żyła tradycja naszej historii i kultury, tak jak narastała przez — dobre i złe — wieki. Stała się znów stolicą państwa, centrum administracyjnym i gospodarczym i — mimo powojennej biedy, trudności, kryzysu światowego — rozbudowywała się i piękniała, coraz bardziej zbliżając się cha- rakterem do innych europejskich stolic. No i była oczywiście symbolem niezawisłego państwa, suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej, która już w 1920 roku miała w bitwie nad Wisłą przejść próbę ogniową — o nasze przeżycie i przyszłość Europy. (Opowiadano mi jako dziecku, że w owym historycznym sierpniu 1920, gdy w mieście słychać już było so- wieckie działa — pozostało w nim dwu tylko dyplomatów, charakterystyczne: przedstawiciel Turcji i nuncjusz papieski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI, któremu Polacy nigdy nie zapomnieli tego, że w najcięższych chwilach pozostał z nimi.) Dla naszego pokolenia jednak — mówiąc prawdziwie — owym symbolem na nowo żywym stała się Warszawa dopiero po 1939 roku. Przedtem byliśmy normalnymi dziećmi, normalnymi młodymi ludźmi, żyjącymi w normalnie wolnym kraju i sposobiącymi się do pracy w nim. Byliśmy patriotycznie kształtowani, ale o tym nie mówiło się na co dzień. Nikt nas też nie wychowywał na bohaterów; jeśli wielu z nas nimi się stało, to zostało nam lo przez bieg wypadków narzucone. 24
Była też Warszawa — ta moja — miastem, w którym co trzeci mieszkaniec był Żydem. Znaczącymi punktami, obok kościołów, były w niektórych częściach miasta synagogi i bóżnice. Było to jedyne wówczas miasto europejskie o tak znacznej liczbie mieszkańców żydowskich. Wyrastałem na granicy polskiej i żydowskiej części miasta. Niespełna 200 metrów od naszego mieszkania na ul. Bielańskiej znajdowała się wielka warszawska synagoga na Tłomackiem. Nie opodal biegła ulica Nalewki, znana Żydom całego świata, centralna ulica dzielnicy żydowskiej — żydowsko-warszawski Broadway. Tu nie mieszkali w ogóle nie-Żydzi. Domy cztero, pięciopiętrowe miały po dwa, a nawet trzy podwórza — prawdziwe małe miasteczka z tysiącami ruchliwych Żydów w chałatach. W szabas na ulicach całkowita pustka, zupełnie jak dziś w Jerozolimie w Mea Shearim. Kiedy później, po latach przyjechałem do Jerozolimy, opadły mnie wspomnienia żydowskiej Warszawy. Jest martwa, ale mam ją — żywą — przed oczami. Innym obrazem pozostałym mi z dzieciństwa był znajdujący się też w pobliżu naszego domu potężny budynek Centralnego Więzienia Śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej. I tak pobliskie — synagoga i więzienie już w dzieciństwie odcisnęły się na moim życiu... W tym okresie byliśmy już nieco lepiej sytuowani, mieliśmy służącą — dziewczynę ze wsi, która chodziła ze mną na spacery do parku. Ogród Saski lub Park Krasińskich leżały też w pobliżu dzielnicy żydowskiej, często bawiłem się więc tam z żydowskimi dziećmi. Najczęściej mówiły jidysz. I Jako dziecko rozumiałem ten język moich kolegów. Jako mały chłopiec, w latach dwudziestych słyszałem I nieraz napomnienia: „Bądź grzeczny, bo przyjdzie zły bolszewik i cię zabierze". Tak więc nie Baba Jaga, nie dziad ani diabeł, nie Żyd, ale bolszewik był dla mnie uosobieniem wszelkiego zła na świecie, bo jeśli nie byłbym grzeczny, przyszedłby i zabrał mnie! Tak przestrzegała mnie nasza służąca, prosta dziewczyna, dla niej bolszewicy byli okropni — nie tylko nie byli katolikami, ale w ogóle bezbożnikami! Matka moja była tradycyjną katoliczką. Nie wiem, czy była głęboko wierząca, ale przywiązywała wielką wagę do praktyk religijnych. Czuwała nad tym, abym wieczorem odmówił pacierz, w niedzielę chodziłem zawsze z moją matką na Mszę Św. Sądzę również, że to jej religijne przekonania zadecydowały, że posłany zostałem do prywatnej szkoły katolickiej, gimnazjum Św. Stanisława Kostki. Szkoła ta dała mi solidne podstawy wykształcenia humanistycznego i poczucie związku z chrześcijańską kulturą zachodnioeuropejską. Maturę pisałem na temat Minny von Barnhelm Lessinga. Wszystkie najważniejsze dzieła klasyków czytaliśmy w oryginale: wielkie imiona literatury niemieckiej — Goethe, Schiller, Lessing czy Heine, to nie były dla nas puste słowa. Nasz nauczyciel niemieckiego był zamiłowany w kulturze niemieckiej. Rozstrzelało go SS w sierpniu 1944 roku... Oczywiście mieliśmy wiedzę i świadomość negatywnych stron w historii stosunków polsko-niemieckich, zaborczych tendencji naszego zachodniego sąsiada. Byliśmy wychowani na Krzyżakach Sienkiewicza, a nasi nauczyciele mieli nawet jeszcze w zupełnie żywym osobistym doświadczeniu prześladowania polskości w zaborze pruskim. Z bólem też obserwowaliśmy położenie polskiej mniejszości na Warmii r/.y na Opolszczyźnie. Gdańsk uważaliśmy za miasto historycznie, politycznie i gospodarczo 25