kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Basiura Bartłomiej - Waga - (01. Miłosz Goczałka)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Basiura Bartłomiej - Waga - (01. Miłosz Goczałka).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BASIURA BARTŁOMIEJ Cykl: Miłosz Goczałka
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Pracownia WV Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2016 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015 tekst © Bartłomiej Basiura ISBN 978-83-7835-474-1

Od autora Zacznę nietypowo; jest książka, więc musi być również historia. Był chło- piec, który miał pasję – pisanie. Próbował z tym skończyć, a gdy od tego uciekał, okazywało się, że i tak wracał, jeszcze bardziej zdeterminowany. Koniec historii. Tym chłopcem byłem właśnie ja. Taka niespodzianka. Czasem nieważne są słowa, ale to, co za sobą niosą. Granicą jest tylko wyobraźnia, nieustannie staram się ją poskromić, ale jedyny efekt, jaki to przynosi, to właśnie Waga – świat zamknięty w swojej chorej podstawie, gdzie kluczem okazuje się odwaga. Życzę Wam zatracenia. Mam nadzieję, że będziecie się bawić tak samo wspaniale, jak ja…

Część pierwsza. Egzekucja. 2–9 stycznia Fałsz to wersja prawdy: łatwiejszej w odbiorze, trudniejszej do zaakceptowania. 1. – Nie powinnaś tutaj być – usłyszała głos ojca. Dagmara przyglądała się z zaciekawieniem, jak zakłada lateksowe ręka- wiczki. – To ty wpadłeś na pomysł z praktyką… – Praktykanci nie uczestniczą w oględzinach miejsca przestępstwa! Miała ochotę odpowiedzieć, że nie każdy praktykant ma ojca w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym, w dodatku tak doświadczonego i docenianego, jak Miłosz Goczałka. Jej znajomi ze studiów pewnie jeszcze spali. Było kilka minut po siódmej. Dzisiaj rozpoczęła się jej praktyka w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie, której od początku była przeciwna, ale w końcu przystała na propozycję taty. Wynikało to raczej z faktu, że chciała, aby dał jej po prostu spokój. Wspaniały początek roku. Wolała nie myśleć, co będzie, gdy pod koniec stycznia rozpocznie się sesja. Nie była pewna, czy uda się jej to po- godzić. Gdy jechała z ojcem na komendę, zadzwonił jego telefon; miał pilnie sta- wić się w miejscu, w którym obecnie stała. Była to stara kamienica, na ścia- nach zobaczyła niezbyt ambitne graffiti, którego autorami byli zapewne ki- bice, bo rozpoznała nazwy miejscowych zespołów piłkarskich. – Daga! – Ojciec prezentował się dość zabawnie. Miał założone coś, co przypominało lekarski fartuch, na głowie czepek, właśnie schylał się po metalową walizkę. Wyglądało na to, że był gotowy do przeprowadzenia oględzin. – Nie możesz tam ze mną wejść. Poczekaj tu na mnie, trudno po- wiedzieć, ile to potrwa. Jak skończę, pojedziemy razem. Skinęła posłusznie głową. Nigdzie się jej nie śpieszyło. To, co się tutaj działo, było dla niej zdecydowanie bardziej interesujące i mniej stresujące

niż próba odnalezienia się w roli praktykantki w komendzie. Wszędzie krę- cili się policjanci. Gdzieś za taśmą policyjną, która odgradzała jedną z kla- tek schodowych kamienicy, pojawili się gapie, kilka metrów dalej zobaczy- ła furgonetkę Radia Kraków, które widocznie już dostało cynk, że dzieje się coś ciekawego. Jej ojciec podszedł do jednego z policjantów. Musiała wyostrzyć słuch, aby dosłyszeć, o czym rozmawiają. – Co dzisiaj mamy? – zapytał Goczałka. – Trzy ofiary. Wszyscy to mężczyźni, kibice Cracovii. Dwójka spotkała się w Nowy Rok na wspólne picie. Przyszedł trzeci i chyba wspólnie się pozarzynali. Dagmara czuła się jak uczestnik jakiegoś niskobudżetowego serialu, gdzie scenarzysta za dużo wypił, aby stworzyć barwny dialog. Przy okazji zapomniał przypisać swoim bohaterom uczuć, bo w tej wypowiedzi zdecy- dowanie ich zabrakło. – Kto był w mieszkaniu? – Przybyłem na miejsce jako pierwszy – powiedział policjant. – Gdy zo- baczyłem, co się stało, zawiadomiłem centralę. Próg mieszkania przekro- czył tylko lekarz, który potwierdził zgony. – Kto prowadzi sprawę? Daga nie znała ojca z tej strony. W domu, przy matce, niewiele miał do powiedzenia. – Piotr Broniecki, już tu jedzie. Goczałka przytaknął. To nazwisko było znane również jej. – Powiedz technikom, żeby pobrali odciski palców oraz butów od tego le- karza, będziemy mieć materiał porównawczy. Policjant zapytał, czy może w czymś jeszcze pomóc, a następnie poszedł w kierunku starszego, łysiejącego mężczyzny, który był zapewne owym le- karzem i już wiedział, co go czeka. Usiadła na schodach i obserwowała wszystko z boku. Nigdy nie grzeszyła inteligencją, starała się nadrabiać ciężką pracą i zawsze zazdrościła tym, którym wszystko przychodziło bez wysiłku. Miała pewną przypadłość – mogła godzinami siedzieć bez ruchu i patrzeć na ludzi, przypisując im my- Waga 6

śli. Równie dobrze mogła ten czas zmarnować na oglądanie seriali, z któ- rych relację otrzymywała co tydzień od koleżanek z roku. Obserwowała, ale swoje spostrzeżenia zostawiała dla siebie. W końcu to były tylko domy- sły i przypuszczenia. Zobaczyła nadbiegającą kobietę. Przepychała się między ludźmi, którzy stali przy taśmie, aż w końcu zatrzymał ją jeden z policjantów. – Tam jest mój syn! – krzyknęła. – Przepuście mnie! Po jej policzkach spływały łzy. Dagmara nie miała wątpliwości, że to wy- raz szczerego bólu. Oderwała wzrok od tej sceny, bo zobaczyła kątem oka, że zbliża się jej oj- ciec. Zdziwiła się, bo minęło dopiero kilkanaście minut. Wydawało się jej, że to dość szybko jak na całe mieszkanie i trzy ofiary śmiertelne. Podeszła bliżej. Coś się musiało wydarzyć, bo jego mina była zafrasowana. – Zawiadomcie prokuraturę – powiedział zadyszany Goczałka. – Nie dla wszystkich początek roku był szczęśliwy. – Nic nowego – odparł policjant, który rozmawiał z jej ojcem na począt- ku. – Kolejna potyczka pomiędzy pseudokibicami Wisły i Cracovii. – Szczerze wątpię. – Pokręcił przecząco głową. – Ślady zostały starannie wyczyszczone, brak odcisków palców, założę się, że wszystko dokładnie odkurzone, było czyściej niż u mnie na Wigilii, a worka w odkurzaczu nie znalazłem. To robota profesjonalisty. – Daga wydała z siebie stłumiony dźwięk, słysząc kolejne słowo. – Egzekucja… *** – Dlaczego nie napiszesz jakiegoś romansu? – zapytał staruszek. Szymon Milewski ze zdziwieniem spojrzał na schorowanego mężczyznę. – Chyba nie potrafię, proszę pana… – zmieszał się. – W takim razie dlaczego sądzisz, że dasz sobie radę z biografią? To brzmi jak kpina. – Nie mam doświadczenia, wiem tylko, że bardzo chcę to zrobić i jestem zdeterminowany. Dlaczego nie napiszę romansu? Może mam zbyt małe do- świadczenie życiowe w kwestiach miłosnych… – Brzmisz jak prawiczek. Przetarł oczy ze zdziwienia. Miał wrażenie, że się przesłyszał. Siedział na 7 Bartłomiej Basiura

twardym taborecie. Tuż obok pod grubą pierzyną leżał doktor Norbert Dro- uber – osoba, która mogła odmienić jego dotychczasowe życie. Trudno mu było wyjaśnić dlaczego, ale miał wewnętrzne przeczucie, że to może być ten dzień, gdy bezrobotny absolwent dziennikarstwa w końcu wypłynie na szerokie wody. Przyszedł tutaj z propozycją napisania jego biografii. Nic o nim nie wiedział, próżno było szukać bardziej szczegółowych informa- cji w sieci, a ludzie z nim powiązani unikali odpowiedzi. Jedyną drogą do prawdy było zadanie pytań samemu Drouberowi. – Mam dziewczynę – odpowiedział po chwili wahania. – To o niczym nie świadczy. – Staruszek uśmiechnął się pod nosem, jakby upewnił się w swoich domysłach. – Dlaczego chcesz napisać książkę wła- śnie o mnie? Nikt nie będzie chciał wydać biografii nieznanej osoby. – Doktor na szczęście zmienił temat. – Ludzie kochają tajemnice… – Skąd pewność, że ja je posiadam i zgodzę się cokolwiek wyjawić? Szymon Milewski przeczesał ręką grzywkę, która co jakiś czas spadała mu na oczy i zasłaniała widok. Czuł się niekomfortowo. Doktor nie trakto- wał go poważnie. – Nie mam żadnej pewności, ale przecież każdy ma jakieś tajemnice. Był pan z moim dziadkiem w jednej klasie, widziałem zdjęcie. O wszystkich dowiedziałem się wielu ciekawych historii, ale gdy nadeszła kolej na pana, dziadek zamilkł, jakby nie chciał czegoś mówić. – Przerwał na chwilę, aby zobaczyć reakcję Droubera. – Pytałem o pana kilku współpracowników – kontynuował Szymon – ale za każdym razem nic. W końcu spotkałem się z Krystyną Działoszyn… Zobaczył, jak usta Droubera delikatnie się wykrzywiają. To był chyba uśmiech, ale głowy by nie dał. – Wciąż żyje? Jak się miewa? – doktor był wyraźnie zainteresowany, choć pytanie wskazywało, że dawno nie mieli ze sobą kontaktu. – Niewiele mi powiedziała, jedynie zasugerowała, że z zasady nie jest pan kanibalem i mogę zapytać bezpośrednio. Dlatego właśnie tu jestem. – Mógł to ująć bardziej łagodnie, ale sam Drouber też raczej nie przebierał w sło- wach. Waga 8

– Nie jestem kanibalem? Słownictwo godne mojej biografii. – Prychnął z pogardą. – Po co ci to, synku? Jesteś młody, wziąłbyś się za jakąś kon- kretną pracę, zamiast bawić się w pisanie. – O pracę nie jest tak łatwo. Lubię pisać, jestem zdeterminowany. Poza tym chcę poznać pana tajemnice. – A może nie wszystkie tajemnice są po to, by je odkrywać? Co jeśli na- potkasz na swojej drodze rzeczy, które nie okażą się odpowiednim tematem do opisania? Ugryzł się w język, ale w końcu nie wytrzymał i powiedział: – Możliwe, że to ostatnie miesiące pana życia, co panu szkodzi poświęcić mi trochę czasu? Doktor zmarszczył czoło. – Z zasady nie żałuję tego, co mówię czy robię, może to będzie najnud- niejsza książka na świecie, ale nie boję się tego wyzwania. – Nie jestem pewny, czy jesteś świadomy swoich słów. Szymon miał nadzieję, że usłyszy coś więcej. Rozmówca nie zamknął ust, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Nie miał żadnych oczekiwań co do tego spotkania. Nie przesiadywał wie- lu godzin, analizując, jakie zada pytania, jak będzie przekonywał doktora do swoich racji. Rozmowa z Drouberem cały czas go zaskakiwała. Siedział wyprostowany. Było mu cholernie ciepło. Na zewnątrz było chłodno, więc włożył zimową kurtkę. Gdy wszedł do mieszkania doktora, jego gosposia, Amarena Mrągal, tylko podejrzliwie na niego patrzyła. Nawet nie zasuge- rowała, aby zdjął kurtkę. Domyślał się, że gdyby to zależało od tej przysa- dzistej staruszki, nie pozwoliłaby mu przekroczyć progu tego mieszkania. Cały czas coś nie dawało mu spokoju. Dopiero po chwili zdał sobie spra- wę, w czym tkwi problem… Zapach! Pokój, w którym leżał Drouber, był wypełniony specyficzną wonią, coś takiego czuł po raz pierwszy w życiu. Powietrze było gęste, trudno mu było sobie wyobrazić, w jaki sposób scho- rowany doktor potrafi to znieść. Możliwe, że po prostu się przyzwycza- ił. Szymon chciał zasugerować otwarcie okna, ale staruszek chyba bał się przeciągów, a stare okna wyglądały na takie, których nikt nie odważył się dotknąć od kilku lat. Świadczyła o tym warstwa kurzu. Amarena chyba nie 9 Bartłomiej Basiura

była najbardziej pracowitą gosposią na świecie. Na półkach stały słoiki, w niektórych poruszały się jakieś owady, inne zaś były puste. Milewski miał ochotę podejść bliżej, przyjrzeć się, ale siedział w napięciu, jakby czekając na nieunikniony wyrok. – Chciałbym na początku opisać pana młodość – powiedział, gdy Drouber zawiesił wzrok na pustej ścianie po przeciwległej stronie pokoju. – W jakiś sposób odwołać się do powodów, dla których zaczął się pan interesować medycyną, podać informacje o pierwszych miłościach… – Zapędzasz się, synku. – Słucham? – Chciał przypomnieć swoje imię, nie podobało mu się, że doktor nazywa go synkiem. – Nie przypominam sobie, abym wyraził zgodę na napisanie mojej bio- grafii. Opowiadanie mi o czysto hipotetycznym spisie treści raczej do mnie nie przemawia. – Zatem w jaki sposób mam pana przekonać? Ku swojemu zdziwieniu zobaczył na twarzy Droubera krzywy uśmiech. Jego zęby były w opłakanym stanie. Odwrócił wzrok z nadzieją, że nie będzie miał koszmarów nocnych. Zastanawiał się, co jest powodem tego śmiechu, i im dłużej o tym myślał, tym bardziej dochodził do przekonania, że z psychiką doktora nie jest dobrze. Może był to jakiś rodzaj zboczenia? – Nie będę kazał ci się rozbierać. – Słowa Droubera upewniły go w swo- ich przemyśleniach. – Ale mam wiele warunków. Nie spełnisz któregoś, a nie pozwolę ci opublikować nawet jednego zdania na mój temat. – Słucham uważnie. – Z trudem potrafił usiedzieć na taborecie. Bolały go pośladki, nie pamiętał, aby wcześniej siedział na czymś tak twardym. – Chcę mieć do wglądu każdy kolejno napisany przez ciebie rozdział. Bę- dę wytykał ci błędy, nakazywał poprawki, będę śmiał się z braku twoich umiejętności, a ty będziesz konsekwentnie zmieniał to, o co poproszę. Nig- dy nie skontaktujesz się z osobami, których imiona ci wyjawię. Będziesz o nich pisał, ale pod zmienionymi nazwiskami. – Przerwał, jakby potrzebo- wał chwili na wymyślenie kolejnego warunku. – Nie wyjawię ci wszystkie- go, ale musisz mi zaufać, że to prawda, a jak nie będę chciał ci czegoś po- wiedzieć, będzie to oznaczało, że mam ku temu powody, które nie powin- Waga 10

ny cię obchodzić, i nie będziesz tego opisywać. Masz mi zadawać konkret- ne pytania, a ja postaram się udzielić odpowiedzi. Będziemy widywać się co drugi dzień, o trzynastej. Spotkanie nie może trwać dłużej niż dwie go- dziny. Na początku każdej wizyty będziesz mi pokazywał kolejny rozdział. Przynoś ze sobą butelkę ajerkoniaku, później wytłumaczę ci, w jakim celu. Jeśli będę się gorzej czuł, poinformuję cię o tym, a ty bez szemrania wyj- dziesz. Czy któregoś z tych punktów nie rozumiesz? Szymon głośno przełknął ślinę. Głos Droubera wciąż bębnił mu w uszach, nie spodziewał się takiego potoku słów. Doktor musiał się nad tym dłużej zastanawiać. – Rozumiem – powiedział Milewski, ale bez przekonania. Punktem, który go najbardziej zaintrygował, był ajerkoniak, wolał nie myśleć, jak wiele będzie go to kosztować. Najważniejsze było jednak to, że Drouber się zgodził. Nie zastanawiał się wcześniej, jak wiele czasu bę- dzie musiał na to poświęcić. – Zaczynamy pojutrze. – Twarz doktora wykrzywił grymas bólu. – Mogę jakoś pomóc? – Wstał, chcąc poprawić mu poduszkę. – Dobrze, że mi przypomniałeś. Kolejny warunek: nigdy nie odnoś się do mnie z litością, nie cierpię tego. Jak sam widzisz, po drodze może się okazać, że tych warunków przybędzie. Sporządź sobie lepiej jakieś notatki, bo – jak mówiłem… – Tak, wiem – przerwał mu w pół słowa. – Naruszę jedną regułę i koniec zabawy. – Brawo! – Szymon miał wrażenie, że doktor chce go pogłaskać po gło- wie, jakby był dobrym uczniem, na szczęście brakowało mu do tego sił. – Dopisz sobie, że nie będę tolerować, jak mi się przerywa! Drouber spojrzał w drugą stronę, sięgnął po pilot i włączył telewizor. Ko- lejny raz Szymon spojrzał ze zdziwieniem na doktora. Po przebiegu roz- mowy spodziewałby się prędzej ujrzeć jakieś pornole z Azjatkami, ale jego oczom ukazał się program kulinarny Makłowicza. Oczy staruszka śledziły, jak pokrojona cukinia wędruje na patelnię. – Tak przyprawioną cukinię smażymy na małym ogniu przez dziesięć mi- nut – usłyszał głos popularnego kucharza podróżnika. Tego było dla niego 11 Bartłomiej Basiura

za wiele. – Już skończyliśmy – powiedział Drouber, a Szymon dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to do niego. Czuł się zawieszony w jakiejś nieokre- ślonej czasoprzestrzeni. – Do zobaczenia… – Bez zwłoki wstał. Dość miał przygód jak na pierw- sze spotkanie z gwiazdą biografii, której napisania się podjął. Był już przy drzwiach, gdy usłyszał głos staruszka: – Kolejna zasada, ściągaj następnym razem kurtkę, bo jak się pocisz, to okropnie cuchniesz. Szymon wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Wyszedł pośpiesznie, bo bał się, że sam wspomni o tym, jak cuchnie w jego pokoju, a wtedy Drouber nie dałby mu napisać nawet wstępu. 2. Przeczytała mejla z ofertą promocyjną. Uśmiechnęła się, widząc wygene- rowany automatycznie kupon na zabiegi kosmetyczne. Chwilę zastanawia- ła się, czy nie usunąć go ze swojej skrzynki odbiorczej, ale w końcu ozna- czyła gwiazdką, na wypadek gdyby jej nogi potrzebowały gruntownej de- pilacji. Zauważyła, że przygląda się jej jakiś młodszy policjant. Siedział dwa biurka dalej. Obok niego leżało kilka teczek akt. Wyglądało na to, że został oddelegowany do papierkowej roboty, ale brakowało mu chęci, aby zabrać się do pracy. Uśmiechnęła się nieśmiało. Zacisnęła usta. Były dwie rzeczy w jej wyglą- dzie, z którymi czuła się źle. Był to ogromny tyłek oraz zęby, które aż się prosiły o założenie aparatu, ale na tyle bała się dentystów i tak stanowczo się temu przeciwstawiała, że rodzice w końcu dali jej spokój. A teraz tro- chę żałowała, bo zamiast uśmiechnąć się szeroko do młodego policjanta, musiała zaciskać usta, żeby przypadkiem nie pokazać uzębienia. Dagmara Goczałka przestała się oszukiwać jakiś czas temu. Nie była atrakcyjna dla facetów. Miała dwadzieścia dwa lata, wciąż była dziewicą, a rówieśnice miały przecież tak bogate życie seksualne. Niewątpliwie im zazdrościła, ale to tylko dowodziło, że ani jej uroda, ani charakter nie nale- żały do idealnych. Aktualnie była w takim stanie psychicznym, że wystar- Waga 12

czyłby jej nawet taki policjant. Każda sytuacja miała swoje dobre strony. Będąc przyzwyczajoną do faktu, że faceci z zasady mało się nią interesują, nabrała obojętności, mniej krępowała się, poznając nowych ludzi. Odłożyła tablet na bok. Miała do wykonania żenująco nudną robotę i po- dobnie jak temu policjantowi, niekoniecznie śpieszyło się jej do pracy. Se- gregowanie starych policyjnych dokumentów, które miały być potem prze- transportowane do archiwum, nie należało do najwdzięczniejszych zajęć na świecie. – Jestem Daga – powiedziała do policjanta. Chyba był zaskoczony. Starała się nie śmiać, kiedy na jego pyzatych po- liczkach pojawiły się czerwone plamy. Minęło kilka sekund, a on wciąż pa- trzył na nią w zupełnym milczeniu. – To jest ten moment, kiedy mówisz swoje imię – nieśmiało zasugerowa- ła. – Ach tak… Przepraszam, rozkojarzyłem się – wybąkał. – No więc jak z tym twoim imieniem? – Darek. – Znowu nastąpiła niezręczna cisza. – Mogę ci jakoś pomóc? Miała ochotę uderzyć się ostentacyjnie w głowę, aby przekazać mu, jak bardzo nisko ocenia jego umiejętności komunikacyjne. – Idę po kawę, ale nie lubię pić sama, przyłączysz się? – Może… Znała go od niecałej minuty, a już zaczynała tracić cierpliwość. Żałowała, że w ogóle wstała. Z własnego doświadczenia mogła powiedzieć, że faceci byli coraz bardziej zniewieściali. Ale Darek? Miała wrażenie, że ma więk- sze jaja od niego. Włączyła swój „gej radar”, lustrując jego sylwetkę. Miał może około trzy- dziestki. Niebieska koszula policyjna była trochę zbyt mała. Był dobrze zbudowany, nie dostrzegła śladów mięśni piwnych. Twarz miał śniadą. Je- go wzrok wydawał się bystry. Trudno jej było jednoznacznie określić kolor oczu. W świetle wydawały się zielone, ale musiałaby się zbliżyć, aby mieć pewność. – Spoko – usłyszała po chwili. Jego głos przypomniał jej, że nie jest tam sama. – Jaką pijesz? 13 Bartłomiej Basiura

– Z ekspresu – odparła bez zastanowienia. Ostatecznie nawet wspólna ka- wa z niejakim Darkiem i tak była lepsza aniżeli praca nad dokumentami. Policjant wyglądał na rozbawionego. – O co chodzi? – Chciała zapytać grzecznie, ale sama zdziwiła się ofen- sywnością swoich słów. Młody policjant od razu spoważniał. – To nie kawiarnia na rynku. Wybór kawy ogranicza się do kawy rozpusz- czalnej czarnej lub kawy rozpuszczalnej białej. Czasem od święta pojawi się parzona, ale dzisiaj raczej nie ma takich kokosów. Wzruszyła ramionami. Przeszli do niewielkiego aneksu w rogu pokoju, gdzie znajdował się czajnik oraz kilka zabrudzonych kubków. – Jesteś tu nowa? – zapytał Darek. – Wczoraj zaczęłam praktykę. Tylko do końca miesiąca, mam nadzieję, że to odbębnię jak najszybciej. – Przynieś sobie lepiej jakiś kubek z domu. Dzisiaj mogę ci pożyczyć mój. Podziękowała. Kubek Darka był, o dziwo, najczystszy spośród całego do- stępnego zestawu. – Grasz w piłkę nożną? – Wskazała na niebieski napis klubu sportowego Wisła Kraków. – Mój brat trenuje zawodowo podnoszenie ciężarów. Rok temu został wi- cemistrzem Polski – dodał z dumą. – Imponujące – stwierdziła, choć ostatecznie wolała ciszę niż paplaninę o sporcie. Drzwi pokoju gwałtownie się otworzyły. Jej ojciec wpadł do środka i rzu- cił jakieś dokumenty na blat biurka. Nawet nie spojrzał w jej stronę. Miała wrażenie, że coś zaprząta jego myśli i zupełnie nie uświadamia sobie, co dzieje się dookoła. Wyglądał na zdenerwowanego i zezłoszczonego. Pod- szedł do jednego z funkcjonariuszy. Doszło do wymiany zdań. Gestykula- cja świadczyła o silnych emocjach. Dagmara nigdy wcześniej nie widziała taty w pracy. Gdy wracał do domu, zwykle zamykał się w garażu i bawił się przy swoim starym motocyklu. Dom był królestwem cesarzowej. Mama rządziła twardą ręką, a ojciec zwy- Waga 14

kle się podporządkowywał. Najwyraźniej prawie trzydziestoletni staż mał- żeński upewnił go w przekonaniu, że nie ma sensu się kłócić ze swoją ko- chaną żoną, skoro i tak będzie tak jak chce ona. – Rzadko mamy tutaj praktykantów – zagadnął Darek. Daga nie czuła potrzeby, aby na siłę podtrzymywać rozmowę. Wcześniej z ciekawością przyglądała się, jak młody policjant waha się, czy zadać jej pytanie. Może zastanawiał się, czy mu wypada. – Tak wyszło, traktuję to bardziej jak przygodę. – Co studiujesz? – Prawo – odpowiedziała znudzona. – Na Jagiellońskim? – Darek widocznie się ożywił. – Tak. – Widząc błysk w jego oku, dodała: – Raczej nie jest to powód do ekscytacji. – Musisz mieć głowę na karku, to nie są proste studia, sam chciałem się tam dostać, ale bez powodzenia. Chciała to skomentować, ale w porę ugryzła się w język. Nie pierwszy raz słyszała te słowa jako reakcję na wieść, co studiuje. Wszystko to było zdecydowanie przesadzone i przereklamowane. Czasem miała wrażenie, że cały Kraków studiuje prawo. Studentów tego kierunku można było zna- leźć wszędzie – za barem, rozdających ulotki albo na pańszczyźnie w kan- celariach. Może i miała głowę na karku, ale zdecydowanie nie należała do prymusów, a jej poziom inteligencji pozostawiał wiele do życzenia. Była na czwartym roku, teoretycznie za niespełna dwa lata powinna bronić pracę magisterską, ale nie miała pewności, czy poradzi sobie w najbliższej sesji z procedurą cywilną, którą już zdążyła znienawidzić. Chwilę później usłyszała kolejne standardowe pytanie: – A co po studiach? Wybierasz się na aplikację? – Jeszcze nie wiem, zobaczę. – Zawsze odpowiadała wymijająco. Skoń- czenie tych studiów stanowiło jej jedyny plan na najbliższe lata i wolała się nie przejmować tym, co będzie potem. – A ty czym się zajmujesz? – Jestem przydzielony do konwojowania. Średnia robota, nie o tym ma- rzyłem, ale od czegoś trzeba zacząć. – To dlaczego siedzisz tutaj? – Skierowano ją do Wydziału Dochodzenio- 15 Bartłomiej Basiura

wo-Śledczego, miała nadzieję, że znajduje się w odpowiednim miejscu. Znowu się zmieszał. Na jego policzkach po raz kolejny zobaczyła czer- wone plamy. – Mały incydent, nic ciekawego. – Nietrudno było rozpoznać, że nie chce o tym mówić. – Nie sądziłam, że w policji dostajecie kary jak w szkole. – Wierz mi, przez najbliższy miesiąc zobaczysz wiele rzeczy, których się nie spodziewasz. – Raczej nie zamierzam się wychylać. Wczoraj byłam na miejscu zabój- stwa tych pseudokibiców Cracovii. Wiesz coś o tym? – Tylko słyszałem. Wszystko jak zawsze z powodu alkoholu. Wygląda na to, że wojna Wisły i Cracovii zaczyna się od nowa. – Mhm… Gdzie mogę się dowiedzieć o tym więcej? – Przede wszystkim była ciekawa, co tak zdenerwowało jej ojca. – Raczej nie dopuszczają praktykantów do takich spraw. Słyszałem, że „Lama” zajmuje się sprawą. – Ku zdziwieniu Dagmary Darek wskazał na biurko, przy którym właśnie usiadł jej ojciec i włączył komputer. – Dlaczego nazywacie go „Lamą”? – Każdy zna inną historię przezwiska, jakoś się po prostu przyjęło. Nie chciała dopytywać. Domyśliła się, że przez najbliższy miesiąc będzie miała okazję poznać te historie. Upiła łyk kawy. Miała ochotę wypluć to „coś” o smaku kawopodobnym. – Malinko! Odwróciła się na pięcie. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Tylko tata tak ją nazywał. Teraz stał i krzyczał do niej z drugiego końca pokoju. Wszyscy odwrócili głowy. Darek znowu się speszył i patrzył ze zdziwie- niem to na Dagę, to na Miłosza Goczałkę. – Chodź tu, córeczko, chciałem cię prosić o pomoc. Podziękowała za rozmowę Darkowi i przeszła przez środek, czując na so- bie wzrok wszystkich zgromadzonych w pokoju. Już nie była anonimowa. *** Edyta Kotarska przetarła oczy ze zdumienia. Wiedziała, że wraz z nowym rokiem wiele się zmieni i w związku z kryzysem nie oczekiwała, że pienię- Waga 16

dzy przybędzie, ale jej budżet został ograniczony do zupełnego minimum. Plany zatrudnienia kolejnych osób musiała przełożyć na kolejny rok, ale przy takim nastawieniu jej przełożonych wolała niczego nie przesądzać. W końcu zawsze mogło być jeszcze gorzej. Ktoś zapukał do jej drzwi. – Proszę wejść! – zawołała. Zobaczyła Bartosza Hałyckiego, ordynatora Oddziału Psychiatrii Sądo- wej. – Witam cię. – Zmierzył ją wzrokiem. Przyzwyczaiła się, że była tam traktowana przez mężczyzn z góry. Rzad- ko zwracali się do niej, używając nazwiska, tym bardziej stopnia, gdyż to podkreślałoby jej władzę nad nimi, a to było dla nich nie do przyjęcia. Ni- by wszędzie podkreślano równouprawnienie, ale w środowisku więziennic- twa kobieta wciąż była gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Nie wiedzia- ła, w jaki sposób udało się jej zajść tak daleko. Mając trzydzieści pięć lat, objęła stanowisko zastępcy dyrektora Aresztu Śledczego w Krakowie na Montelupich, jednego z największych w Polsce. Nie wiedziała, czy to speł- nienie jej marzeń. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że chyba ma nie do koń- ca równo pod sufitem, bo to było kiepskie marzenie. Wolała zatem nazy- wać to spełnioną ambicją. Przez ostatni rok, gdy pełniła tę funkcję, wy- darzyło się wiele. Zdążyła się przyzwyczaić, że w świecie mężczyzn taki rodzynek jak ona często musi się podporządkować, i choć cały czas z tym walczyła, wciąż czuła się przegrana. – W czym mogę pomóc? – Patrzyła mu prosto w oczy. Wiedziała, w ja- kiej sprawie przychodzi. – Nie będę się z tobą bawił, chciałbym poznać jego nazwisko. Nie przypominała sobie, aby przechodzili na „ty”, ale w tym przypadku taka uwaga mogłaby poskutkować negatywnie. – Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić. Po prostu wykonuj swoją pracę. – Od kiedy jesteśmy na „ty”? „A więc jednak…”. – Też miałam o to zapytać – odpowiedziała, nie ukrywając złości. Hałycki głośno wypuścił powietrze. 17 Bartłomiej Basiura

– Co z tym zrobisz? – Już ci powiedziałam. – Umyślnie nie użyła formy per pan. – Sprawa ma własny tok. Poinformujemy cię o rezultacie śledztwa. – Ale przecież ta skarga jest bezpodstawna! – Pozwól, że wykaże to audyt. Nie chcę cię oceniać, ale już po raz kolejny otrzymaliśmy skargę. Wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Jeżeli za- żalenie jest jedynie kiepskim dowcipem któregoś z więźniów, nie masz się czego obawiać. – Miała jednak inne przypuszczenia. Najchętniej odpowie- działaby bardziej dobitnie, ale wciąż musiała zważać na słowa. – Któregoś z więźniów! – Zaśmiał się teatralnie. – Wierzycie przestęp- com, zamiast swoim pracownikom?! – Nie wiedziała co odpowiedzieć. – Bawicie się z nimi, myślicie, że można zresocjalizować. – Chyba zoba- czył jej zawahanie, więc kontynuował: – Ci ludzie dopuścili się okrutnych czynów, a środowisko więzienne ich jeszcze bardziej demoralizuje, a teraz śmieją się, gdy widzą, że przez głupią skargę moja kariera może się zakoń- czyć. Takie nakłady finansowe, a co z wynikami?! Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo Hałycki odwrócił się, otworzył zama- szyście drzwi, zatrzasnął je za sobą z hukiem. Jeżeli chciał wywołać od- powiedni efekt, to udało mu się. Od początku miała z nim słaby, aby nie powiedzieć – zły, kontakt. Fakt, iż był z zawodu psychiatrą, działał na nią paraliżująco. Miała wrażenie, że prześwietla ją wzrokiem i czyta jej myśli. Nie potrafiła się przy nim skupić. Otworzyła szafkę, gdzie mieściła się kopia skargi Franciszka Groickiego spod celi czterdzieści sześć, który opisał szczegółowo sposób sporządzania przez Hałyckiego opinii psychologicznej na jego temat. Jeżeli to była praw- da, ordynator Oddziału Psychiatrii Sądowej był skończony. Widziała kil- ka problemów. Żaden audyt wewnętrzny nie mógł wykazać, że to praw- da, brak było również świadków, wyłącznie sam poszkodowany. Pozostali więźniowie nie złożyli skarg. Była to wojna zeznań przestępcy i psychiatry. Nietrudno było określić, kto w tej batalii był zwycięzcą. Jako jeden ze swo- ich priorytetów wyznaczyła wyjaśnienie tej sprawy. Nie należało to do jej kompetencji, zresztą zawsze miała problem tej natury, że ściągała na siebie kłopoty, ale nie potrafiła inaczej. Oddział szpitalny stanowił na Montelu- Waga 18

pich autonomię, która nie podlegała jej władzy. Spojrzała na grafik. Kierownikiem zmiany dziennej był dzisiaj Stanisław Madeja. Nie znała drugiego, który miałby tak długi staż w służbie więzien- nej, jak on. Zostały mu dwa lata do emerytury. Gdy spotkała go po raz pierwszy, przypominał jej ojca, z którym jakiś czas temu straciła kontakt. To Madeja wprowadził ją w zasady funkcjonowania aresztu, gdy zaczynała pracę na Montelupich. Wybrała numer wewnętrzny biura dowódcy zmiany. – Panie Stasiu – powiedziała, gdy usłyszała po drugiej stronie znajomy głos – jak będzie miał pan chwilę, proszę przyjść do mojego biura. Mam kilka pytań, ale wolałabym porozmawiać na osobności. Miała pewną przypadłość, chyba naoglądała się za dużo filmów detekty- wistycznych, bo wszędzie dopatrywała się inwigilacji. Ograniczała rozmo- wy telefoniczne do minimum, przynajmniej oszczędzała na rachunkach. – Mam się bać? – Dziesięć minut później zobaczyła zgarbionego mężczy- znę, który patrzył na nią z delikatnym uśmiechem. – Proszę usiąść. – Wskazała krzesło naprzeciwko jej biurka. – Jakieś bie- żące sprawy? – Biernat z siedemdziesiątki trójki żali się na zbyt mało jedzenia, Małecki ze sto drugiej ma jakieś problemy z wypróżnianiem, trzeba będzie go wy- słać do skrzydła szpitalnego na obserwację. Jest jeszcze Cyder, który po raz kolejny złożył do wychowawcy wniosek o zmianę celi. – Kogo on tam ma, że tak narzeka? – Przyzwyczaiła się do tego typu sy- tuacji. Trudno było spełnić wszystkie zachcianki przy takiej liczbie prze- stępców. – Trafił na kiepskie towarzystwo. Sadek, Drągala, a ostatnio doszedł Ja- necki. – Raczkiewicz z dwudziestki ma wyjść w przyszłym tygodniu, może wskoczyć na jego miejsce. – Nie wiem, czy będzie chciał być z cwelami. – Sceptycznie pokiwał gło- wą. – Chyba lepsze to niż być frajerem przy Drągale. Nie trzeba było pracować w tym fachu długo, by przekonać się, że w ta- 19 Bartłomiej Basiura

kich miejscach funkcjonują zupełnie inne zwyczaje. Są rzeczy, których na- uczyć może tylko życie. Edyta Kotarska wciąż próbowała, ale przeniknię- cie przez umysł więźnia było dość wymagającym zadaniem. – Co powiesz o Groickim? Starała się utrzymywać kontakt przynajmniej z niektórymi z osadzonych w areszcie, ale jej sesje wyglądały zupełnie inaczej. Dowódca zmiany wi- dywał wszystkich codziennie na porannych lub wieczornych apelach. Wie- działa, że Madeja utrzymuje z niektórymi przyjazne stosunki, wolała zapy- tać o jego opinię, zanim zaprosi Groickiego na prywatną rozmowę. Trudno było jej wdrożyć niektóre praktyki resocjalizacyjne, tłumaczyła to specyfi- ką aresztu na Monte, gdzie więźniowie pozostawali w ciągłej rotacji i choć przyczyniało się to do zanikania tak zwanej kultury grypsowania, uniemoż- liwiało również ciągłość terapii. – Ten spod czterdziestki szóstki? – Przyjrzał się jej badawczo. Informacja o wpłynięciu skargi na Hałyckiego była utajniona, ale jego podejrzany wzrok upewnił ją w przekonaniu, że już się o tym dowiedział. – Jeżeli do- brze pamiętam, siedzi za jakiś rozbój czy kradzież. Zaliczany do szwajca- rów, ale podobno ostrzą przyrodzenie na jego dziewictwo… – Czym się naraził? – Po kilku latach pracy zobojętniała na pewne spra- wy. Z zasady w aresztach śledczych trzymano sprzęt na uwięzi, bo był to swo- isty okres przejściowy. Na Montelupich zdecydowaną większość stanowi- li jednak przestępcy odbywający już zasądzone kary, dlatego byli bardziej wyposzczeni. Najgroźniejsze przypadki były izolowane, więc zabawy z in- nymi zwykle zastępowali własną ręką. – Podobno poszła informacja, że dogadał się z prokuratorem i zacznie sy- pać, a na dodatek walił bez pucy. Znała to stwierdzenie. Chodziło o onanizowanie się bez ostrzeżenia, co nie było tolerowane i uwłaczało grypsom. Tego typu zasady były bardzo restrykcyjnie przestrzegane. Przez wszystkich. Jak ktoś się wyłamywał, nie mógł liczyć na pobłażliwość. Więźniowie stosowali własny slang. Strażnicy mieli z nim do czynienia na co dzień. Wolałaby, aby go nie stosowali, bo w takim przypadku teore- Waga 20

tyczna granica pomiędzy nimi a więźniami zacierała się. Z drugiej strony wolała słyszeć, że ktoś walił bez pucy, niż że się onanizował. – Kogo ma w celi? – Sprawdziła już te informacje, ale w jej dokumentach były jedynie suche informacje. O części nic nie wiedziała. – Jest ich tam szóstka. Mącicielem jest Hrebro. Jego kompanami są Da- nielewicz, Grużycki i Sosna. Ostatnio dostałem sygnał, że coś kombinują. Mam ich na oku. Groicki i Abram im usługują. Spośród wymienionych przez Madeję nazwisk kojarzyła tylko Hrebrę i Abrama. Ten pierwszy miał postawione zarzuty za przestępczość zorgani- zowaną. Prokuratura miała niezbite dowody, że dowodził kilkunastoosobo- wą grupą odpowiedzialną za napady na lombardy. Miał poważanie wśród współwięźniów, a przebywał na Montelupich na tyle długo, że zdążył wy- robić sobie markę. Abram był natomiast znakomitym przykładem, jak wiel- ką dolegliwością są tego typu zakłady zamknięte dla tak zwanych białych kołnierzyków. Edyta zawsze przyglądała się im baczniej niż innym. Z za- sady byli dobrze wykształceni, zarabiali wysokie sumy, a powodem, że się tutaj znaleźli, był zwykle ich błąd, bo niedostatecznie zataili swoje działa- nia. Spotkała się z Abramem dwa dni po tym, jak sąd zastosował wobec niego środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania. Był bankierem, doradzał klientom indywidualnym, z zasady bardzo zamożnym i wpływowym. Preparując fałszywe dokumenty, jego klienci w wielu przy- padkach uniknęli konieczności płacenia gigantycznych podatków. On sam miał z tego odpowiedni procent. Wpadł, bo ktoś z jego bliskiego środowi- ska poinformował organy ścigania. Pozornie wszystko wydawało się w po- rządku, dopiero bardzo wnikliwa kontrola wykazała, że Abram działał na szkodę Skarbu Państwa. Mowa była o setkach tysięcy złotych. Abram był kulturalnym facetem, zachowywał się szarmancko, sposób wyrażania się upewnił ją, że jest dobrze wychowany i posiada wyższe wy- kształcenie. Ale środowisko, w jakim się znalazł, wpłynęło na niego w spo- sób demoralizujący. Był to teraz zupełnie inny człowiek, buńczuczny i wro- go nastawiony do służb więziennictwa, prezentujący antypatię do całego społeczeństwa. To był smutny obraz klęski resocjalizacyjnej. Trudno jej było wyobrazić sobie powrót Abrama na wolność. Była świadoma, że to 21 Bartłomiej Basiura

system jest problemem i choć jego założenia były szczytne, realia – zupeł- nie inne. Zapisała na kartce pozostałe nazwiska, które wymienił Madeja. – Groicki chciał być git, ale go nie dopuścili, teraz szuka punktu zacze- pienia – powiedział kierownik zmiany. – Nie przypominam sobie, panie Stasiu, aby chwytali się takich środków. – Zrobią wszystko, by być ludźmi, proste zasady hierarchii. Groicki dużo pisze, za każdym razem, gdy zbieramy pocztę, jest kilka kopert. Nie wiem, czy to wystarczy, aby powiedzieć, że jest nienormalny, ale jakoś nie budzi mojego zaufania. – Do kogo pisze te listy? Kto przysyła mu znaczki? – Edyta nie chciała udowadniać tez wyssanych z palca, starała się trzymać faktów. – Mama odwiedza go przynajmniej raz w tygodniu, czasem starszy brat. To chyba oni mu je dają. Pisze do swoich dziewczyn, nie wiem, o czym ani ile ich ma, ale przy łóżku zrobił sobie ołtarzyk. – Ma tutaj jakichś kumpli? – To zawsze kwestia względna. Najlepszy ziomek na drugi dzień może okazać się skurwysynem. Widziałem go na spacerze, jak rozmawiał z mły- narzami spod trzydziestki trójki. – Nie dziwi to pana? Może mają jakieś układy? – Gdyby tak było, dowiedziałbym się o tym. Raczej to chwilowy kontakt. Nie widzę powodu, aby się tym przejmować. Zasada w zakładach zamkniętych była taka, że strażnicy byli postrzegani jako nieprzyjaciele. Gdy ktoś jawnie utrzymywał z nimi kontakt, wysyłane mu było ostrzeżenie, które miało na celu uświadomienie pewnych reguł i konsekwencji. Starsi wiekiem funkcjonariusze służby, tacy jak Madeja, zawsze potrafili znaleźć informatorów. Nie trzeba było wiele. Przez wszystkie lata nic się tutaj nie zmieniło. Wciąż rządziły papierosy, a nawet „Playboye”. – Proszę mi dać znać, gdyby się pan o czymś dowiedział – rzekła do Ma- dei. – Chcę, aby ktoś miał oko na Groickiego. – Czy to jest oficjalne zarządzenie? Nachyliła się nad biurkiem i powiedziała kilka tonów niżej: Waga 22

– Nie znamy się od dzisiaj, panie Stasiu, mam nadzieję, że mogę liczyć na dyskrecję. – Rozumiem, że ta rozmowa również nie miała miejsca? – Twarz Madei nie wyrażała żadnych emocji. Jej wyraz był niezmienny od momentu, gdy pojawił się w drzwiach. Niezmienny delikatny uśmiech. Jak wiele by dała, aby poznać jego myśli. – Bardzo dobrze pan rozumie. Mam umówione spotkanie. W razie czego jestem do pana dyspozycji. – Wstała. Poczuła nieprzyjemny ból w okolicy kolan – urok przesiadywania za biurkiem. Kierownik zmiany uścisnął jej rękę i udał się w kierunku drzwi. W ostat- niej chwili się zatrzymał. – Mogę coś powiedzieć? – zapytał. Edyta podniosła na niego wzrok. – Proszę. – Jest pani inteligentną osobą. Wydaje mi się, że walka z Hałyckim to czysta głupota. – Dopóki ta informacja pozostanie tajemnicą, nic mi nie grozi – odpowie- działa bez przekonania. Słowa Madei potwierdziły jej obawy. – To nie jest miejsce, gdzie spełniają się takie marzenia. – Zrozumiała, że ma na myśli areszt na Montelupich. – Pozostaje życzyć powodzenia. Bez zastanowienia otworzyła swój kalendarz i zarezerwowała spotkanie z Groickim na najbliższy piątek. *** – Dziękuję, tato! – powiedziała Dagmara bez cienia uśmiechu i położyła na jego biurku dysk zewnętrzny. Miłosz Goczałka, widząc przyniesiony przez nią pendrive, nawet nie zwrócił uwagi na jej słowa. Daga stała nieruchomo tuż obok niego. W koń- cu odwrócił wzrok w jej stronę. – W czym mogę ci pomóc, Malinko? – zapytał. – Nie rób mi, proszę, wstydu. Wolałabym, żeby fakt, iż jestem twoją cór- ką, nie był powszechnie znany. – Wstydzisz się mnie? – Ojciec zmarszczył czoło. – Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu wszyscy cię tu znają, a ja 23 Bartłomiej Basiura

chciałam być anonimowa. – Choć teraz i tak już było za późno. – Porozmawiamy w domu, muszę wracać do pracy. Dzięki – rzucił na ko- niec, jakby nagle przypomniał sobie, że wyświadczyła mu przysługę z pen- drivem. Zacisnęła wargi. Nie lubiła być traktowana w ten sposób. W momencie, gdy jej tata podłączył dysk do gniazdka USB, miała wrażenie, że cały świat dookoła niego, w tym ona i ta krótka wymiana zdań, która miała miejsce kilka sekund temu, przestały istnieć. – Nie masz nic do roboty? – Jej tata w końcu nie wytrzymał i po kilku mi- nutach, gdy patrzyła się bezwiednie przez jego ramię na zdjęcia z miejsca oględzin, odwrócił się w jej stronę. – Znowu chcesz, abym coś ci przyniosła? To był kolejny powód jej irytacji. Gdy Miłosz Goczałka vel Lama krzyk- nął w jej stronę, przyciągając uwagę wszystkich obecnych w pomieszcze- niu, poprosił o pójście do innego skrzydła budynku i przyniesienie durnego pendrive’a. Nie chciała już się mądrzyć, że aktualne możliwości, jakie dają komputery, pozwalają na bardziej efektywną pracę aniżeli chodzenie w tę i we w tę tylko po to, by odczytać jakieś pliki. Miała wrażenie, że od strony technicznej budynek komendy wojewódzkiej w Krakowie żył wciąż w cza- sach, gdy Internet był co najwyżej science fiction. – Sądziłam, że zechcesz mi pokazać, jak wyglądają protokoły z miejsca oględzin – powiedziała, umyślnie tonem, który wykorzystywała zwykle, gdy bardzo czegoś chciała. Goczałka spojrzał na nią podejrzliwie. Minęły te czasy, gdy mogła wszystko wyprosić, płacząc lub głaszcząc tatusia po głowie. Wciąż była ukochaną córeczką, Malinką, ale miała już dwadzieścia dwa lata, więc sta- wiano względem niej wyższe oczekiwania, którym musiała sprostać. – To żadna filozofia. – Miłosz Goczałka głośno westchnął. Sięgnął do szafki obok i wyciągnął segregator. – Na początku należy wypełnić formu- larz, gdzie podaje się szczegóły, takie jak miejsce oględzin, datę i godzinę czy też temperaturę. Sporządzamy listę dowodów, wszystko fotografujemy. Podstawowa część polega na opisaniu całego przebiegu. Ważne, aby przed- stawić wszystko krok po kroku. Chodzi o suche fakty, oględziny nie ma- Waga 24

ją na celu określenia motywów, z jakimi działali sprawcy, nie można opie- rać się na spekulacjach. W założeniu powinniśmy doprowadzić do sytuacji, kiedy będzie możliwe ustalenie przebiegu wydarzeń, które doprowadziły do określonych skutków. Słuchała uważnie. Jeszcze nie zdążyła przeczytać podręcznika do krymi- nalistyki, którą chciała zaliczyć w trakcie nadchodzącej sesji. Domyślała się, że profesor dodałby kilka teoretycznych elementów, bo przede wszyst- kim do tego sprowadzały się studia. – Od czego zaczynasz? – Spojrzała na formularz. – Są różne metody, ja z zasady rozpoczynam od ofiary lub miejsca zda- rzenia głównego. Czasem to okazuje się niemożliwe, wtedy można zasto- sować na przykład metodę siatki. – Kiedy to jest niemożliwe? – zainteresowała się. – Czasem nie wiadomo, gdzie to główne miejsce się znajduje. Gdy ciało ofiary jest poćwiartowane, nogi znajdujemy zatopione w wannie, tułów w ogrodzie, a głowę u sąsiadów pięćdziesiąt metrów dalej, nie wiemy, gdzie doszło do zabójstwa, równie dobrze to miejsce może znajdować się gdzie indziej, a ofiara została przetransportowana już po śmierci. Wyobraziła sobie głowę nabitą na płot sąsiada. Ciarki przeszły jej po ple- cach. Może fakt, iż jej tata spędzał tyle czasu przy starym motocyklu, nie wynikał z lęku przed jej mamą, a z chęci odreagowania? Po całym dniu, kiedy miał do czynienia z takimi sytuacjami, chciał po prostu odpocząć i oczyścić umysł. Dagmara nie była przekonana, czy poradziłaby sobie z ta- kim psychicznym obciążeniem. – A co z tym wczorajszym morderstwem? – To ją interesowało zdecydo- wanie bardziej. – Szkoda gadać. – Jej tata machnął od niechcenia ręką. Po chwili jego twarz zrobiła się czerwona. Nie myliła się, sądząc, że jest zły i poirytowa- ny. Teraz poznała powód. – Mogłabym zobaczyć protokół z tych oględzin? Chwila zawahania. – Jeszcze nie skończyłem. Na tym dysku są zdjęcia, które wczoraj zrobi- liśmy, będę musiał je wywołać i połączyć z opisem. Takie sprawy rzadko 25 Bartłomiej Basiura