Vicki Baum
Ludzie w hotelu
Przekład Zofii Petersowej.
Portier był nieco blady, gdy wyszedł z kabiny numer 7; odszukał czapkę, którą połoŜył był
na kaloryferze w centrali telefonicznej.
- CóŜ to było? - zapytał telefonista, siedzący przy swojej tablicy ze słuchawkami na uszach i
czerwonymi i zielonymi wtyczkami w rękach.
- Ano, właśnie, Ŝonę moją zawieziono nagle do kliniki. Nie wiem, co to ma znaczyć. Ona
sądzi, Ŝe to się juŜ zaczyna. Ale, BoŜe drogi, przecieŜ to jeszcze nie czas! - powiedział portier.
Telefonista słuchał tylko półuchem.
- No, tylko spokojnie, panie Senf - odrzekł, łącząc rozmowę - w rezultacie będzie pan miał
jutro chłopaka.
- Dziękuję panu bardzo, Ŝe mnie pan wezwał tu do telefonu. Tam na froncie, w portierni,
nie mogę przecieŜ rozgłaszać moich prywatnych historii. SłuŜba - to słuŜba.
- No, właśnie. A jak dziecko juŜ będzie, to zadzwonię do pana! - odparł telefonista z
roztargnieniem, łącząc dalej. Portier zabrał swoją czapkę i wyszedł na palcach. Zrobił to
bezwiednie, bo przecieŜ Ŝona jego leŜała i miała mieć dziecko. Przechodząc przez korytarz, przy
którym mieściły się ciche, z na pół przygaszonymi lampami pokoje do pisania i czytania, westchnął
głęboko i przeczesał rękami włosy. Poczuł, Ŝe dłonie zrobiły się od tego wilgotne, nie miał jednak
czasu, by je umyć. Nie moŜna przecieŜ wymagać, aby ruch hotelowy został zahamowany, bo
portierowi Senfowi rodziło się dziecko...
Muzyka z tea-roomu w nowej przybudówce synkopami skakała w górę wzdłuŜ ciemnych
luster. Maślany zapach pieczystego snuł się dyskretnie, przypominając o porze obiadowej, ale za
drzwiami wielkiej sali jadalnej pusto jeszcze było i cicho. W małym białym salonie garde-manger
Mattoni ustawiał swój bufet z zakąskami. Portier poczuł dziwną słabość w kolanach, postał chwilę
w drzwiach i zapatrzył się, oszołomiony, w barwne Ŝarówki igrające światłem za blokami lodu. W
korytarzu na podłodze klęczał monter, naprawiając coś w linii elektrycznej. Od czasu, gdy na
frontonie od ulicy umieszczono wielkie reklamy świetlne, stale psuła się przeciąŜona instalacja.
Portier nakazał posłuszeństwo swym chwiejnym nogom i skierował się na swoje miejsce.
Pozostawił portiernię pod opieką praktykanta, małego Georgiego, którego ojciec był właścicielem
duŜego koncernu hotelowego i chciał swego spadkobiercę nauczyć pracy od podstaw.
Senf szedł spiesznie, nieco skrępowany przez pełny i ruchliwy hall. Łączyła się tu muzyka
jazzbandu z tea-roomu z zawodzeniem skrzypiec w Ogrodzie Zimowym, a iluminowana fontanna
sączyła się cienkim strumykiem do weneckiego basenu. Na stoliczkach brzęczały szklanki,
trzcinowe fotele trzeszczały, a delikatny szelest futer i jedwabi, w które otulone były kobiety,
zestrajał się z ogólną harmonią tonów. Gdy boy w drzwiach wejściowych wpuszczał lub
wypuszczał gości, wpadał przez kołowrót drzwi obrotowych krótkimi falami chłód marcowy.
- All right - rzekł mały Georgi, gdy portier, unosząc się nieco, zajął miejsce przy swym
kantorku, jakby przybił wreszcie do ojczystego portu. - Oto jest poczta wieczorna. Numer 68
awanturował się, bo nie moŜna było od razu znaleźć szofera. To histeryczka, prawda?
- Sześćdziesiąt osiem to Gruzińska - powiedział portier, sortując juŜ prawą ręką pocztę. - To
ta tancerka, znamy ją juŜ od osiemnastu lat. Co wieczór przed występem denerwuje się i robi
awanturę.
W hallu podniósł się z klubowego fotela jakiś długi pan, z nogami jakby bez stawów, i szedł
z opuszczoną głową w stronę portierni. Przez chwilę wałęsał się po hallu, zanim się zbliŜył do
wejścia, podkreślając swym zachowaniem, Ŝe na nic nie czeka i Ŝe się nudzi; obejrzał
wydawnictwa przy kiosku z gazetami, zapalił papierosa, wreszcie zatrzymał się przy portierze i
zapytał z roztargnieniem:
- Czy jest dla mnie poczta?
Portier ze swej strony równieŜ zagrał małą komedię: zanim odpowiedział, zajrzał do
przedziałki numer 218:
- Nic tym razem, panie doktorze - odrzekł.
Wysoki pan pomału zawrócił, podszedł do swego fotela i, usiadłszy w nim sztywno,
zapatrzył się tępo przed siebie. Twarz jego składała się z jednej tylko połowy, ostry profil, jezuicko
uduchowiony, kończył się pod szpakowatą skronią wyjątkowo pięknym uchem. Druga połowa
twarzy nie istniała. Była to jakaś krzywa, pozszywana i połatana gmatwanina, w której patrzało
sztuczne oko spomiędzy szwów i szram. Doktor Otternschlag, mówiąc do siebie, zwykle nazywał
tę swoją twarz “pamiątką z Flandrii”. Gdy posiedział tak czas jakiś i nagapił się na pozłacane
gipsowe kapitele marmurowych filarów, które znał juŜ aŜ do obrzydzenia, gdy się napatrzył do syta
swymi niewidzącymi oczyma na hall, opróŜniający się teraz dość szybko przed rozpoczęciem
teatru, podniósł się znowu i podszedł jak na szczudłach swym krokiem marionetki do pana Senfa,
który, zapomniawszy juŜ o swym Ŝyciu prywatnym, urzędował gorliwie za kantorkiem.
- Pytał kto o mnie? - zagadnął pan doktor Otternschlag, patrząc na pokryty szkłem
marmurowy blat, na którym portier układał zwykle wszelkie kartki i notatki.
- Nie, panie doktorze.
- MoŜe jest depesza? - zapytał znów po chwili doktor Otternschlag.
Pan Senf był tak uprzejmy, Ŝe sprawdził przegródkę numer 218, choć wiedział, Ŝe nic w
niej nie leŜało.
- Dzisiaj nie nadeszła - odparł. - A moŜe pan doktor chciałby pójść do teatru! - dodał
współczująco - mam jeszcze jedną loŜę na Gruzińską w Teatrze Zachodnim.
- Na Gruzińską? Niee! - przeciągnął Otternschlag, postał chwilę i powędrował wokoło
całego hallu z powrotem na swoje miejsce. “Teraz nawet na Gruzińską nie ma kompletu -
pomyślał. - No, naturalnie, przecieŜ i ja nie chcę jej juŜ oglądać. “ - I skłopotany zapadł w swój
fotel.
- Ten człowiek jest wzruszający - mówił tymczasem portier do małego Georgiego -
wiecznie pyta o tę pocztę! Od dziesięciu lat mieszka u nas corocznie przez kilka miesięcy, a nigdy
jeszcze nie przyszedł do niego Ŝaden list ani pies z kulawą nogą o niego nie zapytał. I siedzi sobie
taki i czeka!
- Kto czeka? - zapytał obok szef recepcji, Rohna, wysuwając swą rudą głowę ponad niską
szklaną ściankę. Ale portier nie odpowiedział natychmiast; właśnie miał wraŜenie, jakby słyszał
krzyk swej Ŝony - i wsłuchał się w siebie samego. Ale zaraz potem prywatne jego Ŝycie gdzieś się
zapadło, gdyŜ trzeba było pomóc małemu Georgiemu w wyjaśnieniu po hiszpańsku
Meksykaninowi z numeru 117 jakiegoś zawiłego połączenia kolejowego. Z windy nadbiegł boy
numer 24 o czerwonych policzkach i przylizanych na mokro włosach i radośnie podniecony
zawołał głośno, za głośno jak na tak dystyngowany hall:
- Zamówić szofera pana barona Gaigerna!
Rohna niby dyrygent podniósł strofująco i uciszająco rękę; portier telefonicznie posłał
rozkaz dalej. W chłopięcych oczach Georgiego malowało się oczekiwanie. Zapachniało lawendą i
dobrymi papierosami. TuŜ za tym zapachem szedł przez hall męŜczyzna, za którym wiele osób się
obejrzało. Fotele klubowe, stojące wzdłuŜ jego drogi, oŜywiły się, uśmiechnęła się panna w kiosku
z gazetami. Młody człowiek uśmiechał się równieŜ bez istotnego powodu, po prostu był
zadowolony z samego siebie.
Był on niezwykle wysoki, niezwykle dobrze ubrany, szedł spręŜyście niby kot lub mistrz
tenisowy. Miał na sobie do smokinga granatowe nieprzemakalne palto zamiast wieczorowego
okrycia, co było wprawdzie niestosowne, lecz całej jego postaci nadawało wygląd wytwornej
niedbałości.
Boya numer 24 poklepał po przylizanej fryzurze, nie patrząc na portiera, wyciągnął dłoń
poprzez stół, wziął garść listów, które wepchnął sobie wprost do kieszeni, wyjąwszy z niej
uprzednio zamszowe stebnowane rękawiczki. Prawą ręką skinął szefowi recepcji. Po czym nałoŜył
miękki ciemny kapelusz, wyjął z papierośnicy papierosa i włoŜył go, nie zapalając, między zęby.
Zaraz potem zdjął znów kapelusz i, usunąwszy się, przepuścił do drzwi obrotowych dwie panie.
Była to Gruzińska - drobna i szczupła, zawinięta po nos w futro, za nią podąŜała jak szary
zamazany cień istota niosąca walizki.
Gdy portier podjazdowy zapakował je do auta, sympatyczny pan w granatowym płaszczu
zapalił papierosa, wetknął jakąś monetę boyowi numer 11 obsługującemu wejście, i znikł za
obracającymi się lustrzanymi szybami z uszczęśliwioną miną małego chłopaka, któremu
pozwolono pojeździć na karuzeli. Gdy człowiek ten, ten pan, ten piękny baron Gaigern, opuścił
hall, zrobiło się w nim od razu cicho i słychać było, jak oświetlona fontanna padała z chłodnym i
delikatnym szmerem do weneckiego basenu. Stało się to dlatego, Ŝe było tu teraz pusto; jazzband w
tea-roomie ucichł, a muzyka w sali jadalnej jeszcze się nie zaczęła, salonowe zaś trio wiedeńskie w
Ogrodzie Zimowym miało pauzę. W tę niespodziewaną ciszę wpadały teraz oŜywione a bezustanne
sygnały aut; przed wejściem do hotelu miasto pędziło swój wieczorny Ŝywot. Wewnątrz, w hallu
nagła cisza sprawiła takie wraŜenie, jakby to baron zabrał ze sobą muzykę, hałas i ludzki gwar.
- Ten jest dobry! Naprawdę wspaniały! - mały Georgi wskazał na kołowrót w drzwiach.
Portier z miną znawcy ludzi wzruszył ramionami.
- Czy dobry, to jeszcze pytanie. On jest taki jakiś... nie wiem! Moim zdaniem to lekkoduch.
To zachowanie się, te wysokie napiwki... coś, jak w kinie. KtóŜ dzisiaj prócz szantaŜysty podróŜuje
z takim zbytkiem? Na miejscu Pilzheimera dawałbym nań pilne baczenie!
Szef recepcji, Rohna, który wszystko wszędzie widział i słyszał, wysunął znów głowę
ponad szklaną przegródkę; skóra na jego głowie świeciła błękitnawo pomiędzy rudawymi włosami.
- Daj pan spokój, Senf - odrzekł - Gaigernowi moŜna wierzyć, znam go. Wychowywał się w
Feldkirchen z moim bratem. Z jego powodu moŜemy nie trudzić Pilzheimera. (Pilzheimer był
detektywem Grand Hotelu. )
Senf skłonił się i zamilkł z uszanowaniem. Rohna znał się na tych sprawach - Rohna był
sam hrabią z linii śląskiej, niegdyś oficerem, a w ogóle był dzielnym człowiekiem. Senf skłonił się
raz jeszcze, a Rohna schował swą chudą charcią postać i zamajaczył jak cień za mleczną szklaną
ścianą.
Doktor Otternschlag uniósł się nieco w swym kącie, gdy baron był w hallu, teraz znów się
zapadł w fotelu, smutniejszy niŜ poprzednio. Łokciem przewrócił kieliszek do połowy napełniony
koniakiem, lecz nawet nie spojrzał w tę stronę. Jego chude ręce, Ŝółte od dymu tytoniowego,
zwisały między kolanami i tak były cięŜkie, jakby miały na sobie ołowiane rękawice. Między
długimi lakierkami widział dywan, który pokrywał nie tylko hall, ale i wszystkie schody, przejścia i
korytarze w Grand Hotelu; dość juŜ miał tego rysunku, na którym widniały na malinowym tle
girlandy kwiatów z Ŝółtawo-zielonymi ananasami pomiędzy brunatnymi liśćmi. Wszystko było tak
martwe! Godzina była martwa i hall takŜe. Ludzie odeszli do swoich spraw, przyjemności i
grzechów, pozostawiając go tu samego. W pustym przedsionku widać było garderobianą, która,
stojąc za próŜnymi wieszakami, przyczesywała czarnym grzebykiem rzadkie włosy na swej starczej
głowie. Portier opuścił kantor i na ukos przez hall podąŜył do centrali telefonicznej z nieprzystojną
mu wprost szybkością. Widać było po nim, Ŝe coś przeŜywa. Doktor Otternschlag szukał swego
koniaku, ale go juŜ nie znalazł. “Czy pójść teraz do pokoju połoŜyć się?” - zapytał siebie samego.
Lekki rumieniec zjawił się na jego policzkach i znikł znów, jakby pan doktor sam przed sobą
zdradzał jakąś tajemnicę. “Tak jest... “ - odpowiedział sobie, ale nie wstał, nawet i to mu było
obojętne. Wyciągnął swój Ŝółty palec, a Rohna daleko, na drugim końcu hallu juŜ to zauwaŜył i
nieznacznym skinieniem przywołał boya przed oblicze doktora.
- Papierosy, gazety! - rozkazał ten zachrypniętym głosem.
Boy pobiegł w kierunku kiosku z gazetami do panienki o kataleptycznym wyglądzie. Rohna
popatrzył karcąco na tę młodzieńczą Ŝywość - a potem Otternschlag wziął gazety i papierosy
wybrane przez chłopaka. Zapłacił, kładąc pieniądze na stoliczek, a nie do ręki chłopca; zawsze
stwarzał pewien dystans między sobą i innymi, sam nawet o tym nie wiedząc.
I coś niby uśmiech zjawiło się na nienaruszonej połowie jego twarzy, gdy otworzywszy
gazety, zaczął w nich czytać: doktor czekał na coś, co nie nadchodziło, tak jak nie nadchodził
Ŝaden list do niego, Ŝadna depesza ani ktoś, kto by pytał o niego. Był w jakiś okropny sposób
osamotniony, pusty i odcięty od Ŝycia. Niekiedy zdawał sobie z tego głośno sprawę.
- Okropność! - mówił czasem do siebie wpatrując się w malinowy dywan i sam sobą
przeraŜony. - To okropne. śadnego Ŝycia. Zupełnie Ŝadnego. Ale gdzieŜ ono jest? Nic się nie
dzieje. Nic się nie przydarza. Nuda. Starość. Śmierć. Okropność.
Wszystkie rzeczy wokół niego wydawały mu się nierealne. Cokolwiek brał do ręki,
rozsypywało się w pył. Cały świat był tak kruchy, złudny, Ŝe nic nie dawało się ująć i utrzymać.
Wpadało się z jednej pustki w drugą, a nosiło się w sobie wór pełen ciemności. Doktor
Otternschlag Ŝył w najgłębszym osamotnieniu, choć na ziemi pełno było istot podobnych do
niego...
W gazetach nie znalazł nic, co by go zaspokoiło. Jakiś tajfun, trzęsienie ziemi, niewielka
wojna między białymi i czarnymi, poŜary, morderstwa, polityczne walki. Nic więcej - tak mało.
Skandale, popłochy na giełdach, straty olbrzymich majątków. Co go to wszystko mogło obchodzić?
Loty transoceaniczne, rekordy szybkości, sensacyjne tytuły, kaŜdy wielkości cala. Jedno
pismo przekrzykiwało drugie, aŜ wreszcie nie słyszało się Ŝadnego, człowiek stawał się ślepy,
głuchy i nieczuły wobec głośnego rozmachu stulecia. Fotografie nagich kobiet, uda, piersi, zęby,
wszystko to na sprzedaŜ. Dawniej miewał teŜ i doktor kobiety, przypominał to sobie bez wraŜenia,
jedynie z lekkim rozchodzącym się chłodem w krzyŜu. Gazety te były mu tak obojętne i nudne, Ŝe
wypuścił je wprost z zŜółkłej ręki na dywan z ananasami.
- Nie, naprawdę, nic a nic się nie dzieje... - skonstatował półgłosem.
Miał on kiedyś małą perską kotkę, którą nazwał Gurb~a, ale od czasu gdy poszła od niego
za pospolitym kocurem, zmuszony był swoje dialogi prowadzić sam ze sobą.
Właśnie gdy skręcał w stronę portierni po klucz do pokoju, kołowrót w drzwiach wepchnął
do przedsionka jakąś dziwaczną postać.
- O, mój BoŜe, ten znowu tu jest! - rzekł portier do małego Georgiego i popatrzał wzrokiem
surowego sierŜanta na zbliŜającego się człowieka. Rzeczywiście postać ta nie harmonizowała
zupełnie z eleganckim hallem Grand Hotelu. Na głowie miał tani nowy okrągły kapelusz filcowy,
nieco za duŜy dla niego i powstrzymywany przez odstające uszy od opadnięcia głębiej na twarz.
Oblicze miał Ŝółte, cienki nos, jakby nieśmiały, za to wąsy były zawadiackie, takie, jakie lubią
nosić przewodniczący związków. Ubrany był w wąskie szaro-zielone stare palto, okropnie
niemodne, czarne wyszczotkowane buty były jakby za duŜe dla jego drobnej postaci, a cholewki
wyłaziły spod czarnych, zbyt krótkich spodni.
W rękach, odzianych w stare niciane rękawiczki, ściskał kurczowo ucho walizy. Wydawała
się ona o wiele za cięŜka dla niego, lecz przyciskał ją w jakiś dziwny sposób obydwiema pięściami
do siebie, a pod pachą przytrzymywał jeszcze paczkę w zatłuszczonym brązowym papierze. Całość
robiła wraŜenie śmieszności, ubóstwa i ogromnego zmęczenia.
Boy numer 24 chciał mu wprawdzie odebrać walizkę, ale człowieczek nie oddał swego
pakunku, a przy tym uprzejmość chłopca wprowadziła go w ponowne zakłopotanie. Dopiero przed
kantorkiem Senfa odstawił swój bagaŜ z imitacji skóry. Przez chwilę łapał oddech, następnie złoŜył
coś w rodzaju ukłonu i rzekł wysokim, przyjemnym głosem:
- Nazywam się Kringelein. Byłem tu juŜ dwa razy. Chciałem się raz jeszcze dowiedzieć.
- Proszę się pofatygować obok, nie sądzę jednak, by się coś juŜ zmieniło - rzekł portier i
poprawnym ruchem ręki wskazał Rohnę. - Ten pan czeka od dwóch dni na wolny pokój u nas! -
dodał objaśniająco poprzez szklaną ściankę. Rohna, który nie patrząc, obejrzał tę postać, udał przez
grzeczność, Ŝe szuka w kartach swej księgi.
- Na razie wszystko zajęte. Bardzo Ŝałuję! - odpowiedział.
- A więc wciąŜ jeszcze zajęte? No, a gdzieŜ ja mam mieszkać? - spytał osobnik.
- MoŜe by pan się rozejrzał w pobliŜu dworca Friedrichstrasse? Tam jest mnóstwo hoteli.
- Nie, dziękuję - odparł jegomość i wyjąwszy z kieszeni palta chusteczkę przesunął nią po
spoconym czole. - Zatrzymałem się właśnie w takim hotelu, ale mi się tam nie podobało. Chcę
mieszkać wytwornie. - Wyciągnął spod lewego ramienia wilgotny parasol, przy czym spod
prawego wysunęła mu się zatłuszczona paczka z kawałkami czerstwego chleba z masłem.
Hrabia Rohna powstrzymał uśmiech, praktykant Georgi odwrócił się w stronę tablicy z
kluczami. Boy numer 17 pozbierał z niewzruszonym spokojem rozsypane kanapki, które tamten
wpakował trzęsącymi się palcami do kieszeni. Zdjął kapelusz i połoŜył go przed Rohną na stole.
Czoło miał wysokie i pomarszczone z wpadniętymi sinymi skroniami. Bardzo jasne niebieskie
oczy zezowały lekko zza binokli, które usiłowały zsunąć się z cienkiego nosa.
- Chciałbym mieszkać tutaj. PrzecieŜ kiedyś musi się tu coś zwolnić! Proszę przeznaczyć
najbliŜszy wolny pokój dla mnie. Jestem juŜ po raz trzeci, czy myśli pan, Ŝe to przyjemnie?
PrzecieŜ wiecznie wszystko nie moŜe być zajęte!
Rohna z poŜałowaniem wzruszył ramionami. Przez chwilę milczeli wszyscy; słychać było
muzykę z czerwonej sali jadalnej i jazzband grający w śółtym Pawilonie. W hallu siedziało znowu
parę osób i niektóre patrzały, na wpół rozbawione i na wpół zdziwione, na niezwykłego
jegomościa.
- Czy pan zna naczelnego dyrektora Preysinga? Mieszka przecieŜ stale u was, gdy
przyjeŜdŜa do Berlina? No, widzi pan. I ja chcę tu mieszkać. Mam coś waŜnego do załatwienia...
powaŜną konferencję z Preysingiem. Umówił się ze mną tutaj. Tak jest: wyraźnie polecił mi, abym
tu zamieszkał. Mam się na niego powołać. Powołuję się zatem na naczelnego dyrektora, pana
Preysinga. Bardzo więc proszę o odpowiedź, kiedy zwolni się jakiś pokój?
- Preysing? Naczelny dyrektor Preysing? - zwrócił się Rohna do Senfa przez przegrodę.
- Z Fredersdorfu, Towarzystwa Akcyjnego. Bawełna Saxonia. Ja równieŜ jestem z
Fredersdorfu - rzekł jegomość.
- Owszem - przypomniał sobie portier - jakiś pan Preysing był tu juŜ kilka razy.
- Zdaje mi się, Ŝe jest dla niego pokój zamówiony na jutro lub pojutrze - pośpieszył Georgi
usłuŜnie.
- MoŜe się pan jutro pofatyguje raz jeszcze, gdy pan Preysing przybędzie. Dziś w nocy ma
przyjechać - rzekł Rohna, który po przejrzeniu swej księgi znalazł adnotację.
Wiadomość ta zdawała się dziwnym trafem przeraŜać człowieka.
- PrzyjeŜdŜa - rzekł z wysiłkiem, jakby w przestrachu, i teraz widać było wyraźnie, Ŝe
zezuje. - Bardzo pięknie, a więc juŜ dzisiaj? Dobrze... I on dostanie pokój? A więc są wolne? No
więc, mój BoŜe, dlaczegóŜ pan dyrektor otrzyma pokój, a ja nie? Co to ma znaczyć? Na to ja się
nie zgodzę! śe co? śe zapowiedział swój przyjazd? AleŜ przepraszam, i ja się teŜ zapowiedziałem!
Przychodzę tu po raz trzeci, wlokę tu trzeci raz tę cięŜką walizkę - proszę bardzo! Deszcz pada,
wszystkie omnibusy są przepełnione, a nie jestem zupełnie zdrowy, więc ileŜ razy mam tu
przychodzić? Co? Dlaczego? To nie jest sposób obsługiwania klienteli. Czy jest to najlepszy hotel
w Berlinie? Co? Tak? Więc dobrze, chcę zamieszkać w najlepszym hotelu! MoŜe to zabronione? -
popatrzał kolejno na wszystkich. - Zmęczony jestem - dodał jeszcze - ogromnie zmęczony! - I
widać było po nim to zmęczenie oraz zabawne usiłowania, by mówić wyszukanym stylem.
Do rozmowy wtrącił się nagle doktor Otternschlag, który przez cały czas stał obok, i
trzymając w ręku klucz od pokoju, zaopatrzony w duŜą drewnianą kulę, wsparł spiczaste łokcie na
stole portierni.
- JeŜeli panu tak na tym zaleŜy, to moŜe pan zająć mój pokój - powiedział. - Mnie wszystko
jedno, gdzie mieszkam. Niech zaniosą tam pańskie pakunki. Mogę się wyprowadzić. Moje walizki
są spakowane, spakowane na zawsze. Proszę... PrzecieŜ widać, ten człowiek jest wyczerpany i
cierpiący - dodał jeszcze, ucinając wszelkie sprzeciwy, które hrabia Rohna, wymownie
gestykulując swymi rękami dyrygenta, chciał przedstawić.
- AleŜ panie doktorze - rzekł Rohna szybko - mowy o tym być nie moŜe, by pan miał swój
pokój opuszczać! Spróbujemy, zobaczymy. MoŜe pan zechce łaskawie wpisać swoje nazwisko... O,
tak, dziękuję bardzo; a więc numer 216! - rzekł do portiera. Ten dał boyowi numer 11 klucz od
pokoju 216, jegomość wziął podany mu ołówek atramentowy i wpisał do księgi meldunkowej
swoje nazwisko pismem nadzwyczaj wyrobionym.
“Otto Kringelein, buchalter z Fredersdorfu, Saksonia, ur. w Fredersdorfie 14 VII 1882r. “
- No, nareszcie - rzekł odetchnąwszy, odwrócił się i zezującymi, szeroko rozwartymi
oczami popatrzył w głąb hallu.
Stał więc oto w hallu Grand Hotelu buchalter Otto Kringelein, urodzony we Fredersdorfie,
zamieszkały tamŜe, stał tu w swym starym okryciu i łykał wszystko wokoło przez wygłodniałe
szkła swych binokli. Wyczerpany był jak biegacz, gdy pierwszy dotyka białej wstęgi (i zmęczenie
to miało swoją szczególną przyczynę), ale widział wszystko: kolumny marmurowe z gipsowymi
ornamentami, iluminowaną fontannę, fotele klubowe. Widział panów we frakach, w smokingach,
eleganckich światowych panów. Widział panie z obnaŜonymi ramionami, w połyskujących
sukniach, klejnotach, futrach, kobiety piękne jak dzieła sztuki. Słyszał oddaloną muzykę. Czuł
zapach kawy, papierosów, perfum, zapach szparagów z sali jadalnej i kwiatów, przeznaczonych na
sprzedaŜ, w wazonach na jednym ze stolików. Pod swymi butami wyczuwał gruby czerwony
dywan, który przede wszystkim wywierał na nim największe wraŜenie. Kringelein, szybko
mrugając, przesunął ostroŜnie podeszwą po tym dywanie.
W hallu było bardzo widno, przyjemnie, Ŝółtawe światło sączyło się przez abaŜury, a prócz
tego paliły się na ścianach jasnoczerwone ocienione lampki i promieniały zielone wodotryski,
spadające do weneckiego basenu. Przebiegł kelner ze srebrną tacą, na której stały szerokie płaskie
kieliszki, a w kaŜdym było tylko troszkę złotawobrązowego koniaku i pływał lód - ale dlaczego w
najlepszym hotelu Berlina nie nalewano kieliszków do pełna?!
Numerowy, niosący nieszczęsny kuferek, zbudził Kringeleina, który, zezując i łypiąc
oczami, zapadł niby w sen na jawie. Boy numer 11 poprowadził go na górę, mijając windę, którą
obsługiwał ponury jednoręki człowiek.
Pokoje 216 i 218 były najgorsze w całym hotelu. W numerze 218 mieszkał doktor
Otternschlag, gdyŜ był gościem stałym i miał ograniczone środki utrzymania, a głównie dlatego, Ŝe
było mu obojętne, w jakim pokoju mieszka. Numer 216 przylegał do poprzedniego pod kątem
prostym, i obydwie klitki wciśnięte były w przestrzeń między windą słuŜbową przy schodach
kuchennych IV i łazienką trzeciego piętra. W ścianach bulgotała i przelewała się woda z
kanalizacji.
Kringelein wszedł do pokoju, który mu otworzyła stara i nieładna pokojowa, rozczarowany
i niechętny, gdyŜ idąc tu, w te coraz smutniejsze części hotelu, mijał po drodze piękne palmy
dekorujące korytarz, świeczniki z brązu i trofea myśliwskie na ścianach.
- Numer 216! - rzekł boy, postawiwszy kuferek, czekając na napiwek. Widząc jednak, Ŝe go
nie dostanie, wyszedł, pozostawiając gościa w zamyśleniu. Kringelein usiadł na brzegu łóŜka i
rozejrzał się po pokoju. Był on długi, wąski, jednookienny, pachniał wystygłym dymem z cygar i
wilgocią świeŜo wytartych na mokro szaf. Dywan był cienki i zniszczony; meble (Kringelein je
obmacał) były z polerowanego orzecha. W Fredersdorfie moŜna było dostać takie same. Nad
łóŜkiem wisiał portret Bismarcka. Kringelein potrząsnął głową: nie miał właściwie nic przeciwko
Bismarckowi, ale wisiał on teŜ i u niego w domu. Jakoś mglisto wyczuwał, Ŝe mógłby spodziewać
się w Grand Hotelu innych obrazów nad łóŜkami, kolorowych, bogatych, niezwykłych, takich,
które dają przyjemność.
Podniósł się i wyjrzał przez okno. Na dole było zupełnie jasno, gdyŜ oświetlony szklany
dach zimowej werandy rozciągał się przez całe podwórze. Naprzeciwko stał nagi i nieskończenie
długi mur. Czuć było kuchnią, i w górę szły nieprzyjemne, ciepłe opary. Kringelein poczuł przy
tym silne mdłości i pochylił się nad umywalnią, opierając się rękami o blat.
“No cóŜ, nie jestem przecieŜ zupełnie zdrów” - pomyślał ze smutkiem i usiadł znowu na
wypłowiałej kołdrze. Robiło mu się coraz przykrzej. “Nie, tutaj nie zostanę - pomyślał - w kaŜdym
razie nie w tym pokoju. Nie po to przyjechałem do Berlina. Nie opłaciłoby się to w ogóle... Nie
powinienem teŜ rozpoczynać mego pobytu w ten sposób i tracić drogocenny czas w podobnych
pokojach. PrzecieŜ oszukują mnie na pewno, a bezsprzecznie mają zupełnie inne pokoje w takim
hotelu. Preysing mieszka na pewno w innym: nigdy by się na taki nie zgodził! Oho! Zrobiłby taką
awanturę, Ŝe zadziwilibyście się tu wszyscy! Śmieszna myśl, Ŝe Preysing mógłby dostać ten pokój!
O, nie, za nic tu nie zostanę!” - zakończył swe myśli. Przez kilka chwil zbierał siły, potem
zadzwonił, zrobił awanturę. Trzeba przyznać, Ŝe wypadła ona wcale nieźle, jeŜeli wziąć pod
uwagę, Ŝe była to pierwsza w jego Ŝyciu. Pokojowa w białym fartuchu zawołała, przestraszona,
jakąś kobietę sprawującą wyŜszą funkcję bez fartucha, w oddali ukazał się numerowy, nawet kelner
przystanął koło pokoju 216, nasłuchując i balansując tacą z zimnymi przekąskami. Telefonicznie
porozumiano się z Rohną, który kazał poprosić Kringeleina do małego kantoru: trzeba teŜ było
zawiadomić jednego z czterech dyrektorów hotelu.
Kringelein, zaŜarty niby oszalały biegacz, powtarzał w kółko, Ŝe chce dostać pokój piękny,
wytworny i drogi, co najmniej taki, jaki dostaje Preysing. Najwidoczniej uwaŜał nazwisko to za
magiczne słowo.
Stał z trzęsącymi się rękami w kieszeniach palta, ściskał w nich pokruszone stare bułki z
Fredersdorfu i, zezując, Ŝądał uporczywie drogiego pokoju. Był juŜ zmęczony i tak mu się słabo
robiło, Ŝe miał ochotę zapłakać. W ostatnich tygodniach łatwo mu się w ogóle na płacz zbierało, a
przyczyną tego był zły stan jego zdrowia...
I nagle okazało się, Ŝe zwycięŜył właśnie w chwili, gdy juŜ chciał dać za wygraną.
Otrzymał pokój numer 70, salon z alkową i łazienką za pięćdziesiąt marek dziennie. Usłyszawszy
cenę, szybko zamrugał oczami, lecz odrzekł natychmiast:
- Z łazienką? To znaczy... czy mogę się tam kąpać, kiedy tylko będę miał ochotę?
Hrabia Rohna przytaknął z niewzruszonym wyrazem twarzy.
Kringeleina przeprowadzono zatem do nowego pokoju. Numer 70 wydał mu się pokojem
właściwym. Stały w nim mahoniowe meble, lustra toaletowe, krzesła jedwabiem kryte i rzeźbione
biurko oraz zwisały koronkowe firanki, a na ścianie wisiał obraz, na którym były namalowane
baŜanty; na łóŜku leŜała jedwabna puchowa kołdra; Kringelein pomacał ją trzy razy z rzędu, nie
dowierzając jej ciepłu i gładkości. Na biurku stał imponujący brązowy przybór do pisania,
przedstawiający orła, osłaniającego rozpiętymi skrzydłami dwa puste kałamarze.
Za oknem padał zimny deszcz marcowy, powietrze pełne było odoru benzyny i zgiełku
samochodów, a naprzeciwko, na froncie domów biegła ruchoma reklama, znacząca się
czerwonymi, niebieskimi i białymi literami: kończyła się i zaczynała na nowo, i Kringelein
przyglądał się jej całe sześć minut.
Na dole pełno było czarnych parasoli, jasnych kobiecych nóg, Ŝółtych autobusów i lamp
łukowych. I drzewo było nawet, drzewo, wyciągające swe gałęzie tuŜ niedaleko od hotelu, inne
jakieś gałęzie niŜ te na drzewach we Fredersdorfie. Pośrodku asfaltu miało to drzewo berlińskie
wysepkę ziemi, a wokoło kratę, jakby się bronić musiało przed miastem. Kringelein, otoczony
tyloma obcymi i przygniatającymi go rzeczami, uczuł coś jakby przyjaźń dla niego. Zakłopotany,
stał chwilę bezradnie przed nie znanym mu mechanizmem wanny; jednak udało mu się czymś
pokręcić właściwie, gorąca woda trysnęła mu nagle na ręce, i Kringelein zaczął się rozbierać.
Trochę mu było nieswojo, gdy obnaŜył swe drobne i wymizerowane ciało w tej jasnej, wyłoŜonej
kaflami łazience, lecz wszedłszy do wody, siedział w niej przeszło kwadrans i nie odczuwał
Ŝadnych bólów. Tak, opuściły go one nagle, a doznawał ich przecieŜ od tygodni. Nie chciałby teŜ
cierpieć w najbliŜszym czasie...
Koło dziesiątej pięknie przyodziany w jaskółkę, w wysokim sztywnym kołnierzyku i
czarnym krawacie błąkał się na dole po hallu. Zmęczenia juŜ nie odczuwał, przeciwnie, ogarnęła
go niecierpliwość i gorączkowe podniecenie. “Teraz się zacznie”, myślał ustawicznie, i chude jego
ramiona drŜały przy tym jak u nerwowego psa. Kupił sobie kwiat i włoŜył go do butonierki; z
satysfakcją stąpał po malinowym dywanie i zareklamował u portiera, Ŝe nie ma u siebie atramentu.
Jeden z chłopców wskazał mu pokój z przyborami do pisania. Znalazłszy się przed tyloma pustymi
pulpitami w przyjemnym świetle zielonego abaŜuru, Kringelein stracił pewność siebie, wyjął rękę z
kieszeni i jak gdyby zmalał od razu. Z przyzwyczajenia wsunął jednym ruchem ręki białe mankiety
w rękawy, usiadł i duŜymi zakrętasami swego pisma buchalteryjnego rozpoczął pisanie:
“Do Wydziału Personalnego
Tow. Akc. Bawełna Saxonia we Fredersdorfie.
Wielce Szanowni Panowie!
NiŜej podpisany pozwala sobie niniejszym zawiadomić, Ŝe zgodnie z załączonym
świadectwem lekarskim (załącznik A) niezdolny jest do pracy na razie na przeciąg tygodni
czterech. Pensję, przypadającą za marzec, upraszam wypłacić na pierwszego zgodnie z
upowaŜnieniem (załącznik B) pani Annie Kringelein, Bahnstrasse 4. Gdyby po upływie czterech
tygodni niŜej podpisany nie był w moŜności stawienia się do pracy, nastąpi dalsze zawiadomienie.
Z wysokim powaŜaniem, uniŜony sługa
Otto Kringelein. “
“Do Pani Anny Kringelein.
Fredersdorf w Saksonii, Bahnstrasse 4. “
“Kochana Anno!” - pisał dalej, a litera A miała duŜy okrągły zakrętas. - “Kochana Anno!
Zawiadamiam Cię, Ŝe wynik badania u pana profesora Salzmanna nie jest pomyślny. Wprost z
Berlina mam być wysłany do zakładu leczniczego, koszta ma ponieść Kasa Chorych, i trzeba tylko
jeszcze załatwić kilka formalności. Mieszkam tymczasem bardzo tanio z polecenia pana dyrektora
naczelnego, Preysinga. W tych dniach napiszę szczegółowiej po nowym prześwietleniu, co ma
nastąpić przed ostatecznym orzeczeniem.
Pozdrawiam Cię
Twój Otto. “
“Do Pana Rejenta Kampmanna,
Fredersdorf w Saksonii, Willa Rosenheim, Maurerstrasse. “
“Kochany Przyjacielu - pisał dalej w trzecim liście swym wyrobionym, ładnym pismem -
zdziwisz się zapewne, otrzymawszy długi list ode mnie z Berlina, ale muszę Ci donieść o waŜnych
zmianach; liczę na Twą zawodową dyskrecję. Trudno mi, niestety, wyrazić to na piśmie, lecz
spodziewam się, Ŝe Ty, tak wszechstronnie wykształcony i znający ludzi, zrozumiesz mój list
właściwie. Jak wiesz, nie czułem się zupełnie dobrze od czasu operacji ostatniego lata i od
początku nie bardzo dowierzałem naszemu szpitalowi i doktorowi. Skorzystałem więc ze spadku
po ojcu, przyjechałem za te pieniądze tutaj, by się poddać badaniu i wiedzieć, jak sprawa stoi.
Niestety, kochany Przyjacielu, nie jest dobrze, i według zdania profesora nie będę juŜ długo Ŝył. “ -
Pióro zawisło na chwilę w powietrzu, i Kringelein zapomniał postawić kropkę po ostatnim zdaniu.
Wąsy, te potęŜne wąsy przewodniczącego związku, drŜały mu lekko, lecz mimo to męŜnie pisał
dalej. - “Wobec tego wiele, oczywiście, spraw przychodzi człowiekowi na myśl, nie spałem więc
przez kilka nocy, tylko myślałem. Zdecydowałem, Ŝe nie wrócę więcej do Fredersdorfu, lecz
chciałbym przez te kilka tygodni, póki się jeszcze mogę utrzymać na nogach, mieć coś z Ŝycia.
Smutne to, gdy się z niego nic nie miało i gdy się idzie do ziemi mając 46 lat, a zawsze było tylko
oszczędzanie i kłopoty lub gniewy pana Preysinga w fabryce, a Ŝony w domu. Niesprawiedliwe to i
nie w porządku, Ŝe ma się dla człowieka juŜ skończyć wszystko, kiedy właściwie nie miał on nigdy
prawdziwej radości. Niestety, kochany Przyjacielu, nie umiem wyrazić się dobrze. Chcę Cię więc
tylko zawiadomić, Ŝe testament mój, zrobiony latem przed operacją, utrzymuję w mocy, podstawy
jego jednak uległy zmianie. Przekazałem mianowicie tutaj z banku wszystkie moje oszczędności,
zaciągnąłem teŜ większą poŜyczkę na polisę ubezpieczeniową, jak równieŜ zabrałem ze sobą
gotówkę 3500 marek, spadek po ojcu. Mogę więc Ŝyć przez parę tygodni jak człowiek bogaty, a to
jest moim zamiarem. Dlaczego mogą tylko Preysingowie mieć coś z Ŝycia, a kaŜdy z nas ma być
głupcem z tym wiecznym oszczędzaniem i odkładaniem? Wziąłem z sobą 8400 marek razem. Anna
moŜe odziedziczyć później wszystko, co pozostanie, sądzę, Ŝe więcej nie jestem jej winien, bo i tak
zatruła mi Ŝycie swoimi kłótniami, a nawet dziecka nie było. Będę Cię nadal zawiadamiał o
miejscu mego pobytu oraz o stanie zdrowia, liczę na zrozumienie i Twoją zawodową dyskrecję.
Berlin jest bardzo piękny i stał się po latach, gdy się go nie widziało, duŜym miastem; mam teŜ
zamiar pojechać do ParyŜa, gdyŜ dzięki korespondencji znam dobrze język francuski. Jak widzisz,
trzymam się ostro i czuję się lepiej po raz pierwszy od dłuŜszego czasu,
Pozdrawiam Cię serdecznie. Oddany Ci “moribundus”
Otto Kringelein.
P. S. Powiedz przewodniczącemu Związku, Ŝe musiałem pojechać do zakładu leczniczego.
Kringelein przeczytał listy, które sobie ułoŜył podczas dwóch bezsennych nocy. Nie był z
nich zadowolony, zdawało mu się, Ŝe w liście do notariusza nie zostało powiedziane coś waŜnego,
ale nie mógł dociec, na czym to polegało; chociaŜ z natury skromny i niezaradny, nie był właściwie
głupi, chciał się kształcić i był idealistą. Na przykład Ŝartobliwe określenie “moribundus”, jak
siebie nazwał, było wyraŜeniem, znalezionym w wypoŜyczonej z czytelni ksiąŜce, którą z
wysiłkiem przeczytał i przetrawił w trudnych rozmowach z rejentem. Od urodzenia prowadził
Kringelein normalne Ŝycie małomieszczańskie, przyziemne, pełne trosk i drobnych kłopotów, Ŝycie
małego urzędnika w małym mieście. Wcześnie i bez gwałtownego pociągu oŜenił się z panną Anną
Sauerkatz, której ojciec miał sklep kolonialny. Osoba ta aŜ do ślubu wydawała mu się ładna, ale
zaraz potem stała się brzydka i niemiła, skąpa i drobiazgowa. Kringelein miał stałą pensję i co parę
lat dostawał skromną podwyŜkę. Nie cieszył się najlepszym zdrowiem i dlatego od pierwszego
zaraz dnia nakłaniała go Ŝona i rodzina do wzmoŜonego oszczędzania ze względu na ewentualne
“zabezpieczenie” na przyszłość. Na przykład musiał sobie odmówić fortepianu, o którym przez
całe Ŝycie gorąco marzył, a mały jamnik, zwany Cypelkiem, został sprzedany, gdy podniesiono
podatek od psów. Na szyi miał Kringelein stale otwartą rankę, gdyŜ cienka i anemiczna jego skóra
nie znosiła szorstkich postrzępionych kołnierzy przy starych zniszczonych koszulach. Czasami
zdawało mu się, Ŝe coś w jego Ŝyciu niezupełnie jest w porządku, ale nie mógł dociec, co by to być
mogło. Gdy w związku śpiewaczym jego słaby, wysoki i tremolujący tenor wznosił się ponad inne
głosy, miał Kringelein takie podniosłe i pełne zadowolenia uczucie, jak gdyby sam ponad siebie
wzlatywał. Czasem wieczorem wychodził na szosę w stronę Mickenau, po czym zbaczał z drogi,
przechodził przez wilgotny rów i szedł miedzą w pole. Pomiędzy źdźbłami szumiało z cicha, a
Kringelein cieszył się w jakiś niewytłumaczony sposób, gdy kłosy dotykały jego ręki. W szpitalu,
podczas narkozy czuł się teŜ jakoś dziwnie i dobrze, zapomniał tylko, co to właściwie było.
Wszystko to, czym się buchalter Otto Kringelein róŜnił od przeciętnego człowieka, było drobne, ale
właśnie nikłe owe sprawy łącznie ze śmiertelnymi jadami, zatruwającymi jego ciało, sprowadziły
biedaka tutaj, do najdroŜszego hotelu Berlina i zasadziły do listów, które zawierały takie
niesłychane i źle umotywowane postanowienie...
Z lekkim zawrotem głowy powstał i szedł właśnie ze swymi listami przez czytelnię, gdy
spotkał doktora Otternschlaga, który przestraszył go, zwracając raptownie w jego stronę
postrzeloną część twarzy.
- No i cóŜ? Ulokowano pana? - spytał doktor leniwie. Był teraz w smokingu i lakierkach.
- Tak jest. Pierwszorzędnie - odrzekł Kringelein, zakłopotany - dziękuję. Chciałbym
podziękować stokrotnie szanownemu panu... Szanowny pan był dla mnie tak dobry...
- Dobry? Ja? Wcale nie! Ach, pan mówi o tym pokoju? Nie, widzi pan, ja juŜ dawno
chciałem się stąd wyprowadzić, ale jestem za leniwy. Ten cały hotel to przecieŜ marna dziura.
Gdyby pan zajął mój pokój, to bym siedział teraz w pośpiesznym do Mediolanu lub gdzie indziej -
naprawdę dobrze by się stało. No, mniejsza z tym. W marcu na całym świecie jest szkaradna
pogoda. Wszystko jedno, gdzie się człowiek wtedy znajdzie. Równie dobrze moŜna i tutaj
pozostać.
- Szanowny pan zapewne duŜo podróŜuje? - nieśmiało spytał Kringelein, skłonny widzieć w
kaŜdym mieszkańcu tego hotelu magnata lub arystokratę. - Szanowny pan pozwoli: jestem
Kringelein - dodał jeszcze skromniej, kłaniając się z fredersdorfską elegancją. - Szanowny pan zna
wielki świat!
Otternschlag skrzywił swą “pamiątkę z Flandrii”.
- Tak sobie - odparł - mniej więcej to, co wszyscy: utarte drogi. Znam teŜ Indie i coś niecoś
jeszcze. - I uśmiechnął się słabo, widząc w zezujących niebieskich oczach tamtego olbrzymi głód
poznania.
- I ja mam równieŜ zamiar podróŜować - rzekł Kringelein - na przykład nasz dyrektor
naczelny, Preysing, wyjeŜdŜa corocznie. Niedawno był w St. Moritz. Podczas ubiegłych świąt
wielkanocnych był z całą rodziną na Capri. Myślę, Ŝe to musi być cudowne!
- Czy pan ma rodzinę? - spytał doktor, odkładając gazetę.
Kringelein zawahał się parę sekund.
- Nie! - odparł wreszcie.
- Nie! - powtórzył Otternschlag i słowo to w jego ustach jakby przypieczętowało sprawę tę
nieodwołalnie.
- Chciałbym przede wszystkim pojechać do ParyŜa - ciągnął Kringelein. - ParyŜ jest
podobno bardzo piękny.
Ale doktor Otternschlag, który przed chwilą okazywał coś w rodzaju zainteresowania,
wyglądał teraz, jakby miał zasnąć. Stany takie miewał on kilkakrotnie w ciągu dnia i pozbywał się
ich w pewien potajemny, a szkodliwy sposób.
- Do ParyŜa naleŜy jeździć w maju - wyszeptał.
- Nie mam tyle czasu - odparł tamten pośpiesznie.
Nagle doktor wstał.
- Muszę pójść do siebie i połoŜyć się - rzekł bardziej do siebie niŜ do Kringeleina, który
pozostał w czytelni ze swymi trzema listami. Gazeta, którą Otternschlag przeglądał, upadła na
ziemię. Zarysowana była małymi człowieczkami, a nad kaŜdym stał gruby krzyŜ. Nieco zasępiony,
opuścił Kringelein czytelnię i, ślizgając się na dywanie, podąŜył z miną trochę zakłopotaną do
jadalni, skąd muzyka, wprawdzie przyciszona, lecz wyraźna, przeciągła i rytmiczna, przesiąkała
przez wszystkie ściany wielkiego hotelu.
Kurtyna opadła, uderzając z głuchym odgłosem cięŜkiego Ŝelaza o podłogę sceny.
Gruzińska, która dopiero co powiewna jak elf tańczyła między dziewczętami, powlokła się za
pierwsze kulisy, dysząc cięŜko. Bezmyślnie przytrzymała się drŜącą ręką ramienia jednego z
robotników i stała tak, jakby zraniona, oddychając głęboko. W bruzdach i zmarszczkach pod
oczami spływał pot. Brawa były słabe, jak deszcz z oddalenia, i nagle stały się bardzo bliskie i
dobitne, co dowodziło, Ŝe kurtynę znów podniesiono. W kulisie naprzeciwko stał robotnik i z
wysiłkiem podkręcał ją w górę duŜą korbą. Gruzińska przybrała twarz w stereotypowy uśmiech
niby w maskę papierową i tanecznym krokiem popłynęła przez rampę.
Gaigern, który się bezgranicznie wynudził, z prostej uprzejmości przyklasnął jej z lekka
trzy razy i przecisnął się pomiędzy rzędami krzeseł do zapchanego wyjścia. W pierwszych fotelach
i na galerii parę osób klaskało jeszcze i wywoływało artystkę, ale wszędzie tłoczono się juŜ do
szatni. Gruzińska na scenie pomyślała, Ŝe wygląda to jak ucieczka lub panika: białe gorsy koszul,
czarne plecy panów, płaszcze brokatowe, wszystko to odpływało w jednym kierunku. Uśmiechała
się, odrzucając głowę na smukłej szyi, przebiegała w prawo i w lewo i rękami słała pocałunki
wychodzącej publiczności. Kurtyna znów opadła, mocno uderzając o podłogę. Balet, dobrze
zdyscyplinowany, wciąŜ jeszcze trwał w bezruchu.
- Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał histerycznie baletmistrz Pimenoff, który miał za zadanie
dbać o sukces. Kurtyna podnosiła się powoli, gdyŜ robotnik przy kurtynie był juŜ zmęczony. Kilka
osób na parterze, które znajdowały się juŜ przy drzwiach, przystanęło raz jeszcze i zaczęło klaskać,
uśmiechając się zdawkowo; w jednej z lóŜ równieŜ bito brawo. Gruzińska wskazywała na
dziewczęta w tarlatanie, które jako nimfy zgrupowane były wokół niej, i z wielką skromnością
starała się te oznaki powodzenia odsunąć od swej osoby, a przekazać je tym nieznaczącym młodym
istotom. Do drzwi podeszło jeszcze parę osób juŜ w okryciach i z rozbawieniem patrzało na scenę.
Na dole, w orkiestrze muzycy zabierali się do pakowania swoich instrumentów, lecz stary
kapelmistrz, Niemiec, Witte, znakami upraszał jeszcze o posłuch i ciszę.
- Nie wychodźcie! - szeptał z lękiem, spocony i drŜący. - Proszę panów, niech nikt nie
wychodzi! MoŜe trzeba będzie powtórzyć “Walca Wiosennego”.
- Nie ma obawy! - rzekł fagot - Ŝadnych dodatków nie będzie, dosyć na dzisiaj. No co, nie
mówiłem? - Brawa rzeczywiście ustały.
Zanim kurtyna oddzieliła ją od widowni, zobaczyła Gruzińska na dole otwarte wielkie usta
śmiejącego się muzyka - po czym nastąpiła cisza tak raptowna i zupełna, Ŝe aŜ prawie straszna.
Słychać było tylko szelest, jaki sprawiały dziewczęta swymi jedwabnymi pantofelkami. Spoza
drŜących uszminkowanych pleców Gruzińskiej odezwał się głos Lucille Lafite, pierwszej tancerki:
- Czy moŜemy juŜ odejść? - spytała cicho po francusku.
- Tak, tak, moŜecie iść! Ach, idźcie do diabła! - odrzekła Gruzińska po rosyjsku. Właściwie
miała chęć krzyknąć, ale zabrzmiało to jakoś niby kaszel czy łkanie. Dziewczęta, spłoszone,
wybiegły. Światło rampy zgasło, pozostała tylko jedna mała lampka, i Gruzińska stała w jej
oświetleniu przez kilka chwil sama na scenie, drŜąc z zimna.
Nagle rozległ się jakiś dźwięk, coś jakby trzask gałęzi lub oddalony tupot konia - nie moŜna
się było pomylić: oto na pustej widowni pozostał ktoś jeszcze i sam jeden bił brawo. Nie był to
jednak Ŝaden cud: po prostu impresario Meyerheim starał się w rozpaczy ratować jakoś nieudany
wieczór i z zachwytem bił wielkimi dłońmi potęŜne i donośne oklaski, rzucając przy tym wściekłe
spojrzenia na górę, gdzie niesłowna klaka za wcześnie opuściła swe posterunki.
Baron Gaigern, usłyszawszy spóźnione i samotne brawa, wszedł raz jeszcze, ciekawy i
rozbawiony. Szybko zdjął rękawiczki i równieŜ mocno zaczął bić w dłonie, tak Ŝe parę osób
przybiegło z powrotem z szatni, a potem zatupał jeszcze nogami jak rozbawiony student.
Przyłączyło się do niego paru wesołków, zrobił się mały oŜywiony tumult, a wreszcie około
sześćdziesięciu osób biło znów brawa i wywoływało Gruzińską.
- Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał zdartym głosem Pimenoff, a Gruzińska rzucała się
histerycznie na wszystkie strony.
- Michael! Gdzie jest Michael! Niech za mną wyjdzie - krzyczała, śmiejąc się z oczami
pełnymi łez, potu i niebieskiej szminki. Witte wypchnął tancerza przed kulisy; nie patrząc,
schwyciła go Gruzińska za rękę, tak śliską i mokrą, Ŝe z trudnością dawała się przytrzymać, i tuŜ
przed budką suflera złoŜyli oboje piękny ukłon harmonijnym ruchem zgranych z sobą ciał.
Zaledwie kurtyna opadła, Gruzińska dała upust swemu zdenerwowaniu:
- Zmarnowałeś wszystko! Wszystkiemu ty jesteś winien! Trzecią arabeskę całą
przeczłapałeś! Z Pimenoffem nigdy by mi się to nie zdarzyło!
- AleŜ zlituj się! Gru, ja? - wyjąkał Michael w swym komicznym dialekcie bałtyckim,
brzmiało to zupełnie bezradnie.
Witte prędko wciągnął go za trzecie kulisy i połoŜył mu rękę na ustach.
- Na miłość Boską! tylko się nie sprzeciwiaj! Daj spokój! - zaszeptał.
Gruzińska musiała sama ukazać się jeszcze kilka razy na scenie, ale między tymi wyjściami
i w czasie, gdy kurtyna była opuszczona, awanturowała się i burzyła. Przeklinała i wymyślała
okropnie, nazwała wszystkich psami, świniami i głupią bandą; na Michaela krzyczała, Ŝe jest
pijakiem, a Pimenoff czymś jeszcze gorszym, nieobecnemu baletowi zagroziła natychmiastowym
wyrzuceniem, a smutnie milczącemu kapelmistrzowi Wittemu oświadczyła, Ŝe przez to, Ŝe nie
utrzymuje on właściwego tempa, chyba popełni samobójstwo. Serce drgało przy tym w jej piersi
jak zmęczony i zbłąkany ptak, a po uśmiechu, zrobionym z wosku i szminki, spływały łzy.
Wreszcie jeden ze starszych monterów połoŜył kres tej scenie, przekręcając duŜy
wyłącznik. Ściemniło się zupełnie, krzesła przykrywano szarymi pokrowcami, a człowiek od
kurtyny poszedł do domu.
- Susette, ile razy podnoszono kurtynę? - spytała Gruzińska starszą osobę, która
narzuciwszy na nią za kulisami stary niemodny szal wełniany, otwierała teraz Ŝelazne drzwi sceny.
- Siedem razy? Ja naliczyłam osiem! Więc myślisz, Ŝe siedem? To takŜe wcale nieźle, prawda?
Tylko czy to był sukces?
Z niecierpliwością słuchała zapewnień Susette, według których był to ogromny sukces,
prawie taki jak w Brukseli przed trzema laty. Madame sobie przypomina? O, tak, madame
przypominała sobie dobrze, czyŜ w ogóle moŜna kiedy zapomnieć o tak wielkim tryumfie!
Madame siedziała teraz w małej garderobie zapatrzona w światło Ŝarówki, wiszącej w odrutowaniu
ponad lustrem, i przypominała sobie.
“Nie, to nie było tak, jak wtedy w Brukseli” - pomyślała zasępiona i znuŜona śmiertelnie.
Mokra od potu przeciągnęła się i jak bokser, gdy zmęczony leŜy po cięŜkiej rundzie, siedziała,
pozwalając Susette obcierać się, masować i usuwać szminkę. W garderobie było nieprzyjemnie,
duszno, brudno i ciasno; czuło się odór starych kostiumów, zapach gorzkiego mastyksu i szminki
oraz wiele innych przykrych woni.
MoŜe nawet zasnęła Gruzińska na parę sekund, bo nagle ujrzała siebie, idącą przez
kamienny przedsionek swej posiadłości nad jeziorem Como - ale zaraz potem była znów przy
Susette, i znów nurtowało ją i gryzło uczucie niezadowolenia z wieczoru.
To nie był wielki sukces, o, nie! JakŜe okrutny i niezrozumiały był ten świat, w którym taka
artystka jak Gruzińska nie odnosiła sukcesów.
Nikt nie znał jej prawdziwego wieku. Starzy rosyjscy panowie i emigranci-arystokraci,
którzy mieszkali w umeblowanych pokojach Wilmarsdorfu, twierdzili, Ŝe znają Gruzińską juŜ od
czterdziestu lat, ale najprawdopodobniej była to przesada, jednak przez dwadzieścia lat była
artystką cieszącą się międzynarodową sławą i powodzeniem, a dwadzieścia lat w Ŝyciu artystki to
okres nieskończenie długi. Do Wittego, starego swego przyjaciela, który widział początek jej
kariery, skarŜyła się czasem, Ŝe wlecze przez całe swe Ŝycie cięŜar ponad siły.
- NiechŜe tego aby nikt nie zauwaŜy, Jelizawieto Aleksandrowno - odpowiadał Witte -
niech pani nie mówi nigdy o cięŜarze. Cały świat stał się teraz cięŜki, a pani powołaniem,
Jelizawieto, jest, za pozwoleniem, to właśnie, aby być uosobieniem lekkości. NiechŜe się pani,
broń BoŜe, nie zmieni, to by mogło być nieszczęściem dla świata!
I rzeczywiście Gruzińska nie zmieniała się wcale. Od osiemnastego roku Ŝycia waŜyła
zawsze jednakowo, dziewięćdziesiąt sześć funtów, i to było częścią jej powodzenia.
Partnerzy, przyzwyczajeni do jej niewielkiej wagi, nie mogli juŜ tańczyć z Ŝadną inną. Nie
zmieniał się ani jej kark, ani postać, robiąca wraŜenie, Ŝe składa się tylko ze stawów, ani owal
twarzy o kształcie serca.
Ramionami poruszała jak skrzydłami, a uśmiech spod długich rzęs był wprost arcydziełem.
Wszystkie jej wysiłki skierowane były wyłącznie na to, by pozostać niezmienioną, i nie
spostrzegała biedaczka, Ŝe to właśnie poczęło świat nudzić...
MoŜe by ją kochano właśnie taką, jaką była w rzeczywistości, taką, jaką w tej chwili była w
garderobie: biedną, delikatną i zmęczoną starą kobietą o smutnych oczach i małej przemęczonej
twarzyczce. Czasem, gdy występ jej nie kończył się powodzeniem (a teraz od czasu do czasu
zdarzało się to) postać jej zapadała się w sobie, malała raptownie, i Gruzińska stawała się starą,
starą, jakby miała lat siedemdziesiąt lub sto, a moŜe i więcej.
W głębi garderoby Susette lamentowała po francusku, stojąc koło umywalni, przy której coś
się zepsuło w dopływie gorącej wody. Po pewnym czasie udało jej się jednak naprawić usterkę, i
Gruzińska poddała twarz szczypiącym kompresom. Susette zdjęła jej tymczasem z szyi perły, owe
sławne, nieprawdopodobnie piękne perły z dawnych dobrych czasów, gdy wielki ksiąŜę...
- MoŜesz je zapakować - rzekła Gruzińska, patrząc spod powiek na ich blask róŜowy - nie
chcę ich mieć dzisiaj na sobie.
- Bez pereł? AleŜ madame powinna właśnie jak najpiękniej wyglądać na bankiecie!
- Nie, nie! Dosyć! Postaraj się, Susette, bym i bez tych pereł była piękna - odparła
Gruzińska i ze skupieniem poddała się działaniu róŜnych esencji kamforowych, szminek i
wytrawnych palców swej zaufanej. Wybierała się jeszcze na kolację, którą urządzał na jej cześć
klub artystów, i z tego powodu poddawała się z taką powagą smarowaniom i malowaniu jak
staromeksykański wojownik, gdy wybierał się przeciwko nieprzyjacielowi.
Na korytarzu przed garderobami jak cierpliwy posterunkowy chodził tam i na powrót Witte
i drapał pokrywkę zegarka, który nosił wbrew modzie w kieszeni fraka. Na starej twarzy muzyka
malował się smutek i troska. Po chwili zjawił się baletmistrz Pimenoff, a wreszcie nadszedł
Michael, mocno upudrowany, z rzęsami błyszczącymi od wazeliny.
- Czekamy na Gru? Idziemy wszyscy razem? - pytał z oŜywieniem.
- Radziłbym ci zwiać, mój chłopcze! - odrzekł Witte - nawet jeŜelibyś tańczył z nią dobrze!
- AleŜ ja nie człapałem, Pimenoff! CzyŜ naprawdę tak było? - zawołał tancerz prawie z
płaczem.
Pimenoff wzruszył ramionami. Był to równieŜ człowiek stary, miał duŜy charakterystyczny
nos i upodobanie do staroświeckich krawatów z czasów Edwarda VI, tzw. plastronów. Sam juŜ nie
tańczył, prowadził tylko próby i układał divertissements dla Gruzińskiej. Była to trudna klasyczna
choreografia, pełna ptaszków, kwiatów i alegorii, które tańczyło się na koniuszkach palców.
- Idź lepiej spać i unikaj dzisiaj Gru - rzekł porozumiewawczo - Lucille takŜe juŜ znikła.
Młodzieńcza twarz Michaela wyraŜała oburzenie, gdy stukał do drzwi garderoby.
- Dobranoc pani - zawołał - nie idę z wami. O której jutro próba?
- AleŜ naturalnie, idziesz z nami! Musisz siedzieć ze mną przy stole! - zawołała z wewnątrz
Gruzińska. - Chcesz mnie zmartwić? O próbie jeszcze pomówimy. Czekajcie na mnie, zaraz będę
gotowa.
- Tiens! Widocznie się wypłakała - powiedział Witte tonem spiskowca.
- Łzy, o, słodkie łzy! - zadeklamował Pimenoff, chowając brodę w kołnierz palta.
- Najgorszemu wrogowi nie Ŝyczyłbym, by tańczył pas de deux z Gru! Litości, mój drogi! -
zakończył Michael w swoim zabawnym narzeczu bałtyckim.
Wewnątrz w jaskrawym świetle przy lustrze toaletowym Gruzińska perfumowała się za
uszami.
“Michael musi być koniecznie - myślała przy tym. - Wiecznie mam wokół siebie starych
ludzi: Pimenoff, Witte, Lucille, Susette. “ - I nagle poczuła gwałtowną nienawiść do tego
podniszczonego kapelusika, który Susette wkładała na swoje przyprószone siwizną włosy.
Niechętnym ruchem uwolniła się od jej pomocy i wyszła na korytarz, trzymając na ręku
wieczorowe czarno-złote okrycie z gronostajami. Michael okrył nim jej nagie ramiona, a zrobił to
jak wszystko po kobiecemu i delikatnie; wypadło to niby ceremonia przeprosin, ale i coś jeszcze
więcej, coś, jakby Gruzińska prosiła po cichu i w tajemnicy tego chłopca o równe prawa młodości.
Michael był młody, bo Gruzińska często zmieniała tancerzy, gdyŜ była nerwowa i wymagająca
względem swych partnerów. Reszta personelu zestarzała się razem z nią.
Wyglądała zresztą teraz wspaniale: była piękna, zadziwiająca, jak kwiat, przy tym gibka i
zręczna.
- Jelizawieta wygląda czarująco - rzekł Witte, składając jej ukłon z zeszłego stulecia.
Przyzwyczaił się do zawiłej formy wyraŜeń przede wszystkim, by ukryć miłość do Gruzińskiej, w
której kochał się od młodych lat, a po drugie dlatego, Ŝe musiał tłumaczyć swe myśli z
niemieckiego bądź na rosyjski, bądź na francuski.
Gruzińska stale przechodziła z jednego języka na drugi, zaczynała na “ty” po rosyjsku,
zmieniała je na francuskie lub angielskie “you”, ale niemiecki teŜ nie był jej obcy: wszystkie
wyraŜenia, i uprzejme, i ordynarne, znała dobrze w kaŜdym języku. Nie zawsze było ją łatwo
zrozumieć. Wchodząc do auta, spytała na przykład:
- Jak myślisz, Witte, czy to perły są winne?
- Jak to perły? Czemu mają być perły winne? - spytał Witte zaskoczony, zresztą drugie
pytanie zadał tylko z dobrego serca, bo doskonale wiedział, o czym myślała Gruzińska.
- Mon Dieu, jak to perły? - spytał równieŜ Pimenoff.
- No tak, perły, one mi przynoszą pecha - rzekła z uporem dziecka. Witte złoŜył ręce w
staroświeckich glansowanych rękawiczkach.
- AleŜ, moja droga! - rzekł poruszony.
- Jak to - odezwał się Pimenoff - całe Ŝycie przynosiły ci te perły szczęście, były twoim
talizmanem, twoją maskotą, nie mogłaś bez nich tańczyć, a teraz nagle przynoszą ci jakoby pecha?
CóŜ ty sobie wmówiłaś, Gru!
- A jednak tak jest. Przynoszą mi pecha, zauwaŜyłam to - mówiła Gruzińska ze zmarszczką
uporu między malowanymi brwiami. - Nie umiem ci tego wytłumaczyć, ale myślałam nad tym
duŜo. Dopóki Ŝył wielki ksiąŜę Sergiusz, dopóty zawsze przynosiły mi szczęście. Voil~a! A gdy go
zamordowano - wciąŜ przynoszą mi pecha, pecha i pecha. Proszę: zerwane ścięgno w kostce
zeszłego roku w Londynie, deficyt w Nicei... No i w ogóle... śebyście wiedzieli, Ŝe ich więcej do
tańca nie włoŜę!
- Nie włoŜysz pereł?! AleŜ kochana, najdroŜsza Gru, nie moŜesz bez nich występować,
przez całe Ŝycie wierzyłaś święcie, Ŝe bez nich tańczyć nie moŜesz, aŜ tu nagle!...
- Tak - przerwała mu Gruzińska - widocznie był to przesąd.
Witte zaczął się śmiać.
- Lizo - wykrzyknął - gołąbko moja, drogie moje maleństwo, jakieŜ z pani dziecko!
- Nie rozumiecie mnie, a ty, Witte, ujmujesz to zupełnie błędnie: te perły skończyły się, i
nie powinnam ich więcej nosić. Dawniej było inaczej, dawniej w Petersburgu, w ParyŜu, w
Wiedniu klejnoty trzeba było nosić. Tancerka powinna była mieć i pokazywać swoją biŜuterię. Ale
dziś! KtóŜ nosi dzisiaj prawdziwe perły! Jako kobieta wyczuwam to lepiej od was, mam nosa w
takich sprawach. Michael, śpisz? Powiedz, co myślisz o tym?
- JeŜeli chce pani wiedzieć - odparł Michael niezdarną francuszczyzną, nie poruszywszy się
z miejsca - jeŜeli koniecznie chce pani wiedzieć, to radziłbym oddać je na biedne dzieci czy kaleki,
czy na inny podobny cel.
- Co ty gadasz? Oddać perły? - wykrzyknęła Gruzińska po rosyjsku, a słowo “poŜertwowat.
“ zabrzmiało jak zabłąkane z jakiejś pieśni.
- Jesteśmy na miejscu - rzekł Pimenoff, gdy auto, którym jechali, stanęło.
- En avant! - rozkazała Gruzińska. - Musimy być piękni i weseli!
Otworzono bramę. Idąc za tancerką po schodach, Witte odezwał się:
- Jelizawieta Aleksandrowna ma tylko jedną wadę: lubuje się w kategorycznym
imperatywie.
Gruzińska zaśmiała się, rozpromieniła się nagle i tak promienna i roześmiana weszła do
klubu, gdzie trzydzieści fraków czekało juŜ na nią przy wejściu.
Baron Gaigern ostatni przestał bić brawo, ale przekonawszy się, Ŝe kurtyny więcej nie
podniosą, wyszedł z teatru z powaŜną miną śpieszącego się człowieka. Deszcz przestał padać; w
mokrym asfalcie Kantstrasse odbijały się białe i Ŝółte światła, kolej miejska mknęła między
domami, policjanci regulowali ruch odjeŜdŜających pojazdów, a bezrobotni otwierali pośpiesznie
drzwiczki auta przed osobami, otulonymi w futra. Gaigern z naraŜeniem Ŝycia przebiegł w tłumie
przez jezdnię i skierował się szybko w ciemniejszą Fasanenstrasse, gdzie czekało jego auto,
skromny czteroosobowy wóz. Szofer palił cygaro.
- No? - spytał Gaigern z rękami w kieszeniach swego granatowego palta.
- Znowu zmieniła szofera - odpowiedział tamten - obecny jest Anglikiem. Znalazła go w
Nicei, gdzie pan jego zbankrutował i wymówił mu posadę. Jadłem z nim w restauracji. Nie
otworzył gęby.
- Sto razy ci juŜ mówiłem, Ŝebyś wyjął z ust cygaro, kiedy ze mną mówisz! - rzekł Gaigern
stłumionym głosem.
- I owszem - odparł szofer, odrzucając cygaro - teraz pojechał po nią do teatru i ma ją
zawieźć do klubu artystów, to tu zaraz niedaleko. Nie wie tylko jeszcze, kiedy ma po nią
przyjechać.
- Nie wie kiedy - powtórzył Gaigern w zamyśleniu, uderzając rękawiczkami w otwartą dłoń
- no, to dobrze. Pójdę tam jeszcze raz, a ty podjedź pod teatr i zaczekaj.
I pobiegł z tą samą miną powaŜnie zajętego człowieka z powrotem przed teatr, gdzie
zrobiło się juŜ pusto, wreszcie wybiegła grupka baletnic, smukłe osóbki w tanich futerkach,
paplające po francusku, rosyjsku i niemiecku. Gaigern uśmiechnął się, patrząc za nimi: niektóre
znał z ParyŜa i Nicei. Górna jego warga, gdy się uśmiechał, stawała się krótka jak u małego
dziecka, wyglądało to ładnie i wielu kobietom się podobało.
“Mój BoŜe, jak to trwa dziś długo” - myślał z niecierpliwością, gdy podwórze opustoszało
zupełnie. Przeszedł prawie kwadrans, aŜ wreszcie szofer w aucie Gruzińskiej poruszył się jak
zaspany pies i zapalił motor. Gaigern, któremu oznaki te nie były obce, wsunął się głęboko w cień
muru i stał się zupełnie niewidzialny, gdy ukazała się wreszcie Gruzińska.
- Poczekaj tu, Susette - mówiła w stronę drzwi - zaraz odeślę Berkleya, który odwiezie cię
do hotelu. - Otulona była po brodę w bardzo efektowny płaszcz wieczorowy ze złota, czerni i
gronostajów. Piękna była teraz zupełnie tak, jak na swych fotografiach w ilustrowanych gazetach
całego świata. Gaigern przyglądał się jej z ukrycia. Gdy postawiła nogę w srebrnym pantofelku na
stopniu auta, rozchylił się płaszcz gronostajowy i Gaigern ujrzał jej szyję, tę sławną, długą, białą
szyję, podobną do kwiatu i zupełnie nagą tego wieczoru. Gaigern z radością wciągnął powietrze
przez zęby: nie pragnął niczego goręcej jak widoku tej obnaŜonej szyi...
Gdy samochód odjechał, na ciemnym, opuszczonym podwórku zjawiła się Susette, a za nią
portier, który zamknął wejście za sceną. Susette wyglądała zawsze jak stara i wypłowiała kopia
swej pani, gdyŜ donaszała stare suknie i kapelusze Gruzińskiej, od dawna juŜ niemodne. I teraz
wlokła po ziemi długą kloszową spódnicę i miała na sobie palto z jakimś dziwacznym kołnierzem.
W obydwóch rękach dźwigała pakunki: w lewej duŜą płaską walizkę, w prawej mały neseser,
czarno lakierowany. Z wolna doszła do furtki w kracie, odgradzającej teatr od ulicy, i przechadzała
się powoli w ostrym świetle lamp łukowych. Myśli w głowie Gaigerna zrobiły w kilka sekund parę
szalonych skoków. Stał w swym zaciemnionym kącie, wygięty z napręŜenia jak do skoku. Nic
jednak nie mógł przedsięwziąć, bo właśnie szerokim łukiem nadjechał przeklęty Berkley, Susette
wsiadła do szarego samochodu, z wieŜy na Ged~achtniskirche wybiło wpół do dwunastej, i
Gaigern, który przez chwilę wcale nie oddychał, wciągnął głęboko powietrze w płuca. Gwizdnął, i
natychmiast podjechało małe auto.
- Do hotelu, prędko za nimi! - krzyknął, wskakując na siedzenie obok szofera.
- Dlaczego? Są dzisiaj widoki? - spytał szofer, trzymając znów papierosa w ustach.
- Zobaczymy! - odrzekł Gaigern.
- A ja znów mam całą noc stróŜować w aucie? Co? Wcale się juŜ spać nie będzie, hę? -
pytał dalej szofer. Gaigern wskazał palcem szary wóz, który właśnie zjeŜdŜał po pochyłości
Hitzigbr~ucke.
- Trzeba przegonić! - rzekł tylko.
Na moście nie było policjanta - szofer dał gazu. Pod czerwonym bezgwiezdnym niebem w
jasną tę noc wiosenną wrzało na ulicach nocne Ŝycie Berlina.
- Traci się chęć do tego wszystkiego - rozmyślał na głos szofer - ta sprawa kosztuje więcej,
niŜ jest warta, a w końcu moŜe być klapa.
- JeŜeli się nie będzie chciało pracować, to klapa pewna - odrzekł Gaigern, i górna warga
skróciła mu się w uśmiechu - jeŜeli ci się nie podoba, moŜesz się kazać spłacić i wynoś się, proszę!
- Mówię to w dobrej wierze - rzekł szofer.
- I ja równieŜ! - przerwał mu baron, po czym milczeli aŜ do hotelu.
- Stań przy portalu szóstym - odezwał się Gaigern, wyskoczywszy z auta; w drzwiach do
małego foyer spotkał zabawnego pana, był to Kringelein, który uwiązł w obrotowych drzwiach,
pchając je w odwrotnym kierunku. Gaigern szarpnął drzwi niecierpliwie i szklana karuzela ruszyła
naprzód.
- To w tę stronę się kręci - rzekł do Kringeleina.
- Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję! - rozpływał się Kringelein, który znalazł się z powrotem
w foyer, choć właściwie chciał wyjść z hotelu. Gaigern prędkim krokiem poszedł po swój klucz, a
potem do windy. Na pierwszym piętrze poprosił jednorękiego windziarza, by na niego chwilkę
zaczekał i pobiegł korytarzem do numeru 69, w którym mieszkał. Zrzucił palto i kapelusz, wyjął z
wazonu piękną gałąź orchidei i wyszedł znów na krytarz.
- Proszę powiedzieć windziarzowi, Ŝe go juŜ nie potrzebuję! - zawołał do zaspanej
pokojówki, snującej się wzdłuŜ drzwi. Dziewczyna poszła spełnić polecenie, i po chwili kaleka
odjechał, mrucząc pod nosem. Na dole czekała juŜ na windę Susette, dźwigająca oba pakunki. O to
właśnie chodziło Gaigernowi...
Gdy Susette podeszła do numeru 68, pokoju Gruzińskiej, ujrzała za palmą przystojnego
młodzieńca, którego nieśmiała, prosząca twarz wydała się jej znajoma.
- Dobry wieczór, mademoiselle - odezwał się po francusku - pani pozwoli... jedno słówko...
- wymowa jego była poprawna, lecz wyraŜenia trochę staroświeckie, takie, jakich uczą w
klasztorach jezuickich - jedno tylko słówko: czy madame jest u siebie?
- Nie wiem, proszę pana! - odrzekła dobrze ułoŜona Susette.
- Bo ja tylko... proszę mi wybaczyć moją słabość... bo ja bym chciał tylko ten mały kwiatek
pozostawić w pokoju madame. Tak gorąco ją uwielbiam! Byłem dzisiaj w teatrze, nie opuszczam
Ŝadnego wieczoru, gdy ona tańczy. Widzi pani, czytałem w gazecie, Ŝe pani Gruzińska lubi tę
odmianę, prawda?
- Tak - odrzekła Susette - pani lubi storczyki. W naszej oranŜerii w Tremezzo załoŜyłyśmy
nawet małą hodowlę tych kwiatów.
- Ach! Czy mógłbym oddać pani tę gałązkę i poprosić o wręczenie jej pani Gruzińskiej?
- Dostałyśmy dzisiaj bardzo duŜo kwiatów. Poseł francuski przysłał cały kosz - odparła
Susette wciąŜ jeszcze pod przykrym wraŜeniem nie bardzo udanego występu. Przyjaźnie popatrzyła
na tak skromnego młodego człowieka. Nie mogła jednak wziąć podawanej gałązki, mając obydwie
ręce zajęte. Z trudnością udało jej się przełoŜyć klucz do prawej ręki, by otworzyć drzwi pokoju 68.
Gaigern, widząc to, szybko podszedł do niej zupełnie blisko:
- MoŜe pani pozwoli? - rzekł, chcąc odebrać jej obydwie walizki. Susette oddała mu
większą, a małą instynktownie przycisnęła do siebie, cofnąwszy się bezwiednie o krok.
“A więc sławne perły są w tamtej” - pomyślał Gaigern, ale nic nie powiedział. Otworzył
zewnętrzne oraz wewnętrzne drzwi i na wpół onieśmielony, na wpół wzruszony, stanął na progu
pokoju, w którym mieszkała Gruzińska. Pokój był banalny, urządzony z tą samą przestarzałą
elegancją, jak kaŜdy inny. Chłodno w nim było, pachniały jakieś niezwykle gorzkie perfumy i
wieńce; drzwi na balkon stały otworem. ŁóŜko było posłane na noc, a na dywaniku przed nim stały
trochę rozdeptane pantofle, małe, podniszczone pantofle kobiety, która sypia samotnie.
Gaigerna, stojącego w drzwiach, ogarnęło przelotne, łagodne uczucie litości na widok tych
pantofelków sławnej i pięknej kobiety, mówiących o jej rezygnacji.
Proszącym ruchem wyciągnął rękę ze swoimi storczykami. Susette odstawiła neseser na
toaletę między trzy zwierciadła i wreszcie wzięła od niego kwiaty.
- Dziękuję, monsieur - rzekła - czy jest przy nich nazwisko?
- CóŜ za pomysł! Nie miałbym na to odwagi! - odrzekł Gaigern, patrząc uwaŜnie na
pomarszczoną twarz Susette. Była ona koloru słoniowej kości i dziwnie przypominała twarz jej
pani.
- Pani jest zmęczona? - zapytał - a madame wróci zapewne późno do domu. Czy pani musi
na nią czekać?
Vicki Baum Ludzie w hotelu Przekład Zofii Petersowej.
Portier był nieco blady, gdy wyszedł z kabiny numer 7; odszukał czapkę, którą połoŜył był na kaloryferze w centrali telefonicznej. - CóŜ to było? - zapytał telefonista, siedzący przy swojej tablicy ze słuchawkami na uszach i czerwonymi i zielonymi wtyczkami w rękach. - Ano, właśnie, Ŝonę moją zawieziono nagle do kliniki. Nie wiem, co to ma znaczyć. Ona sądzi, Ŝe to się juŜ zaczyna. Ale, BoŜe drogi, przecieŜ to jeszcze nie czas! - powiedział portier. Telefonista słuchał tylko półuchem. - No, tylko spokojnie, panie Senf - odrzekł, łącząc rozmowę - w rezultacie będzie pan miał jutro chłopaka. - Dziękuję panu bardzo, Ŝe mnie pan wezwał tu do telefonu. Tam na froncie, w portierni, nie mogę przecieŜ rozgłaszać moich prywatnych historii. SłuŜba - to słuŜba. - No, właśnie. A jak dziecko juŜ będzie, to zadzwonię do pana! - odparł telefonista z roztargnieniem, łącząc dalej. Portier zabrał swoją czapkę i wyszedł na palcach. Zrobił to bezwiednie, bo przecieŜ Ŝona jego leŜała i miała mieć dziecko. Przechodząc przez korytarz, przy którym mieściły się ciche, z na pół przygaszonymi lampami pokoje do pisania i czytania, westchnął głęboko i przeczesał rękami włosy. Poczuł, Ŝe dłonie zrobiły się od tego wilgotne, nie miał jednak czasu, by je umyć. Nie moŜna przecieŜ wymagać, aby ruch hotelowy został zahamowany, bo portierowi Senfowi rodziło się dziecko... Muzyka z tea-roomu w nowej przybudówce synkopami skakała w górę wzdłuŜ ciemnych luster. Maślany zapach pieczystego snuł się dyskretnie, przypominając o porze obiadowej, ale za drzwiami wielkiej sali jadalnej pusto jeszcze było i cicho. W małym białym salonie garde-manger Mattoni ustawiał swój bufet z zakąskami. Portier poczuł dziwną słabość w kolanach, postał chwilę w drzwiach i zapatrzył się, oszołomiony, w barwne Ŝarówki igrające światłem za blokami lodu. W korytarzu na podłodze klęczał monter, naprawiając coś w linii elektrycznej. Od czasu, gdy na frontonie od ulicy umieszczono wielkie reklamy świetlne, stale psuła się przeciąŜona instalacja. Portier nakazał posłuszeństwo swym chwiejnym nogom i skierował się na swoje miejsce. Pozostawił portiernię pod opieką praktykanta, małego Georgiego, którego ojciec był właścicielem duŜego koncernu hotelowego i chciał swego spadkobiercę nauczyć pracy od podstaw. Senf szedł spiesznie, nieco skrępowany przez pełny i ruchliwy hall. Łączyła się tu muzyka jazzbandu z tea-roomu z zawodzeniem skrzypiec w Ogrodzie Zimowym, a iluminowana fontanna sączyła się cienkim strumykiem do weneckiego basenu. Na stoliczkach brzęczały szklanki, trzcinowe fotele trzeszczały, a delikatny szelest futer i jedwabi, w które otulone były kobiety, zestrajał się z ogólną harmonią tonów. Gdy boy w drzwiach wejściowych wpuszczał lub wypuszczał gości, wpadał przez kołowrót drzwi obrotowych krótkimi falami chłód marcowy.
- All right - rzekł mały Georgi, gdy portier, unosząc się nieco, zajął miejsce przy swym kantorku, jakby przybił wreszcie do ojczystego portu. - Oto jest poczta wieczorna. Numer 68 awanturował się, bo nie moŜna było od razu znaleźć szofera. To histeryczka, prawda? - Sześćdziesiąt osiem to Gruzińska - powiedział portier, sortując juŜ prawą ręką pocztę. - To ta tancerka, znamy ją juŜ od osiemnastu lat. Co wieczór przed występem denerwuje się i robi awanturę. W hallu podniósł się z klubowego fotela jakiś długi pan, z nogami jakby bez stawów, i szedł z opuszczoną głową w stronę portierni. Przez chwilę wałęsał się po hallu, zanim się zbliŜył do wejścia, podkreślając swym zachowaniem, Ŝe na nic nie czeka i Ŝe się nudzi; obejrzał wydawnictwa przy kiosku z gazetami, zapalił papierosa, wreszcie zatrzymał się przy portierze i zapytał z roztargnieniem: - Czy jest dla mnie poczta? Portier ze swej strony równieŜ zagrał małą komedię: zanim odpowiedział, zajrzał do przedziałki numer 218: - Nic tym razem, panie doktorze - odrzekł. Wysoki pan pomału zawrócił, podszedł do swego fotela i, usiadłszy w nim sztywno, zapatrzył się tępo przed siebie. Twarz jego składała się z jednej tylko połowy, ostry profil, jezuicko uduchowiony, kończył się pod szpakowatą skronią wyjątkowo pięknym uchem. Druga połowa twarzy nie istniała. Była to jakaś krzywa, pozszywana i połatana gmatwanina, w której patrzało sztuczne oko spomiędzy szwów i szram. Doktor Otternschlag, mówiąc do siebie, zwykle nazywał tę swoją twarz “pamiątką z Flandrii”. Gdy posiedział tak czas jakiś i nagapił się na pozłacane gipsowe kapitele marmurowych filarów, które znał juŜ aŜ do obrzydzenia, gdy się napatrzył do syta swymi niewidzącymi oczyma na hall, opróŜniający się teraz dość szybko przed rozpoczęciem teatru, podniósł się znowu i podszedł jak na szczudłach swym krokiem marionetki do pana Senfa, który, zapomniawszy juŜ o swym Ŝyciu prywatnym, urzędował gorliwie za kantorkiem. - Pytał kto o mnie? - zagadnął pan doktor Otternschlag, patrząc na pokryty szkłem marmurowy blat, na którym portier układał zwykle wszelkie kartki i notatki. - Nie, panie doktorze. - MoŜe jest depesza? - zapytał znów po chwili doktor Otternschlag. Pan Senf był tak uprzejmy, Ŝe sprawdził przegródkę numer 218, choć wiedział, Ŝe nic w niej nie leŜało. - Dzisiaj nie nadeszła - odparł. - A moŜe pan doktor chciałby pójść do teatru! - dodał współczująco - mam jeszcze jedną loŜę na Gruzińską w Teatrze Zachodnim.
- Na Gruzińską? Niee! - przeciągnął Otternschlag, postał chwilę i powędrował wokoło całego hallu z powrotem na swoje miejsce. “Teraz nawet na Gruzińską nie ma kompletu - pomyślał. - No, naturalnie, przecieŜ i ja nie chcę jej juŜ oglądać. “ - I skłopotany zapadł w swój fotel. - Ten człowiek jest wzruszający - mówił tymczasem portier do małego Georgiego - wiecznie pyta o tę pocztę! Od dziesięciu lat mieszka u nas corocznie przez kilka miesięcy, a nigdy jeszcze nie przyszedł do niego Ŝaden list ani pies z kulawą nogą o niego nie zapytał. I siedzi sobie taki i czeka! - Kto czeka? - zapytał obok szef recepcji, Rohna, wysuwając swą rudą głowę ponad niską szklaną ściankę. Ale portier nie odpowiedział natychmiast; właśnie miał wraŜenie, jakby słyszał krzyk swej Ŝony - i wsłuchał się w siebie samego. Ale zaraz potem prywatne jego Ŝycie gdzieś się zapadło, gdyŜ trzeba było pomóc małemu Georgiemu w wyjaśnieniu po hiszpańsku Meksykaninowi z numeru 117 jakiegoś zawiłego połączenia kolejowego. Z windy nadbiegł boy numer 24 o czerwonych policzkach i przylizanych na mokro włosach i radośnie podniecony zawołał głośno, za głośno jak na tak dystyngowany hall: - Zamówić szofera pana barona Gaigerna! Rohna niby dyrygent podniósł strofująco i uciszająco rękę; portier telefonicznie posłał rozkaz dalej. W chłopięcych oczach Georgiego malowało się oczekiwanie. Zapachniało lawendą i dobrymi papierosami. TuŜ za tym zapachem szedł przez hall męŜczyzna, za którym wiele osób się obejrzało. Fotele klubowe, stojące wzdłuŜ jego drogi, oŜywiły się, uśmiechnęła się panna w kiosku z gazetami. Młody człowiek uśmiechał się równieŜ bez istotnego powodu, po prostu był zadowolony z samego siebie. Był on niezwykle wysoki, niezwykle dobrze ubrany, szedł spręŜyście niby kot lub mistrz tenisowy. Miał na sobie do smokinga granatowe nieprzemakalne palto zamiast wieczorowego okrycia, co było wprawdzie niestosowne, lecz całej jego postaci nadawało wygląd wytwornej niedbałości. Boya numer 24 poklepał po przylizanej fryzurze, nie patrząc na portiera, wyciągnął dłoń poprzez stół, wziął garść listów, które wepchnął sobie wprost do kieszeni, wyjąwszy z niej uprzednio zamszowe stebnowane rękawiczki. Prawą ręką skinął szefowi recepcji. Po czym nałoŜył miękki ciemny kapelusz, wyjął z papierośnicy papierosa i włoŜył go, nie zapalając, między zęby. Zaraz potem zdjął znów kapelusz i, usunąwszy się, przepuścił do drzwi obrotowych dwie panie. Była to Gruzińska - drobna i szczupła, zawinięta po nos w futro, za nią podąŜała jak szary zamazany cień istota niosąca walizki.
Gdy portier podjazdowy zapakował je do auta, sympatyczny pan w granatowym płaszczu zapalił papierosa, wetknął jakąś monetę boyowi numer 11 obsługującemu wejście, i znikł za obracającymi się lustrzanymi szybami z uszczęśliwioną miną małego chłopaka, któremu pozwolono pojeździć na karuzeli. Gdy człowiek ten, ten pan, ten piękny baron Gaigern, opuścił hall, zrobiło się w nim od razu cicho i słychać było, jak oświetlona fontanna padała z chłodnym i delikatnym szmerem do weneckiego basenu. Stało się to dlatego, Ŝe było tu teraz pusto; jazzband w tea-roomie ucichł, a muzyka w sali jadalnej jeszcze się nie zaczęła, salonowe zaś trio wiedeńskie w Ogrodzie Zimowym miało pauzę. W tę niespodziewaną ciszę wpadały teraz oŜywione a bezustanne sygnały aut; przed wejściem do hotelu miasto pędziło swój wieczorny Ŝywot. Wewnątrz, w hallu nagła cisza sprawiła takie wraŜenie, jakby to baron zabrał ze sobą muzykę, hałas i ludzki gwar. - Ten jest dobry! Naprawdę wspaniały! - mały Georgi wskazał na kołowrót w drzwiach. Portier z miną znawcy ludzi wzruszył ramionami. - Czy dobry, to jeszcze pytanie. On jest taki jakiś... nie wiem! Moim zdaniem to lekkoduch. To zachowanie się, te wysokie napiwki... coś, jak w kinie. KtóŜ dzisiaj prócz szantaŜysty podróŜuje z takim zbytkiem? Na miejscu Pilzheimera dawałbym nań pilne baczenie! Szef recepcji, Rohna, który wszystko wszędzie widział i słyszał, wysunął znów głowę ponad szklaną przegródkę; skóra na jego głowie świeciła błękitnawo pomiędzy rudawymi włosami. - Daj pan spokój, Senf - odrzekł - Gaigernowi moŜna wierzyć, znam go. Wychowywał się w Feldkirchen z moim bratem. Z jego powodu moŜemy nie trudzić Pilzheimera. (Pilzheimer był detektywem Grand Hotelu. ) Senf skłonił się i zamilkł z uszanowaniem. Rohna znał się na tych sprawach - Rohna był sam hrabią z linii śląskiej, niegdyś oficerem, a w ogóle był dzielnym człowiekiem. Senf skłonił się raz jeszcze, a Rohna schował swą chudą charcią postać i zamajaczył jak cień za mleczną szklaną ścianą. Doktor Otternschlag uniósł się nieco w swym kącie, gdy baron był w hallu, teraz znów się zapadł w fotelu, smutniejszy niŜ poprzednio. Łokciem przewrócił kieliszek do połowy napełniony koniakiem, lecz nawet nie spojrzał w tę stronę. Jego chude ręce, Ŝółte od dymu tytoniowego, zwisały między kolanami i tak były cięŜkie, jakby miały na sobie ołowiane rękawice. Między długimi lakierkami widział dywan, który pokrywał nie tylko hall, ale i wszystkie schody, przejścia i korytarze w Grand Hotelu; dość juŜ miał tego rysunku, na którym widniały na malinowym tle girlandy kwiatów z Ŝółtawo-zielonymi ananasami pomiędzy brunatnymi liśćmi. Wszystko było tak martwe! Godzina była martwa i hall takŜe. Ludzie odeszli do swoich spraw, przyjemności i grzechów, pozostawiając go tu samego. W pustym przedsionku widać było garderobianą, która, stojąc za próŜnymi wieszakami, przyczesywała czarnym grzebykiem rzadkie włosy na swej starczej
głowie. Portier opuścił kantor i na ukos przez hall podąŜył do centrali telefonicznej z nieprzystojną mu wprost szybkością. Widać było po nim, Ŝe coś przeŜywa. Doktor Otternschlag szukał swego koniaku, ale go juŜ nie znalazł. “Czy pójść teraz do pokoju połoŜyć się?” - zapytał siebie samego. Lekki rumieniec zjawił się na jego policzkach i znikł znów, jakby pan doktor sam przed sobą zdradzał jakąś tajemnicę. “Tak jest... “ - odpowiedział sobie, ale nie wstał, nawet i to mu było obojętne. Wyciągnął swój Ŝółty palec, a Rohna daleko, na drugim końcu hallu juŜ to zauwaŜył i nieznacznym skinieniem przywołał boya przed oblicze doktora. - Papierosy, gazety! - rozkazał ten zachrypniętym głosem. Boy pobiegł w kierunku kiosku z gazetami do panienki o kataleptycznym wyglądzie. Rohna popatrzył karcąco na tę młodzieńczą Ŝywość - a potem Otternschlag wziął gazety i papierosy wybrane przez chłopaka. Zapłacił, kładąc pieniądze na stoliczek, a nie do ręki chłopca; zawsze stwarzał pewien dystans między sobą i innymi, sam nawet o tym nie wiedząc. I coś niby uśmiech zjawiło się na nienaruszonej połowie jego twarzy, gdy otworzywszy gazety, zaczął w nich czytać: doktor czekał na coś, co nie nadchodziło, tak jak nie nadchodził Ŝaden list do niego, Ŝadna depesza ani ktoś, kto by pytał o niego. Był w jakiś okropny sposób osamotniony, pusty i odcięty od Ŝycia. Niekiedy zdawał sobie z tego głośno sprawę. - Okropność! - mówił czasem do siebie wpatrując się w malinowy dywan i sam sobą przeraŜony. - To okropne. śadnego Ŝycia. Zupełnie Ŝadnego. Ale gdzieŜ ono jest? Nic się nie dzieje. Nic się nie przydarza. Nuda. Starość. Śmierć. Okropność. Wszystkie rzeczy wokół niego wydawały mu się nierealne. Cokolwiek brał do ręki, rozsypywało się w pył. Cały świat był tak kruchy, złudny, Ŝe nic nie dawało się ująć i utrzymać. Wpadało się z jednej pustki w drugą, a nosiło się w sobie wór pełen ciemności. Doktor Otternschlag Ŝył w najgłębszym osamotnieniu, choć na ziemi pełno było istot podobnych do niego... W gazetach nie znalazł nic, co by go zaspokoiło. Jakiś tajfun, trzęsienie ziemi, niewielka wojna między białymi i czarnymi, poŜary, morderstwa, polityczne walki. Nic więcej - tak mało. Skandale, popłochy na giełdach, straty olbrzymich majątków. Co go to wszystko mogło obchodzić? Loty transoceaniczne, rekordy szybkości, sensacyjne tytuły, kaŜdy wielkości cala. Jedno pismo przekrzykiwało drugie, aŜ wreszcie nie słyszało się Ŝadnego, człowiek stawał się ślepy, głuchy i nieczuły wobec głośnego rozmachu stulecia. Fotografie nagich kobiet, uda, piersi, zęby, wszystko to na sprzedaŜ. Dawniej miewał teŜ i doktor kobiety, przypominał to sobie bez wraŜenia, jedynie z lekkim rozchodzącym się chłodem w krzyŜu. Gazety te były mu tak obojętne i nudne, Ŝe wypuścił je wprost z zŜółkłej ręki na dywan z ananasami. - Nie, naprawdę, nic a nic się nie dzieje... - skonstatował półgłosem.
Miał on kiedyś małą perską kotkę, którą nazwał Gurb~a, ale od czasu gdy poszła od niego za pospolitym kocurem, zmuszony był swoje dialogi prowadzić sam ze sobą. Właśnie gdy skręcał w stronę portierni po klucz do pokoju, kołowrót w drzwiach wepchnął do przedsionka jakąś dziwaczną postać. - O, mój BoŜe, ten znowu tu jest! - rzekł portier do małego Georgiego i popatrzał wzrokiem surowego sierŜanta na zbliŜającego się człowieka. Rzeczywiście postać ta nie harmonizowała zupełnie z eleganckim hallem Grand Hotelu. Na głowie miał tani nowy okrągły kapelusz filcowy, nieco za duŜy dla niego i powstrzymywany przez odstające uszy od opadnięcia głębiej na twarz. Oblicze miał Ŝółte, cienki nos, jakby nieśmiały, za to wąsy były zawadiackie, takie, jakie lubią nosić przewodniczący związków. Ubrany był w wąskie szaro-zielone stare palto, okropnie niemodne, czarne wyszczotkowane buty były jakby za duŜe dla jego drobnej postaci, a cholewki wyłaziły spod czarnych, zbyt krótkich spodni. W rękach, odzianych w stare niciane rękawiczki, ściskał kurczowo ucho walizy. Wydawała się ona o wiele za cięŜka dla niego, lecz przyciskał ją w jakiś dziwny sposób obydwiema pięściami do siebie, a pod pachą przytrzymywał jeszcze paczkę w zatłuszczonym brązowym papierze. Całość robiła wraŜenie śmieszności, ubóstwa i ogromnego zmęczenia. Boy numer 24 chciał mu wprawdzie odebrać walizkę, ale człowieczek nie oddał swego pakunku, a przy tym uprzejmość chłopca wprowadziła go w ponowne zakłopotanie. Dopiero przed kantorkiem Senfa odstawił swój bagaŜ z imitacji skóry. Przez chwilę łapał oddech, następnie złoŜył coś w rodzaju ukłonu i rzekł wysokim, przyjemnym głosem: - Nazywam się Kringelein. Byłem tu juŜ dwa razy. Chciałem się raz jeszcze dowiedzieć. - Proszę się pofatygować obok, nie sądzę jednak, by się coś juŜ zmieniło - rzekł portier i poprawnym ruchem ręki wskazał Rohnę. - Ten pan czeka od dwóch dni na wolny pokój u nas! - dodał objaśniająco poprzez szklaną ściankę. Rohna, który nie patrząc, obejrzał tę postać, udał przez grzeczność, Ŝe szuka w kartach swej księgi. - Na razie wszystko zajęte. Bardzo Ŝałuję! - odpowiedział. - A więc wciąŜ jeszcze zajęte? No, a gdzieŜ ja mam mieszkać? - spytał osobnik. - MoŜe by pan się rozejrzał w pobliŜu dworca Friedrichstrasse? Tam jest mnóstwo hoteli. - Nie, dziękuję - odparł jegomość i wyjąwszy z kieszeni palta chusteczkę przesunął nią po spoconym czole. - Zatrzymałem się właśnie w takim hotelu, ale mi się tam nie podobało. Chcę mieszkać wytwornie. - Wyciągnął spod lewego ramienia wilgotny parasol, przy czym spod prawego wysunęła mu się zatłuszczona paczka z kawałkami czerstwego chleba z masłem. Hrabia Rohna powstrzymał uśmiech, praktykant Georgi odwrócił się w stronę tablicy z kluczami. Boy numer 17 pozbierał z niewzruszonym spokojem rozsypane kanapki, które tamten
wpakował trzęsącymi się palcami do kieszeni. Zdjął kapelusz i połoŜył go przed Rohną na stole. Czoło miał wysokie i pomarszczone z wpadniętymi sinymi skroniami. Bardzo jasne niebieskie oczy zezowały lekko zza binokli, które usiłowały zsunąć się z cienkiego nosa. - Chciałbym mieszkać tutaj. PrzecieŜ kiedyś musi się tu coś zwolnić! Proszę przeznaczyć najbliŜszy wolny pokój dla mnie. Jestem juŜ po raz trzeci, czy myśli pan, Ŝe to przyjemnie? PrzecieŜ wiecznie wszystko nie moŜe być zajęte! Rohna z poŜałowaniem wzruszył ramionami. Przez chwilę milczeli wszyscy; słychać było muzykę z czerwonej sali jadalnej i jazzband grający w śółtym Pawilonie. W hallu siedziało znowu parę osób i niektóre patrzały, na wpół rozbawione i na wpół zdziwione, na niezwykłego jegomościa. - Czy pan zna naczelnego dyrektora Preysinga? Mieszka przecieŜ stale u was, gdy przyjeŜdŜa do Berlina? No, widzi pan. I ja chcę tu mieszkać. Mam coś waŜnego do załatwienia... powaŜną konferencję z Preysingiem. Umówił się ze mną tutaj. Tak jest: wyraźnie polecił mi, abym tu zamieszkał. Mam się na niego powołać. Powołuję się zatem na naczelnego dyrektora, pana Preysinga. Bardzo więc proszę o odpowiedź, kiedy zwolni się jakiś pokój? - Preysing? Naczelny dyrektor Preysing? - zwrócił się Rohna do Senfa przez przegrodę. - Z Fredersdorfu, Towarzystwa Akcyjnego. Bawełna Saxonia. Ja równieŜ jestem z Fredersdorfu - rzekł jegomość. - Owszem - przypomniał sobie portier - jakiś pan Preysing był tu juŜ kilka razy. - Zdaje mi się, Ŝe jest dla niego pokój zamówiony na jutro lub pojutrze - pośpieszył Georgi usłuŜnie. - MoŜe się pan jutro pofatyguje raz jeszcze, gdy pan Preysing przybędzie. Dziś w nocy ma przyjechać - rzekł Rohna, który po przejrzeniu swej księgi znalazł adnotację. Wiadomość ta zdawała się dziwnym trafem przeraŜać człowieka. - PrzyjeŜdŜa - rzekł z wysiłkiem, jakby w przestrachu, i teraz widać było wyraźnie, Ŝe zezuje. - Bardzo pięknie, a więc juŜ dzisiaj? Dobrze... I on dostanie pokój? A więc są wolne? No więc, mój BoŜe, dlaczegóŜ pan dyrektor otrzyma pokój, a ja nie? Co to ma znaczyć? Na to ja się nie zgodzę! śe co? śe zapowiedział swój przyjazd? AleŜ przepraszam, i ja się teŜ zapowiedziałem! Przychodzę tu po raz trzeci, wlokę tu trzeci raz tę cięŜką walizkę - proszę bardzo! Deszcz pada, wszystkie omnibusy są przepełnione, a nie jestem zupełnie zdrowy, więc ileŜ razy mam tu przychodzić? Co? Dlaczego? To nie jest sposób obsługiwania klienteli. Czy jest to najlepszy hotel w Berlinie? Co? Tak? Więc dobrze, chcę zamieszkać w najlepszym hotelu! MoŜe to zabronione? - popatrzał kolejno na wszystkich. - Zmęczony jestem - dodał jeszcze - ogromnie zmęczony! - I widać było po nim to zmęczenie oraz zabawne usiłowania, by mówić wyszukanym stylem.
Do rozmowy wtrącił się nagle doktor Otternschlag, który przez cały czas stał obok, i trzymając w ręku klucz od pokoju, zaopatrzony w duŜą drewnianą kulę, wsparł spiczaste łokcie na stole portierni. - JeŜeli panu tak na tym zaleŜy, to moŜe pan zająć mój pokój - powiedział. - Mnie wszystko jedno, gdzie mieszkam. Niech zaniosą tam pańskie pakunki. Mogę się wyprowadzić. Moje walizki są spakowane, spakowane na zawsze. Proszę... PrzecieŜ widać, ten człowiek jest wyczerpany i cierpiący - dodał jeszcze, ucinając wszelkie sprzeciwy, które hrabia Rohna, wymownie gestykulując swymi rękami dyrygenta, chciał przedstawić. - AleŜ panie doktorze - rzekł Rohna szybko - mowy o tym być nie moŜe, by pan miał swój pokój opuszczać! Spróbujemy, zobaczymy. MoŜe pan zechce łaskawie wpisać swoje nazwisko... O, tak, dziękuję bardzo; a więc numer 216! - rzekł do portiera. Ten dał boyowi numer 11 klucz od pokoju 216, jegomość wziął podany mu ołówek atramentowy i wpisał do księgi meldunkowej swoje nazwisko pismem nadzwyczaj wyrobionym. “Otto Kringelein, buchalter z Fredersdorfu, Saksonia, ur. w Fredersdorfie 14 VII 1882r. “ - No, nareszcie - rzekł odetchnąwszy, odwrócił się i zezującymi, szeroko rozwartymi oczami popatrzył w głąb hallu. Stał więc oto w hallu Grand Hotelu buchalter Otto Kringelein, urodzony we Fredersdorfie, zamieszkały tamŜe, stał tu w swym starym okryciu i łykał wszystko wokoło przez wygłodniałe szkła swych binokli. Wyczerpany był jak biegacz, gdy pierwszy dotyka białej wstęgi (i zmęczenie to miało swoją szczególną przyczynę), ale widział wszystko: kolumny marmurowe z gipsowymi ornamentami, iluminowaną fontannę, fotele klubowe. Widział panów we frakach, w smokingach, eleganckich światowych panów. Widział panie z obnaŜonymi ramionami, w połyskujących sukniach, klejnotach, futrach, kobiety piękne jak dzieła sztuki. Słyszał oddaloną muzykę. Czuł zapach kawy, papierosów, perfum, zapach szparagów z sali jadalnej i kwiatów, przeznaczonych na sprzedaŜ, w wazonach na jednym ze stolików. Pod swymi butami wyczuwał gruby czerwony dywan, który przede wszystkim wywierał na nim największe wraŜenie. Kringelein, szybko mrugając, przesunął ostroŜnie podeszwą po tym dywanie. W hallu było bardzo widno, przyjemnie, Ŝółtawe światło sączyło się przez abaŜury, a prócz tego paliły się na ścianach jasnoczerwone ocienione lampki i promieniały zielone wodotryski, spadające do weneckiego basenu. Przebiegł kelner ze srebrną tacą, na której stały szerokie płaskie kieliszki, a w kaŜdym było tylko troszkę złotawobrązowego koniaku i pływał lód - ale dlaczego w najlepszym hotelu Berlina nie nalewano kieliszków do pełna?!
Numerowy, niosący nieszczęsny kuferek, zbudził Kringeleina, który, zezując i łypiąc oczami, zapadł niby w sen na jawie. Boy numer 11 poprowadził go na górę, mijając windę, którą obsługiwał ponury jednoręki człowiek. Pokoje 216 i 218 były najgorsze w całym hotelu. W numerze 218 mieszkał doktor Otternschlag, gdyŜ był gościem stałym i miał ograniczone środki utrzymania, a głównie dlatego, Ŝe było mu obojętne, w jakim pokoju mieszka. Numer 216 przylegał do poprzedniego pod kątem prostym, i obydwie klitki wciśnięte były w przestrzeń między windą słuŜbową przy schodach kuchennych IV i łazienką trzeciego piętra. W ścianach bulgotała i przelewała się woda z kanalizacji. Kringelein wszedł do pokoju, który mu otworzyła stara i nieładna pokojowa, rozczarowany i niechętny, gdyŜ idąc tu, w te coraz smutniejsze części hotelu, mijał po drodze piękne palmy dekorujące korytarz, świeczniki z brązu i trofea myśliwskie na ścianach. - Numer 216! - rzekł boy, postawiwszy kuferek, czekając na napiwek. Widząc jednak, Ŝe go nie dostanie, wyszedł, pozostawiając gościa w zamyśleniu. Kringelein usiadł na brzegu łóŜka i rozejrzał się po pokoju. Był on długi, wąski, jednookienny, pachniał wystygłym dymem z cygar i wilgocią świeŜo wytartych na mokro szaf. Dywan był cienki i zniszczony; meble (Kringelein je obmacał) były z polerowanego orzecha. W Fredersdorfie moŜna było dostać takie same. Nad łóŜkiem wisiał portret Bismarcka. Kringelein potrząsnął głową: nie miał właściwie nic przeciwko Bismarckowi, ale wisiał on teŜ i u niego w domu. Jakoś mglisto wyczuwał, Ŝe mógłby spodziewać się w Grand Hotelu innych obrazów nad łóŜkami, kolorowych, bogatych, niezwykłych, takich, które dają przyjemność. Podniósł się i wyjrzał przez okno. Na dole było zupełnie jasno, gdyŜ oświetlony szklany dach zimowej werandy rozciągał się przez całe podwórze. Naprzeciwko stał nagi i nieskończenie długi mur. Czuć było kuchnią, i w górę szły nieprzyjemne, ciepłe opary. Kringelein poczuł przy tym silne mdłości i pochylił się nad umywalnią, opierając się rękami o blat. “No cóŜ, nie jestem przecieŜ zupełnie zdrów” - pomyślał ze smutkiem i usiadł znowu na wypłowiałej kołdrze. Robiło mu się coraz przykrzej. “Nie, tutaj nie zostanę - pomyślał - w kaŜdym razie nie w tym pokoju. Nie po to przyjechałem do Berlina. Nie opłaciłoby się to w ogóle... Nie powinienem teŜ rozpoczynać mego pobytu w ten sposób i tracić drogocenny czas w podobnych pokojach. PrzecieŜ oszukują mnie na pewno, a bezsprzecznie mają zupełnie inne pokoje w takim hotelu. Preysing mieszka na pewno w innym: nigdy by się na taki nie zgodził! Oho! Zrobiłby taką awanturę, Ŝe zadziwilibyście się tu wszyscy! Śmieszna myśl, Ŝe Preysing mógłby dostać ten pokój! O, nie, za nic tu nie zostanę!” - zakończył swe myśli. Przez kilka chwil zbierał siły, potem zadzwonił, zrobił awanturę. Trzeba przyznać, Ŝe wypadła ona wcale nieźle, jeŜeli wziąć pod
uwagę, Ŝe była to pierwsza w jego Ŝyciu. Pokojowa w białym fartuchu zawołała, przestraszona, jakąś kobietę sprawującą wyŜszą funkcję bez fartucha, w oddali ukazał się numerowy, nawet kelner przystanął koło pokoju 216, nasłuchując i balansując tacą z zimnymi przekąskami. Telefonicznie porozumiano się z Rohną, który kazał poprosić Kringeleina do małego kantoru: trzeba teŜ było zawiadomić jednego z czterech dyrektorów hotelu. Kringelein, zaŜarty niby oszalały biegacz, powtarzał w kółko, Ŝe chce dostać pokój piękny, wytworny i drogi, co najmniej taki, jaki dostaje Preysing. Najwidoczniej uwaŜał nazwisko to za magiczne słowo. Stał z trzęsącymi się rękami w kieszeniach palta, ściskał w nich pokruszone stare bułki z Fredersdorfu i, zezując, Ŝądał uporczywie drogiego pokoju. Był juŜ zmęczony i tak mu się słabo robiło, Ŝe miał ochotę zapłakać. W ostatnich tygodniach łatwo mu się w ogóle na płacz zbierało, a przyczyną tego był zły stan jego zdrowia... I nagle okazało się, Ŝe zwycięŜył właśnie w chwili, gdy juŜ chciał dać za wygraną. Otrzymał pokój numer 70, salon z alkową i łazienką za pięćdziesiąt marek dziennie. Usłyszawszy cenę, szybko zamrugał oczami, lecz odrzekł natychmiast: - Z łazienką? To znaczy... czy mogę się tam kąpać, kiedy tylko będę miał ochotę? Hrabia Rohna przytaknął z niewzruszonym wyrazem twarzy. Kringeleina przeprowadzono zatem do nowego pokoju. Numer 70 wydał mu się pokojem właściwym. Stały w nim mahoniowe meble, lustra toaletowe, krzesła jedwabiem kryte i rzeźbione biurko oraz zwisały koronkowe firanki, a na ścianie wisiał obraz, na którym były namalowane baŜanty; na łóŜku leŜała jedwabna puchowa kołdra; Kringelein pomacał ją trzy razy z rzędu, nie dowierzając jej ciepłu i gładkości. Na biurku stał imponujący brązowy przybór do pisania, przedstawiający orła, osłaniającego rozpiętymi skrzydłami dwa puste kałamarze. Za oknem padał zimny deszcz marcowy, powietrze pełne było odoru benzyny i zgiełku samochodów, a naprzeciwko, na froncie domów biegła ruchoma reklama, znacząca się czerwonymi, niebieskimi i białymi literami: kończyła się i zaczynała na nowo, i Kringelein przyglądał się jej całe sześć minut. Na dole pełno było czarnych parasoli, jasnych kobiecych nóg, Ŝółtych autobusów i lamp łukowych. I drzewo było nawet, drzewo, wyciągające swe gałęzie tuŜ niedaleko od hotelu, inne jakieś gałęzie niŜ te na drzewach we Fredersdorfie. Pośrodku asfaltu miało to drzewo berlińskie wysepkę ziemi, a wokoło kratę, jakby się bronić musiało przed miastem. Kringelein, otoczony tyloma obcymi i przygniatającymi go rzeczami, uczuł coś jakby przyjaźń dla niego. Zakłopotany, stał chwilę bezradnie przed nie znanym mu mechanizmem wanny; jednak udało mu się czymś pokręcić właściwie, gorąca woda trysnęła mu nagle na ręce, i Kringelein zaczął się rozbierać.
Trochę mu było nieswojo, gdy obnaŜył swe drobne i wymizerowane ciało w tej jasnej, wyłoŜonej kaflami łazience, lecz wszedłszy do wody, siedział w niej przeszło kwadrans i nie odczuwał Ŝadnych bólów. Tak, opuściły go one nagle, a doznawał ich przecieŜ od tygodni. Nie chciałby teŜ cierpieć w najbliŜszym czasie... Koło dziesiątej pięknie przyodziany w jaskółkę, w wysokim sztywnym kołnierzyku i czarnym krawacie błąkał się na dole po hallu. Zmęczenia juŜ nie odczuwał, przeciwnie, ogarnęła go niecierpliwość i gorączkowe podniecenie. “Teraz się zacznie”, myślał ustawicznie, i chude jego ramiona drŜały przy tym jak u nerwowego psa. Kupił sobie kwiat i włoŜył go do butonierki; z satysfakcją stąpał po malinowym dywanie i zareklamował u portiera, Ŝe nie ma u siebie atramentu. Jeden z chłopców wskazał mu pokój z przyborami do pisania. Znalazłszy się przed tyloma pustymi pulpitami w przyjemnym świetle zielonego abaŜuru, Kringelein stracił pewność siebie, wyjął rękę z kieszeni i jak gdyby zmalał od razu. Z przyzwyczajenia wsunął jednym ruchem ręki białe mankiety w rękawy, usiadł i duŜymi zakrętasami swego pisma buchalteryjnego rozpoczął pisanie: “Do Wydziału Personalnego Tow. Akc. Bawełna Saxonia we Fredersdorfie. Wielce Szanowni Panowie! NiŜej podpisany pozwala sobie niniejszym zawiadomić, Ŝe zgodnie z załączonym świadectwem lekarskim (załącznik A) niezdolny jest do pracy na razie na przeciąg tygodni czterech. Pensję, przypadającą za marzec, upraszam wypłacić na pierwszego zgodnie z upowaŜnieniem (załącznik B) pani Annie Kringelein, Bahnstrasse 4. Gdyby po upływie czterech tygodni niŜej podpisany nie był w moŜności stawienia się do pracy, nastąpi dalsze zawiadomienie. Z wysokim powaŜaniem, uniŜony sługa Otto Kringelein. “ “Do Pani Anny Kringelein. Fredersdorf w Saksonii, Bahnstrasse 4. “
“Kochana Anno!” - pisał dalej, a litera A miała duŜy okrągły zakrętas. - “Kochana Anno! Zawiadamiam Cię, Ŝe wynik badania u pana profesora Salzmanna nie jest pomyślny. Wprost z Berlina mam być wysłany do zakładu leczniczego, koszta ma ponieść Kasa Chorych, i trzeba tylko jeszcze załatwić kilka formalności. Mieszkam tymczasem bardzo tanio z polecenia pana dyrektora naczelnego, Preysinga. W tych dniach napiszę szczegółowiej po nowym prześwietleniu, co ma nastąpić przed ostatecznym orzeczeniem. Pozdrawiam Cię Twój Otto. “ “Do Pana Rejenta Kampmanna, Fredersdorf w Saksonii, Willa Rosenheim, Maurerstrasse. “ “Kochany Przyjacielu - pisał dalej w trzecim liście swym wyrobionym, ładnym pismem - zdziwisz się zapewne, otrzymawszy długi list ode mnie z Berlina, ale muszę Ci donieść o waŜnych zmianach; liczę na Twą zawodową dyskrecję. Trudno mi, niestety, wyrazić to na piśmie, lecz spodziewam się, Ŝe Ty, tak wszechstronnie wykształcony i znający ludzi, zrozumiesz mój list właściwie. Jak wiesz, nie czułem się zupełnie dobrze od czasu operacji ostatniego lata i od początku nie bardzo dowierzałem naszemu szpitalowi i doktorowi. Skorzystałem więc ze spadku po ojcu, przyjechałem za te pieniądze tutaj, by się poddać badaniu i wiedzieć, jak sprawa stoi. Niestety, kochany Przyjacielu, nie jest dobrze, i według zdania profesora nie będę juŜ długo Ŝył. “ - Pióro zawisło na chwilę w powietrzu, i Kringelein zapomniał postawić kropkę po ostatnim zdaniu. Wąsy, te potęŜne wąsy przewodniczącego związku, drŜały mu lekko, lecz mimo to męŜnie pisał dalej. - “Wobec tego wiele, oczywiście, spraw przychodzi człowiekowi na myśl, nie spałem więc przez kilka nocy, tylko myślałem. Zdecydowałem, Ŝe nie wrócę więcej do Fredersdorfu, lecz chciałbym przez te kilka tygodni, póki się jeszcze mogę utrzymać na nogach, mieć coś z Ŝycia. Smutne to, gdy się z niego nic nie miało i gdy się idzie do ziemi mając 46 lat, a zawsze było tylko oszczędzanie i kłopoty lub gniewy pana Preysinga w fabryce, a Ŝony w domu. Niesprawiedliwe to i nie w porządku, Ŝe ma się dla człowieka juŜ skończyć wszystko, kiedy właściwie nie miał on nigdy prawdziwej radości. Niestety, kochany Przyjacielu, nie umiem wyrazić się dobrze. Chcę Cię więc tylko zawiadomić, Ŝe testament mój, zrobiony latem przed operacją, utrzymuję w mocy, podstawy jego jednak uległy zmianie. Przekazałem mianowicie tutaj z banku wszystkie moje oszczędności, zaciągnąłem teŜ większą poŜyczkę na polisę ubezpieczeniową, jak równieŜ zabrałem ze sobą gotówkę 3500 marek, spadek po ojcu. Mogę więc Ŝyć przez parę tygodni jak człowiek bogaty, a to
jest moim zamiarem. Dlaczego mogą tylko Preysingowie mieć coś z Ŝycia, a kaŜdy z nas ma być głupcem z tym wiecznym oszczędzaniem i odkładaniem? Wziąłem z sobą 8400 marek razem. Anna moŜe odziedziczyć później wszystko, co pozostanie, sądzę, Ŝe więcej nie jestem jej winien, bo i tak zatruła mi Ŝycie swoimi kłótniami, a nawet dziecka nie było. Będę Cię nadal zawiadamiał o miejscu mego pobytu oraz o stanie zdrowia, liczę na zrozumienie i Twoją zawodową dyskrecję. Berlin jest bardzo piękny i stał się po latach, gdy się go nie widziało, duŜym miastem; mam teŜ zamiar pojechać do ParyŜa, gdyŜ dzięki korespondencji znam dobrze język francuski. Jak widzisz, trzymam się ostro i czuję się lepiej po raz pierwszy od dłuŜszego czasu, Pozdrawiam Cię serdecznie. Oddany Ci “moribundus” Otto Kringelein. P. S. Powiedz przewodniczącemu Związku, Ŝe musiałem pojechać do zakładu leczniczego. Kringelein przeczytał listy, które sobie ułoŜył podczas dwóch bezsennych nocy. Nie był z nich zadowolony, zdawało mu się, Ŝe w liście do notariusza nie zostało powiedziane coś waŜnego, ale nie mógł dociec, na czym to polegało; chociaŜ z natury skromny i niezaradny, nie był właściwie głupi, chciał się kształcić i był idealistą. Na przykład Ŝartobliwe określenie “moribundus”, jak siebie nazwał, było wyraŜeniem, znalezionym w wypoŜyczonej z czytelni ksiąŜce, którą z wysiłkiem przeczytał i przetrawił w trudnych rozmowach z rejentem. Od urodzenia prowadził Kringelein normalne Ŝycie małomieszczańskie, przyziemne, pełne trosk i drobnych kłopotów, Ŝycie małego urzędnika w małym mieście. Wcześnie i bez gwałtownego pociągu oŜenił się z panną Anną Sauerkatz, której ojciec miał sklep kolonialny. Osoba ta aŜ do ślubu wydawała mu się ładna, ale zaraz potem stała się brzydka i niemiła, skąpa i drobiazgowa. Kringelein miał stałą pensję i co parę lat dostawał skromną podwyŜkę. Nie cieszył się najlepszym zdrowiem i dlatego od pierwszego zaraz dnia nakłaniała go Ŝona i rodzina do wzmoŜonego oszczędzania ze względu na ewentualne “zabezpieczenie” na przyszłość. Na przykład musiał sobie odmówić fortepianu, o którym przez całe Ŝycie gorąco marzył, a mały jamnik, zwany Cypelkiem, został sprzedany, gdy podniesiono podatek od psów. Na szyi miał Kringelein stale otwartą rankę, gdyŜ cienka i anemiczna jego skóra nie znosiła szorstkich postrzępionych kołnierzy przy starych zniszczonych koszulach. Czasami zdawało mu się, Ŝe coś w jego Ŝyciu niezupełnie jest w porządku, ale nie mógł dociec, co by to być mogło. Gdy w związku śpiewaczym jego słaby, wysoki i tremolujący tenor wznosił się ponad inne
głosy, miał Kringelein takie podniosłe i pełne zadowolenia uczucie, jak gdyby sam ponad siebie wzlatywał. Czasem wieczorem wychodził na szosę w stronę Mickenau, po czym zbaczał z drogi, przechodził przez wilgotny rów i szedł miedzą w pole. Pomiędzy źdźbłami szumiało z cicha, a Kringelein cieszył się w jakiś niewytłumaczony sposób, gdy kłosy dotykały jego ręki. W szpitalu, podczas narkozy czuł się teŜ jakoś dziwnie i dobrze, zapomniał tylko, co to właściwie było. Wszystko to, czym się buchalter Otto Kringelein róŜnił od przeciętnego człowieka, było drobne, ale właśnie nikłe owe sprawy łącznie ze śmiertelnymi jadami, zatruwającymi jego ciało, sprowadziły biedaka tutaj, do najdroŜszego hotelu Berlina i zasadziły do listów, które zawierały takie niesłychane i źle umotywowane postanowienie... Z lekkim zawrotem głowy powstał i szedł właśnie ze swymi listami przez czytelnię, gdy spotkał doktora Otternschlaga, który przestraszył go, zwracając raptownie w jego stronę postrzeloną część twarzy. - No i cóŜ? Ulokowano pana? - spytał doktor leniwie. Był teraz w smokingu i lakierkach. - Tak jest. Pierwszorzędnie - odrzekł Kringelein, zakłopotany - dziękuję. Chciałbym podziękować stokrotnie szanownemu panu... Szanowny pan był dla mnie tak dobry... - Dobry? Ja? Wcale nie! Ach, pan mówi o tym pokoju? Nie, widzi pan, ja juŜ dawno chciałem się stąd wyprowadzić, ale jestem za leniwy. Ten cały hotel to przecieŜ marna dziura. Gdyby pan zajął mój pokój, to bym siedział teraz w pośpiesznym do Mediolanu lub gdzie indziej - naprawdę dobrze by się stało. No, mniejsza z tym. W marcu na całym świecie jest szkaradna pogoda. Wszystko jedno, gdzie się człowiek wtedy znajdzie. Równie dobrze moŜna i tutaj pozostać. - Szanowny pan zapewne duŜo podróŜuje? - nieśmiało spytał Kringelein, skłonny widzieć w kaŜdym mieszkańcu tego hotelu magnata lub arystokratę. - Szanowny pan pozwoli: jestem Kringelein - dodał jeszcze skromniej, kłaniając się z fredersdorfską elegancją. - Szanowny pan zna wielki świat! Otternschlag skrzywił swą “pamiątkę z Flandrii”. - Tak sobie - odparł - mniej więcej to, co wszyscy: utarte drogi. Znam teŜ Indie i coś niecoś jeszcze. - I uśmiechnął się słabo, widząc w zezujących niebieskich oczach tamtego olbrzymi głód poznania. - I ja mam równieŜ zamiar podróŜować - rzekł Kringelein - na przykład nasz dyrektor naczelny, Preysing, wyjeŜdŜa corocznie. Niedawno był w St. Moritz. Podczas ubiegłych świąt wielkanocnych był z całą rodziną na Capri. Myślę, Ŝe to musi być cudowne! - Czy pan ma rodzinę? - spytał doktor, odkładając gazetę. Kringelein zawahał się parę sekund.
- Nie! - odparł wreszcie. - Nie! - powtórzył Otternschlag i słowo to w jego ustach jakby przypieczętowało sprawę tę nieodwołalnie. - Chciałbym przede wszystkim pojechać do ParyŜa - ciągnął Kringelein. - ParyŜ jest podobno bardzo piękny. Ale doktor Otternschlag, który przed chwilą okazywał coś w rodzaju zainteresowania, wyglądał teraz, jakby miał zasnąć. Stany takie miewał on kilkakrotnie w ciągu dnia i pozbywał się ich w pewien potajemny, a szkodliwy sposób. - Do ParyŜa naleŜy jeździć w maju - wyszeptał. - Nie mam tyle czasu - odparł tamten pośpiesznie. Nagle doktor wstał. - Muszę pójść do siebie i połoŜyć się - rzekł bardziej do siebie niŜ do Kringeleina, który pozostał w czytelni ze swymi trzema listami. Gazeta, którą Otternschlag przeglądał, upadła na ziemię. Zarysowana była małymi człowieczkami, a nad kaŜdym stał gruby krzyŜ. Nieco zasępiony, opuścił Kringelein czytelnię i, ślizgając się na dywanie, podąŜył z miną trochę zakłopotaną do jadalni, skąd muzyka, wprawdzie przyciszona, lecz wyraźna, przeciągła i rytmiczna, przesiąkała przez wszystkie ściany wielkiego hotelu. Kurtyna opadła, uderzając z głuchym odgłosem cięŜkiego Ŝelaza o podłogę sceny. Gruzińska, która dopiero co powiewna jak elf tańczyła między dziewczętami, powlokła się za pierwsze kulisy, dysząc cięŜko. Bezmyślnie przytrzymała się drŜącą ręką ramienia jednego z robotników i stała tak, jakby zraniona, oddychając głęboko. W bruzdach i zmarszczkach pod oczami spływał pot. Brawa były słabe, jak deszcz z oddalenia, i nagle stały się bardzo bliskie i dobitne, co dowodziło, Ŝe kurtynę znów podniesiono. W kulisie naprzeciwko stał robotnik i z wysiłkiem podkręcał ją w górę duŜą korbą. Gruzińska przybrała twarz w stereotypowy uśmiech niby w maskę papierową i tanecznym krokiem popłynęła przez rampę. Gaigern, który się bezgranicznie wynudził, z prostej uprzejmości przyklasnął jej z lekka trzy razy i przecisnął się pomiędzy rzędami krzeseł do zapchanego wyjścia. W pierwszych fotelach i na galerii parę osób klaskało jeszcze i wywoływało artystkę, ale wszędzie tłoczono się juŜ do szatni. Gruzińska na scenie pomyślała, Ŝe wygląda to jak ucieczka lub panika: białe gorsy koszul, czarne plecy panów, płaszcze brokatowe, wszystko to odpływało w jednym kierunku. Uśmiechała się, odrzucając głowę na smukłej szyi, przebiegała w prawo i w lewo i rękami słała pocałunki wychodzącej publiczności. Kurtyna znów opadła, mocno uderzając o podłogę. Balet, dobrze zdyscyplinowany, wciąŜ jeszcze trwał w bezruchu.
- Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał histerycznie baletmistrz Pimenoff, który miał za zadanie dbać o sukces. Kurtyna podnosiła się powoli, gdyŜ robotnik przy kurtynie był juŜ zmęczony. Kilka osób na parterze, które znajdowały się juŜ przy drzwiach, przystanęło raz jeszcze i zaczęło klaskać, uśmiechając się zdawkowo; w jednej z lóŜ równieŜ bito brawo. Gruzińska wskazywała na dziewczęta w tarlatanie, które jako nimfy zgrupowane były wokół niej, i z wielką skromnością starała się te oznaki powodzenia odsunąć od swej osoby, a przekazać je tym nieznaczącym młodym istotom. Do drzwi podeszło jeszcze parę osób juŜ w okryciach i z rozbawieniem patrzało na scenę. Na dole, w orkiestrze muzycy zabierali się do pakowania swoich instrumentów, lecz stary kapelmistrz, Niemiec, Witte, znakami upraszał jeszcze o posłuch i ciszę. - Nie wychodźcie! - szeptał z lękiem, spocony i drŜący. - Proszę panów, niech nikt nie wychodzi! MoŜe trzeba będzie powtórzyć “Walca Wiosennego”. - Nie ma obawy! - rzekł fagot - Ŝadnych dodatków nie będzie, dosyć na dzisiaj. No co, nie mówiłem? - Brawa rzeczywiście ustały. Zanim kurtyna oddzieliła ją od widowni, zobaczyła Gruzińska na dole otwarte wielkie usta śmiejącego się muzyka - po czym nastąpiła cisza tak raptowna i zupełna, Ŝe aŜ prawie straszna. Słychać było tylko szelest, jaki sprawiały dziewczęta swymi jedwabnymi pantofelkami. Spoza drŜących uszminkowanych pleców Gruzińskiej odezwał się głos Lucille Lafite, pierwszej tancerki: - Czy moŜemy juŜ odejść? - spytała cicho po francusku. - Tak, tak, moŜecie iść! Ach, idźcie do diabła! - odrzekła Gruzińska po rosyjsku. Właściwie miała chęć krzyknąć, ale zabrzmiało to jakoś niby kaszel czy łkanie. Dziewczęta, spłoszone, wybiegły. Światło rampy zgasło, pozostała tylko jedna mała lampka, i Gruzińska stała w jej oświetleniu przez kilka chwil sama na scenie, drŜąc z zimna. Nagle rozległ się jakiś dźwięk, coś jakby trzask gałęzi lub oddalony tupot konia - nie moŜna się było pomylić: oto na pustej widowni pozostał ktoś jeszcze i sam jeden bił brawo. Nie był to jednak Ŝaden cud: po prostu impresario Meyerheim starał się w rozpaczy ratować jakoś nieudany wieczór i z zachwytem bił wielkimi dłońmi potęŜne i donośne oklaski, rzucając przy tym wściekłe spojrzenia na górę, gdzie niesłowna klaka za wcześnie opuściła swe posterunki. Baron Gaigern, usłyszawszy spóźnione i samotne brawa, wszedł raz jeszcze, ciekawy i rozbawiony. Szybko zdjął rękawiczki i równieŜ mocno zaczął bić w dłonie, tak Ŝe parę osób przybiegło z powrotem z szatni, a potem zatupał jeszcze nogami jak rozbawiony student. Przyłączyło się do niego paru wesołków, zrobił się mały oŜywiony tumult, a wreszcie około sześćdziesięciu osób biło znów brawa i wywoływało Gruzińską. - Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał zdartym głosem Pimenoff, a Gruzińska rzucała się histerycznie na wszystkie strony.
- Michael! Gdzie jest Michael! Niech za mną wyjdzie - krzyczała, śmiejąc się z oczami pełnymi łez, potu i niebieskiej szminki. Witte wypchnął tancerza przed kulisy; nie patrząc, schwyciła go Gruzińska za rękę, tak śliską i mokrą, Ŝe z trudnością dawała się przytrzymać, i tuŜ przed budką suflera złoŜyli oboje piękny ukłon harmonijnym ruchem zgranych z sobą ciał. Zaledwie kurtyna opadła, Gruzińska dała upust swemu zdenerwowaniu: - Zmarnowałeś wszystko! Wszystkiemu ty jesteś winien! Trzecią arabeskę całą przeczłapałeś! Z Pimenoffem nigdy by mi się to nie zdarzyło! - AleŜ zlituj się! Gru, ja? - wyjąkał Michael w swym komicznym dialekcie bałtyckim, brzmiało to zupełnie bezradnie. Witte prędko wciągnął go za trzecie kulisy i połoŜył mu rękę na ustach. - Na miłość Boską! tylko się nie sprzeciwiaj! Daj spokój! - zaszeptał. Gruzińska musiała sama ukazać się jeszcze kilka razy na scenie, ale między tymi wyjściami i w czasie, gdy kurtyna była opuszczona, awanturowała się i burzyła. Przeklinała i wymyślała okropnie, nazwała wszystkich psami, świniami i głupią bandą; na Michaela krzyczała, Ŝe jest pijakiem, a Pimenoff czymś jeszcze gorszym, nieobecnemu baletowi zagroziła natychmiastowym wyrzuceniem, a smutnie milczącemu kapelmistrzowi Wittemu oświadczyła, Ŝe przez to, Ŝe nie utrzymuje on właściwego tempa, chyba popełni samobójstwo. Serce drgało przy tym w jej piersi jak zmęczony i zbłąkany ptak, a po uśmiechu, zrobionym z wosku i szminki, spływały łzy. Wreszcie jeden ze starszych monterów połoŜył kres tej scenie, przekręcając duŜy wyłącznik. Ściemniło się zupełnie, krzesła przykrywano szarymi pokrowcami, a człowiek od kurtyny poszedł do domu. - Susette, ile razy podnoszono kurtynę? - spytała Gruzińska starszą osobę, która narzuciwszy na nią za kulisami stary niemodny szal wełniany, otwierała teraz Ŝelazne drzwi sceny. - Siedem razy? Ja naliczyłam osiem! Więc myślisz, Ŝe siedem? To takŜe wcale nieźle, prawda? Tylko czy to był sukces? Z niecierpliwością słuchała zapewnień Susette, według których był to ogromny sukces, prawie taki jak w Brukseli przed trzema laty. Madame sobie przypomina? O, tak, madame przypominała sobie dobrze, czyŜ w ogóle moŜna kiedy zapomnieć o tak wielkim tryumfie! Madame siedziała teraz w małej garderobie zapatrzona w światło Ŝarówki, wiszącej w odrutowaniu ponad lustrem, i przypominała sobie. “Nie, to nie było tak, jak wtedy w Brukseli” - pomyślała zasępiona i znuŜona śmiertelnie. Mokra od potu przeciągnęła się i jak bokser, gdy zmęczony leŜy po cięŜkiej rundzie, siedziała, pozwalając Susette obcierać się, masować i usuwać szminkę. W garderobie było nieprzyjemnie,
duszno, brudno i ciasno; czuło się odór starych kostiumów, zapach gorzkiego mastyksu i szminki oraz wiele innych przykrych woni. MoŜe nawet zasnęła Gruzińska na parę sekund, bo nagle ujrzała siebie, idącą przez kamienny przedsionek swej posiadłości nad jeziorem Como - ale zaraz potem była znów przy Susette, i znów nurtowało ją i gryzło uczucie niezadowolenia z wieczoru. To nie był wielki sukces, o, nie! JakŜe okrutny i niezrozumiały był ten świat, w którym taka artystka jak Gruzińska nie odnosiła sukcesów. Nikt nie znał jej prawdziwego wieku. Starzy rosyjscy panowie i emigranci-arystokraci, którzy mieszkali w umeblowanych pokojach Wilmarsdorfu, twierdzili, Ŝe znają Gruzińską juŜ od czterdziestu lat, ale najprawdopodobniej była to przesada, jednak przez dwadzieścia lat była artystką cieszącą się międzynarodową sławą i powodzeniem, a dwadzieścia lat w Ŝyciu artystki to okres nieskończenie długi. Do Wittego, starego swego przyjaciela, który widział początek jej kariery, skarŜyła się czasem, Ŝe wlecze przez całe swe Ŝycie cięŜar ponad siły. - NiechŜe tego aby nikt nie zauwaŜy, Jelizawieto Aleksandrowno - odpowiadał Witte - niech pani nie mówi nigdy o cięŜarze. Cały świat stał się teraz cięŜki, a pani powołaniem, Jelizawieto, jest, za pozwoleniem, to właśnie, aby być uosobieniem lekkości. NiechŜe się pani, broń BoŜe, nie zmieni, to by mogło być nieszczęściem dla świata! I rzeczywiście Gruzińska nie zmieniała się wcale. Od osiemnastego roku Ŝycia waŜyła zawsze jednakowo, dziewięćdziesiąt sześć funtów, i to było częścią jej powodzenia. Partnerzy, przyzwyczajeni do jej niewielkiej wagi, nie mogli juŜ tańczyć z Ŝadną inną. Nie zmieniał się ani jej kark, ani postać, robiąca wraŜenie, Ŝe składa się tylko ze stawów, ani owal twarzy o kształcie serca. Ramionami poruszała jak skrzydłami, a uśmiech spod długich rzęs był wprost arcydziełem. Wszystkie jej wysiłki skierowane były wyłącznie na to, by pozostać niezmienioną, i nie spostrzegała biedaczka, Ŝe to właśnie poczęło świat nudzić... MoŜe by ją kochano właśnie taką, jaką była w rzeczywistości, taką, jaką w tej chwili była w garderobie: biedną, delikatną i zmęczoną starą kobietą o smutnych oczach i małej przemęczonej twarzyczce. Czasem, gdy występ jej nie kończył się powodzeniem (a teraz od czasu do czasu zdarzało się to) postać jej zapadała się w sobie, malała raptownie, i Gruzińska stawała się starą, starą, jakby miała lat siedemdziesiąt lub sto, a moŜe i więcej. W głębi garderoby Susette lamentowała po francusku, stojąc koło umywalni, przy której coś się zepsuło w dopływie gorącej wody. Po pewnym czasie udało jej się jednak naprawić usterkę, i Gruzińska poddała twarz szczypiącym kompresom. Susette zdjęła jej tymczasem z szyi perły, owe sławne, nieprawdopodobnie piękne perły z dawnych dobrych czasów, gdy wielki ksiąŜę...
- MoŜesz je zapakować - rzekła Gruzińska, patrząc spod powiek na ich blask róŜowy - nie chcę ich mieć dzisiaj na sobie. - Bez pereł? AleŜ madame powinna właśnie jak najpiękniej wyglądać na bankiecie! - Nie, nie! Dosyć! Postaraj się, Susette, bym i bez tych pereł była piękna - odparła Gruzińska i ze skupieniem poddała się działaniu róŜnych esencji kamforowych, szminek i wytrawnych palców swej zaufanej. Wybierała się jeszcze na kolację, którą urządzał na jej cześć klub artystów, i z tego powodu poddawała się z taką powagą smarowaniom i malowaniu jak staromeksykański wojownik, gdy wybierał się przeciwko nieprzyjacielowi. Na korytarzu przed garderobami jak cierpliwy posterunkowy chodził tam i na powrót Witte i drapał pokrywkę zegarka, który nosił wbrew modzie w kieszeni fraka. Na starej twarzy muzyka malował się smutek i troska. Po chwili zjawił się baletmistrz Pimenoff, a wreszcie nadszedł Michael, mocno upudrowany, z rzęsami błyszczącymi od wazeliny. - Czekamy na Gru? Idziemy wszyscy razem? - pytał z oŜywieniem. - Radziłbym ci zwiać, mój chłopcze! - odrzekł Witte - nawet jeŜelibyś tańczył z nią dobrze! - AleŜ ja nie człapałem, Pimenoff! CzyŜ naprawdę tak było? - zawołał tancerz prawie z płaczem. Pimenoff wzruszył ramionami. Był to równieŜ człowiek stary, miał duŜy charakterystyczny nos i upodobanie do staroświeckich krawatów z czasów Edwarda VI, tzw. plastronów. Sam juŜ nie tańczył, prowadził tylko próby i układał divertissements dla Gruzińskiej. Była to trudna klasyczna choreografia, pełna ptaszków, kwiatów i alegorii, które tańczyło się na koniuszkach palców. - Idź lepiej spać i unikaj dzisiaj Gru - rzekł porozumiewawczo - Lucille takŜe juŜ znikła. Młodzieńcza twarz Michaela wyraŜała oburzenie, gdy stukał do drzwi garderoby. - Dobranoc pani - zawołał - nie idę z wami. O której jutro próba? - AleŜ naturalnie, idziesz z nami! Musisz siedzieć ze mną przy stole! - zawołała z wewnątrz Gruzińska. - Chcesz mnie zmartwić? O próbie jeszcze pomówimy. Czekajcie na mnie, zaraz będę gotowa. - Tiens! Widocznie się wypłakała - powiedział Witte tonem spiskowca. - Łzy, o, słodkie łzy! - zadeklamował Pimenoff, chowając brodę w kołnierz palta. - Najgorszemu wrogowi nie Ŝyczyłbym, by tańczył pas de deux z Gru! Litości, mój drogi! - zakończył Michael w swoim zabawnym narzeczu bałtyckim. Wewnątrz w jaskrawym świetle przy lustrze toaletowym Gruzińska perfumowała się za uszami. “Michael musi być koniecznie - myślała przy tym. - Wiecznie mam wokół siebie starych ludzi: Pimenoff, Witte, Lucille, Susette. “ - I nagle poczuła gwałtowną nienawiść do tego
podniszczonego kapelusika, który Susette wkładała na swoje przyprószone siwizną włosy. Niechętnym ruchem uwolniła się od jej pomocy i wyszła na korytarz, trzymając na ręku wieczorowe czarno-złote okrycie z gronostajami. Michael okrył nim jej nagie ramiona, a zrobił to jak wszystko po kobiecemu i delikatnie; wypadło to niby ceremonia przeprosin, ale i coś jeszcze więcej, coś, jakby Gruzińska prosiła po cichu i w tajemnicy tego chłopca o równe prawa młodości. Michael był młody, bo Gruzińska często zmieniała tancerzy, gdyŜ była nerwowa i wymagająca względem swych partnerów. Reszta personelu zestarzała się razem z nią. Wyglądała zresztą teraz wspaniale: była piękna, zadziwiająca, jak kwiat, przy tym gibka i zręczna. - Jelizawieta wygląda czarująco - rzekł Witte, składając jej ukłon z zeszłego stulecia. Przyzwyczaił się do zawiłej formy wyraŜeń przede wszystkim, by ukryć miłość do Gruzińskiej, w której kochał się od młodych lat, a po drugie dlatego, Ŝe musiał tłumaczyć swe myśli z niemieckiego bądź na rosyjski, bądź na francuski. Gruzińska stale przechodziła z jednego języka na drugi, zaczynała na “ty” po rosyjsku, zmieniała je na francuskie lub angielskie “you”, ale niemiecki teŜ nie był jej obcy: wszystkie wyraŜenia, i uprzejme, i ordynarne, znała dobrze w kaŜdym języku. Nie zawsze było ją łatwo zrozumieć. Wchodząc do auta, spytała na przykład: - Jak myślisz, Witte, czy to perły są winne? - Jak to perły? Czemu mają być perły winne? - spytał Witte zaskoczony, zresztą drugie pytanie zadał tylko z dobrego serca, bo doskonale wiedział, o czym myślała Gruzińska. - Mon Dieu, jak to perły? - spytał równieŜ Pimenoff. - No tak, perły, one mi przynoszą pecha - rzekła z uporem dziecka. Witte złoŜył ręce w staroświeckich glansowanych rękawiczkach. - AleŜ, moja droga! - rzekł poruszony. - Jak to - odezwał się Pimenoff - całe Ŝycie przynosiły ci te perły szczęście, były twoim talizmanem, twoją maskotą, nie mogłaś bez nich tańczyć, a teraz nagle przynoszą ci jakoby pecha? CóŜ ty sobie wmówiłaś, Gru! - A jednak tak jest. Przynoszą mi pecha, zauwaŜyłam to - mówiła Gruzińska ze zmarszczką uporu między malowanymi brwiami. - Nie umiem ci tego wytłumaczyć, ale myślałam nad tym duŜo. Dopóki Ŝył wielki ksiąŜę Sergiusz, dopóty zawsze przynosiły mi szczęście. Voil~a! A gdy go zamordowano - wciąŜ przynoszą mi pecha, pecha i pecha. Proszę: zerwane ścięgno w kostce zeszłego roku w Londynie, deficyt w Nicei... No i w ogóle... śebyście wiedzieli, Ŝe ich więcej do tańca nie włoŜę!
- Nie włoŜysz pereł?! AleŜ kochana, najdroŜsza Gru, nie moŜesz bez nich występować, przez całe Ŝycie wierzyłaś święcie, Ŝe bez nich tańczyć nie moŜesz, aŜ tu nagle!... - Tak - przerwała mu Gruzińska - widocznie był to przesąd. Witte zaczął się śmiać. - Lizo - wykrzyknął - gołąbko moja, drogie moje maleństwo, jakieŜ z pani dziecko! - Nie rozumiecie mnie, a ty, Witte, ujmujesz to zupełnie błędnie: te perły skończyły się, i nie powinnam ich więcej nosić. Dawniej było inaczej, dawniej w Petersburgu, w ParyŜu, w Wiedniu klejnoty trzeba było nosić. Tancerka powinna była mieć i pokazywać swoją biŜuterię. Ale dziś! KtóŜ nosi dzisiaj prawdziwe perły! Jako kobieta wyczuwam to lepiej od was, mam nosa w takich sprawach. Michael, śpisz? Powiedz, co myślisz o tym? - JeŜeli chce pani wiedzieć - odparł Michael niezdarną francuszczyzną, nie poruszywszy się z miejsca - jeŜeli koniecznie chce pani wiedzieć, to radziłbym oddać je na biedne dzieci czy kaleki, czy na inny podobny cel. - Co ty gadasz? Oddać perły? - wykrzyknęła Gruzińska po rosyjsku, a słowo “poŜertwowat. “ zabrzmiało jak zabłąkane z jakiejś pieśni. - Jesteśmy na miejscu - rzekł Pimenoff, gdy auto, którym jechali, stanęło. - En avant! - rozkazała Gruzińska. - Musimy być piękni i weseli! Otworzono bramę. Idąc za tancerką po schodach, Witte odezwał się: - Jelizawieta Aleksandrowna ma tylko jedną wadę: lubuje się w kategorycznym imperatywie. Gruzińska zaśmiała się, rozpromieniła się nagle i tak promienna i roześmiana weszła do klubu, gdzie trzydzieści fraków czekało juŜ na nią przy wejściu. Baron Gaigern ostatni przestał bić brawo, ale przekonawszy się, Ŝe kurtyny więcej nie podniosą, wyszedł z teatru z powaŜną miną śpieszącego się człowieka. Deszcz przestał padać; w mokrym asfalcie Kantstrasse odbijały się białe i Ŝółte światła, kolej miejska mknęła między domami, policjanci regulowali ruch odjeŜdŜających pojazdów, a bezrobotni otwierali pośpiesznie drzwiczki auta przed osobami, otulonymi w futra. Gaigern z naraŜeniem Ŝycia przebiegł w tłumie przez jezdnię i skierował się szybko w ciemniejszą Fasanenstrasse, gdzie czekało jego auto, skromny czteroosobowy wóz. Szofer palił cygaro. - No? - spytał Gaigern z rękami w kieszeniach swego granatowego palta. - Znowu zmieniła szofera - odpowiedział tamten - obecny jest Anglikiem. Znalazła go w Nicei, gdzie pan jego zbankrutował i wymówił mu posadę. Jadłem z nim w restauracji. Nie otworzył gęby.
- Sto razy ci juŜ mówiłem, Ŝebyś wyjął z ust cygaro, kiedy ze mną mówisz! - rzekł Gaigern stłumionym głosem. - I owszem - odparł szofer, odrzucając cygaro - teraz pojechał po nią do teatru i ma ją zawieźć do klubu artystów, to tu zaraz niedaleko. Nie wie tylko jeszcze, kiedy ma po nią przyjechać. - Nie wie kiedy - powtórzył Gaigern w zamyśleniu, uderzając rękawiczkami w otwartą dłoń - no, to dobrze. Pójdę tam jeszcze raz, a ty podjedź pod teatr i zaczekaj. I pobiegł z tą samą miną powaŜnie zajętego człowieka z powrotem przed teatr, gdzie zrobiło się juŜ pusto, wreszcie wybiegła grupka baletnic, smukłe osóbki w tanich futerkach, paplające po francusku, rosyjsku i niemiecku. Gaigern uśmiechnął się, patrząc za nimi: niektóre znał z ParyŜa i Nicei. Górna jego warga, gdy się uśmiechał, stawała się krótka jak u małego dziecka, wyglądało to ładnie i wielu kobietom się podobało. “Mój BoŜe, jak to trwa dziś długo” - myślał z niecierpliwością, gdy podwórze opustoszało zupełnie. Przeszedł prawie kwadrans, aŜ wreszcie szofer w aucie Gruzińskiej poruszył się jak zaspany pies i zapalił motor. Gaigern, któremu oznaki te nie były obce, wsunął się głęboko w cień muru i stał się zupełnie niewidzialny, gdy ukazała się wreszcie Gruzińska. - Poczekaj tu, Susette - mówiła w stronę drzwi - zaraz odeślę Berkleya, który odwiezie cię do hotelu. - Otulona była po brodę w bardzo efektowny płaszcz wieczorowy ze złota, czerni i gronostajów. Piękna była teraz zupełnie tak, jak na swych fotografiach w ilustrowanych gazetach całego świata. Gaigern przyglądał się jej z ukrycia. Gdy postawiła nogę w srebrnym pantofelku na stopniu auta, rozchylił się płaszcz gronostajowy i Gaigern ujrzał jej szyję, tę sławną, długą, białą szyję, podobną do kwiatu i zupełnie nagą tego wieczoru. Gaigern z radością wciągnął powietrze przez zęby: nie pragnął niczego goręcej jak widoku tej obnaŜonej szyi... Gdy samochód odjechał, na ciemnym, opuszczonym podwórku zjawiła się Susette, a za nią portier, który zamknął wejście za sceną. Susette wyglądała zawsze jak stara i wypłowiała kopia swej pani, gdyŜ donaszała stare suknie i kapelusze Gruzińskiej, od dawna juŜ niemodne. I teraz wlokła po ziemi długą kloszową spódnicę i miała na sobie palto z jakimś dziwacznym kołnierzem. W obydwóch rękach dźwigała pakunki: w lewej duŜą płaską walizkę, w prawej mały neseser, czarno lakierowany. Z wolna doszła do furtki w kracie, odgradzającej teatr od ulicy, i przechadzała się powoli w ostrym świetle lamp łukowych. Myśli w głowie Gaigerna zrobiły w kilka sekund parę szalonych skoków. Stał w swym zaciemnionym kącie, wygięty z napręŜenia jak do skoku. Nic jednak nie mógł przedsięwziąć, bo właśnie szerokim łukiem nadjechał przeklęty Berkley, Susette wsiadła do szarego samochodu, z wieŜy na Ged~achtniskirche wybiło wpół do dwunastej, i
Gaigern, który przez chwilę wcale nie oddychał, wciągnął głęboko powietrze w płuca. Gwizdnął, i natychmiast podjechało małe auto. - Do hotelu, prędko za nimi! - krzyknął, wskakując na siedzenie obok szofera. - Dlaczego? Są dzisiaj widoki? - spytał szofer, trzymając znów papierosa w ustach. - Zobaczymy! - odrzekł Gaigern. - A ja znów mam całą noc stróŜować w aucie? Co? Wcale się juŜ spać nie będzie, hę? - pytał dalej szofer. Gaigern wskazał palcem szary wóz, który właśnie zjeŜdŜał po pochyłości Hitzigbr~ucke. - Trzeba przegonić! - rzekł tylko. Na moście nie było policjanta - szofer dał gazu. Pod czerwonym bezgwiezdnym niebem w jasną tę noc wiosenną wrzało na ulicach nocne Ŝycie Berlina. - Traci się chęć do tego wszystkiego - rozmyślał na głos szofer - ta sprawa kosztuje więcej, niŜ jest warta, a w końcu moŜe być klapa. - JeŜeli się nie będzie chciało pracować, to klapa pewna - odrzekł Gaigern, i górna warga skróciła mu się w uśmiechu - jeŜeli ci się nie podoba, moŜesz się kazać spłacić i wynoś się, proszę! - Mówię to w dobrej wierze - rzekł szofer. - I ja równieŜ! - przerwał mu baron, po czym milczeli aŜ do hotelu. - Stań przy portalu szóstym - odezwał się Gaigern, wyskoczywszy z auta; w drzwiach do małego foyer spotkał zabawnego pana, był to Kringelein, który uwiązł w obrotowych drzwiach, pchając je w odwrotnym kierunku. Gaigern szarpnął drzwi niecierpliwie i szklana karuzela ruszyła naprzód. - To w tę stronę się kręci - rzekł do Kringeleina. - Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję! - rozpływał się Kringelein, który znalazł się z powrotem w foyer, choć właściwie chciał wyjść z hotelu. Gaigern prędkim krokiem poszedł po swój klucz, a potem do windy. Na pierwszym piętrze poprosił jednorękiego windziarza, by na niego chwilkę zaczekał i pobiegł korytarzem do numeru 69, w którym mieszkał. Zrzucił palto i kapelusz, wyjął z wazonu piękną gałąź orchidei i wyszedł znów na krytarz. - Proszę powiedzieć windziarzowi, Ŝe go juŜ nie potrzebuję! - zawołał do zaspanej pokojówki, snującej się wzdłuŜ drzwi. Dziewczyna poszła spełnić polecenie, i po chwili kaleka odjechał, mrucząc pod nosem. Na dole czekała juŜ na windę Susette, dźwigająca oba pakunki. O to właśnie chodziło Gaigernowi... Gdy Susette podeszła do numeru 68, pokoju Gruzińskiej, ujrzała za palmą przystojnego młodzieńca, którego nieśmiała, prosząca twarz wydała się jej znajoma.
- Dobry wieczór, mademoiselle - odezwał się po francusku - pani pozwoli... jedno słówko... - wymowa jego była poprawna, lecz wyraŜenia trochę staroświeckie, takie, jakich uczą w klasztorach jezuickich - jedno tylko słówko: czy madame jest u siebie? - Nie wiem, proszę pana! - odrzekła dobrze ułoŜona Susette. - Bo ja tylko... proszę mi wybaczyć moją słabość... bo ja bym chciał tylko ten mały kwiatek pozostawić w pokoju madame. Tak gorąco ją uwielbiam! Byłem dzisiaj w teatrze, nie opuszczam Ŝadnego wieczoru, gdy ona tańczy. Widzi pani, czytałem w gazecie, Ŝe pani Gruzińska lubi tę odmianę, prawda? - Tak - odrzekła Susette - pani lubi storczyki. W naszej oranŜerii w Tremezzo załoŜyłyśmy nawet małą hodowlę tych kwiatów. - Ach! Czy mógłbym oddać pani tę gałązkę i poprosić o wręczenie jej pani Gruzińskiej? - Dostałyśmy dzisiaj bardzo duŜo kwiatów. Poseł francuski przysłał cały kosz - odparła Susette wciąŜ jeszcze pod przykrym wraŜeniem nie bardzo udanego występu. Przyjaźnie popatrzyła na tak skromnego młodego człowieka. Nie mogła jednak wziąć podawanej gałązki, mając obydwie ręce zajęte. Z trudnością udało jej się przełoŜyć klucz do prawej ręki, by otworzyć drzwi pokoju 68. Gaigern, widząc to, szybko podszedł do niej zupełnie blisko: - MoŜe pani pozwoli? - rzekł, chcąc odebrać jej obydwie walizki. Susette oddała mu większą, a małą instynktownie przycisnęła do siebie, cofnąwszy się bezwiednie o krok. “A więc sławne perły są w tamtej” - pomyślał Gaigern, ale nic nie powiedział. Otworzył zewnętrzne oraz wewnętrzne drzwi i na wpół onieśmielony, na wpół wzruszony, stanął na progu pokoju, w którym mieszkała Gruzińska. Pokój był banalny, urządzony z tą samą przestarzałą elegancją, jak kaŜdy inny. Chłodno w nim było, pachniały jakieś niezwykle gorzkie perfumy i wieńce; drzwi na balkon stały otworem. ŁóŜko było posłane na noc, a na dywaniku przed nim stały trochę rozdeptane pantofle, małe, podniszczone pantofle kobiety, która sypia samotnie. Gaigerna, stojącego w drzwiach, ogarnęło przelotne, łagodne uczucie litości na widok tych pantofelków sławnej i pięknej kobiety, mówiących o jej rezygnacji. Proszącym ruchem wyciągnął rękę ze swoimi storczykami. Susette odstawiła neseser na toaletę między trzy zwierciadła i wreszcie wzięła od niego kwiaty. - Dziękuję, monsieur - rzekła - czy jest przy nich nazwisko? - CóŜ za pomysł! Nie miałbym na to odwagi! - odrzekł Gaigern, patrząc uwaŜnie na pomarszczoną twarz Susette. Była ona koloru słoniowej kości i dziwnie przypominała twarz jej pani. - Pani jest zmęczona? - zapytał - a madame wróci zapewne późno do domu. Czy pani musi na nią czekać?