kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Baxter George Owen - Drewniana broń

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Baxter George Owen - Drewniana broń .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BAXTER GEORGE OWEN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

Georg Owen Baxter Wydawnictwo PRZYGODA SZCZECIN 1989

Tekst oparto na edycji Towarzystwa Wydawniczego „Rój”, Warszawa 1938 Tytuł oryginału Wooden Guns Przekład J. P. Zajączkowski Opracowanie graficzne Andrzej Tomczak Redaktor Mary/a Kowalska Redaktor techniczny Lilianna Klimczak Korekta Zespół © Copyright by „Przygoda” Szczecin 1989 ISBN 83-7037-064-0 Wydawnictwo „Przygoda” Spółka z o.o. — Szczecin 1989 Wydanie I, nakład 145000+350 egz. Objętość ark, wyd. 13, 0. Ark, druk. 9,5 Skład, druk, oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie, ul. A. Lampego 18/20 Zam, nr D-228 M-6/107

ROZDZIAŁ I OPANOWANIE PRZESZKODY Cała górna część lasu żyła. Osiny nad strumykiem przegina- ły się w przód i w tył, wielkie sosny witały się wzajem kiwaniem swych smukłych czubów, natomiast poniżej wierzchołków drzew panowała niczym niezmącona cisza. Las był niezwykle rozległy i gęsty: Nie przetrzebiła go jeszcze siekiera drwala, może dlatego, że był tak bardzo niedostępny. Po obu stronach broniły do niego dojścia góry, których zbocza opadały stromo na rozprażoną, piaszczystą pustynię. Można było, stojąc na wzgórzu, widzieć z jednej strony na- gie szczyty górskie z bielejącymi w cieniu wielkich skał smu- gami śniegu, zaś z drugiej nieskończone obszary żółtych pia- sków pustyni, nad którymi rzadko płynęły po niebie chmurki, przysłaniające jego nieskalany błękit. Wichry burzowe skłębia- ły dokoła górskich olbrzymów zawoje mgieł strzelających w górę w postaci obłoków, niby sztywno wyprostowane chorą- gwie, których końce rozwiewały się niedostrzegalnie. Na zbo- cza górskie ponad linią porastających je lasów opadał śnieg, a niżej deszcze. Wydawać się mogło, że strumienie nie miały odwagi 5

wytryskiwać pośród pustynnej krainy, zaraz bowiem po opusz- czeniu rodzimych wąwozów doliny rzeczne dziwnie się roz- płaszczały, a same strumienie wsiąkały w piasek, czy może nawet wysychały pod palącym działaniem słońca. W połowie wysokości gór był królewsko wspaniały las, lecz wobec braku wielkich strumieni, po których można by spła- wiać kloce drzewne, a nadto wobec trudności przewożenia drzewa przez pustynię, drwale nie kwapili się dotychczas do wyrębu. Pośrodku tej bezpiecznie osłoniętej strefy, w miejscu, gdzie pomiędzy skalnymi głazami wytworzyła się głęboka, kręta ko- tlina, znajdowała się kopalnia. Tam wszakże, gdzie obnażone skały ginęły ponownie wśród gąszczu, zapadały się również w głąb ziemi pokłady kwarcu. Wydostawanie minerału z tych czeluści odbywało się nakładem tak wytężonej pracy, że nie opłacała się ona prawie, zwłaszcza że żyła, bogata w danym miejscu i zapowiadająca jeszcze większą wydajność, kurczyła się nagle do niewielkiej, zaledwie zaznaczonej charakterystycz- ną jaśniejącą barwą, grubości. Kopali z wysiłkiem już od dwóch miesięcy i Conover zaglą- dając do wydrążonego otworu, zadał sobie pytanie. Czy nie będą musieli pracować jeszcze dwa lata co najmniej, zanim dostaną się do serca żyły. Westchnąwszy ciężko powrócił do ogniska. Kawa była już ugotowana i dostateczny zapas placka upieczony. Bardzo mało jednak było mięsa i mogło zabraknąć go zupełnie, jeżeli Buc- kowi nie poszczęści się dzisiejsze polowanie. Kwestia mięsa stawała się tym poważniejsza, że w poszukiwaniu zdobyczy 6

zdołali już przetrząsnąć całą okolicę, ale bez rezultatu. Conover z rosnącym niepokojem zwracał wzrok w stronę ciemniejącego lasu, wsłuchując się jednocześnie w groźne porykiwania nad- ciągającej burzy. Conover był rosłym, silnym mężczyzną. Wszystko w nim było duże, począwszy od głowy, mocno osadzonej na żylastej szyi, aż do ciężko obutych stóp. Miał z górą sześć stóp wzrostu, zarazem jednak był tak barczysty i miał tak długie ramiona, że nie wydawał się specjalnie wysoki. Już na pierwszy rzut oka można było poznać, że jest stworzony na człowieka czynu. Był nim też w istocie. Jego luźna flanelowa koszula nie mogła w zupełności zamaskować potężnych muskułów, twarz pokrywały wyraźne bruzdy powstałe przy wykonywaniu nadmiernie wytę- żonej pracy. Miał niewiele więcej niż trzydzieści lat, wyglądał wszakże na znacznie starszego. Stojąc tak przy ognisku, uosabiał prawdziwy typ dzielnego pioniera. Gdyby urodził się przed pięciu wiekami, byłby nie- wątpliwie rycerzem z mieczem okrytym chwałą. Że jednak przypadło mu w udziale żyć w dwudziestym stuleciu, przeby- wał tutaj na Dalekim Zachodzie, gdzie mógł wyzyskać swoją siłę do drążenia nagich skał, jako oręża używając świdra, oskarda i motyki. Kiedy postąpił parę kroków do przodu, aby wziąć ze stosu drewien do ogniska, okazało się, że coś było nie w porządku w tej wspaniałej ludzkiej machinie. Można było spodziewać się po nim kroku tak lekkiego i prężnego jak krok młodego chłopca, jako że niespokojny, wni- kliwy wzrok Conovera zdradzał siłę duchową równie wielką, 7

jak siła jego potężnych mięśni. Kiedy jednak zrobił kilka kro- ków, uwidoczniło się, że w osobliwy sposób pociąga prawą nogą. Trudno było określić, co właściwie jest tu nie w porząd- ku. Nie było to utykanie kogoś, kto ma zranioną nogę czy też nadwerężone ścięgno. Był to raczej chód człowieka, którego cały ciężar ciała spoczywał długo na jednej nodze, co spowo- dowało rodzaj skurczu, tzw. popularnie „zaśnięcie” nogi przez złe jej ukrwienie. Tę samą niepewność ruchów prawej ręki można było za- uważyć, gdy podszedłszy do stosu, w ostatnim momencie jak gdyby zmienił zamiar i ujął drwa lewą ręką zamiast prawą, którą wyciągnął pierwotnie. Po wrzuceniu drzewa do ogniska stał przez chwilę tępo wpatrzony w tę swoją prawą rękę, po czym z lekkim wes- tchnieniem odwrócił się do ognia plecami, by je ogrzać, i usiadł na ławie z dużego płaskiego kamienia, którą on i Buck urządzili przy palenisku. Na zaimprowizowanym w ten sam sposób sto- liku zapalił smolną pochodnię. Postawił przed sobą małe kwa- dratowe lusterko i wziąwszy arkusik papieru i ołówek zaczął w największym skupieniu rysować litery tak wielkie i niezdarne, jakie mogłoby stawiać tylko pięcioletnie dziecko. Conover pisał lewą ręką i, co szczególne, zamiast patrzeć przy tym na papier, miał wzrok utkwiony uporczywie w lustro. Było to zadanie łatwe może do opisania, jednak dość trudne do wykonania, ponieważ obraz kreślonych przez Conovera liter był oczywiście odwrotny, a jego niewprawna lewa ręka zmu- szona była odtwarzać przeciwieństwo tego, co widziało oko i co nakazywało czynić mięśniom. Był to, słowem, ten sam system 8

ćwiczeń, przy pomocy którego mańkuci wprawiają się we wła- daniu prawą ręką. Dla Conovera było to zadanie podwójnie trudne, gdyż jego prawa ręka dopiero od roku przestała mu służyć za najsprawniejsze narzędzie pracy. To zaledwie przed rokiem ładunek, który nie wybuchł w pół godziny od założenia lontu, rozerwał się właśnie wtedy, gdy on podchodził do tego miejsca. Głos wewnętrzny ostrzegł go w ostatniej chwili — zdążył odskoczyć, przyjmując całą siłę wybu- chu na prawą stronę ciała. Buck wyciągnął oszołomionego towarzysza z wyrwy, która się utworzyła, i zawiózł go do najbliższego lekarza. Najbardziej optymistyczne przepowiednie doktorów w pierwszym półroczu po wypadku orzekały, że prawa ręka i noga Conovera będą sparaliżowane na zawsze. Niespodziewanie po upływie tego czasu życie odezwało się w obu skazanych na bezwład kończynach. Powoli zaczęły też coraz lepiej funkcjonować poszarpane nerwy, podporządkowu- jąc się impulsom promieniującym z mózgu. Doszło wreszcie do tego, że mógł chodzić bez kuli, potem stopniowo nauczył się podnosić przedmioty i trzymać je. Prawa ręka pozostawała wciąż jednak tak mało sprawna, że nie był w stanie krajać nią chleba ani mięsa. Mógł wszelako utrzymać świder i nauczył się posługiwać dźwigadłem przy pomocy lewej ręki. Dzięki temu mógł powró- cić do kopalni i wraz ze swoim dawnym towarzyszem, Buc- kiem, zabrać się znowu do drążenia złomów skalnych. Mimo tak ciężkiej pracy nie opuszczał ani jednego dnia bez cierpliwego uprawiania ćwiczeń wskazanych mu przez lekarza. 9

Każdą wolną godzinę poświęcał na gimnastykowanie lewej ręki, chcąc uczynić ją tak samo sprawną, jak była kiedyś prawa. „Musi pan próbować od czasu do czasu używania i prawej ręki — powiedział mu doktor. — Nie wiem sam doprawdy, jaki diabeł tkwi w prawej stronie pańskiego ciała, jest ona bowiem równie zdrowa jak lewa. Nerwy doznały oczywiście wstrząsu, myślę jednak, że główna przeszkoda tkwi w pańskim mózgu. Zatracił pan od tak dawna wiarę w możność używania swojej prawej ręki, że nie jest pan w stanie uwierzyć, aby mogła ona funkcjonować z dawną dokładnością. Niech pan więc daje jej od czasu do czasu okazję do wypróbowania, co potrafi. Może uda jej się przekonać pana, że nie jest z nią tak źle, jak pan to sobie wyobraża. Niech pan w każdym razie nie traci nadziei!” Conover nie zapomniał nigdy tej rady. I przynajmniej raz dziennie ponawiał takie próby. Raz dziennie przez krótki czas przestawał posługiwać się lewą ręką i usiłował pisać prawą. I właśnie w oczekiwaniu na powrót Bucka postanowił odbyć codzienne ćwiczenia. Odłożył ołówek i zamknął oczy. Skupiwszy całą siłę woli z takim naprężeniem, że aż drżał z wysiłku, postanowił: tym razem musi się udać! Otworzył oczy, ujął mocno ołówek w prawą rękę i przyłożył jego zaostrzony koniec do papieru, na którym z wysiłkiem za- czął wypisywać swoje imię i nazwisko: „Jim Conover”. Nieste- ty!... Koniec ołówka ześlizgiwał się z papieru — pierwsza kreska zjechała fatalnie w lewo, przy następnej ołówek zamiast posu- wać się przed siebie, zakreślił jakiś niesamowity łuk i zeskoczył 10

zupełnie z białej kartki. Conover osunął się na kamień z bolesnym jękiem. Zawód, który go spotkał, był dla niego ogromnym ciosem. Był gorszy niż śmierć, gdyż śmierć poraża raz, a ta męka miała się odtąd powtarzać aż po kres jego życia. Podniósł głowę. Jego wzrok padł na Bucka, stojącego przed nim z przewieszonym przez plecy ubitym dzikiem. Polowanie tego dnia udało mu się nadzwyczajnie. Mimo to w jego oczach nie było radości. Malowała się w nich litość i współczucie dla przyjaciela. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Lusterko, papier i ołówek zostały odłożone na bok i Conover poszedł po nowy zapas pa- liwa, aby rozniecić suty ogień, gdy Buck tymczasem poćwiar- tował, a potem pokrajał mięso na grube plastry, które następ- nie upiekł nad ogniem na zręcznie uformowanych z kawałków drewna grabkach. Odświeżył także kilka kawałków placka i rozgrzał mocno kawę, której rozkoszny aromat jeszcze bardziej podniecił apetyt obu wygłodzonych mężczyzn. Ściemniło się już zupełnie, kiedy zaczęli jeść. Przy jedzeniu Conover słuchał drobiazgowego sprawozdania Bucka z uda- nych łowów. Niestety, Buck należał do tego typu opowiadaczy, którzy nie potrafią pominąć najdrobniejszego szczegółu. Nad tym na przykład, w jaki sposób zawiązał sznurowadła swoich butów, rozwodził się tak długo, że sam ten opis mógłby zająć czas potrzebny na spożycie całkowitego posiłku. W jego polowaniu tego dnia nie było właściwie nic szcze- gólnie ciekawego, zdał wszakże przyjacielowi sprawę z każdego 11

swojego kroku z taką drobiazgowością, że Conoverowi mogło się zdawać, jakby to on gonił za zdobyczą. Buck pod każdym względem stanowił całkowite przeciwień- stwo Conovera. Był szczupły, drobnej budowy — niby ułomek mężczyzny. Bladą i wymizerowaną twarz ożywiała jedynie para bardzo niebieskich, ostro spoglądających oczu. Miał nie więcej niż pięćdziesiąt lat, ale ze swoim wyglądem sprawiał wrażenie siedemdziesięcioletniego starca. — Tak więc ubiłeś go? — zapytał Conover ku końcowi opowieści, kiedy po sutym uraczeniu się mięsem zagryzanym kawałkami placka, zdążył wypić drugą filiżankę kawy. I Buck także, opowiadając, dotrzymywał mu kroku w jedzeniu. Conover zapytał, choć wiedział aż nadto dobrze, że wszelka próba skrócenia któregokolwiek z opowiadań Bucka jest sza- leństwem. Podjął on też je dokładnie w tym samym punkcie, w którym odezwanie Conovera usiłowało doprowadzić rzecz do szybszego końca. — Zaczęło się zmierzchać, jak ci powiedziałem — nawiązał do swoich poprzednich słów. — Nad ziemią unosił się tak gęsty opar, że wyglądał jak czarny dym, ścielący się czasem długo po wystrzale. Ale, ale, kiedy mowa o dymie, przypomina mi się, że... — Powrócimy do dymu później jeszcze — przerwał mu, nie tracąc cierpliwości Conover. — Chciałbym dowiedzieć się przede wszystkim, w jaki sposób ubiłeś tego dzika. — Mówię przecież. Zaczęło mocno się zmierzchać i głowa 12

dzika zamajaczyła przede mną tak samo niewyraźnie, jak gdy- bym oglądał ją przez mgłę. Zmrok był taki nieprzejrzany, jak gdyby wyrosła przede mną ściana z ołowiu. Mówię sobie tedy: „Słuchaj, Buck! Najlepiej byłoby obejść dokoła te zarośla od- dzielające cię od dzika i przyjrzeć się, jak też ta bestia wygląda. Bo inaczej będziesz psuł tylko po próżnicy proch na strzelanie do zjawy, a zjawy nie napełnią kałduna tak wielkiego jak brzuch Jima”. — Dziękuję ci — wtrącił Conover — że i w takiej chwili pamiętałeś o mnie. — Wiedziałem jednak — ciągnął dalej nie stropiony prze- szkadzaniem mu Buck — że gdybym obszedł zarośla dokoła, przeklęta bestia mogłaby usłyszeć moje kroki, takie to ma wy- czulone uszy, albo dojrzeć mnie bystrymi ślepiami, a wtedy strzelałbym co najwyżej do śladu umykającego zwierza. Rozej- rzałem się więc dokoła, przemyśliwając, jak by też najłatwiej wziąć zdobycz na cel... — Diablo cierpliwy musiał być ten twój dzik — nie mógł powstrzymać złośliwej uwagi Conover. — Słuchaj, jak będziesz tak ciągle mi przerywał, nie dojdę nigdy do końca! — zniecierpliwił się Buck. — A chciałbym przecież już raz mieć to za sobą. — Nie, nie! Nie powiem już ani słowa! — potulnie zapew- nił Jim. — Jestem naprawdę bardzo ciekaw, jak się to wszystko odbyło. — A więc — zaczął ponownie zupełnie już udobruchany Buck — dostrzegłem odcięty, jak gdyby oskalpowany kawał gałęzi zwisającej tuż nad łbem dzika. Mówię sobie, że będę celował do tego wyraźnie szarzejącego miejsca, a potem 13

opuszczę fuzję ździebko niżej, żeby trafić bestię bez pudła i zdobyć mięso, którego tak bardzo nam obu potrzeba. Opuści- łem się więc na jedno kolano, nie odrywając oczu od upatrzo- nego punktu, ale przy opuszczaniu się macałem uważnie, czy nie natknę się na jakąś leżącą na ziemi suchą gałąź lub co inne- go, co mogłoby trzasnąć pod moim ciężarem i zdradzić mnie przed zwierzem. Kiedy wreszcie bezpiecznie przyklęknąłem i podniosłem do oczu fuzję, rzekłem sobie, że najgorsze mam już poza sobą. Zacząłem sadowić się wygodniej... Doszedłszy do tego punktu urwał nagle i spojrzał na Co- novera. Ten wpatrzony tępo przed siebie zdawał się nie zwra- cać uwagi na nagłe zamilknięcie przyjaciela. Widać było, że jest niepodzielnie pogrążony we własnych myślach i nie zdaje sobie sprawy z tego, co dzieje się dokoła niego. Dwie jaskrawoczer- wone plamy rumieńców wyskoczyły na sam środek policzków Bucka. — No — mruknął ponuro — myślę, że czas na nas już sprzątnąć po jedzeniu. — Tak, już czas — przytaknął Conover i obaj zabrali się w milczeniu do dzieła, gdy nagle Jimowi coś się przypomniało. — Buck! — zawołał. — Wydaje mi się, że nie dokończyłeś swojego opowiadania o tym, w jaki sposób udało ci się zabić dzika? — Widziałem, że wcale nie słuchasz — odparł wyraźnie zgnębiony Buck. — Myślę, że znudziłem cię moją gadaniną. 14

Wielka, ciężka ręka Conovera spoczęła na ramieniu przyja- ciela. — Towarzyszu! — rzekł. — Strasznie mi przykro, ale wi- dzisz dostałem dzisiaj list. Nie mogło mi ani na chwilę wyjść z głowy to, co w nim napisano... Nawet podczas słuchania ciebie. — Jaki znów list? Skąd się wziął? — zapytał nierozchmu- rzony Buck, podejrzewając Conovera o wymyślenie sobie tej wymówki. — Chłopiec Marvinów przywiózł mi pocztę. Dla ciebie nie było nic, tylko ten jeden przeklęty list do mnie. Wyjął go z kieszeni i podał Buckowi. — Możesz go sam przeczytać — mruknął.

ROZDZIAŁ II GNĘBIĄCE NOWINY Koperta była tak zasmolona, że trudno było przypuścić, aby cały brud przywarł do niej jedynie podczas drogi, najprawdo- podobniej znaczna część wytłuszczenia przedostała się na pa- pier z wnętrza kieszeni posła-chłopaka Marvinów, a może i z własnej kieszeni Conovera. Były jednak na kopercie inne ślady, które mogła pozostawić tylko ręka piszącego. Widniała na przykład w rogu koperty okrągła, na wpół przejrzysta plama, wyglądająca bardzo podejrzanie, jak gdyby ślad roztopionej na papierze kropli tłuszczu, poza tym pod wyraźnie wypisanym adresem ciągnęła się na znacznej prze- strzeni smuga atramentowa. Buck wyjął z koperty złożoną pojedynczą ćwiartkę polinio- wanego papieru, zapisanego po obu stronach niewprawną ręką, która mogła równie dobrze należeć do małego dziecka, jak i niedołężnego starca. Bądź co bądź charakter pisma był na tyle wyraźny, by umożliwić Buckowi odczytanie treści listu. „Drogi Jimie! Od wielu już lat nie widzieliśmy Cię ani też nie mieliśmy żadnych wiadomości o Tobie. Teraz kiedy wywie- dzieliśmy się nareszcie, gdzie możemy cię znaleźć, myślę, że 16

nie na wiele to się przyda. Przygwoździła mnie do łoża boleści śmiertelna słabość — tak utrzymuje przynajmniej doktor. Więc tak sobie myślę, że gdybyś po otrzymaniu tego listu od razu wyruszył w drogę, to pewnie też nie zastałbyś mnie przy życiu. Nie wiem, co się wtedy stało, pięć lat temu, że tak nagle od nas odjechałeś, synu. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, wiele nieszczęść spadło na naszą rodzinę i nie wiem, co z nimi będzie, kiedy i mnie zabraknie. Nie odzywałeś się tyle lat, czy już całkiem się nas wyrzekłeś, Jim? Jesteś tu bardzo potrzebny, bo jest źle, a ja jestem już stary i chory. Synu, wracaj do nas jak najprędzej. Niech Cię Bóg błogo- sławi. Twój ojciec”. Buck skończył czytać, złożył kartkę i oddał Jimowi. — Niech mnie diabli wezmą, jeżeli coś z tego pojmuję. Po- zabijali się tam czy co? — powiedział z bezradnym uśmiechem. — Sam się zastanawiam — odrzekł Jim. — A dlaczego stamtąd odszedłeś? — Domyślasz się chyba, że nie bez kozery? — Tak, chyba że musi w tym coś być. — Rozumie się, że jest. — Strzelanina? — Tak. — Niech mnie diabli porwą, jeżeli to nie skandal. 17

— Wcale nie. To najlepsze, co mogło mi się przytrafić. — Czy może nosisz przybrane nazwisko, Jim? — Nie. Moje własne. Ale... A może najlepiej zrobię, jeżeli opowiem ci o wszystkim? Czuję, że jestem ci to winien. Ale nie piśniesz o tym nikomu ani słowa? — Musieliby mi wyrwać wygadanie się razem z językiem. Olbrzym wahał się przez moment, jak gdyby nie mógł zde- cydować się od czego zacząć. Po chwili gwizdnął i prawie na- tychmiast z ciemnej głębi lasu wyłonił się koń, który przebiegł- szy pędem odległość dzielącą go od ogniska, zatrzymał się w kręgu rzucanego przez nie światła. Stał tu, nerwowo potrząsa- jąc zgrabną głową; w jego błyszczących ślepiach czaiła się chęć ucieczki, byłby też pewnie umknął, gdyby nie trzymało go na uwięzi wezwanie pana. — Patrz! — rzekł Jim i na dźwięk dobrze znanego głosu rosły, piękny koń postąpił krok do przodu. — Wieloryb nie koń! — z zachwytem zawołał Buck. — Do wszystkich diabłów, mówię ci, Jim, oddałbym resztę moich zębów za możność pokłusowania na tej twojej bestii, chociażby przez pięć minut. Jednak patrząc z drugiej strony wolałbym stanąć przed wymierzonymi we mnie lufami pięciu strzelb, aniżeli zaryzykować siedzenie przez pięć minut na jego grzbie- cie. — Tak samo zupełnie myślałem — powiedział Jim Conover — kiedy byłem małym chłopcem. Nie było wtedy ni- kogo, kto odważyłby się na bójkę ze mną, a mnie aż ręce świerzbiły do walki. Taki byłem duży i takie twarde miałem pięści, że nikt nie miał ochoty zaczynać ze mną. Chociaż więc 18

paliłem się do zmierzenia się z kimś, musiałem cierpliwie cze- kać, dopóki nie przytrafiła mi się okazja rozprawienia się z dwoma przeciwnikami na raz. Od walk na pięści szybko doszło, ma się rozumieć, do walki na noże i na broń palną. Ludzie do- brze wiedzieli, że nie dadzą mi rady rzucając się na mnie z go- łymi rękami. Byłem bardzo silny i bardzo obrotny zarazem. — Widziałem cię nieraz przy robocie — wtrącił Buck z za- chwytem. — Nie masz wcale potrzeby mówić mi, że ludzie bali się zaczynać z tobą. Zapomniałeś już może, jak tych pięciu McGintów napadło na nas w Pięciu Stawach, ale ja dobrze to zapamiętałem. Jim pogardliwie wzruszył ramionami, jak gdyby niezado- wolony, że przyjaciel jego wspomina o tej historii. — Głupstwo — bąknął. — To, co wydarzyło się przypad- kowo przy Pięciu Stawach, było tym właśnie, za czym ugania- łem się przez cały czas, kiedy byłem smykiem jeszcze. — Nie wiem, od czego to się zaczęło, ale pamiętam, że zawsze tak ze mną było. Ponosiło mnie, ilekroć dowiadywałem się o kimś, kto poprzysiągł sobie, że wypruje mi żywcem wą- trobę z ciała i wypatroszy ze mnie wszystkie wnętrzności; go- tów byłem popędzić setki mil, byle tylko natrafić na bandę takich, którzy przechwalali się, że dadzą mi radę. Tak, tak... Kiedy myślę o tym, jakim byłem zuchem i jaki ze mnie niedołę- ga teraz, wydaje mi się, że to był ktoś zupełnie inny, a nie Jim Conover... Buck spojrzał na niego przelotnie, wyszczerzył zęby i bły- snął oczami, jak gdyby zamierzał ostro zaprotestować. Zawahał się jednak i rzucił tylko: 19

— Mów dalej! — Szybko przekonałem się, że walka na pięści nie zadowa- la mnie nawet w połowie tak, jak na broń palną. Może i nieźle było wyrżnąć gościa pięścią w podbródek albo zanurzyć wszystkie swoje dziesięć palców w jego grdyce, jak gdyby to było szare mydło. Nieporównanie milsze jednak było składanie się do strzału, gdyż nigdy nie można było przewidzieć, czym się to skończy. W walce na pięści można zawsze przecież być pew- nym, że zwyciężyć musi największy, najobrotniejszy i najsil- niejszy, jeżeli tylko ma oczy szeroko otwarte i potrafi ominąć wszystkie fotele i krzesła czy pnie w lesie, które mu staną na drodze. Ze strzelbą, pistoletem czy rewolwerem inna zupełnie sprawa. Licho wie co może przytrafić się nawet najzręczniej- szemu. Wprawiałem się w strzelaniu po cztery godziny dziennie: umyślnie wykręcałem się na pięcie tuż przed oddaniem strzału albo też stawałem w rozmaitych zabawnych pozach, próbując jednocześnie trafić do celu. Siadałem na przykład na ławie i rzucałem kamień przez ramię, po czym zrywałem się błyska- wicznie, padałem na płask na ziemię i strzałem dosięgałem kamienia w locie. Buck niezdolny wyrazić słowami swojego zachwytu, wydał tylko jakiś niezrozumiały okrzyk. — Gotów jesteś pomyśleć, że przechwalam się, że stroję się w pióra bohatera — usiłował się usprawiedliwić Conover. — Tak jednak było. Aż nadszedł taki dzień, kiedy zrozumiałem, że nadaremnie tracę czas. Gorzej nawet! Bo oto kiedy zjawiałem się na zebraniu, gdzie było dwudziestu spokojnie rozmawiają- cych mężczyzn, milkli wszyscy, wystraszeni moim widokiem, 20

kiedy potrącałem kogoś na drodze, bez słowa protestu usuwał się na bok, a kiedy usiłowałem z kimś pogawędzić, już po chwi- li pozwalał mi mówić wszystko, choćby to były ordynarne wy- zwiska pod jego adresem. Jim milczał chwilę zamyślony, po czym ciągnął: — Posuwałem się do takiej podłości, że kilkakrotnie, kiedy dziewczyna czy zamężna kobieta pozwoliła sobie zachować się szorstko wobec mnie, rozprawiałem się za to po swojemu z jej mężem, narzeczonym lub innym mężczyzną z jej rodu. Wynik był taki, że w dość krótkim czasie wszyscy obchodzili mnie z daleka. — W jaki sposób udało ci się uniknąć linczu? — O, zlinczowanie mnie nie byłoby takie łatwe! Widzisz, nie byłem przecież sam — miałem po swojej stronie przybra- nego ojca i wszystkich mężczyzn z jego rodu. Gdyby ktokolwiek poważył się tknąć mnie palcem, miałby do czynienia z dwu- dziestoma dobrze uzbrojonymi, silnymi chłopami, którzy wy- rośliby momentalnie jak spod ziemi. Dlatego właśnie trafiło mi do serca wezwanie mojego ojca. Czuję, że nie mam prawa mu odmówić. Jak już wspomniałem, nie jest on wcale moim ro- dzonym ojcem, ale przybranym tylko. O moim własnym ojcu nic nie wiem. Tak samo zatarły się w pamięci wszystkie wspo- mnienia o matce poza tym, że była wiecznie słaba i kaszląca i że miała zawsze bardzo smutne, jak gdyby zmęczone płaczem oczy. Śmierć zaskoczyła ją podczas podróży. Umarła w domu człowieka, który przyjął gościnnie pod swój dach słabą, nie- zdolną do odbycia dalszej drogi kobietę. 21

— Czy to właśnie on cię przygarnął — zapytał zaciekawio- ny Buck. — Tak. Choć wówczas miał już trzech własnych synów, za- adoptował mnie, uważając, że zawsze znajdzie się miejsce na jeszcze jedno pisklę. Właściwym wszakże powodem zaopieko- wania się mną było to, że rzuciłem się z pięściami na jednego z jego chłopaków, który ośmielił się wykpić mój płacz z tęsknoty za zmarłą matką. Dzięki temu właśnie dostałem się do domu wodza klanu. Odtąd traktował mnie na równi z własnymi sy- nami. To znaczy, że nieraz kopnął mnie boleśnie, jeśli napato- czyłem się na niego, i nieraz złoił mi skórę rzemiennym pasem, gdy coś przeskrobałem naprawdę albo też gdy mu się zdawało, że przeskrobałem. — Jakie miał prawo do rozprawiania się z tobą w ten spo- sób? — Wziął mnie do swego domu, kiedy nie miałem nikogo innego, kto chciałby się mną zająć. Nie rozstałbym się też z nim, gdyby nie pewna dziewczyna. — O! — szepnął Buck. — Coś mi mówiło od początku, że musi być w tym wszystkim jakaś spódnica... Opowiedz mi o niej, Jim.

ROZDZIAŁ III JACQUELINE — Życie każdej młodej dziewczyny — zaczął opowieść Co- nover — obejmuje okres, kiedy całe jej ciało zdaje się składać z samych tylko rąk i nóg, takie to wszystko jest wydłużone i nie- poręczne. Okres ten przechodziła w owym czasie właśnie ta, o której chcę opowiedzieć, kiedy spotkałem się z nią po raz pierwszy. Było to przed pięciu laty. Pewien jestem, że teraz już znacz- nie wyrosła i rozwinęła się. Wtedy jednak miała dopiero czter- naście lat i była bardziej kanciasta, aniżeli jakiekolwiek inne młode stworzenie. Była koścista jak stary koń i tak śmiesznie niezdarna jak młode cielę. Nos miała o połowę mniejszy niż należało, a w dodatku jego nasada usiana była piegami. Rude włosy były zaplecione w mysi ogonek skręcony tak ciasno, że sprawiał wrażenie pletni harapa. Niby biczem potrafiły ciąć ostrym, przenikającym na wskroś spojrzeniem jej wielkie, peł- ne ognia oczy, podczas gdy jej usta i podbródek miały dziwnie miękki, prawdziwie dziecięcy zarys. Czy możesz ją sobie wy- obrazić z tego opisu, Buck? — Niech mnie licho porwie, jeżeli nie stoi mi jak żywa przed oczami. 23

Spotkaliśmy się po raz pierwszy podczas gwałtownej burzy z piorunami. Rwałem pędem na moim kasztanku szukając jakiegoś schronienia, kiedy nagle dostrzegłem dziewczątko, które gnało konno tuż przede mną. W tym samym momencie blisko nas huknął piorun. Koń pod nią z przerażenia stanął dęba i wyrzucił ją z siodła z takim impetem, że biedaczka ock- nęła się raptem na ziemi, sama nie wiedząc jak i kiedy. Zesko- czyłem z konia i podbiegłem do niej, aby ją podnieść. Otrzepała się szybko z piasku, otarła bryzgi błota z twarzy i otrząsnęła się cała ruchem zmokłego psiaka. — O, niech no ja znów dostanę w ręce tę podłą szkapę! — zawołała. — Dam jej nauczkę! Pożałuje bestia, że piorun nie wywrócił jej zamiast mnie! — Głowę dałbym za to — mówię — że panienka musi być straszliwie niemiłosierna. Zmarszczyła czoło i spojrzała na mnie tak ostro i przenikli- wie tymi swoimi ognistymi ślepiami, że aż poczułem się nie- swojo. — Zuchwalec z pana — powiedziała. — Myślę jednak, że musi pan mieć dobre serce. — Skąd o tym wiesz, moja panienko? — zapytałem. — Tak, dobre serce, ale prostak — odpowiedziała niezmie- szana. Widzę z tego, że źle mnie nie sądzi. Ośmielony więc i pełen podziwu przyglądam się jej, bo przecież niecodzienna to rzecz wywinąć kozła w powietrzu, wstać jak gdyby nigdy nic, i jeszcze najspokojniej podrwiwać z człowieka. — Dzieciak z ciebie jeszcze, moja panienko — mówię do 24

niej — ale, jak widzę, znasz się na ludziach. Chciałbym jednak wiedzieć, skąd się tu wzięłaś? — O, żebym to ja wiedziała, skąd się tu wzięłam, znalazła- bym już dalszą drogę. Wyobrażasz sobie może, mój panie, że stoję tu i zabawiam się rozmową z wami dla przyjemności tyl- ko? Na tym wietrze szarpiącym mnie w kawały?!... Przy tym ulewnym deszczu?!... Zdjąłem mój gumowy płaszcz i podałem jej. — O, cóż to, czy jestem z cukru — zawołała — żebym się miała roztopić na deszczu? — Odziej się w ten płaszcz — mówię — i nie gadaj po próżnicy! — A co mi pan zrobi, jak się nie odzieję? — Przerzucę cię przez kolano, moja miła, i przetrzepię po- rządnie skórę. Spojrzała na mnie tak ostro, że oczy omal nie wyskoczyły jej z głowy. — Myślę, że to tylko głupi żart z pana strony — rzekła su- rowo. — Ani mi się śni żartować. Chcę tylko powiedzieć, że nie pozwolę takiej smarkuli jak ty przeziębić się na śmierć. Wkła- daj płaszcz! W jej oczach był taki żar, że aż ciskały iskry. Gdyby była mężczyzną, nie obeszłoby się na pewno bez zażartej walki. Wściekłość ponosiła ją. Aż zębami zgrzytała ze złości. — Nie zwykłam liczyć się z błaznami — syknęła wreszcie. — Widywałam już cały cyrk, a teraz mam przed sobą zaledwie jego marną cząstkę. Przyjrzałem się jej uważniej. Widzę, że niełatwa z nią spra- wa. Nie było innej rady, jak zmusić ją, żeby pozwoliła narzucić 25