11.. IINNDDIIAANNIIEE
W upalne dni, kiedy żar uciska skronie, urzędnik sądowy Sabin zwracał
uwagę żonie, żeby wychodziła na słońce w kapeluszu. Ale właśnie tego dnia
pojechał na polowanie, po świeże mięso, więc mogła sobie pozwolić na
nieposłuszeństwo. Nie lubiła trzepotania miękkiego, słomianego ronda nad
oczami.
Domagał się również, żeby wychodząc z domu, brała mokasyny. Ale
miała stopy twarde jak Indianka. Wolała chodzić boso. Mimo wszystko było
jej nieswojo, bo nawet w nieobecności męża czuła nad sobą jego władzę.
Wydostawszy się z ziemianki po ośmiu schodkach, przystanęła trzymając
kubełek w ręku. Rozejrzała się wokół. Między obejściem i widnokręgiem
rozciągała się równina, przymglona rozpalonym powietrzem. Rzadko tak
spoglądała ku widzialnym krańcom, gdyż w porównaniu z tą niezmierną dalą
ich zagospodarowany kawałek ziemi wydawał się dziwnie mały. Szybko
zwróciła oczy na łan zboża.
Była wysoka, a przecież wiele kłosów wyrastało jej ponad głowę, ba! nad
podniesione ręce. Długie, połamane, pożółkłe od słońca liście szeleściły sucho
na wietrze do wtóru łodygom. Dla jej ucha milsza była ta muzyka, niż szelest
jedwabnych strojów.
Trzyletni synek, imieniem Lawrence, przezwany przez ojca „Rusty”, jako
że odziedziczył po matce rude włosy, bawił się z cielątkiem na ogrodzonym
pastwisku. Krowa, obojętna na dziecko, zasłaniała sobą cielę od wielkiego
wilczura stróżującego u kołowrotu. Pies ten, wybrany rok temu z górą na
towarzysza dla Rdzawika, wabił się dla żartu Szałwik.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie i poważniejąc zaczęła dumać, ile to
trudu kosztowało dźwigać z daleka znad rzeki drzewo na płoty, a później
kopać doły w ziemi, stwardniałej od spiekoty. Ale kto hoduje zboże, musi
trzymać zwierzęta w ogrodzeniu. Niekiedy tęskniła za zielonymi wzgórzami
Berkshire bardziej, niż żeglarz za morzem. Zazwyczaj jednak czuła w sobie
zasób sił, które włożone w tę twardą ziemię, miały im zapewnić bogactwo i
lekkie życie. Praca użyźnia, jak woda.
Szła ku rzece ścieżką, wydeptaną głównie własnymi stopami. Podmuch
wiatru zwiał jej na oczy rudy kosmyk, więc przesunąwszy pałąk wiadra ku
łokciowi, wepchnęła niesforny lok pod rzemyk, opasany indiańską modą
naokoło głowy. Nad węzłem rzemyk był spięty szpilką z zielonym
skarabeuszem, jedynym klejnotem, jaki posiadała. Dostała ją z Egiptu, od
wuja, uczonego i podróżnika. Mąż tak lubił zieloną ozdobę przy jej rudych
włosach, że stale ją nosiła.
Nad rzeką spojrzała z westchnieniem na niezgrabne schodki, wyrobione
w gruncie. Stok miał dobre trzydzieści stóp. Woda płynęła płytko. Nie chciało
się wierzyć, że rozlewiska są pełne i czyste. Z parowu buchał żar jak z pieca.
Gorące powietrze paliło skórę. Z przyjemnością weszła w wodę sięgającą
kostek. Napełniwszy wiadro, stała chwilę rozkoszując się wiaterkiem, który
powiał wąwozem przynosząc z sobą jednostajnie błogie gruchanie gołębia.
Na górze znów przystanęła z wiadrem w rękach. Rada była nawet
upalnym podmuchom, bo osuszały spoconą twarz, szyję i całe ciało.
Zobaczyła, że Rusty, wbrew zakazowi, wędruje z psem w zboże. Malec
miał za cały strój mokasynki i spodenki. Gładkie, silnie opalone ciałko,
wywołało na usta matki czuły uśmiech. Byłaby szczęśliwsza, gdyby
odziedziczył po ojcu silną budowę, kości, szczęki, czoło, ale przecież cieszyła
się, że wdał się w nią tak całkowicie. Miał takie same ciemnoniebieskie oczy,
takie same rude włosy. Wiedziała, że brwi, na razie spłowiałe od słońca, z
latami ściemnieją tak, jak u niej. Była piękna. Wiedziała, że on też będzie
wspaniały, byle mu Bóg dał zdrowie.
Idąc ścieżką ku domowi zawołała:
— Rusty, nie idź w zboże!
Mały, czepiając się psa prawą rączką, zwrócił na matkę ponure
spojrzenie, ale nie powiedział słowa. Wchodząc do domu znów się
uśmiechnęła. Czuła, że mały czeka, aby mu znikła z oczu, że wtedy wepchnie
się w gęstwinę wysokich łodyg. Ale ilekroć Rusty przekraczał zakazane
granice, pies szczekał ostrzegawczo. Nie miała więc czego się obawiać. O!
niech zawsze przekracza granice! Niech opuści tę ogromną, płaską krainę i
zdobędzie sławę w ludnych miastach!
Ledwie postawiła wiadro z wodą, Szałwik zaczął szczekać. Ze
szczekaniem mieszał się krzyk chłopca, okropny, przeraźliwy, rozdzierający,
ale tętentu nóżek nie było słychać. Czyżby wąż? Czyżby drugie
niebezpieczeństwo, o którym mąż odważył się wspomnieć tylko raz?
Na stole leżał nabity rewolwer. Pochwyciła go i wypadła po stopniach na
dwór. Wybiła ostatnia godzina. Przyszło to drugie niebezpieczeństwo, które,
jak wiedziała z ostrożnych objaśnień męża, musiało być dla niej wyrokiem
śmierci.
Wysypywali się szeroką linią z wysokiego zboża. Słońce odbijało się w
czerwonobrązowych ciałach, jak w miedzi. Twarze, wymalowane wojennymi
barwami, były Jak diabelskie maski. Dzikie wycia wdzierały się jej w mózg
ostrymi dźgnięciami.
Za Rusty’m poskoczył wódz w piórach. Lewą rękę wyciągnął, żeby go
przytrzymać, w prawej podniósł strzelbę zamierzając się do ciosu. Malec, na
widok matki, wyciągnął ręce i zaniósł się jeszcze większym krzykiem.
Była zupełnie spokojna. Ręka jej nie drżała, oko się nie mąciło. Ot, jakby
patrzyła na zmyślone postacie z obrazka, z książki. Ujmując rewolwer w obie
ręce, usłyszała wzmożony wybuch wrzasków, ale jej to nie przeraziło. Celując
w wodza, mogła zabić syna, ale i tego się nie ulękła. Wiedziała, że trafi do
celu. Pociągnęła za spust. Wódz w koronie z piór podskoczył, przycisnął rękę
do twarzy i przyklękając na jedno kolano, podniósł lufę.
Rdzawik przewrócił się ze strachu. Dopadła do niego szczęśliwie,
porwała na ręce. Nie czuła ciężaru. Mogłaby go unieść jedną ręką za włosy, a
drugą torować sobie drogę.
Pocisk dogonił ją u szczytu schodków, jednak nie powalił. Dopiero w
izbie osłabła i osunęła się w kącie na podłogę. Pies stał nad panią próbując
lizać ją po twarzy. Malec znów zaczął krzyczeć.
— Mamusiu, boli! Mamusiu, boli! Patrz, Mamusiu; Krew idzie! krew!
Na ubitych w ziemi schodkach rozległy się ciężkie kroki. Kobieta
podniosła prawe ramię celując w skórę bawołu, zasłaniającą wejście. W
szparze błysnęło miedzianym odblaskiem ciało Indianina. Strzeliła. Straszny
gość chybnął się w przód i wpadł do izby upuszczając strzelbę. Głowa i
ramiona wyrżnęły z siłą o przeciwległą ścianę, twarz przywarła do ziemi.
Inni nie kwapili się wejść. Słychać było, że biegają po dachu. Mocna
lepianka dygotała od uderzeń nóg.
Kobieta usiadła. Nim jej się to udało, próbowała dwa razy.
— Biedny Rdzawik! — szepnęła widząc, że kula, która przebiła jej
ciało, zadrasnęła synowi ramię. Chciała go wziąć w objęcia, lecz
powstrzymała się, by nie powalać go krwią. Struga, buchająca jej z piersi,
rozlewała się na kolanach w czerwoną kałużę.
— Biedny synku, biedny aniołku! — szepnęła.
Pies wył przeraźliwie.
— Mamusiu! Patrz! Patrz! — krzyknął Rusty, pokazując palcem i
podskakując z przerażenia.
Podniosła zamglone źrenice. Ranny Indianin dźwigał się na jedną rękę i
kolano. Był nagi, tylko w mokasynach i w przepasce na biodrach. Po drganiu
muskułów, po wyrazie oczu poznała, że wysiłek, by rzucić w nią nożem, był
ostatnim wysiłkiem w jego życiu.
Pełna macierzyńskich uczuć, zwróciła uwagę, że to jeszcze młodzik,
świeży i gibki. Patrząc nad wycelowaną lufą, widziała, jak się zamierzał
nożem, ale nie miała już sił pociągnąć za spust. Z piersi Indianina krew
chlustała na ziemię.
Indianin osunął się na podłogę, ale jeszcze próbował sięgnąć po nóż.
Ciałem jego wstrząsnęły drgawki, przywarł znów twarzą do ziemi i
znieruchomiał.
Szałwik usiadł obok trupa, podniósł pysk ku niebu i zaczął wyć. W sercu
Kate Sabin wybuchła rozpacz. Wszystko mogła znieść, ale to wycie było
nawet nad jej bohaterstwo.
Świadomość nie dopełnionego obowiązku wyrwała ją ze stanu
odrętwienia. Popatrzyła tępo na otaczające przedmioty: na stół, zrobiony przez
męża z wielkim nakładem pracy; na szerokie motyki, które tyle razy dzwoniły
na polu, błyskając w blasku słońca, na wiszącą półeczkę z Pismem Świętym,
Chatą Wuja Toma i Robinsonem Crusoe. Rzadko zaglądała do Biblii. Raz
otworzyła ją, żeby zapisać na czystej karcie dzień i godzinę narodzin syna,
którego wydała na świat o własnych siłach, bez niczyjej pomocy. Teraz
przyszło jej na myśl, że daleko ciężej rodzić, niż umierać.
Miała słabą nadzieję, że Rusty opalony niemal na czarno, ujdzie śmierci.
Indianie niekiedy usynawiali białe dzieci płci męskiej. Żeby go tylko mogła
ubrać, obuć, uczesać! Ale na to już jej nie stało sił. Zdjęła tylko rzemienną
opaskę z włosów i zawiesiła mu, na szyi razem z zielonym skarabeuszem,
modląc się, żeby Indianie wzięli ten klejnot za oznakę wodzostwa.
Żeby tylko pies przestał wyć!
Rozwarte szeroko przerażeniem oczy chłopca jaśniały w ciemnej buzi
bladością białek, jak oczy Murzyniątka. Już nie krzyczał. Z dworu rozległ się
krzyk Indianina biegnącego ku ziemiance i wołającego coś w swoim języku.
Było to imię, lub pytanie. W głosie brzmiała trwoga i żałość. Kate zrozumiała.
Mężny wojownik nie mógł się dochować wielu synów, a ten młodzik też już
nie żył.
Po ćmieniu w oczach poznawała, że śmierć blisko.
Objęła syna.
— Rusty, oni idą — dużo, dużo Indian, ale jeżeli będziesz grzeczny i
odważny, to nie zrobią ci nic złego. Pocałuj mamusię, kochaneczku —
pokochaj!
Mały objął matkę za szyję ze wszystkich sił. Zdawało jej się przez chwilę,
że gdyby to były mocarne ramiona męża, może by jeszcze wróciła do życia.
Pies wył straszliwie, nadbiegający Indianin krzyczał, Rusty zawodził w ucho
matce.
— Mamusiu, Mamusiu, nie odchodź ode mnie!
Jaki instynkt ostrzegł malca, że matka odchodzi na zawsze, że nie da się
więcej przywołać?
22.. MMOODDLLIITTWWAA
Rusty Sabin miał już osiemnaście lat. Tego dnia towarzyszył Cętkowanej
Antylopie. — Indianin jechał przodem, on w tyle. Ciągnęli przez Czarne
Wzgórza w górę wąwozu. Choć lato miało się już ku końcowi, woda płynęła
obficie, to szumiąc podobnie do wiatru, to szemrząc echami,
przypominającymi ludzkie głosy. W uszach Rusty Sabina, który nie znał
swego prawdziwego nazwiska i odpowiadał na zawołanie Czerwonego
Sokoła, głosy te rozbrzmiewały złością i wyrzutami. Rusty wiedział od wielu
lat, że serce Szejena, który go usynowił, było pełne gniewu. Ale gdy
dopytywał się przybranej matki, Gorzkiej Jagody o przyczynę niezadowolenia
opiekuna, ta odpowiadała niezmiennie:
— Mądry człowiek przemawia raz, ale nie do dziecka.
Jednakże Sokół przechodził już z młodzieńczego wieku w męski i jutro
czekała go ceremonia męki i ofiary krwi. Wiedział, że Cętkowana Antylopa
wreszcie przemówi. Jechał za nim z trwożnym szacunkiem w odległości
dziesięciu kroków.
Przed zakrętem parowu Indianin zsiadł i spętał konia, Czerwony Sokół
uczynił to samo. Do zachodu było niedaleko, ale żar nie ustawał. Siwy
Antylopa, ogarniając na sobie bawolą skórę miał na celu nie zabezpieczenie
się przed chłodem, lecz godność. Jego okutane ramię wyciągnęło się sztywno
ku miejscu, gdzie potok tworzył głębokie rozlewisko z nurtem tak szybkim, że
powierzchnia wydawała się zupełnie gładka.
— Oczyść się najpierw wodą — rozkazał — potem ja oczyszczę cię
dymem. Byłem przez ciebie nieszczęśliwy, synu. Pomodlimy się teraz u wrót
Świętej Doliny.
Czerwony Sokół był przygotowany na ciężką próbę, lecz na dźwięk tej
nazwy serce się w nim skurczyło. Wszak u wejścia do Świętej Doliny
widziano ostatni raz boskiego bohatera. Głupie plemię wygnało go i ścigało
daleko, aż tutaj, w tym wąwozie uciekinier urósł na oczach pogoni do samych
chmur. Śmiech jego zahuczał, nad ich głowami z wysokości nieba. Jednym
szarpnięciem wyłamał ze ściany skalnej olbrzymi słup i zostawił przechylony,
gotowy zwalić się na śmiałka, który by się zanadto zbliżył. Teraz dopiero
wojownicy pojęli, na kogo się porwali. Wyciągając ręce wołali do niego, jak
dzieci wzywają ojca.
Młodzieniec zdejmując z siebie nogawki, mokasyny i przepaskę,
wspominał z trwogą straszną legendę. Został nago, jedynie z zielonym
skarabeuszem na rzemyku na szyi. Połowa jego przydomku pochodziła od
tego talizmanu, gdyż na odwrotnej stronie żuka widniał wśród tajemniczych
znaków wyraźny rysunek sokoła. Druga połowa nazwania wywodziła się od
ciemno–rudych włosów, których długie sploty umocował w tej chwili wokół
głowy.
Wypróbował nogą ciepłotę wody i siłę prądu. Fizycznie nie pasował do
krzepkich Szejenów, prawdziwych olbrzymów równin, ale był sprawny i w
nogach, i w rękach. Siła rozkładała się w nim według potrzeby, ścięgna w
kostkach, kolanach i przegubach rąk były rozwinięte i wyrobione.
Pochylony nad swym niewyraźnym, migotliwym odbiciem w zwierciadle
wody, wyciągał ręce dłońmi w dół i modlił się:
— Podwodny narodzie, bądź dla mnie łaskawy. Nie zapominaj, żem ci
poświęcił dwa dobre noże i orle pióro.
Dał nurka z brzegu z silnym odbiciem nóg. Wiry okrążyły go jak węże
czepiając się rąk, kolan, stóp. Długo walczyli nim natrafił na skałę i wynurzył
się z wody, mokry i zadyszany.
Tymczasem ojciec rozniecił maleńkie, rozfalowane ognisko. Czerwony
Sokół otrząsnąwszy się jako tako z wody, przysunął się do płomieni, w które
Cętkowana Antylopa sypał wonne trawki. Zgarniając dym w garście
przesuwał nimi wolno po nagim ciele syna. Słodka woń pokrzepiła
młodzieńca, podniosła na duchu. Zdawało mu się, że zrzuca z siebie złe uroki,
że staje się prawdziwym synem plemienia, że może mistyczny bohater rzuci
na niego łaskawym okiem.
Z końcem tej ceremonii Cętkowana Antylopa ruszył naprzód bardzo
wolno, gdyż człowiek, który chce obnażyć serce przed duchami, nie może się
śpieszyć.
Trzy razy przystanął. Za czwartym przystankiem Czerwony Sokół padł na
kolana bez rozkazu, gdyż minęli zakręt wąwozu i znaleźli się u wejścia do
Świętej Doliny. Ujrzał okiem wyobraźni postać sięgającą nieba, jedną ręką
wspartą na pochyłym filarze skalnym.
Upadł z jękiem na twarz.
Nieprędko odważył się wstać. Stłukł łokcie i kolana, skała ziębiła go w
brzuch. Uchylił ostrożnie powiek, żeby sprawdzić, czy ojciec — niech będzie
pochwalone jego imię! — nie zostawił go w tym strasznym miejscu samego.
Cętkowana Antylopa siedział ze skrzyżowanymi nogami i nabijał fajkę
czterema rytualnymi naciśnięciami wielkiego palca. Cztery razy pogładził
cybuch, nałożył i zapalił fajkę węgielkiem z oczyszczonego ogniska.
Dym z niej był teraz święty. Zwiędłe policzki starego wojownika
zapadały się z wysiłku dmuchania.
Dmuchnął w ziemię, w niebo, w cztery strony świata, wreszcie w bramę
Świętej Doliny i jął się modlić:
— Podziemni Słuchacze, uciszcie się, póki nie wypowiem mojej prośby.
Niebiescy Słuchacze, miejcie nade mną litość. O, Wielki Manitou, nie o konie
cię błagam, nie o bawoły, nie o skalpy, lecz o cześć dla mego syna.
Jeżeli spełniałem złe czyny, to poniosłem już karę. Krótka Dzida, mój
syn, poległ z ręki kobiety. Ale nie wziąłem z niej skalpu, gdyż znalazłem przy
niej małego chłopca, który stawił mi czoło bez cienia strachu. Zabrałem go i
powierzyłem żonie. Wiedziałem, że duchy zabrały mi jednego syna za karę,
ale dały drugiego, by był pociechą dla zbolałego serca.
W życie moje wstąpiła radość. Czerwony Sokół był odważny i sprawny.
Żaden z rówieśników nie mógł go przegonić. Najdzikszy koń nie mógł go
zrzucić. W wodzie był jak ryba,
Ale zaczęło się nieszczęście. Czerwony Sokół za często opuszczał mój
wigwam i przesiadywał z białym człowiekiem, Leniwym Wilkiem,
tłumaczem i myśliwym, ucząc się języka białych, aż posiadł dwie mowy, a
czyż łatwo mówić prawdę nawet w jednej mowie? Nauczył się od Leniwego
Wilka kłamstwa, które jest grzechem. Godzinami wpatrywał się w ognisko,
jakby widział w nim stada bawołów w porze posuchy.
Nasze zwyczaje, tańce skalpowe i udane bitwy nie cieszyły go. Walki
chłopców na drewniane noże miał za głupie igraszki. Z kobietami i białym
człowiekiem był gadatliwy i śmiech jego często raził moje uszy. Przez trzy
lata uchylał się od wtajemniczenia i ofiary krwi, bez czego nie może wstąpić
na wojenną ścieżkę i Stać się mężczyzną.
Dlatego jestem smutny. Przywiodłem go do twoich stóp, o! Manitou,
żebyś mi powiedział, dlaczego straciłem rodzonego syna, gdy doszedł
męskich lat i dlaczego dostałem tego, który ma kobiecą naturę? Rącze są jego
nogi i mocarne ręce. Siłą i sztuką powali każdego młodzieńca. Ale niech
pożąda sławy, dobrego imienia i rozlewu krwi!
Ulituj się nade mną, Manitou. Wszak robiłem, co mogłem. Brałem
skalpy, niektóre składałem na ofiarę. Mam koszulę ze skalpów. Moje ściany
świecą tragicznymi malunkami. Teraz, gdy jestem już stary, tabun maleje, a
ręce słabną, niechaj za sprawą Czerwonego Sokoła zagości znów w moim
wigwamie sława i bogactwo.
Tu stary wojownik przycisnął ręce do ziemi, następnie podniósł do nieba i
wyciągnął ku wrotom Świętej Doliny.
— Wstań — rozkazał.
Czerwony Sokół podźwignął się wolno z ziemi.
— Módl się! — dodał Cętkowana Antylopa.
Przed oczami Czerwonego Sokoła nie majaczyła już wizja olbrzyma,
sięgającego głową nieba. Chciał prosić o zwycięskie wojny, liczne skalpy, a
nade wszystko o mnogość zasług bitewnych.
Ale zdobył się tylko na krótkie słowa:
— Wielki Manitou, daj mi to, czego byś użyczył Szejenowi!
Skończył i jeszcze wyciągał ręce, gdy Cętkowana Antylopa padł z
krzykiem na ziemią. Czerwony Sokół ujrzał cud. Mimo nachylonego skalnego
słupa przeleciała wielka sowa.
Padł plackiem na ziemię obok przybranego ojca. Tuż nad sobą usłyszał
szum skrzydeł, jak szept nieznanej mowy.
Zimne dreszcze niby lodowate robaczki, chodziły mu wzdłuż krzyża.
Cętkowana Antylopa mruczał urywanym głosem:
— Złóż dziękczynienie, mój synu! Złóż podziękę! Twoja modlitwa
została wysłuchana! O, synu mego wigwamu, Manitou wysłuchał twojej
prośby i dał ci znak!
33.. LLEENNIIWWYY WWIILLKK
Ciemno już było, gdy wrócili do domu. Głosy odległej katarakty w
Świętej Dolinie goniły za nimi kanionem. Opiekun nie pozwolił się
wychowankowi ubrać. Czerwony Sokół musiał jechać nago wioząc ubranie w
zawiniątku. Szlak wiódł przez góry. Obozowisko było rozbite na kolistej
równinie.
Księżyc stał wysoko, osrebrzając nowe, białe wigwamy. Z otworów
wejściowych sączyły się w mroku nocy krótkie smugi różowej jasności.
Cętkowana Antylopa, okutany po uszy w swoją szatę, postępował
wolnym krokiem, a za nim, w niewielkiej odległości, Czerwony Sokół.
Młodzieniec czuł, że przybrany ojciec jest szczęśliwy, jakby się na nowo
narodził. W nim samym zresztą obudził się nowy duch i pragnienie chwały,
która zdawała się być gdzieś blisko.
Udali się nie do domu, lecz do Rączego Łosia, wielkiego znachora. W
wigwamie płonął wonny ogień. Dwie squaw1
były zajęte robotą przy blasku
płomieni. Zza ogniska powstał na powitanie gości Rączy Łoś. Był to wysoki,
przygarbiony Indianin o długiej twarzy, uśmiechniętej starczo i napiętnowanej
spokojnym okrucieństwem. Usłyszawszy o sowie kazał im usiąść i wypalił z
nimi obrzędową fajkę, obserwując spod spuszczonych powiek Czerwonego
Sokoła. Wreszcie przemówił:
— Tak, to był Manitou. Jeżeli objawił się w łasce, to Czerwony Sokół
zdobędzie taką moc, iż potrafi ściągać deszcz z nieba i wywoływać z ziemi
bawoły dla Szejenów. Ale jeżeli zstąpił w gniewie, to Czerwony Sokół
przyniesie wstyd całemu plemieniu i każdy ojciec będzie dziękował Bogu, że
to nie jemu przypadło w udziale wychować takie dziecię.
Ojciec z synem wrócili do domu. Czerwony Sokół pozostawał wciąż
nagi, ale nikt na niego nie patrzył, gdyż po okutanej postaci starego i nagości
młodzieńca poznawano, że odbywa się ślubowanie. Dopiero u siebie w
wigwamie Cętkowana Antylopa pozwolił się ubrać synowi, ale wpierw
oczyścił drżącymi rękami i dymem z wonnej trawy skalpową koszulę, tarczę z
1
— Squaw — skvo, kobieta indiańska
malowanej skóry bawolej, Gorzką Jagodę, swoją żonę, swoją własną osobę,
wreszcie odzienie Czerwonego Sokoła.
Gorzka Jagoda siedząc ze skrzyżowanymi nogami zwracała powoli
ogromną, pomarszczoną twarz, od jednego do drugiego. Nie pytała o nic.
Czerwony Sokół posunął się do wielkiego gara, w którym gotowało się nad
ogniem dzień i noc mięso bawole i chciał się posilić, ale ojciec nie pozwolił.
Cętkowana Antylopa, dysząc ciężko opowiadał swojej niewieście
urywanymi zdaniami, o zdarzeniu z sową i proroctwie Rączego Łosia. Ona,
jak przystało uczciwej kobiecie, gdy usłyszała tajemnicę, zakryła twarz szatą.
W jakiś czas później Cętkowana Antylopa wyszedł z wigwamu. Wtedy
Gorzka Jagoda położyła siedzącemu chłopcu ręce na głowie i jęła się modlić
gardłowym głosem:
— Niech skalpy Ponich o! Podziemni Słuchacze, o! Niebiescy
Słuchacze — niech skalpy Ponich zwieszają się ze środkowego słupa i suszą
się nad naszym ogniem!
O sławie, o bogactwach nie pomyślała. Gorzka Jagoda była praktyczną
kobietą.
Gdy i ona wyszła, Czerwony Sokół oparł się posępnie o podpórkę z
piórami. Pusty żołądek domagał się gwałtownie jadła. Oczy się kleiły. Miał
ochotę rozłożyć sobie legowisko i iść spać, ale nagle zerwał się i podążył do
wigwamu Leniwego Wilka.
O tej porze roku Leniwy Wilk mieszkał inaczej, niż Indianie. Wilk nie
potrafił siedzieć w chacie z bawolich skór, chyba że rozstawał się z Indianami
i szedł do baraku w lesie. Za to w lecie używał lekkiego, płóciennego
namiotu, cudownie łatwo przenośnego, ważącego dziesięć razy mniej od skór.
Przez cienką tkaninę przenikało światło. Czerwony Sokół przystanął
przed opuszczoną zasłoną. Wesoły głos Leniwego Wilka kazał mu wejść.
— Witaj! — powiedział Czerwony Sokół stając w progu z podniesioną
ręką.
— Witaj! — rzekł Leniwy Wilk.
Jak zwykle leżał na stosie bawolich skór z książką na brzuchu. Światło
pochodziło od latami, napełnionej dziwnym bezwonnym, potrójnie
oczyszczonym tłuszczem, zabezpieczonej od podmuchów wiatru naciągniętą,
przezroczystą błoną. Czerwony Sokół widział ten wynalazek wiele razy, ale
stale uważał go za cud, za dowód czarów.
Błękitne Oko, córka białego człowieka, powitała gościa obróceniem
głowy i uśmiechem. Po matce, Szejence, odziedziczyła niebieskie oczy i
czarne włosy. Włosy jej jednak były miękkie jak jedwab, a oliwkowa cera
łatwo zachodziła rumieńcem. Czerwony Sokół uważał ją za największe cudo
w wigwamie Leniwego Wilka. Ponieważ budziła w nim strach, starał się przy
niej żartować.
Właśnie krzątała się obok garnka z mięsem, zawieszonego nad
ogniskiem. Nie był tak duży, jak u Szejenów i w lecie palił się pod nim nikły
ogieniek. Za to strawa, jaka się w nim warzyła, wydawała wonie bardziej
urozmaicone i apetyczniejsze niż wieczny odór tłuszczu i suszonego bawolego
mięsa.
Tym razem, o ile wrażliwe powonienie nie myliło Czerwonego Sokoła, w
kociołku dogotowywały się małe ptaszki. Odwrócił się, omdlewając z głodu.
— Siądź przy mnie — rzekł Leniwy Wilk unosząc się na jednym łokciu
w ten sposób, żeby nie naruszyć wygody tłustego brzucha, na którym leżała
otwarta książka okładką do góry. — Siadaj tutaj i powiedz mi, jak się odbyła
wasza jazda?
Zepchnął okulary na czoło i popatrzył na młodzieńca zamglonymi,
niebieskimi oczyma. Zaczął przeczesywać brodę. Nigdy się nie golił na
czysto, przycinał tylko zarost, nadając mu pod brodą kształt klina. Miał
zwyczaj skręcać go i rozkręcać po całych dniach w grubych, tłustych palcach.
Słusznie zjednał sobie przydomek „Leniwego”, gdyż pędził gnuśne życie, z
rzadka tylko wyprawiając się na łowy. Nieczęsto chodził na uczty, w
ceremoniach brał niewielki udział. Nade wszystko zaś nigdy nie wyruszał na
wojenne wyprawy.
Szejenowie cenili go z trzech ważnych powodów. Po pierwsze był
znakomitym tłumaczem i zawsze z wielką chytrością bronił interesów
czerwonoskórych. Po drugie, gdy nastawał zimowy głód, jego strzelba
dostarczała więcej zwierzyny niż wszystkie strzelby i łuki całego plemienia.
Po trzecie, dwa razy, gdy młodzi wojownicy byli na dalekiej wyprawie i Poni
napadli wioskę, biały człowiek obronił ją w pojedynkę.
Czerwony Sokół rozparł się leniwie pod podpórką. Wyciągnąwszy długi,
ciężki nóż, rzucał go w powietrze szybkim, obrotowym ruchem w ten sposób,
że prawie za każdym razem ostrze wbijało się prostopadle w ziemię. Żaden z
Szejenów nie potrafił mu dorównać w tej sztuce. Popisywał się niby to
obojętnie, ale goniąc wzrokiem wirujące migotliwe ostrze oczami w bok w
słabiutkiej nadziei, że dziewczyna spoglądała na niego z zachwytem lub
zdumieniem.
Doznał, jak zawsze, zawodu. Widocznie nie uważała tego za rzecz
niezwykłą.
— Nie ma wiele do opowiadania, Leniwy Wilku — odpowiedział
Czerwony Sokół. — Co się działo w obozowisku?
— I ja nie mam wiele wiadomości — uśmiechnął się biały człowiek.
— Trzej junacy, którzy udali się ku zachodnim górom, dotąd nie wrócili.
Chodzą słuchy, że musieli się spotkać z Wiatronogiem.
— Czyżby Wiatronóg zdołał zabić trzech mężczyzn Szejenów? —
zdziwił się młodzieniec.
— Dawał dowody, że potrafi. Mówią, że zdobył już dwadzieścia pięć
skalpów.
— Ty, Leniwy Wilku jesteś białym człowiekiem — rzekł gniewnie
Czerwony Sokół.
— Ty także — uśmiechnął się grubas.
— Ale serce mam czerwone! — wykrzyknął młodzieniec.
— Pięknie! — zawołała Błękitne Oko, a Czerwony Sokół pomyślał, że
nawet od ognia oczy jej nie zagrałyby takim blaskiem, jak od śmiechu.
— Zresztą — dodał Leniwy Wilk — widziałem te skalpy i rozmawiałem
z Wiatronogiem.
— I nie wycelowałeś mu w serce? — zakrzyczał Czerwony Sokół.
— Nie rozumiesz mnie, a już ci o tym mówiłem. W ich obozowisku nie
jestem Szejenem. Ale, żeby ci uradować serce, powiem, że Wiatronóg
nienawidzi mnie za to, że trzymam z waszym plemieniem. Więc i ja nie mogę
za nim przepadać. Wiedz, że odwiedziłem go w nadziei, że uda mi się
wybadać dlaczego poświęca się polowaniu na waszych.
— Dlaczego?
— Bo mu Szejenowie zamordowali kiedyś żonę. Oto jedyny powód.
Niektórzy biali bardzo cenią kobiety. Ja nie, ale są biali, którzy przekładają
żony i córki nad tabuny koni i setki skalpów. — Tu zaśmiał się i rzucił okiem
na dziewczynę. — Daj Czerwonemu Sokołowi jeść.
— Ojciec nakazał mi post — odpowiedział młodzieniec.
— No, to pod ojcowskim dachem powinieneś się wstrzymać od jadła.
Ale tu jest obcy wigwam, a widzę po drganiu twoich nozdrzy, gdy pochwycą
parę z kociołka, że jesteś bardzo głodny. Błękitne Oko, daj mu mięsa.
Dziewczyna zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta.
— Nie! — wykrzyknęła. — Cętkowana Antylopa zabronił.
— U siebie. Ale tu ja rozkazuję — odparł Leniwy Wilk. — Daj mu jeść.
Przyniosła dwie miski, jedną z gęstą breją z gotowanego zboża na zimno,
drugą z duszonym mięsem i cofnęła się nie spuszczając oczu z młodzieńca.
Czuł ten wzrok, jak coś dotykalnego. Gdyby tylko spojrzał na jadło, poniżyłby
się w jej oczach, wyszedłby na bluźniercę, na niegodnego syna.
Więc zwrócił głowę ku Leniwemu Wilkowi, pytając:
— Jakie miano nosi Wiatronóg wśród białych?
— Sabin. To olbrzym, mój chłopcze. Już niemłody. Będzie miał już
czterdzieści pięć lat. Ale krzepki jak jesion i dąb. Niektórzy z waszych
wojowników są jeszcze potężniejsi, a przy tym młodsi, ale nie ręczyłbym za
ich życie, gdyby mu się dostali w ręce. Chcesz zmarnować dobrą strawę,
głodny kojocie?
Leniwy Wilk uśmiechnął się. Zawsze się uśmiechał pomiatając
najświętszymi obyczajami Szejenów. Z tej to przyczyny stary Rączy Łoś i
kilku innych sławnych znachorów nienawidziło go.
— Myślę o ojcu — rzekł z niepokojem młodzieniec.
— To zabiorę jedzenie — wtrąciła dziewczyna śpiesząc ku gościowi.
— Nie. Zostaw! — rozkazał Leniwy Wilk. — Może się rozmyśli. Teraz,
kiedy ma zostać mężczyzną, dobrze mu zrobi ścierpieć pokusę.
Zaczął dogadywać córce:
— Jeżeli będziesz słuchała męża, tak jak chcę, abyś słuchała ojca, to
któryś z młodych będzie sobie chwalił dobrą squaw. Ma już piętnaście lat,
Czerwony Sokole. Czas, żeby wyszła za mąż i przysporzyła ojcu majątku.
Dziś rano Szalony Byk uwiązał przed moim namiotem osiem koni. Ale
musiałem go odprawić z niczym. Szkoda koni. Osiem za jedną dziewczynę.
Wybrał najlepsze z tabunu. I paciorków pokazał tyle, że starczyłoby na trzy
ubiory. Ale i tego musiałem się wyrzec, bo Błękitne Oko kręciła noskiem.
— Szalony Byk jest silnym junakiem — zauważył Czerwony Sokół.
— Prawda, że ma przetrącony nos, ale za to zawołany myśliwy. Ma w
wigwamie huk dzieci, ale do tego trzy stare squaw i one się nimi opiekują.
Powinnaś przyjąć Szalonego Byka, Błękitne Oko.
— Przyjęłabym — odpowiedziała — gdyby nie to, że ojciec zostałby
bez kobiecej opieki.
— No! No! — rzekł Leniwy Wilk. — W mig bym się postarał o zręczną
squaw, sumienną i pracowitą, która by bez wytchnienia wyprawiała skóry,
nosiła wodę, gotowała, naszywała paciorki, robiła strzały i kule. Taką, co
haruje po całych dniach. Na przykład Tłustą Kobietę, która wróciła do ojca po
spotkaniu męża z Wiatronogiem, mógłbym kupić za jednego konia, może
nawet za źrebię. W sam raz dla mnie; krępa, zdatna do dźwigania ciężarów.
Ona nie traciłaby czasu na szycie odzienia z białej skórki, obcisłej w biodrach
(jakby się zmaczała w wodzie) — tylko po to, żeby uczcić dzień
wtajemniczenia długonogiego młokosa imieniem Czerwony Sokół, który
trwoni czas i nic więcej.
Czerwony Sokół usiadł prosto i spojrzał na dziewczynę i na jej biały strój
z jelonkowej skórki, obcisły w pasie jak łupina owocu, niżej zaś rozchodzący
się w gęste fałdy. Raptem uprzytomnił sobie, że Błękitne Oko ma w istocie
piętnaście lat i podług obyczajów Szejenów może już wyjść za mąż.
— Leniwy Wilk może sobie gadać — rzekła spoglądając na ojca
spokojnie choć gniewnie, przy czym twarz jej oblała się rumieńcem. — Od
gadania słońce nie wzejdzie.
— Spojrzyj mu w oczy, jeśli się odważysz! — zawołał Leniwy Wilk.
— Spojrzyj mu w oczy, jeżeli możesz, i powiedz, że nie wystroiłaś się,
aby uczcić jego dzień.
Błękitne Oko zwróciła głowę ku młodzieńcowi, lecz nim zetknęły się ich
spojrzenia, krzyknęła cicho i wypadła z namiotu.
Czerwony Sokół skoczył na równe nogi, opamiętał się i usiadł drżąc.
Leniwy Wilk patrzył trochę ponuro w obwisłą zasłonę.
— Teraz jedz, synu — rzekł. — I powiedz rai, co myślisz.
Czerwony Sokół wahał się. Pragnął gorąco wypełnić życzenie ojca, lecz
pokusa była przemożna. W dodatku smakowita woń mięsiwa załechtała go w
nozdrzach. Rzucił się na miskę.
44.. PPRRZZYYJJAACCIIEELL
Jadł ze wstydem, ale przynajmniej nasycił głód. Umywszy ręce, nabił bez
ceremonii fajkę i jął palić, wydmuchując? dym leniwymi kłębami.
Opowiedział przyjacielowi o przeżyciach dnia. Gdy doszedł do proroctwa
Rączego Łosia, ogarnęła go taka trwoga, że zatrząsł się i nie chciał podnieść
oczu. Leniwy Wilk odpowiedział lekceważąco:
— Sowa zawsze o zmierzchu wyrusza na łowy, a wy przybyliście do
ujścia doliny akurat o zachodzie słońca. To nie był duch Manitou. Zachciało
jej się jeść, więc wyprawiła się szukać myszy, królików czy innego drobiazgu,
ale ani jej w głowie nie powstało troszczyć się o Cętkowaną Antylopę i
Czerwonego Sokoła.
W Czerwonym Sokole serce zdrętwiało.
— Nabrałem odwagi dzięki sowie, która przeleciała nade mną, a teraz
znów się boję — rzekł. — Jednak w ptaszysku był duch. Skrzydła rozpostarły
się szerzej niż ten namiot, ślepia gorzały, jak kule ognia. Przelatując z
szumem nad moją głową, szepnęła jakieś słowo.
— Ha! jeżeli ci ta sowa dodaje męstwa na jutro, to możesz w nią
wierzyć. Lękasz się, synu, ofiary krwi?
Czerwony Sokół przymknął oczy. Zdawał sobie sprawę, że na to pytanie
nie odpowiedziałby szczerze żadnemu Szejenowi. Jednak temu człowiekowi
mógł się przyznać z łatwością nawet do hańby. Rzekł więc drżącym głosem:
— Boję się. Myślę, że krajanie, nawet szczerbatymi nożami zniósłbym,
sznury w ciele także. Ale gdy sobie wyobrażę wyrywanie ich, uuu! robi mi się
niedobrze.
— I ja bym nie wytrzymał — zauważył szczególny bohater.
— Leniwy Wilk by nie wytrzymał? — wykrzyknął Czerwony Sokół. —
Ależ Wilk jest białym człowiekiem, tylko nazywa się po naszemu!
— Bądź co bądź wśród białych trafiają się mężni ludzie na miarę
Wiatronoga. On jest tak dzielny, jak Szejenowie. Pamiętasz, raz go pojmali i
wzięli na tortury. Przez cały czas klął i wyzywał ich. Nim żołnierze przedarli
się do obozowiska i uratowali go, wisiał już na słupie od dwóch godzin. Mimo
to usta mu się nie zamykały. Nieustraszony, jak Indianie. Tak samo bierze
skalpy, tak samo żądny krwi. Ale jeszcze żaden biały nie przeszedł przez
ofiarę krwi, której masz się jutro podać na dowód, żeś godzien miana
mężczyzny i wojownika. Każdy biały dostanie mdłości na samą myśl, że
miałby poddać swoje ciało takim mękom.
Płomienie ogniska buchnęły ostatni raz i przygasły. Czerwony Sokół
odpowiedział tonem zdziwienia:
— Dla białych twarzy i białych dusz świat jest inny, niż dla czerwonego
serca.
Wstał. Nagle zapragnął wynieść się stąd, uciec przed drwiącym
uśmiechem Leniwego Wilka.
— Idź, idź, mój chłopcze — rzekł gospodarz. — Gdybym ci mógł
pomóc, przyszedłbym jutro popatrzeć, jak się będziesz męczył. Uf! ohyda!
Ale mój widok nie podniósłby cię na duchu. Po pierwszym dźgnięciu pomoże
ci tylko szaleństwo. Dobranoc. Spij, jeżeli to możliwe. Jeżeli musisz poddać
się torturom, staraj się obudzić w sobie dzikiego człowieka.
Czerwony Sokół wyszedł na dwór. Stojąc przed namiotem, spojrzał na
skąpane w księżycu wigwamy ze skór, na gwiazdy, migocące na ciemnym
nieboskłonie na podobieństwo złotych iskier i przed oczyma jego duszy
pojawiła się Błękitne Oko. Wydało mu się, że jej dotknięcie i głos uleczyłyby
go z trwogi.
Ale w tej sprawie musiał się porozumieć z mężczyznami. Jeszcze wczoraj
był przekonany, że ma setki przyjaciół. W potrzebie gromada skurczyła się do
dwóch. Z tych Leniwy Wilk tylko się uśmiechał i żartował. Pozostawał drugi,
Stojący Byk.
Stojący Byk, choć miał dopiero dwadzieścia lat, był już sławnym
wojownikiem. Rok temu dokonał bohaterskiego czynu. Uciekając z
towarzyszem o zachodzie słońca przed wojenną partią Ponich, gdy towarzysz
ranny upadł w ciasnym przejściu wąwozu, zawrócił i zatrzymał nieprzyjaciela,
póki ranny nie wydostał się z pułapki. Kulą i dzidą zabił dwóch Ponich i
jednego oskalpował. Nim zdążyli go otoczyć, wziął nogi za pas. Za ten
odważny czyn dostał przydomek Stojącego Byka.
Czerwony Sokół przystanął przed wigwamem i spojrzał na sierp księżyca,
wymalowany nad wejściem, przy blasku gwiazd czarny, w słońcu — jaskrawo
niebieski. Z wnętrza rozlegał się cichy śpiew junaka:
Ja dziś śpiewam i ty śpiewaj.
Niech donośnie pieśń rozbrzmiewa.
Giętka Wierzba żona Stojącego Byka, zawtórowała mu półgłosem:
Spotężniała — we dwa głosy
Pieśń uderzy o niebiosy.
Czerwony Sokół, nie chcąc podsłuchiwać zawołał:
— Stojący Byku, przyjaciel za progiem!
Giętka Wierzba wydała okrzyk przestrachu, lecz Stojący Byk rzekł:
— To Czerwony Sokół. Cicho. Wejdź, przyjacielu.
Czerwony Sokół wszedł, zaciągając za sobą zasłonę, gdyż zobaczył, że
młoda kobieta leży na łóżku z wierzbiny z głową na łonie męża. Usiłowała co
prawda unieść się, lecz ją przytrzymał i w dalszym ciągu czesał jej włosy
szczotką z jeżozwierza. Chciała przykryć głowę rąbkiem sukni, ale Stojący
Byk i na to nie pozwolił.
— To nie wichura — rzekł — która wyrywa wierzby z korzeniami. Nie
powódź, która podmywa je i zabiera. To mój przyjaciel, Czerwony Sokół. Leż
cicho i nie odzywaj się. Nie potrzebujesz go witać. Śpiewaj. Jeżeli Czerwony
Sokół ma jutro zostać junakiem, to zaraz potem będzie potrzebował squaw, a
w takim razie musi się nauczyć miłosnych pieśni.
Za chwilę wszyscy troje śmiali się i śpiewali. Czerwony Sokół,
wykonawszy dookoła ognia powolny taniec, ukląkł przed przyjacielem z
rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Widząc to żona gospodarza poskoczyła do słupa, przy którym wisiała
malowana tarcza z byczej skóry z festonem z orlich piór pośrodku. Dwa razy
kule ją przeszyły, trzy razy dzidy.
Wojownik wstał i Czerwony Sokół wyciągnął do niego rękę. Klęcząc
widział tylko pierś, poznaczoną szarpanymi bliznami, dowód, że Stojący Byk
wyrwał szybko z ciała rzemienie z bykowca z ofiarą krwi. Odprawił ją, mając
lat czternaście. Był ogromny, barki miał bawole, a nogi ścigłe jak jeleń.
— Co to? — zapytał wojownik. — Jeżeli wyciągasz do mnie rękę, bierz
wszystko, co mam. Za moim wigwamem stoi dziewięć wyborowych koni.
Twoje. Tu są dwie strzelby — i noże — a tu worek paciorków. Twoje.
Widzisz suszone mięso, noże, odzienie, podpórki. Wszystko, co posiadam,
jest twoje, prócz skalpu u środkowego słupa, różdżki zasług, tarczy i worka z
amuletami. Moje to amulety i tobie by się nie przydały. Jeżeli chcesz czegoś
więcej, mów, to uklęknę razem z tobą, żeby ci wymodlić, albo jeżeli trzeba o
to stoczyć walkę, wyprawimy się we dwóch.
Czerwony Sokół podniósł głowę jeszcze wyżej, ku twarzy przyjaciela.
nacechowanej jeszcze piękną, młodzieńczą miękkością. Dopiero przy
uważniejszym wpatrzeniu się, dostrzegało się zwężenie nozdrzy i
niebezpieczne lśnienie oczu.
— Nie przyszedłem prosić o konie lub broń — powiedział Czerwony
Sokół. — Pożądam męstwa, jakie nosisz w sercu.
— Darowałbym ci, gdybym mógł z niego zaczerpnąć dłońmi i przelać
na ciebie — odpowiedział junak. — Ilekroć widzę cichą wodę, przypominam
sobie, jak Podwodny Lud uwięził moje nogi w ruchomych piaskach — będzie
temu lat pięć–sześć. Wszyscy chłopcy, prócz ciebie, odeszli od stawu, a tyś
był wtedy dzieckiem. Mimo to dałeś nurka w toń jak ryba, wczepiłeś ręce w
moje włosy i uwolniłeś mnie. Dopłynęliśmy do brzegu i tam padli, dusząc się
i łapiąc powietrze. Z każdym zaczerpniętym tchem smakowałem radość życia
i twoje braterstwo. Gdy zostaniesz wojownikiem, Czerwony Sokole,
wymienimy krew i potem już będziemy jak synowie jednej matki.
Czerwony Sokół spuścił nagle oczy, tak go zapiekły. Zawstydził się swej
słabości.
Opanowawszy się wyjąkał:
— Jutro muszę iść do Wigwamu Czarów odbyć ofiarę, ale serce we
mnie drży. Stojący Byku.
Usłyszał westchnienie. Krzepkie ręce Indianina podniosły go z kolan.
— Chodź — rzekł wojownik. — Pójdziemy stanąć twarzami do
wschodu poczekać na słońce. Użyczę ci mojej siły.
Wychodząc Czerwony Sokół pochwycił pogardliwe spojrzenie młodej
żony, która wzięła się do naszywania paciorkami mokasynów. Spojrzenie to
piekło go we wnętrznościach przez całą drogę do niskiego wzgórza za
obozowiskiem. Tam spędził z przyjacielem noc, stojąc twarzą do wschodu.
Z pierwszym brzaskiem wojownik ujął go za rękę i zatrzymał w swojej
dłoni. Olbrzymia jasność, wytoczywszy się nad widnokrąg, szła w górę.
Czerwony Sokół patrzył na niebieskie widowisko z uśmiechem. Rękę
miał gorącą od uścisku przyjaciela. Czuł, że serce jego napełnia się użyczoną
siłą.
55.. PPRRÓÓBBAA
Po powrocie do domu zastał ojca, sześćdziesięcioletniego wojownika,
zataczającego przed wigwamem małe kółka w tańcu siekierki, przerywanym
podskokami w powietrze, na znak powalenia nieprzyjaciół. Przechodnie
kręcili się tam i z powrotem, nie zwracając na tancerza najmniejszej uwagi.
Wyrostki wyprowadzali konie na trawę, ale mieli wrócić, żeby być świadkami
krwawego obrzędu ofiary krwi.
Cętkowana Antylopa, ujrzawszy wychowanka, przestał tańczyć.
— Mało brakowało, żebyś się spóźnił! — zawołał. — Ofiary już się
zaczęły. Musisz iść do malowania. Prędko, mój synu!
Podążyli do wigwamu. Przed wejściem kobiety i dzieci czekały chciwie,
żeby który z torturowanych wewnątrz młodzieńców zemdlał, bo takiego
wynoszono i ciągano dookoła koniem, na bykowcu, wrzynającym się w ciało.
Młodzi chłopcy rzucali się na bezwładne ciało, by je oderwać szarpnięciem.
Jeżeli to zawiodło, jeździec zatrzymywał się, cofał o dwadzieścia kroków i
ruszał z miejsca cwałem. Wtedy już rzemień musiał się oderwać od ciała.
Czerwony Sokół bywał świadkiem tego obrzędu od dzieciństwa. Odgłos
rozrywanego ciała został mu w pamięci i w nerwach. Kilku młokosów tańcząc
na palcach, pokazywało go sobie wśród drwin i okrzyków. Ponieważ zwłóczył
z torturą najmniej od dwóch lat, mógł się spodziewać, że zapłaci za to męką
większą od normalnej.
Wszedł do wigwamu czarów wykonując przepisowe ruchy. Wszystko
było przygotowane zgodnie z obrządkiem. Spojrzał na przybrany jaskrawo
środkowy słup, na dwóch nagich młodzieńców, przywiązanych do niego
długimi rzemieniami. Śpiewając i zawodząc głośno modlitewne pieśni,
męczennicy szarpali się chwilami na uwięzi w wysiłku wyrwania z ciała
rzemieni, plecionych na piersiach. Im prędzej młodzieniec się uwolni, tym
większa jego chwała, tym doskonalsza modlitwa, tym pewniej można liczyć
na jego nieugiętość.
W głębi wigwamu Rączy Łoś pracował nad dwoma jeszcze kandydatami.
Krew ściekała z jego chuderlawych ramion, kapała z łokci. Czerwony Sokół
objął ten obraz jednym spojrzeniem. Ojciec zaczął go malować, a jemu czarna
mgła przesłaniała oczy i kolana się uginały. Spojrzał na swoje ciało. Nad
biodrami czerwieniła się okrężna pręga szerokości pół cala. Druga opasywała
prawą rękę poniżej łokcia. Na piersiach ukazało się słońce z czerwonymi
promieniami, sięgającymi bioder i obojczyków. Przedramiona i nogi okrywały
się czerwoną barwą. Tułów miał być umalowany na czarno pod czerwone
rysunki.
Hojne ozdoby ukoiły serce Czerwonego Sokoła. Magia kolorów
zabezpieczała go przed nie wytrzymałością. Wiedział tylko o jednym
Szejenie, który uląkł się męki. Nieszczęśliwy został bezimiennym
wyrzutkiem, o którym się nie mówi, którego nawoływacz nie wzywa na
biesiady i uroczystości, którego się nie zabiera na wojenną wyprawę, który nie
ma wstępu do wigwamu czarów.
Malowanie dobiegło końca.
Stojący Byk, wspaniały postawą, podszedł do przyjaciela i ujął go za
rękę.
— Myśl o swojej krwi tak, jakby to była krew wroga — powiedział. —
Czy myślisz, że duchy nie zobaczą? Gdy krew z ciebie pocieknie, tętent
twoich nóg zahuczy na ich piersiach i uszy ich pochwycą twoją modlitwę o
sławę, o skalpy i o zasługi bitewne.
Przystąpił bliżej.
— Oddychaj głęboko — szepnął — spoglądaj wysoko. Myśl o swoim
duchu, jak o górach, a o ciele, jak o trawie, która zamiera rok w rok. Będę się
modlił za ciebie, bracie!
Czerwony Sokół miał wrażenie, że uśmiechnął się w odpowiedzi i
podziękował szeptem. Ojciec podprowadził go do Rączego Łosia i zniknął.
Młodzieniec został sam. Kolana mu drżały. Dusił się, nie wiedząc czy od
dymu, czy też z lęku.
Przed czarownikiem stał czternastoletni chłopiec, zwany dotąd Skaczącą
Żabą. Niewyrośnięty, z lekka pokraczny, miał potężne bary, a ciało
zabiedzone. Koścista okrągłość twarzy zjednała mu miano Żaby. Rączy Łoś
właśnie odciągał mu skórę na prawej piersi dwoma palcami, wielkim i
wskazującym. Żaba, pochwyciwszy spojrzenie Sokoła, pokazał na swoje
oczy, prosząc uśmiechem o przekonanie się, czy z bólu choć zamruga.
Rączy Łoś ciachnął nożem z prawej i lewej strony napiętej skóry. Krew
trysnęła. Żaba uśmiechał się spokojnie. Teraz znachor wsunął ostrze między
nacięcia po czym naciągnął pasek obluźnionej skóry tak niedbale jakby to
była martwa rzecz, i przełożył przez krwawą pętlicę mocny bykowiec, który
związał silnie końcami. Skacząca Żaba przestał się uśmiechać. Czerwony
Sokół odwrócił oczy. Miał zawrót głowy.
Dziki śpiew Białego Wilka, jednego z uwiązanych do słupa, zabrzmiał w
jego uszach przeraźliwym zgrzytem. Biały Wilk nie mógł mieć więcej nad
piętnaście lat, ale już był rosły, jak mężczyzna. Ogarnięty szaleństwem,
szarpał się na rzemieniu, przytrzymującym go za skrwawione muskuły.
Pod ścianą gromada wymalowanych wojowników waliła w bęben przy
wtórze pieśni obrzędowej. Jednakże przeraźliwy głos Białego Wilka zagłuszał
wszystko.
— Podziemni Słuchacze, słuchajcie mnie i pijcie moją krew. Oddaję
wam moją krew. Jestem Biały Wilk. Znajdę mnóstwo bawołów. Zdobędę
mnóstwo zasług bojowych. Dni moje będą pełne słońca i zieleni! Biorę włosy
Poni w lewą rękę i ucinam skalp. Tak–tak–tak!
Szarpnął się z taką siłą, że rzemyk przerwał ciało na prawej piersi z
dosłyszalnym klaśnięciem i krew bluznęła obficie. Strzępy ciała zwisły na
podobieństwo mokrych szmat. Mimo to Biały Wilk wyskakiwał w dalszym
ciągu, wrzeszcząc jeszcze głośniej i triumfalniej. Czerwony Sokół dostrzegł
przyćmioną świadomością, że wojownicy wstają, żeby popatrzeć na
oszalałego bohatera, przyklasnąć mu, pokazać na niego palcami.
Jakaś ręka chwyciła Sokoła za prawą pierś. Spojrzał i zobaczył
skrwawione palce znachora. Oczy strasznego starca wydawały się skąpane we
krwi.
Czerwony Sokół żachnął się.
— Jeszcze nie! Jeszcze Skacząca Żaba... On dopiero z jednej strony.
— A — psie! — rzekł Rączy Łoś. — Prawda, że Manitou przeleciał nad
tobą, ale rzucił cień na twego ducha. Słuchaj mnie, synu Cętkowanej
Antylopy!
Grzmiący głos czarownika skierował na Czerwonego Sokoła oczy
wszystkich obecnych. Bębnienie ucichło, czy też przeszło w szmer słabszy od
szalonego bicia Sokolego serca. Nawet tancerze obok słupa, nawet Biały Wilk
znieruchomieli, porażeni trwogą czy na plemię nie spadnie okropna hańba.
— Oddajesz się z wolnej woli? — wrzasnął Rączy Łoś. — Dobrowolnie
oddajesz pod nóż krew swoją i ciało?
GEORGE OWEN BAXTER GGŁŁOOSS KKRRWWII
11.. IINNDDIIAANNIIEE W upalne dni, kiedy żar uciska skronie, urzędnik sądowy Sabin zwracał uwagę żonie, żeby wychodziła na słońce w kapeluszu. Ale właśnie tego dnia pojechał na polowanie, po świeże mięso, więc mogła sobie pozwolić na nieposłuszeństwo. Nie lubiła trzepotania miękkiego, słomianego ronda nad oczami. Domagał się również, żeby wychodząc z domu, brała mokasyny. Ale miała stopy twarde jak Indianka. Wolała chodzić boso. Mimo wszystko było jej nieswojo, bo nawet w nieobecności męża czuła nad sobą jego władzę. Wydostawszy się z ziemianki po ośmiu schodkach, przystanęła trzymając kubełek w ręku. Rozejrzała się wokół. Między obejściem i widnokręgiem rozciągała się równina, przymglona rozpalonym powietrzem. Rzadko tak spoglądała ku widzialnym krańcom, gdyż w porównaniu z tą niezmierną dalą ich zagospodarowany kawałek ziemi wydawał się dziwnie mały. Szybko zwróciła oczy na łan zboża. Była wysoka, a przecież wiele kłosów wyrastało jej ponad głowę, ba! nad podniesione ręce. Długie, połamane, pożółkłe od słońca liście szeleściły sucho na wietrze do wtóru łodygom. Dla jej ucha milsza była ta muzyka, niż szelest jedwabnych strojów. Trzyletni synek, imieniem Lawrence, przezwany przez ojca „Rusty”, jako że odziedziczył po matce rude włosy, bawił się z cielątkiem na ogrodzonym pastwisku. Krowa, obojętna na dziecko, zasłaniała sobą cielę od wielkiego wilczura stróżującego u kołowrotu. Pies ten, wybrany rok temu z górą na towarzysza dla Rdzawika, wabił się dla żartu Szałwik. Uśmiechnęła się na to przypomnienie i poważniejąc zaczęła dumać, ile to trudu kosztowało dźwigać z daleka znad rzeki drzewo na płoty, a później kopać doły w ziemi, stwardniałej od spiekoty. Ale kto hoduje zboże, musi trzymać zwierzęta w ogrodzeniu. Niekiedy tęskniła za zielonymi wzgórzami Berkshire bardziej, niż żeglarz za morzem. Zazwyczaj jednak czuła w sobie zasób sił, które włożone w tę twardą ziemię, miały im zapewnić bogactwo i lekkie życie. Praca użyźnia, jak woda. Szła ku rzece ścieżką, wydeptaną głównie własnymi stopami. Podmuch wiatru zwiał jej na oczy rudy kosmyk, więc przesunąwszy pałąk wiadra ku
łokciowi, wepchnęła niesforny lok pod rzemyk, opasany indiańską modą naokoło głowy. Nad węzłem rzemyk był spięty szpilką z zielonym skarabeuszem, jedynym klejnotem, jaki posiadała. Dostała ją z Egiptu, od wuja, uczonego i podróżnika. Mąż tak lubił zieloną ozdobę przy jej rudych włosach, że stale ją nosiła. Nad rzeką spojrzała z westchnieniem na niezgrabne schodki, wyrobione w gruncie. Stok miał dobre trzydzieści stóp. Woda płynęła płytko. Nie chciało się wierzyć, że rozlewiska są pełne i czyste. Z parowu buchał żar jak z pieca. Gorące powietrze paliło skórę. Z przyjemnością weszła w wodę sięgającą kostek. Napełniwszy wiadro, stała chwilę rozkoszując się wiaterkiem, który powiał wąwozem przynosząc z sobą jednostajnie błogie gruchanie gołębia. Na górze znów przystanęła z wiadrem w rękach. Rada była nawet upalnym podmuchom, bo osuszały spoconą twarz, szyję i całe ciało. Zobaczyła, że Rusty, wbrew zakazowi, wędruje z psem w zboże. Malec miał za cały strój mokasynki i spodenki. Gładkie, silnie opalone ciałko, wywołało na usta matki czuły uśmiech. Byłaby szczęśliwsza, gdyby odziedziczył po ojcu silną budowę, kości, szczęki, czoło, ale przecież cieszyła się, że wdał się w nią tak całkowicie. Miał takie same ciemnoniebieskie oczy, takie same rude włosy. Wiedziała, że brwi, na razie spłowiałe od słońca, z latami ściemnieją tak, jak u niej. Była piękna. Wiedziała, że on też będzie wspaniały, byle mu Bóg dał zdrowie. Idąc ścieżką ku domowi zawołała: — Rusty, nie idź w zboże! Mały, czepiając się psa prawą rączką, zwrócił na matkę ponure spojrzenie, ale nie powiedział słowa. Wchodząc do domu znów się uśmiechnęła. Czuła, że mały czeka, aby mu znikła z oczu, że wtedy wepchnie się w gęstwinę wysokich łodyg. Ale ilekroć Rusty przekraczał zakazane granice, pies szczekał ostrzegawczo. Nie miała więc czego się obawiać. O! niech zawsze przekracza granice! Niech opuści tę ogromną, płaską krainę i zdobędzie sławę w ludnych miastach! Ledwie postawiła wiadro z wodą, Szałwik zaczął szczekać. Ze szczekaniem mieszał się krzyk chłopca, okropny, przeraźliwy, rozdzierający, ale tętentu nóżek nie było słychać. Czyżby wąż? Czyżby drugie niebezpieczeństwo, o którym mąż odważył się wspomnieć tylko raz?
Na stole leżał nabity rewolwer. Pochwyciła go i wypadła po stopniach na dwór. Wybiła ostatnia godzina. Przyszło to drugie niebezpieczeństwo, które, jak wiedziała z ostrożnych objaśnień męża, musiało być dla niej wyrokiem śmierci. Wysypywali się szeroką linią z wysokiego zboża. Słońce odbijało się w czerwonobrązowych ciałach, jak w miedzi. Twarze, wymalowane wojennymi barwami, były Jak diabelskie maski. Dzikie wycia wdzierały się jej w mózg ostrymi dźgnięciami. Za Rusty’m poskoczył wódz w piórach. Lewą rękę wyciągnął, żeby go przytrzymać, w prawej podniósł strzelbę zamierzając się do ciosu. Malec, na widok matki, wyciągnął ręce i zaniósł się jeszcze większym krzykiem. Była zupełnie spokojna. Ręka jej nie drżała, oko się nie mąciło. Ot, jakby patrzyła na zmyślone postacie z obrazka, z książki. Ujmując rewolwer w obie ręce, usłyszała wzmożony wybuch wrzasków, ale jej to nie przeraziło. Celując w wodza, mogła zabić syna, ale i tego się nie ulękła. Wiedziała, że trafi do celu. Pociągnęła za spust. Wódz w koronie z piór podskoczył, przycisnął rękę do twarzy i przyklękając na jedno kolano, podniósł lufę. Rdzawik przewrócił się ze strachu. Dopadła do niego szczęśliwie, porwała na ręce. Nie czuła ciężaru. Mogłaby go unieść jedną ręką za włosy, a drugą torować sobie drogę. Pocisk dogonił ją u szczytu schodków, jednak nie powalił. Dopiero w izbie osłabła i osunęła się w kącie na podłogę. Pies stał nad panią próbując lizać ją po twarzy. Malec znów zaczął krzyczeć. — Mamusiu, boli! Mamusiu, boli! Patrz, Mamusiu; Krew idzie! krew! Na ubitych w ziemi schodkach rozległy się ciężkie kroki. Kobieta podniosła prawe ramię celując w skórę bawołu, zasłaniającą wejście. W szparze błysnęło miedzianym odblaskiem ciało Indianina. Strzeliła. Straszny gość chybnął się w przód i wpadł do izby upuszczając strzelbę. Głowa i ramiona wyrżnęły z siłą o przeciwległą ścianę, twarz przywarła do ziemi. Inni nie kwapili się wejść. Słychać było, że biegają po dachu. Mocna lepianka dygotała od uderzeń nóg. Kobieta usiadła. Nim jej się to udało, próbowała dwa razy. — Biedny Rdzawik! — szepnęła widząc, że kula, która przebiła jej ciało, zadrasnęła synowi ramię. Chciała go wziąć w objęcia, lecz
powstrzymała się, by nie powalać go krwią. Struga, buchająca jej z piersi, rozlewała się na kolanach w czerwoną kałużę. — Biedny synku, biedny aniołku! — szepnęła. Pies wył przeraźliwie. — Mamusiu! Patrz! Patrz! — krzyknął Rusty, pokazując palcem i podskakując z przerażenia. Podniosła zamglone źrenice. Ranny Indianin dźwigał się na jedną rękę i kolano. Był nagi, tylko w mokasynach i w przepasce na biodrach. Po drganiu muskułów, po wyrazie oczu poznała, że wysiłek, by rzucić w nią nożem, był ostatnim wysiłkiem w jego życiu. Pełna macierzyńskich uczuć, zwróciła uwagę, że to jeszcze młodzik, świeży i gibki. Patrząc nad wycelowaną lufą, widziała, jak się zamierzał nożem, ale nie miała już sił pociągnąć za spust. Z piersi Indianina krew chlustała na ziemię. Indianin osunął się na podłogę, ale jeszcze próbował sięgnąć po nóż. Ciałem jego wstrząsnęły drgawki, przywarł znów twarzą do ziemi i znieruchomiał. Szałwik usiadł obok trupa, podniósł pysk ku niebu i zaczął wyć. W sercu Kate Sabin wybuchła rozpacz. Wszystko mogła znieść, ale to wycie było nawet nad jej bohaterstwo. Świadomość nie dopełnionego obowiązku wyrwała ją ze stanu odrętwienia. Popatrzyła tępo na otaczające przedmioty: na stół, zrobiony przez męża z wielkim nakładem pracy; na szerokie motyki, które tyle razy dzwoniły na polu, błyskając w blasku słońca, na wiszącą półeczkę z Pismem Świętym, Chatą Wuja Toma i Robinsonem Crusoe. Rzadko zaglądała do Biblii. Raz otworzyła ją, żeby zapisać na czystej karcie dzień i godzinę narodzin syna, którego wydała na świat o własnych siłach, bez niczyjej pomocy. Teraz przyszło jej na myśl, że daleko ciężej rodzić, niż umierać. Miała słabą nadzieję, że Rusty opalony niemal na czarno, ujdzie śmierci. Indianie niekiedy usynawiali białe dzieci płci męskiej. Żeby go tylko mogła ubrać, obuć, uczesać! Ale na to już jej nie stało sił. Zdjęła tylko rzemienną opaskę z włosów i zawiesiła mu, na szyi razem z zielonym skarabeuszem, modląc się, żeby Indianie wzięli ten klejnot za oznakę wodzostwa. Żeby tylko pies przestał wyć!
Rozwarte szeroko przerażeniem oczy chłopca jaśniały w ciemnej buzi bladością białek, jak oczy Murzyniątka. Już nie krzyczał. Z dworu rozległ się krzyk Indianina biegnącego ku ziemiance i wołającego coś w swoim języku. Było to imię, lub pytanie. W głosie brzmiała trwoga i żałość. Kate zrozumiała. Mężny wojownik nie mógł się dochować wielu synów, a ten młodzik też już nie żył. Po ćmieniu w oczach poznawała, że śmierć blisko. Objęła syna. — Rusty, oni idą — dużo, dużo Indian, ale jeżeli będziesz grzeczny i odważny, to nie zrobią ci nic złego. Pocałuj mamusię, kochaneczku — pokochaj! Mały objął matkę za szyję ze wszystkich sił. Zdawało jej się przez chwilę, że gdyby to były mocarne ramiona męża, może by jeszcze wróciła do życia. Pies wył straszliwie, nadbiegający Indianin krzyczał, Rusty zawodził w ucho matce. — Mamusiu, Mamusiu, nie odchodź ode mnie! Jaki instynkt ostrzegł malca, że matka odchodzi na zawsze, że nie da się więcej przywołać?
22.. MMOODDLLIITTWWAA Rusty Sabin miał już osiemnaście lat. Tego dnia towarzyszył Cętkowanej Antylopie. — Indianin jechał przodem, on w tyle. Ciągnęli przez Czarne Wzgórza w górę wąwozu. Choć lato miało się już ku końcowi, woda płynęła obficie, to szumiąc podobnie do wiatru, to szemrząc echami, przypominającymi ludzkie głosy. W uszach Rusty Sabina, który nie znał swego prawdziwego nazwiska i odpowiadał na zawołanie Czerwonego Sokoła, głosy te rozbrzmiewały złością i wyrzutami. Rusty wiedział od wielu lat, że serce Szejena, który go usynowił, było pełne gniewu. Ale gdy dopytywał się przybranej matki, Gorzkiej Jagody o przyczynę niezadowolenia opiekuna, ta odpowiadała niezmiennie: — Mądry człowiek przemawia raz, ale nie do dziecka. Jednakże Sokół przechodził już z młodzieńczego wieku w męski i jutro czekała go ceremonia męki i ofiary krwi. Wiedział, że Cętkowana Antylopa wreszcie przemówi. Jechał za nim z trwożnym szacunkiem w odległości dziesięciu kroków. Przed zakrętem parowu Indianin zsiadł i spętał konia, Czerwony Sokół uczynił to samo. Do zachodu było niedaleko, ale żar nie ustawał. Siwy Antylopa, ogarniając na sobie bawolą skórę miał na celu nie zabezpieczenie się przed chłodem, lecz godność. Jego okutane ramię wyciągnęło się sztywno ku miejscu, gdzie potok tworzył głębokie rozlewisko z nurtem tak szybkim, że powierzchnia wydawała się zupełnie gładka. — Oczyść się najpierw wodą — rozkazał — potem ja oczyszczę cię dymem. Byłem przez ciebie nieszczęśliwy, synu. Pomodlimy się teraz u wrót Świętej Doliny. Czerwony Sokół był przygotowany na ciężką próbę, lecz na dźwięk tej nazwy serce się w nim skurczyło. Wszak u wejścia do Świętej Doliny widziano ostatni raz boskiego bohatera. Głupie plemię wygnało go i ścigało daleko, aż tutaj, w tym wąwozie uciekinier urósł na oczach pogoni do samych chmur. Śmiech jego zahuczał, nad ich głowami z wysokości nieba. Jednym szarpnięciem wyłamał ze ściany skalnej olbrzymi słup i zostawił przechylony, gotowy zwalić się na śmiałka, który by się zanadto zbliżył. Teraz dopiero
wojownicy pojęli, na kogo się porwali. Wyciągając ręce wołali do niego, jak dzieci wzywają ojca. Młodzieniec zdejmując z siebie nogawki, mokasyny i przepaskę, wspominał z trwogą straszną legendę. Został nago, jedynie z zielonym skarabeuszem na rzemyku na szyi. Połowa jego przydomku pochodziła od tego talizmanu, gdyż na odwrotnej stronie żuka widniał wśród tajemniczych znaków wyraźny rysunek sokoła. Druga połowa nazwania wywodziła się od ciemno–rudych włosów, których długie sploty umocował w tej chwili wokół głowy. Wypróbował nogą ciepłotę wody i siłę prądu. Fizycznie nie pasował do krzepkich Szejenów, prawdziwych olbrzymów równin, ale był sprawny i w nogach, i w rękach. Siła rozkładała się w nim według potrzeby, ścięgna w kostkach, kolanach i przegubach rąk były rozwinięte i wyrobione. Pochylony nad swym niewyraźnym, migotliwym odbiciem w zwierciadle wody, wyciągał ręce dłońmi w dół i modlił się: — Podwodny narodzie, bądź dla mnie łaskawy. Nie zapominaj, żem ci poświęcił dwa dobre noże i orle pióro. Dał nurka z brzegu z silnym odbiciem nóg. Wiry okrążyły go jak węże czepiając się rąk, kolan, stóp. Długo walczyli nim natrafił na skałę i wynurzył się z wody, mokry i zadyszany. Tymczasem ojciec rozniecił maleńkie, rozfalowane ognisko. Czerwony Sokół otrząsnąwszy się jako tako z wody, przysunął się do płomieni, w które Cętkowana Antylopa sypał wonne trawki. Zgarniając dym w garście przesuwał nimi wolno po nagim ciele syna. Słodka woń pokrzepiła młodzieńca, podniosła na duchu. Zdawało mu się, że zrzuca z siebie złe uroki, że staje się prawdziwym synem plemienia, że może mistyczny bohater rzuci na niego łaskawym okiem. Z końcem tej ceremonii Cętkowana Antylopa ruszył naprzód bardzo wolno, gdyż człowiek, który chce obnażyć serce przed duchami, nie może się śpieszyć. Trzy razy przystanął. Za czwartym przystankiem Czerwony Sokół padł na kolana bez rozkazu, gdyż minęli zakręt wąwozu i znaleźli się u wejścia do Świętej Doliny. Ujrzał okiem wyobraźni postać sięgającą nieba, jedną ręką wspartą na pochyłym filarze skalnym. Upadł z jękiem na twarz.
Nieprędko odważył się wstać. Stłukł łokcie i kolana, skała ziębiła go w brzuch. Uchylił ostrożnie powiek, żeby sprawdzić, czy ojciec — niech będzie pochwalone jego imię! — nie zostawił go w tym strasznym miejscu samego. Cętkowana Antylopa siedział ze skrzyżowanymi nogami i nabijał fajkę czterema rytualnymi naciśnięciami wielkiego palca. Cztery razy pogładził cybuch, nałożył i zapalił fajkę węgielkiem z oczyszczonego ogniska. Dym z niej był teraz święty. Zwiędłe policzki starego wojownika zapadały się z wysiłku dmuchania. Dmuchnął w ziemię, w niebo, w cztery strony świata, wreszcie w bramę Świętej Doliny i jął się modlić: — Podziemni Słuchacze, uciszcie się, póki nie wypowiem mojej prośby. Niebiescy Słuchacze, miejcie nade mną litość. O, Wielki Manitou, nie o konie cię błagam, nie o bawoły, nie o skalpy, lecz o cześć dla mego syna. Jeżeli spełniałem złe czyny, to poniosłem już karę. Krótka Dzida, mój syn, poległ z ręki kobiety. Ale nie wziąłem z niej skalpu, gdyż znalazłem przy niej małego chłopca, który stawił mi czoło bez cienia strachu. Zabrałem go i powierzyłem żonie. Wiedziałem, że duchy zabrały mi jednego syna za karę, ale dały drugiego, by był pociechą dla zbolałego serca. W życie moje wstąpiła radość. Czerwony Sokół był odważny i sprawny. Żaden z rówieśników nie mógł go przegonić. Najdzikszy koń nie mógł go zrzucić. W wodzie był jak ryba, Ale zaczęło się nieszczęście. Czerwony Sokół za często opuszczał mój wigwam i przesiadywał z białym człowiekiem, Leniwym Wilkiem, tłumaczem i myśliwym, ucząc się języka białych, aż posiadł dwie mowy, a czyż łatwo mówić prawdę nawet w jednej mowie? Nauczył się od Leniwego Wilka kłamstwa, które jest grzechem. Godzinami wpatrywał się w ognisko, jakby widział w nim stada bawołów w porze posuchy. Nasze zwyczaje, tańce skalpowe i udane bitwy nie cieszyły go. Walki chłopców na drewniane noże miał za głupie igraszki. Z kobietami i białym człowiekiem był gadatliwy i śmiech jego często raził moje uszy. Przez trzy lata uchylał się od wtajemniczenia i ofiary krwi, bez czego nie może wstąpić na wojenną ścieżkę i Stać się mężczyzną. Dlatego jestem smutny. Przywiodłem go do twoich stóp, o! Manitou, żebyś mi powiedział, dlaczego straciłem rodzonego syna, gdy doszedł męskich lat i dlaczego dostałem tego, który ma kobiecą naturę? Rącze są jego
nogi i mocarne ręce. Siłą i sztuką powali każdego młodzieńca. Ale niech pożąda sławy, dobrego imienia i rozlewu krwi! Ulituj się nade mną, Manitou. Wszak robiłem, co mogłem. Brałem skalpy, niektóre składałem na ofiarę. Mam koszulę ze skalpów. Moje ściany świecą tragicznymi malunkami. Teraz, gdy jestem już stary, tabun maleje, a ręce słabną, niechaj za sprawą Czerwonego Sokoła zagości znów w moim wigwamie sława i bogactwo. Tu stary wojownik przycisnął ręce do ziemi, następnie podniósł do nieba i wyciągnął ku wrotom Świętej Doliny. — Wstań — rozkazał. Czerwony Sokół podźwignął się wolno z ziemi. — Módl się! — dodał Cętkowana Antylopa. Przed oczami Czerwonego Sokoła nie majaczyła już wizja olbrzyma, sięgającego głową nieba. Chciał prosić o zwycięskie wojny, liczne skalpy, a nade wszystko o mnogość zasług bitewnych. Ale zdobył się tylko na krótkie słowa: — Wielki Manitou, daj mi to, czego byś użyczył Szejenowi! Skończył i jeszcze wyciągał ręce, gdy Cętkowana Antylopa padł z krzykiem na ziemią. Czerwony Sokół ujrzał cud. Mimo nachylonego skalnego słupa przeleciała wielka sowa. Padł plackiem na ziemię obok przybranego ojca. Tuż nad sobą usłyszał szum skrzydeł, jak szept nieznanej mowy. Zimne dreszcze niby lodowate robaczki, chodziły mu wzdłuż krzyża. Cętkowana Antylopa mruczał urywanym głosem: — Złóż dziękczynienie, mój synu! Złóż podziękę! Twoja modlitwa została wysłuchana! O, synu mego wigwamu, Manitou wysłuchał twojej prośby i dał ci znak!
33.. LLEENNIIWWYY WWIILLKK Ciemno już było, gdy wrócili do domu. Głosy odległej katarakty w Świętej Dolinie goniły za nimi kanionem. Opiekun nie pozwolił się wychowankowi ubrać. Czerwony Sokół musiał jechać nago wioząc ubranie w zawiniątku. Szlak wiódł przez góry. Obozowisko było rozbite na kolistej równinie. Księżyc stał wysoko, osrebrzając nowe, białe wigwamy. Z otworów wejściowych sączyły się w mroku nocy krótkie smugi różowej jasności. Cętkowana Antylopa, okutany po uszy w swoją szatę, postępował wolnym krokiem, a za nim, w niewielkiej odległości, Czerwony Sokół. Młodzieniec czuł, że przybrany ojciec jest szczęśliwy, jakby się na nowo narodził. W nim samym zresztą obudził się nowy duch i pragnienie chwały, która zdawała się być gdzieś blisko. Udali się nie do domu, lecz do Rączego Łosia, wielkiego znachora. W wigwamie płonął wonny ogień. Dwie squaw1 były zajęte robotą przy blasku płomieni. Zza ogniska powstał na powitanie gości Rączy Łoś. Był to wysoki, przygarbiony Indianin o długiej twarzy, uśmiechniętej starczo i napiętnowanej spokojnym okrucieństwem. Usłyszawszy o sowie kazał im usiąść i wypalił z nimi obrzędową fajkę, obserwując spod spuszczonych powiek Czerwonego Sokoła. Wreszcie przemówił: — Tak, to był Manitou. Jeżeli objawił się w łasce, to Czerwony Sokół zdobędzie taką moc, iż potrafi ściągać deszcz z nieba i wywoływać z ziemi bawoły dla Szejenów. Ale jeżeli zstąpił w gniewie, to Czerwony Sokół przyniesie wstyd całemu plemieniu i każdy ojciec będzie dziękował Bogu, że to nie jemu przypadło w udziale wychować takie dziecię. Ojciec z synem wrócili do domu. Czerwony Sokół pozostawał wciąż nagi, ale nikt na niego nie patrzył, gdyż po okutanej postaci starego i nagości młodzieńca poznawano, że odbywa się ślubowanie. Dopiero u siebie w wigwamie Cętkowana Antylopa pozwolił się ubrać synowi, ale wpierw oczyścił drżącymi rękami i dymem z wonnej trawy skalpową koszulę, tarczę z 1 — Squaw — skvo, kobieta indiańska
malowanej skóry bawolej, Gorzką Jagodę, swoją żonę, swoją własną osobę, wreszcie odzienie Czerwonego Sokoła. Gorzka Jagoda siedząc ze skrzyżowanymi nogami zwracała powoli ogromną, pomarszczoną twarz, od jednego do drugiego. Nie pytała o nic. Czerwony Sokół posunął się do wielkiego gara, w którym gotowało się nad ogniem dzień i noc mięso bawole i chciał się posilić, ale ojciec nie pozwolił. Cętkowana Antylopa, dysząc ciężko opowiadał swojej niewieście urywanymi zdaniami, o zdarzeniu z sową i proroctwie Rączego Łosia. Ona, jak przystało uczciwej kobiecie, gdy usłyszała tajemnicę, zakryła twarz szatą. W jakiś czas później Cętkowana Antylopa wyszedł z wigwamu. Wtedy Gorzka Jagoda położyła siedzącemu chłopcu ręce na głowie i jęła się modlić gardłowym głosem: — Niech skalpy Ponich o! Podziemni Słuchacze, o! Niebiescy Słuchacze — niech skalpy Ponich zwieszają się ze środkowego słupa i suszą się nad naszym ogniem! O sławie, o bogactwach nie pomyślała. Gorzka Jagoda była praktyczną kobietą. Gdy i ona wyszła, Czerwony Sokół oparł się posępnie o podpórkę z piórami. Pusty żołądek domagał się gwałtownie jadła. Oczy się kleiły. Miał ochotę rozłożyć sobie legowisko i iść spać, ale nagle zerwał się i podążył do wigwamu Leniwego Wilka. O tej porze roku Leniwy Wilk mieszkał inaczej, niż Indianie. Wilk nie potrafił siedzieć w chacie z bawolich skór, chyba że rozstawał się z Indianami i szedł do baraku w lesie. Za to w lecie używał lekkiego, płóciennego namiotu, cudownie łatwo przenośnego, ważącego dziesięć razy mniej od skór. Przez cienką tkaninę przenikało światło. Czerwony Sokół przystanął przed opuszczoną zasłoną. Wesoły głos Leniwego Wilka kazał mu wejść. — Witaj! — powiedział Czerwony Sokół stając w progu z podniesioną ręką. — Witaj! — rzekł Leniwy Wilk. Jak zwykle leżał na stosie bawolich skór z książką na brzuchu. Światło pochodziło od latami, napełnionej dziwnym bezwonnym, potrójnie oczyszczonym tłuszczem, zabezpieczonej od podmuchów wiatru naciągniętą, przezroczystą błoną. Czerwony Sokół widział ten wynalazek wiele razy, ale stale uważał go za cud, za dowód czarów.
Błękitne Oko, córka białego człowieka, powitała gościa obróceniem głowy i uśmiechem. Po matce, Szejence, odziedziczyła niebieskie oczy i czarne włosy. Włosy jej jednak były miękkie jak jedwab, a oliwkowa cera łatwo zachodziła rumieńcem. Czerwony Sokół uważał ją za największe cudo w wigwamie Leniwego Wilka. Ponieważ budziła w nim strach, starał się przy niej żartować. Właśnie krzątała się obok garnka z mięsem, zawieszonego nad ogniskiem. Nie był tak duży, jak u Szejenów i w lecie palił się pod nim nikły ogieniek. Za to strawa, jaka się w nim warzyła, wydawała wonie bardziej urozmaicone i apetyczniejsze niż wieczny odór tłuszczu i suszonego bawolego mięsa. Tym razem, o ile wrażliwe powonienie nie myliło Czerwonego Sokoła, w kociołku dogotowywały się małe ptaszki. Odwrócił się, omdlewając z głodu. — Siądź przy mnie — rzekł Leniwy Wilk unosząc się na jednym łokciu w ten sposób, żeby nie naruszyć wygody tłustego brzucha, na którym leżała otwarta książka okładką do góry. — Siadaj tutaj i powiedz mi, jak się odbyła wasza jazda? Zepchnął okulary na czoło i popatrzył na młodzieńca zamglonymi, niebieskimi oczyma. Zaczął przeczesywać brodę. Nigdy się nie golił na czysto, przycinał tylko zarost, nadając mu pod brodą kształt klina. Miał zwyczaj skręcać go i rozkręcać po całych dniach w grubych, tłustych palcach. Słusznie zjednał sobie przydomek „Leniwego”, gdyż pędził gnuśne życie, z rzadka tylko wyprawiając się na łowy. Nieczęsto chodził na uczty, w ceremoniach brał niewielki udział. Nade wszystko zaś nigdy nie wyruszał na wojenne wyprawy. Szejenowie cenili go z trzech ważnych powodów. Po pierwsze był znakomitym tłumaczem i zawsze z wielką chytrością bronił interesów czerwonoskórych. Po drugie, gdy nastawał zimowy głód, jego strzelba dostarczała więcej zwierzyny niż wszystkie strzelby i łuki całego plemienia. Po trzecie, dwa razy, gdy młodzi wojownicy byli na dalekiej wyprawie i Poni napadli wioskę, biały człowiek obronił ją w pojedynkę. Czerwony Sokół rozparł się leniwie pod podpórką. Wyciągnąwszy długi, ciężki nóż, rzucał go w powietrze szybkim, obrotowym ruchem w ten sposób, że prawie za każdym razem ostrze wbijało się prostopadle w ziemię. Żaden z Szejenów nie potrafił mu dorównać w tej sztuce. Popisywał się niby to
obojętnie, ale goniąc wzrokiem wirujące migotliwe ostrze oczami w bok w słabiutkiej nadziei, że dziewczyna spoglądała na niego z zachwytem lub zdumieniem. Doznał, jak zawsze, zawodu. Widocznie nie uważała tego za rzecz niezwykłą. — Nie ma wiele do opowiadania, Leniwy Wilku — odpowiedział Czerwony Sokół. — Co się działo w obozowisku? — I ja nie mam wiele wiadomości — uśmiechnął się biały człowiek. — Trzej junacy, którzy udali się ku zachodnim górom, dotąd nie wrócili. Chodzą słuchy, że musieli się spotkać z Wiatronogiem. — Czyżby Wiatronóg zdołał zabić trzech mężczyzn Szejenów? — zdziwił się młodzieniec. — Dawał dowody, że potrafi. Mówią, że zdobył już dwadzieścia pięć skalpów. — Ty, Leniwy Wilku jesteś białym człowiekiem — rzekł gniewnie Czerwony Sokół. — Ty także — uśmiechnął się grubas. — Ale serce mam czerwone! — wykrzyknął młodzieniec. — Pięknie! — zawołała Błękitne Oko, a Czerwony Sokół pomyślał, że nawet od ognia oczy jej nie zagrałyby takim blaskiem, jak od śmiechu. — Zresztą — dodał Leniwy Wilk — widziałem te skalpy i rozmawiałem z Wiatronogiem. — I nie wycelowałeś mu w serce? — zakrzyczał Czerwony Sokół. — Nie rozumiesz mnie, a już ci o tym mówiłem. W ich obozowisku nie jestem Szejenem. Ale, żeby ci uradować serce, powiem, że Wiatronóg nienawidzi mnie za to, że trzymam z waszym plemieniem. Więc i ja nie mogę za nim przepadać. Wiedz, że odwiedziłem go w nadziei, że uda mi się wybadać dlaczego poświęca się polowaniu na waszych. — Dlaczego? — Bo mu Szejenowie zamordowali kiedyś żonę. Oto jedyny powód. Niektórzy biali bardzo cenią kobiety. Ja nie, ale są biali, którzy przekładają żony i córki nad tabuny koni i setki skalpów. — Tu zaśmiał się i rzucił okiem na dziewczynę. — Daj Czerwonemu Sokołowi jeść. — Ojciec nakazał mi post — odpowiedział młodzieniec.
— No, to pod ojcowskim dachem powinieneś się wstrzymać od jadła. Ale tu jest obcy wigwam, a widzę po drganiu twoich nozdrzy, gdy pochwycą parę z kociołka, że jesteś bardzo głodny. Błękitne Oko, daj mu mięsa. Dziewczyna zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta. — Nie! — wykrzyknęła. — Cętkowana Antylopa zabronił. — U siebie. Ale tu ja rozkazuję — odparł Leniwy Wilk. — Daj mu jeść. Przyniosła dwie miski, jedną z gęstą breją z gotowanego zboża na zimno, drugą z duszonym mięsem i cofnęła się nie spuszczając oczu z młodzieńca. Czuł ten wzrok, jak coś dotykalnego. Gdyby tylko spojrzał na jadło, poniżyłby się w jej oczach, wyszedłby na bluźniercę, na niegodnego syna. Więc zwrócił głowę ku Leniwemu Wilkowi, pytając: — Jakie miano nosi Wiatronóg wśród białych? — Sabin. To olbrzym, mój chłopcze. Już niemłody. Będzie miał już czterdzieści pięć lat. Ale krzepki jak jesion i dąb. Niektórzy z waszych wojowników są jeszcze potężniejsi, a przy tym młodsi, ale nie ręczyłbym za ich życie, gdyby mu się dostali w ręce. Chcesz zmarnować dobrą strawę, głodny kojocie? Leniwy Wilk uśmiechnął się. Zawsze się uśmiechał pomiatając najświętszymi obyczajami Szejenów. Z tej to przyczyny stary Rączy Łoś i kilku innych sławnych znachorów nienawidziło go. — Myślę o ojcu — rzekł z niepokojem młodzieniec. — To zabiorę jedzenie — wtrąciła dziewczyna śpiesząc ku gościowi. — Nie. Zostaw! — rozkazał Leniwy Wilk. — Może się rozmyśli. Teraz, kiedy ma zostać mężczyzną, dobrze mu zrobi ścierpieć pokusę. Zaczął dogadywać córce: — Jeżeli będziesz słuchała męża, tak jak chcę, abyś słuchała ojca, to któryś z młodych będzie sobie chwalił dobrą squaw. Ma już piętnaście lat, Czerwony Sokole. Czas, żeby wyszła za mąż i przysporzyła ojcu majątku. Dziś rano Szalony Byk uwiązał przed moim namiotem osiem koni. Ale musiałem go odprawić z niczym. Szkoda koni. Osiem za jedną dziewczynę. Wybrał najlepsze z tabunu. I paciorków pokazał tyle, że starczyłoby na trzy ubiory. Ale i tego musiałem się wyrzec, bo Błękitne Oko kręciła noskiem. — Szalony Byk jest silnym junakiem — zauważył Czerwony Sokół.
— Prawda, że ma przetrącony nos, ale za to zawołany myśliwy. Ma w wigwamie huk dzieci, ale do tego trzy stare squaw i one się nimi opiekują. Powinnaś przyjąć Szalonego Byka, Błękitne Oko. — Przyjęłabym — odpowiedziała — gdyby nie to, że ojciec zostałby bez kobiecej opieki. — No! No! — rzekł Leniwy Wilk. — W mig bym się postarał o zręczną squaw, sumienną i pracowitą, która by bez wytchnienia wyprawiała skóry, nosiła wodę, gotowała, naszywała paciorki, robiła strzały i kule. Taką, co haruje po całych dniach. Na przykład Tłustą Kobietę, która wróciła do ojca po spotkaniu męża z Wiatronogiem, mógłbym kupić za jednego konia, może nawet za źrebię. W sam raz dla mnie; krępa, zdatna do dźwigania ciężarów. Ona nie traciłaby czasu na szycie odzienia z białej skórki, obcisłej w biodrach (jakby się zmaczała w wodzie) — tylko po to, żeby uczcić dzień wtajemniczenia długonogiego młokosa imieniem Czerwony Sokół, który trwoni czas i nic więcej. Czerwony Sokół usiadł prosto i spojrzał na dziewczynę i na jej biały strój z jelonkowej skórki, obcisły w pasie jak łupina owocu, niżej zaś rozchodzący się w gęste fałdy. Raptem uprzytomnił sobie, że Błękitne Oko ma w istocie piętnaście lat i podług obyczajów Szejenów może już wyjść za mąż. — Leniwy Wilk może sobie gadać — rzekła spoglądając na ojca spokojnie choć gniewnie, przy czym twarz jej oblała się rumieńcem. — Od gadania słońce nie wzejdzie. — Spojrzyj mu w oczy, jeśli się odważysz! — zawołał Leniwy Wilk. — Spojrzyj mu w oczy, jeżeli możesz, i powiedz, że nie wystroiłaś się, aby uczcić jego dzień. Błękitne Oko zwróciła głowę ku młodzieńcowi, lecz nim zetknęły się ich spojrzenia, krzyknęła cicho i wypadła z namiotu. Czerwony Sokół skoczył na równe nogi, opamiętał się i usiadł drżąc. Leniwy Wilk patrzył trochę ponuro w obwisłą zasłonę. — Teraz jedz, synu — rzekł. — I powiedz rai, co myślisz. Czerwony Sokół wahał się. Pragnął gorąco wypełnić życzenie ojca, lecz pokusa była przemożna. W dodatku smakowita woń mięsiwa załechtała go w nozdrzach. Rzucił się na miskę.
44.. PPRRZZYYJJAACCIIEELL Jadł ze wstydem, ale przynajmniej nasycił głód. Umywszy ręce, nabił bez ceremonii fajkę i jął palić, wydmuchując? dym leniwymi kłębami. Opowiedział przyjacielowi o przeżyciach dnia. Gdy doszedł do proroctwa Rączego Łosia, ogarnęła go taka trwoga, że zatrząsł się i nie chciał podnieść oczu. Leniwy Wilk odpowiedział lekceważąco: — Sowa zawsze o zmierzchu wyrusza na łowy, a wy przybyliście do ujścia doliny akurat o zachodzie słońca. To nie był duch Manitou. Zachciało jej się jeść, więc wyprawiła się szukać myszy, królików czy innego drobiazgu, ale ani jej w głowie nie powstało troszczyć się o Cętkowaną Antylopę i Czerwonego Sokoła. W Czerwonym Sokole serce zdrętwiało. — Nabrałem odwagi dzięki sowie, która przeleciała nade mną, a teraz znów się boję — rzekł. — Jednak w ptaszysku był duch. Skrzydła rozpostarły się szerzej niż ten namiot, ślepia gorzały, jak kule ognia. Przelatując z szumem nad moją głową, szepnęła jakieś słowo. — Ha! jeżeli ci ta sowa dodaje męstwa na jutro, to możesz w nią wierzyć. Lękasz się, synu, ofiary krwi? Czerwony Sokół przymknął oczy. Zdawał sobie sprawę, że na to pytanie nie odpowiedziałby szczerze żadnemu Szejenowi. Jednak temu człowiekowi mógł się przyznać z łatwością nawet do hańby. Rzekł więc drżącym głosem: — Boję się. Myślę, że krajanie, nawet szczerbatymi nożami zniósłbym, sznury w ciele także. Ale gdy sobie wyobrażę wyrywanie ich, uuu! robi mi się niedobrze. — I ja bym nie wytrzymał — zauważył szczególny bohater. — Leniwy Wilk by nie wytrzymał? — wykrzyknął Czerwony Sokół. — Ależ Wilk jest białym człowiekiem, tylko nazywa się po naszemu! — Bądź co bądź wśród białych trafiają się mężni ludzie na miarę Wiatronoga. On jest tak dzielny, jak Szejenowie. Pamiętasz, raz go pojmali i wzięli na tortury. Przez cały czas klął i wyzywał ich. Nim żołnierze przedarli się do obozowiska i uratowali go, wisiał już na słupie od dwóch godzin. Mimo to usta mu się nie zamykały. Nieustraszony, jak Indianie. Tak samo bierze skalpy, tak samo żądny krwi. Ale jeszcze żaden biały nie przeszedł przez
ofiarę krwi, której masz się jutro podać na dowód, żeś godzien miana mężczyzny i wojownika. Każdy biały dostanie mdłości na samą myśl, że miałby poddać swoje ciało takim mękom. Płomienie ogniska buchnęły ostatni raz i przygasły. Czerwony Sokół odpowiedział tonem zdziwienia: — Dla białych twarzy i białych dusz świat jest inny, niż dla czerwonego serca. Wstał. Nagle zapragnął wynieść się stąd, uciec przed drwiącym uśmiechem Leniwego Wilka. — Idź, idź, mój chłopcze — rzekł gospodarz. — Gdybym ci mógł pomóc, przyszedłbym jutro popatrzeć, jak się będziesz męczył. Uf! ohyda! Ale mój widok nie podniósłby cię na duchu. Po pierwszym dźgnięciu pomoże ci tylko szaleństwo. Dobranoc. Spij, jeżeli to możliwe. Jeżeli musisz poddać się torturom, staraj się obudzić w sobie dzikiego człowieka. Czerwony Sokół wyszedł na dwór. Stojąc przed namiotem, spojrzał na skąpane w księżycu wigwamy ze skór, na gwiazdy, migocące na ciemnym nieboskłonie na podobieństwo złotych iskier i przed oczyma jego duszy pojawiła się Błękitne Oko. Wydało mu się, że jej dotknięcie i głos uleczyłyby go z trwogi. Ale w tej sprawie musiał się porozumieć z mężczyznami. Jeszcze wczoraj był przekonany, że ma setki przyjaciół. W potrzebie gromada skurczyła się do dwóch. Z tych Leniwy Wilk tylko się uśmiechał i żartował. Pozostawał drugi, Stojący Byk. Stojący Byk, choć miał dopiero dwadzieścia lat, był już sławnym wojownikiem. Rok temu dokonał bohaterskiego czynu. Uciekając z towarzyszem o zachodzie słońca przed wojenną partią Ponich, gdy towarzysz ranny upadł w ciasnym przejściu wąwozu, zawrócił i zatrzymał nieprzyjaciela, póki ranny nie wydostał się z pułapki. Kulą i dzidą zabił dwóch Ponich i jednego oskalpował. Nim zdążyli go otoczyć, wziął nogi za pas. Za ten odważny czyn dostał przydomek Stojącego Byka. Czerwony Sokół przystanął przed wigwamem i spojrzał na sierp księżyca, wymalowany nad wejściem, przy blasku gwiazd czarny, w słońcu — jaskrawo niebieski. Z wnętrza rozlegał się cichy śpiew junaka: Ja dziś śpiewam i ty śpiewaj.
Niech donośnie pieśń rozbrzmiewa. Giętka Wierzba żona Stojącego Byka, zawtórowała mu półgłosem: Spotężniała — we dwa głosy Pieśń uderzy o niebiosy. Czerwony Sokół, nie chcąc podsłuchiwać zawołał: — Stojący Byku, przyjaciel za progiem! Giętka Wierzba wydała okrzyk przestrachu, lecz Stojący Byk rzekł: — To Czerwony Sokół. Cicho. Wejdź, przyjacielu. Czerwony Sokół wszedł, zaciągając za sobą zasłonę, gdyż zobaczył, że młoda kobieta leży na łóżku z wierzbiny z głową na łonie męża. Usiłowała co prawda unieść się, lecz ją przytrzymał i w dalszym ciągu czesał jej włosy szczotką z jeżozwierza. Chciała przykryć głowę rąbkiem sukni, ale Stojący Byk i na to nie pozwolił. — To nie wichura — rzekł — która wyrywa wierzby z korzeniami. Nie powódź, która podmywa je i zabiera. To mój przyjaciel, Czerwony Sokół. Leż cicho i nie odzywaj się. Nie potrzebujesz go witać. Śpiewaj. Jeżeli Czerwony Sokół ma jutro zostać junakiem, to zaraz potem będzie potrzebował squaw, a w takim razie musi się nauczyć miłosnych pieśni. Za chwilę wszyscy troje śmiali się i śpiewali. Czerwony Sokół, wykonawszy dookoła ognia powolny taniec, ukląkł przed przyjacielem z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Widząc to żona gospodarza poskoczyła do słupa, przy którym wisiała malowana tarcza z byczej skóry z festonem z orlich piór pośrodku. Dwa razy kule ją przeszyły, trzy razy dzidy. Wojownik wstał i Czerwony Sokół wyciągnął do niego rękę. Klęcząc widział tylko pierś, poznaczoną szarpanymi bliznami, dowód, że Stojący Byk wyrwał szybko z ciała rzemienie z bykowca z ofiarą krwi. Odprawił ją, mając lat czternaście. Był ogromny, barki miał bawole, a nogi ścigłe jak jeleń. — Co to? — zapytał wojownik. — Jeżeli wyciągasz do mnie rękę, bierz wszystko, co mam. Za moim wigwamem stoi dziewięć wyborowych koni. Twoje. Tu są dwie strzelby — i noże — a tu worek paciorków. Twoje. Widzisz suszone mięso, noże, odzienie, podpórki. Wszystko, co posiadam, jest twoje, prócz skalpu u środkowego słupa, różdżki zasług, tarczy i worka z
amuletami. Moje to amulety i tobie by się nie przydały. Jeżeli chcesz czegoś więcej, mów, to uklęknę razem z tobą, żeby ci wymodlić, albo jeżeli trzeba o to stoczyć walkę, wyprawimy się we dwóch. Czerwony Sokół podniósł głowę jeszcze wyżej, ku twarzy przyjaciela. nacechowanej jeszcze piękną, młodzieńczą miękkością. Dopiero przy uważniejszym wpatrzeniu się, dostrzegało się zwężenie nozdrzy i niebezpieczne lśnienie oczu. — Nie przyszedłem prosić o konie lub broń — powiedział Czerwony Sokół. — Pożądam męstwa, jakie nosisz w sercu. — Darowałbym ci, gdybym mógł z niego zaczerpnąć dłońmi i przelać na ciebie — odpowiedział junak. — Ilekroć widzę cichą wodę, przypominam sobie, jak Podwodny Lud uwięził moje nogi w ruchomych piaskach — będzie temu lat pięć–sześć. Wszyscy chłopcy, prócz ciebie, odeszli od stawu, a tyś był wtedy dzieckiem. Mimo to dałeś nurka w toń jak ryba, wczepiłeś ręce w moje włosy i uwolniłeś mnie. Dopłynęliśmy do brzegu i tam padli, dusząc się i łapiąc powietrze. Z każdym zaczerpniętym tchem smakowałem radość życia i twoje braterstwo. Gdy zostaniesz wojownikiem, Czerwony Sokole, wymienimy krew i potem już będziemy jak synowie jednej matki. Czerwony Sokół spuścił nagle oczy, tak go zapiekły. Zawstydził się swej słabości. Opanowawszy się wyjąkał: — Jutro muszę iść do Wigwamu Czarów odbyć ofiarę, ale serce we mnie drży. Stojący Byku. Usłyszał westchnienie. Krzepkie ręce Indianina podniosły go z kolan. — Chodź — rzekł wojownik. — Pójdziemy stanąć twarzami do wschodu poczekać na słońce. Użyczę ci mojej siły. Wychodząc Czerwony Sokół pochwycił pogardliwe spojrzenie młodej żony, która wzięła się do naszywania paciorkami mokasynów. Spojrzenie to piekło go we wnętrznościach przez całą drogę do niskiego wzgórza za obozowiskiem. Tam spędził z przyjacielem noc, stojąc twarzą do wschodu. Z pierwszym brzaskiem wojownik ujął go za rękę i zatrzymał w swojej dłoni. Olbrzymia jasność, wytoczywszy się nad widnokrąg, szła w górę. Czerwony Sokół patrzył na niebieskie widowisko z uśmiechem. Rękę miał gorącą od uścisku przyjaciela. Czuł, że serce jego napełnia się użyczoną siłą.
55.. PPRRÓÓBBAA Po powrocie do domu zastał ojca, sześćdziesięcioletniego wojownika, zataczającego przed wigwamem małe kółka w tańcu siekierki, przerywanym podskokami w powietrze, na znak powalenia nieprzyjaciół. Przechodnie kręcili się tam i z powrotem, nie zwracając na tancerza najmniejszej uwagi. Wyrostki wyprowadzali konie na trawę, ale mieli wrócić, żeby być świadkami krwawego obrzędu ofiary krwi. Cętkowana Antylopa, ujrzawszy wychowanka, przestał tańczyć. — Mało brakowało, żebyś się spóźnił! — zawołał. — Ofiary już się zaczęły. Musisz iść do malowania. Prędko, mój synu! Podążyli do wigwamu. Przed wejściem kobiety i dzieci czekały chciwie, żeby który z torturowanych wewnątrz młodzieńców zemdlał, bo takiego wynoszono i ciągano dookoła koniem, na bykowcu, wrzynającym się w ciało. Młodzi chłopcy rzucali się na bezwładne ciało, by je oderwać szarpnięciem. Jeżeli to zawiodło, jeździec zatrzymywał się, cofał o dwadzieścia kroków i ruszał z miejsca cwałem. Wtedy już rzemień musiał się oderwać od ciała. Czerwony Sokół bywał świadkiem tego obrzędu od dzieciństwa. Odgłos rozrywanego ciała został mu w pamięci i w nerwach. Kilku młokosów tańcząc na palcach, pokazywało go sobie wśród drwin i okrzyków. Ponieważ zwłóczył z torturą najmniej od dwóch lat, mógł się spodziewać, że zapłaci za to męką większą od normalnej. Wszedł do wigwamu czarów wykonując przepisowe ruchy. Wszystko było przygotowane zgodnie z obrządkiem. Spojrzał na przybrany jaskrawo środkowy słup, na dwóch nagich młodzieńców, przywiązanych do niego długimi rzemieniami. Śpiewając i zawodząc głośno modlitewne pieśni, męczennicy szarpali się chwilami na uwięzi w wysiłku wyrwania z ciała rzemieni, plecionych na piersiach. Im prędzej młodzieniec się uwolni, tym większa jego chwała, tym doskonalsza modlitwa, tym pewniej można liczyć na jego nieugiętość. W głębi wigwamu Rączy Łoś pracował nad dwoma jeszcze kandydatami. Krew ściekała z jego chuderlawych ramion, kapała z łokci. Czerwony Sokół objął ten obraz jednym spojrzeniem. Ojciec zaczął go malować, a jemu czarna mgła przesłaniała oczy i kolana się uginały. Spojrzał na swoje ciało. Nad
biodrami czerwieniła się okrężna pręga szerokości pół cala. Druga opasywała prawą rękę poniżej łokcia. Na piersiach ukazało się słońce z czerwonymi promieniami, sięgającymi bioder i obojczyków. Przedramiona i nogi okrywały się czerwoną barwą. Tułów miał być umalowany na czarno pod czerwone rysunki. Hojne ozdoby ukoiły serce Czerwonego Sokoła. Magia kolorów zabezpieczała go przed nie wytrzymałością. Wiedział tylko o jednym Szejenie, który uląkł się męki. Nieszczęśliwy został bezimiennym wyrzutkiem, o którym się nie mówi, którego nawoływacz nie wzywa na biesiady i uroczystości, którego się nie zabiera na wojenną wyprawę, który nie ma wstępu do wigwamu czarów. Malowanie dobiegło końca. Stojący Byk, wspaniały postawą, podszedł do przyjaciela i ujął go za rękę. — Myśl o swojej krwi tak, jakby to była krew wroga — powiedział. — Czy myślisz, że duchy nie zobaczą? Gdy krew z ciebie pocieknie, tętent twoich nóg zahuczy na ich piersiach i uszy ich pochwycą twoją modlitwę o sławę, o skalpy i o zasługi bitewne. Przystąpił bliżej. — Oddychaj głęboko — szepnął — spoglądaj wysoko. Myśl o swoim duchu, jak o górach, a o ciele, jak o trawie, która zamiera rok w rok. Będę się modlił za ciebie, bracie! Czerwony Sokół miał wrażenie, że uśmiechnął się w odpowiedzi i podziękował szeptem. Ojciec podprowadził go do Rączego Łosia i zniknął. Młodzieniec został sam. Kolana mu drżały. Dusił się, nie wiedząc czy od dymu, czy też z lęku. Przed czarownikiem stał czternastoletni chłopiec, zwany dotąd Skaczącą Żabą. Niewyrośnięty, z lekka pokraczny, miał potężne bary, a ciało zabiedzone. Koścista okrągłość twarzy zjednała mu miano Żaby. Rączy Łoś właśnie odciągał mu skórę na prawej piersi dwoma palcami, wielkim i wskazującym. Żaba, pochwyciwszy spojrzenie Sokoła, pokazał na swoje oczy, prosząc uśmiechem o przekonanie się, czy z bólu choć zamruga. Rączy Łoś ciachnął nożem z prawej i lewej strony napiętej skóry. Krew trysnęła. Żaba uśmiechał się spokojnie. Teraz znachor wsunął ostrze między nacięcia po czym naciągnął pasek obluźnionej skóry tak niedbale jakby to
była martwa rzecz, i przełożył przez krwawą pętlicę mocny bykowiec, który związał silnie końcami. Skacząca Żaba przestał się uśmiechać. Czerwony Sokół odwrócił oczy. Miał zawrót głowy. Dziki śpiew Białego Wilka, jednego z uwiązanych do słupa, zabrzmiał w jego uszach przeraźliwym zgrzytem. Biały Wilk nie mógł mieć więcej nad piętnaście lat, ale już był rosły, jak mężczyzna. Ogarnięty szaleństwem, szarpał się na rzemieniu, przytrzymującym go za skrwawione muskuły. Pod ścianą gromada wymalowanych wojowników waliła w bęben przy wtórze pieśni obrzędowej. Jednakże przeraźliwy głos Białego Wilka zagłuszał wszystko. — Podziemni Słuchacze, słuchajcie mnie i pijcie moją krew. Oddaję wam moją krew. Jestem Biały Wilk. Znajdę mnóstwo bawołów. Zdobędę mnóstwo zasług bojowych. Dni moje będą pełne słońca i zieleni! Biorę włosy Poni w lewą rękę i ucinam skalp. Tak–tak–tak! Szarpnął się z taką siłą, że rzemyk przerwał ciało na prawej piersi z dosłyszalnym klaśnięciem i krew bluznęła obficie. Strzępy ciała zwisły na podobieństwo mokrych szmat. Mimo to Biały Wilk wyskakiwał w dalszym ciągu, wrzeszcząc jeszcze głośniej i triumfalniej. Czerwony Sokół dostrzegł przyćmioną świadomością, że wojownicy wstają, żeby popatrzeć na oszalałego bohatera, przyklasnąć mu, pokazać na niego palcami. Jakaś ręka chwyciła Sokoła za prawą pierś. Spojrzał i zobaczył skrwawione palce znachora. Oczy strasznego starca wydawały się skąpane we krwi. Czerwony Sokół żachnął się. — Jeszcze nie! Jeszcze Skacząca Żaba... On dopiero z jednej strony. — A — psie! — rzekł Rączy Łoś. — Prawda, że Manitou przeleciał nad tobą, ale rzucił cień na twego ducha. Słuchaj mnie, synu Cętkowanej Antylopy! Grzmiący głos czarownika skierował na Czerwonego Sokoła oczy wszystkich obecnych. Bębnienie ucichło, czy też przeszło w szmer słabszy od szalonego bicia Sokolego serca. Nawet tancerze obok słupa, nawet Biały Wilk znieruchomieli, porażeni trwogą czy na plemię nie spadnie okropna hańba. — Oddajesz się z wolnej woli? — wrzasnął Rączy Łoś. — Dobrowolnie oddajesz pod nóż krew swoją i ciało?