Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
***
Prolog (Warszawa, 8 marca 1968 roku)
Rozdział pierwszy (1941)
Rozdział drugi (1941)
Rozdział trzeci (1968)
Rozdział czwarty (1942)
Rozdział piąty (1942)
Rozdział szósty (1968)
Rozdział siódmy (1942)
Rozdział ósmy (1943)
Epilog (Warszawa, 19 kwietnia 1968 roku)
Wszystko gotowe. Światła, mikrofony i zwoje
przewodów, w których trudno się połapać. Ale przede
wszystkim kamera, bo bez niej nie ma przecież nic. Cały
sprzęt, niezbędny do zrealizowania materiału, znalazł
się w furgonetce. Trzasnęły drzwi z kolorowym logo
stacji telewizyjnej.
– Możemy jechać. – Kierowca otrzepał znacząco
dłonie.
Następnym ruchem było zawsze sięgnięcie do
kieszeni po kluczyki. Tym razem jednak tego nie zrobił.
Splótł ręce na piersiach w geście wyczekiwania.
Podobnie zresztą jak reszta ekipy. Wszyscy stali obok
pojazdu, ustawionego na parkingu przed siedzibą stacji.
– W mieście korki. Zaczyna się popołudniowy szczyt.
Lepiej zapalmy – mruknął dźwiękowiec, najstarszy
pośród nich, po czym wydobył sfatygowaną paczkę,
kryjącą najpewniej już tylko kilka papierosów.
Nikt nie przyłączył się do nałogowca, ale też nikt nie
zaprotestował. Kierowca poszedł coś sprawdzić z tyłu
furgonetki, a operator kamery i makijażystka wyciągnęli
telefony komórkowe. Natomiast efektowna blondynka,
jedyna osoba w ekipie, którą było widać na każdym
materiale filmowym, zbliżyła twarz do bocznego lusterka
i poprawiła szminką usta.
Wszystko dlatego, że… nie za bardzo się spieszyli. W
miejscu, do którego mieli jechać, nie czekały na nich
bowiem ani hordy konkurencji, ani stosy
zakrwawionych ciał. Bohater materiału był tylko jeden. I
też raczej nie zamierzał ich wystawić do wiatru,
wychodząc z domu ani tym bardziej uciekając przez
okno. Potwierdzali wizytę telefonicznie. Zresztą dwa
razy.
Na czym więc polegał problem?
– Skoro on nie chce tej nagrody, to po jaką cholerę z
nim gadać? – operator jako pierwszy odważył się
powiedzieć to, co prawdopodobnie gryzło pozostałych.
Mówiąc to, nie odrywał wzroku od ekranu swojego
telefonu. Jakby wypowiedziane słowa były treścią
przesłanej mu wiadomości. Na przykład od miłościwie
im panującego prezesa stacji, który w ten prosty sposób
zwalniał ich od tego obowiązku. Może nie przykrego, bo
robota jak robota, ale na pewno pozbawionego sensu.
Ułaskawia w ostatniej chwili.
– Co się dziwisz, to artycha – rzekł półgębkiem
dźwiękowiec, wypuszczając dym przez nos. – Wolno mu
przyjąć, wolno i nie przyjąć.
– Gdyby przyjął nagrodę – odezwała się milcząca
dotąd blondynka, zakręcając niespiesznym ruchem
szminkę – musiałby słodzić, dziękować kapitule czy
komu tam, kto podjął decyzję. Sami wiecie, jak to
wygląda. Wystarczy obejrzeć oscarową galę. Nuda! –
Rozłożyła szeroko ręce, by za chwilę zatrzeć je z
zadowoleniem. – A tu mamy przynajmniej jakiś temat i
sto pytań do człowieka. Dlaczego nie przyjął, co nim
powodowało, czy zrobił to w proteście i tak dalej. Nie
muszę wam chyba powtarzać, jak brzmi najważniejsza
zasada naszej pracy.
– Dobra wiadomość to zła wiadomość – odpowiedzieli
wszyscy wyjątkowo zgodnym chórem, jakby czekali na
to pytanie.
– Dlatego nie marudźcie! – fuknęła. – Facet już na
nas czeka i moja w tym głowa, żeby go przycisnąć.
Warknął uruchomiony silnik. Członkowie ekipy
zaczęli zajmować miejsca w samochodzie. Dźwiękowiec
po raz ostatni zaciągnął się dymem i pstryknął
niedopałkiem w zieleniejące się krzaki, które otaczały
parking.
Dotarcie na miejsce, wbrew obawom, zajęło im
niecałe pół godziny. Furgonetka zatrzymała się przed
pięciopiętrową, przedwojenną kamienicą.
– Które piętro? – zapytał operator kamery,
zadzierając trwożnie głowę.
– Ostatnie – odpowiedział ktoś.
– Mam nadzieję, że jest winda – grono malkontentów
powiększyła makijażystka, mimo że jej warsztat pracy
mieścił się w niewielkich rozmiarów kuferku.
– Jest. I do tego sprawna, choć starsza od Andrzeja –
uspokoiła wszystkich dziennikarka.
Dźwiękowiec, bo to do niego piła, tylko się
uśmiechnął. Minutę później połowa ekipy jechała
okratowanym szybem, połowa zaś pięła się po
otaczających go schodach.
*
Stał w otwartych drzwiach. Wysoki, w jeansach i
jasnej, rozpiętej nisko koszuli, z burzą siwych włosów
nie wyglądał na swoje siedemdziesiąt parę lat. Wciąż
mógł się podobać kobietom. Na pewno podobał się
jasnowłosej dziennikarce, która od dawna cieszyła się
na to spotkanie. Ona też jako pierwsza opuściła windę i
podeszła do niego z wyciągniętą ręką.
– Dzień dobry – przywitała się z uśmiechem, który
tak lubili widzowie, który otwierał wszystkie drzwi i
zmiękczał nawet najtwardsze serca.
– Witam panią. – Uścisnął jej dłoń. – Jednak nie
zrezygnowaliście?
– Nie odpuściłabym sobie rozmowy z panem, nawet o
pogodzie – rzekła, ogarniając wzrokiem wszystkich
współpracowników, którzy już dotarli na piętro.
– W takim razie nic nie poradzę. Zapraszam państwa
do środka.
Mieszkanie urządzone było skromnie, ale z gustem i
dbałością o detale. Były w nim przede wszystkim
książki, a na ścianach – obrazy olejne. Kilka
oprawionych w ramy, czarno-białych fotografii. W
salonie ustawiono wygodne skórzane fotele i sofę.
Dziennikarka stwierdziła, że byłyby idealne do wywiadu,
gdyby tylko stanęły na tle regału z książkami.
– Proszę robić, co pani chce. – Gospodarz wzruszył
ramionami, po czym wyszedł do kuchni.
Szybko i sprawnie przesunęli meble, rozstawili
sprzęt, podłączyli przewody. Rozbłysnął reflektor.
Dźwiękowiec ze słuchawkami na uszach kręcił gałkami
w jakimś tajemniczym urządzeniu. Tylko makijażystka
była na razie bezrobotna. Patrzyła to w stronę kuchni,
to na współpracowników.
– Nie bój się, nie gryzie – rzucił cicho operator
kamery, mrugając do koleżanki.
Na szczęście bohater materiału po chwili wrócił do
salonu, a wtedy zarządzono malowanie. Mężczyzna
usiadł w jednym z foteli, dzięki czemu dziewczyna mogła
wykonać swoją pracę. Nie miała jej zresztą dużo;
człowiek ów mógł się pochwalić gładką cerą, a w
dodatku świeżą opalenizną.
– Możemy zaczynać? – zapytała dziennikarka.
– Możemy – odpowiedział.
W kamerze zapaliła się czerwona lampka. Blondynka
wzięła do ręki mikrofon z logiem stacji, utkwiła wzrok w
oku kamery.
– Złota Kapilara to jedna z najstarszych nagród
literackich w naszym kraju – zaczęła. – Kilka dni temu
kapituła tej nagrody, którą od lat honoruje się młodych
twórców, postanowiła przyznać ją Markowi
Konarskiemu, jednemu z najbardziej znanych polskich
pisarzy i dramaturgów. W uzasadnieniu gremium
wskazało na fakt, iż twórca ten nie mógł być nagrodzony
w okresie PRL ze względu na swoją działalność
opozycyjną. Marek Konarski odmówił jednak przyjęcia
nagrody. Dlaczego? – Wykonała półobrót w stronę
siedzącego obok.
Pisarz dobrą chwilę milczał, choć nie był w
najmniejszym stopniu stremowany. Wreszcie potarł
dłonią policzek, odchrząknął.
– W uzasadnieniu napisano, że nie mogłem
publikować w Polsce – zaczął. – To nieprawda. Moje
książki ukazywały się w drugim obiegu, a także za
granicą. Podobnie było ze sztukami teatralnymi.
Zresztą, drodzy państwo, przecież to tylko literatura.
– Tylko?
– Tak. Dziś, po tylu latach, jestem tego pewien.
Papier, słowa…
– Ale nie zaprzeczy pan, że jego rola w protestach
marca 1968 roku, a od tego przecież wszystko się
zaczęło, zasługuje na upamiętnienie? Może właśnie taką
nagrodą?
Skrzywił się. Spojrzał ponad jej ramieniem, za okno.
– Trochę pokrzyczeliśmy, kilku z nas dostało pałą po
plecach albo, jak ja, poszło na parę dni za kraty. To
naprawdę nic wielkiego, proszę mi wierzyć.
– Ale przyczyniło się do zmian w kraju. I świadczy o
wyjątkowym harcie ducha tych ludzi!
Marek Konarski westchnął. Nagle wstał z fotela i
podszedł do okna. Spojrzeli po sobie. Tak, stało się
najgorsze.
– To była smarkateria, nic innego – powiedział po
chwili. – Chcesz wiedzieć, co to jest prawdziwy hart
ducha?
Prolog
(Warszawa, 8 marca 1968 roku)
Pierwszą rzeczą, którą ujrzał po przebudzeniu, była
jasna, pionowa kreska. Chwilę trwało, nim pojął, że to
nic innego jak szpara między zasłonami. Widać wczoraj
wieczorem nie dociągnął ich do końca, a może winna
była Wika. Zresztą czy to ważne? Ważne było, że wstał
nowy dzień.
– Śpisz? – zapytał szeptem leżącą obok dziewczynę.
– Nie – odpowiedziała.
– W takim razie wszystkiego najlepszego.
– Z jakiej okazji?
– Przecież dzisiaj jest Dzień Kobiet. Ponoć
międzynarodowy. Tak czy inaczej ósmy marca.
– Aha – mruknęła tylko.
– Niestety, goździka i pary pończoch nie mam –
powiedział z udawanym zakłopotaniem.
Wydało mu się, że zachrapała. Trochę pożałował, że
się odezwał. Powinien wstać po cichu, ubrać się i na
palcach wyjść z mieszkania. Tak jak to robił tyle razy.
Nigdy nie miała o to pretensji. Może nawet się cieszyła,
że nie musi wstawać i robić mu śniadania.
– Marek? – odezwała się.
– Tak?
– A nic. Chciałam tylko usłyszeć twój głos.
– Głupia.
Uniósł się na łokciu, podparł policzek o nadgarstek.
Przez chwilę patrzył na cień głowy i ramienia Wiki,
rysujący się na tle zasłon. Światło dnia spowodowało, że
z bordowych stały się teraz brudnoróżowe. Bardzo lubił
poranki u niej, bo gdy był u siebie, zwykle zrywał się na
dźwięk hamującego tramwaju – i to dużo wcześniej, niż
zamierzał.
Sięgnął za siebie i pokręcił gałkę radia stojącego na
nocnej szafce. Było włączone. Zasnęli, słuchając
jakiegoś nocnego programu muzycznego. Spodziewał się
usłyszeć głos lektora czytającego najnowsze wiadomości
albo jakiegoś innego mądrali. I nie pomylił się.
– Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR
Władysław Gomułka wyraził zaniepokojenie z powodu
ostatnich wystąpień młodzieży… – męski głos zastąpił
szum; Marek jeszcze chwilę kręcił gałką, szukając stacji,
która nadawałaby coś innego.
– O, jakie to ładne – powiedziała Wika. – Zrób
głośniej.
Z radia płynęły dźwięki samby i kobiecy głos. Wika
przekręciła się, uniosła głowę, żeby lepiej słyszeć.
– To Czarny Orfeusz – rzekł po chwili Marek, po czym
podkręcił potencjometr. – Piosenka jest z filmu o takim
właśnie tytule.
– Chyba nie oglądałam. Nie pamiętam…
– Akcja rozgrywa się pod koniec lat pięćdziesiątych,
podczas karnawału w Rio de Janeiro. Wykorzystano w
nim grecki mit o Eurydyce i Orfeuszu. Znasz z liceum?
– Pewnie. To wcale nie było aż tak dawno.
Zaśmiali się. Wika wtuliła głowę między ramię a
szorstki policzek Marka.
– Tak, pamiętam ten mit – powiedziała. – Dzisiaj
żadnego faceta nie byłoby stać na to, żeby zejść do
piekła, aby odszukać ukochaną.
– Po co schodzić, skoro na co dzień w nim żyjemy? –
mruknął Marek, po czym odrzucił kołdrę i wstał z łóżka.
– Nic, czas wstawać i podrażnić się trochę z diabłami.
W tej samej chwili skończyła się również piosenka.
Mimo to wciąż nucił ją pod nosem. Było całkiem
prawdopodobne, że melodia ta zostanie z nim przez
kilka następnych godzin, a może nawet do końca dnia.
Nie przestanie jej nucić nawet wtedy, gdy studenci na
uniwersytecie, z którymi miał mieć dzisiaj ćwiczenia z
poetyki, będą się głowić nad tym, czym różni się rym
oksytoniczny od paroksytonicznego.
– Zrobić ci jajecznicę? – rzucił przez ramię do wciąż
leżącej w łóżku Wiki.
– Tak, poproszę. Jesteś kochany – mruknęła, po
czym nakryła głowę kołdrą.
*
Godzinę później Marek Konarski pewnym,
sprężystym, niemal żołnierskim krokiem szedł
Krakowskim Przedmieściem w kierunku uniwersytetu.
Wysoki, szczupły, z burzą ciemnych włosów, w jesionce i
z kolorowym szalikiem, fantazyjnie okręconym wokół
szyi, niewątpliwie zwracał uwagę przechodniów. Już
niedługo, bo za kilka dni, miał świętować ćwierć wieku
swojej obecności na tym łez padole.
Miał jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia zajęć, ale nie
tylko z tego powodu postanowił drogę ze Starego Miasta,
gdzie mieszkała Wika, do pracy pokonać piechotą.
Wiosna poczynała sobie coraz śmielej. Mijał spieszących
się ludzi, poszarzałych i przygiętych do ziemi przez
codzienne troski, które bardzo lubiły działać do spółki z
wiecznie za długą zimą. Krakowskim Przedmieściem w
obie strony mknęły samochody osobowe i dostawcze,
motocykle, autobusy i trolejbusy, w których aż czarno
było od pasażerów.
Był na wysokości kościoła Wizytek, gdy jego uwagę
przykuło coś, co odbiegało od codziennej perspektywy
tego fragmentu ulicy. To kilka milicyjnych radiowozów i
karetek pogotowia. Było ich stanowczo zbyt wiele jak na
wypadek drogowy. Pojazdy stały w okolicach głównej
bramy uniwersytetu, kilka z nich z włączonymi
sygnalizatorami na dachach.
No i jeszcze coś: tylu studentów przed wejściem na
kampus, o tej porze?
– Co się tam dzieje, do cholery? – mruknął pod
nosem, przyspieszając kroku.
Nie to, że nie wiedział, co się dzieje w tym mieście i
kraju od niemal dwóch miesięcy, odkąd z repertuaru
Teatru Narodowego odgórną decyzją zdjęto inscenizację
Dziadów Adama Mickiewicza, z Holoubkiem w roli
Gustawa-Konrada. Trzydziestego stycznia odbyło się
ostatnie przedstawienie z udziałem publiczności. Tylko
że ta, po opuszczeniu kurtyny i owacjach na stojąco,
zamiast iść grzecznie do domu, wyszła na ulicę.
„Żądamy prawdy Mickiewicza”, „Chcemy dalszych
przedstawień” – to tylko niektóre z haseł, które pojawiły
się na niesionych transparentach. W tłumie przeważała
młodzież akademicka, choć, jak się potem okazało,
sporo też było licealistów. Kilkaset osób dotarło na
skwer, gdzie pod pomnikiem wieszcza złożono kwiaty.
Jak można się było domyśleć, nie puszczono im tego
płazem: milicja zatrzymała kilkadziesiąt osób.
O tym wszystkim Marek, zajęty w tamtym czasie
pisaniem jakiejś pracy, dowiedział się od studentów
pierwszego roku polonistyki. Dzieciaki (tak o nich
myślał, choć byli od niego ledwo pięć, sześć lat młodsi)
mówiły z wypiekami na twarzach. Wysłuchał, owszem,
do końca, jednak starał się studzić emocje. Czy udało
mu się obniżyć temperaturę w gorących, młodzieńczych
głowach? Wątpliwe.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Marek Konarski
patrzył z dystansem sceptyka na to, co działo się wokół
inscenizacji Dziadów. Powodowała nim osobista zawiść.
Tak, przyznawał to, choć tylko przed sobą. Po maturze
nie dostał się do szkoły teatralnej przy Miodowej. Marzył
o aktorstwie, ale, niestety, nie udało się. Na szczęście
dał się namówić rodzicom i złożył dokumenty także na
polonistykę. Tam został przyjęty, zresztą bez większego
problemu. Inaczej na sto procent zainteresowałoby się
nim wojsko, a wtedy żegnajcie marzenia.
Już po pierwszym semestrze Marek poczuł, że jest to
miejsce dla niego. Wiersze i krótkie opowiadania
pisywał, będąc jeszcze w liceum, zresztą kto tego nie
robił. Tutaj przynajmniej mógł się dowiedzieć, jak… nie
należy pisać. Nie planował zdawać po raz kolejny do
szkoły teatralnej, choć go namawiali. Coś w nim pękło.
Na trzecim roku wydał tomik wierszy, potem ukończył
studia z wyróżnieniem, wreszcie został na uczelni jako
asystent. Ale w milczeniu wciąż tęsknił za teatrem.
Czy z tego powodu nie podpisał petycji przeciwko
decyzji o zdjęciu Dziadów? Być może. Wiedział, że gdyby
podsunęliby mu ją jego studenci, zrobiłby to bez
wahania. Nie chciał wyjść na twardogłowego. Ale to byli
jacyś smarkacze na ulicy, więc miał w głębokim
poważaniu, co o nim myśleli. Zresztą spieszył się wtedy
na randkę z Wiką i był już spóźniony.
Tak rozmyślając, dotarł do bramy głównej
Uniwersytetu Warszawskiego. Tłoczyło się przed nią
kilkadziesiąt, może nawet kilkaset osób, mimo że
wejście nie było zamknięte. Choć suki wciąż stały
wzdłuż ulicy, nie było widać żadnego milicjanta.
– Czekają na rozkazy z Kremla – interpretował na
głos jakiś dziadek w kapeluszu, z „Trybuną Ludu” w
ręku; mrugnął przy tym do Marka, biorąc go
najwyraźniej za studenta, a w każdym razie swojaka.
Konarski skinął głową, po czym jął przedzierać się
przez tłuszczę, aby wejść na teren kampusu. Zbliżała się
godzina rozpoczęcia ćwiczeń. Marek obiecał sobie, że
zanim przystąpi do zasadniczej części zajęć, a miała to
być średniówka w trzynastozgłoskowcu na podstawie
Pana Tadeusza (znów ten nieszczęsny Mickiewicz!),
wypyta młodzież, co tam słychać na polu walki z
cenzurą i imperium sowieckim.
Pięć minut później znalazł się w swoim pokoju.
Zabrał notatki i klucz od sali, w której miały się odbyć
ćwiczenia. Zazwyczaj przychodził z parominutowym
opóźnieniem, dzięki czemu, w przeciwieństwie do
niektórych kolegów i koleżanek z instytutu, nie miał
opinii sztywniaka. Gdy się zjawiał, wszyscy czekali na
niego, siedząc karnie w ławkach, co było jeszcze
przyzwyczajeniem z liceów i techników. I z biegiem lat
mijało.
Ale sala była pusta.
– No to ładnie, kurwa mać… – mruknął pod nosem,
przygryzając wargi.
Wiedział doskonale, gdzie szukać studentów, których
miał nauczyć podstaw poetyki. W drzwiach kancelarii
wpadł na kolegę, który wykładał gramatykę opisową.
– Co, Marek, ty też nie masz kogo uczyć? – zawołał
wesoło na powitanie.
– Nie mam.
– No to może powinniśmy zająć się czymś innym. –
Pan magister wykonał ruch głową w kierunku okna, zza
którego słychać było narastającą wrzawę. – Chwila
dziejowa. To jak?
Ubrali się i zbiegli na dół. Ciężko było jednak
doszukać się w tłumie swoich studentów. Kolega zaraz
gdzieś zniknął.
– Dzień dobry, panie magistrze – Marek usłyszał
dziewczęce głosy.
Tymczasem nad tłumem już niosły się mocne słowa.
Mówca wykrzykiwał o poszanowaniu konstytucji i
zaprzestaniu prześladowań. Odpowiedziały mu okrzyki i
oklaski. Po kilku chwilach tłum zaczął się
przemieszczać. Marek usiłował pojąć, co się dzieje. Gdy
w końcu kogoś o to zapytał, dowiedział się, że
demonstracja rusza na ulice Warszawy.
Zrobiło mu się gorąco. Przypomniał sobie o stojących
na Krakowskim milicyjnych sukach. Jednocześnie
zrozumiał, że nie powstrzyma tego rozgniewanego
tłumu. I że ma dwa wyjścia: wrócić na górę i
asekuracyjnie dosiedzieć do końca zajęć w pustej sali.
Albo iść razem ze wszystkimi. Nawet obok, ale iść. Jak
Baryka w Przedwiośniu. On parł oddzielnie.
Nawet nie wiedział, kiedy doszedł do bramy. Ponad
głowami demonstrantów widział obracające się
sygnalizatory radiowozów. Ledwo jednak znalazł się na
ulicy, rozległ się tupot kilkuset stóp, a zaraz potem
krzyk:
– Ludzie! Biją!
Nagle kurtyna z szarych, burych i czarnych płaszczy
i jesionek rozsunęła się na boki, dzięki czemu Konarski
mógł ujrzeć biegnących wprost na niego milicjantów z
pałkami. Kilkadziesiąt metrów dalej z ciężarówek
zeskakiwali mężczyźni w cywilu, uzbrojeni jednak w ten
sam sposób.
– Uciekaj! – Ktoś szarpnął go za ramię i pociągnął w
bok, w stronę kościoła Świętego Krzyża, inny pchnął w
plecy.
Oprzytomniał w jednej chwili. Niesiony przez tłum,
starał się nikogo nie nadepnąć, ale i nie zostać
stratowanym. Nie było to trudne, bo był człowiekiem
dość wysportowanym. Tak dotarł na drugą stronę
Krakowskiego Przedmieścia. Tu było już nieco
spokojniej, bezpieczniej. Pytanie tylko, jak długo. Drugie
pytanie: czy demonstranci w ogóle chcieli, by było
bezpiecznie? Może to był właśnie ten moment, tak długo
wyczekiwany, kolejna próba po poznańskim czerwcu?
Chwila dziejowa, o której kilka minut wcześniej
wspominał kolega asystent?
Tak czy inaczej, stąd dobrze było widać, co dzieje się
pod bramą uniwersytetu. A działo się! Milicjanci i
ormowcy, wspierani przez tajemniczych cywilów, uwijali
się jak w ukropie. Tłukli zdezorientowanych i
bezbronnych studentów, gdzie popadło.
– Musimy coś zrobić – powiedział jakiś chłopak w
baraniej czapie naciśniętej nisko na oczy i z
podniesionym kołnierzem, co chroniło przed zimnem,
ale też, co Marek uzmysłowił sobie dużo później, przed
zdjęciami robionymi z ukrycia.
Tłumek, w którym stał Konarski, falował. Co rusz
ktoś wspinał się na palce, by lepiej widzieć. Nikt się
jednak nie ruszał z miejsca. Aż do chwili, gdy od strony
księgarni Prusa dobiegł tupot kilkunastu par ciężkich
milicyjnych buciorów.
– Chodu! – krzyknął ten w baraniej czapie.
Marek i tym razem nie oponował. Biegnąc, minęli
pałacyk Akademii Sztuk Pięknych. Skręcili w ulicę
Traugutta. Kilku uciekinierów usiłowało dostać się do
stojącego u wylotu ulicy trolejbusu, „pięćdziesiątki
trójki”, która miała jechać na Dworzec Gdański. Miała,
bo niepodobna było w tej chwili skręcić w lewo.
Kierowca z rozdziawioną gębą przyglądał się temu, co
się działo.
Na Traugutta było spokojniej. Marek zwolnił kroku i
uspokoił oddech. Obejrzał się przez ramię, ale nikt ich
nie gonił. Milicjanci musieli pobiec dalej, w stronę
kościoła Świętego Krzyża. Jacyś ludzie szli tłumnie od
strony Kredytowej, pewnie ciekawscy zwabieni wieścią o
awanturze. Nie trzymali w rękach pałek, więc chyba to
byli swoi. Albo przynajmniej neutralni.
Mijał wejście na dziedziniec akademii, gdy dobiegł go
krzyk kobiety. Skręcił w prawo i po kilku krokach już
wiedział. To była dziewczyna w płaszczyku w czarno-
czerwoną kratę. Miała jasne, kręcone włosy. Leżała na
ziemi. Obok niej teczka, z której powypadały rysunki.
Ale to nie z tego powodu rozpaczliwie wołała o pomoc,
obejmowała oburącz głowę. Stali nad nią we trzech i
okładali pałami. Mundurowy, kapral i dwaj cywile.
Jeden z nich właśnie kopnął leżącą w bok.
„Nim dobiją, skona”.
– Zostawcie ją! – krzyknął Marek, zatrzymując się
kilka metrów od miejsca kaźni.
– Spierdalaj! – sapnął jeden z cywilów.
Tego już było za wiele. Konarski z impetem wpadł na
kaprala. Zaskoczony milicjant stracił równowagę i
przewrócił się na chodnik. Z głowy spadła mu czapka.
Potem Marek złapał za pałkę uniesioną przez cywila.
Ten się obejrzał. Na jego twarzy malowało się zdziwienie:
kto się ośmiela?!
– Powiedziałem: zostawcie ją – wycedził przez zęby
specjalista od poetyki, po czym wyrwał pałkę tajniakowi.
W tej samej chwili z gmachu akademii wysypało się
kilkanaście osób. Przypadli do leżącej, zaczęli ją
podnosić. Dziewczyna płakała. Paru brodatych,
długowłosych chłopaków okrążyło ostatniego z
oprawców. Ten wystawił przed siebie rękę z pałką i
wywijał nią młynka, jakby opędzał się od wściekłych
psów. Nikt z malarzy czy rzeźbiarzy nie miał jednak
zamiaru z nim walczyć. Najważniejsza była ich
koleżanka, już podźwignięta z ziemi. Ktoś pochylił się
nad rysunkami i zaczął je na powrót umieszczać w
teczce, inny podawał ofierze chustkę do nosa.
– Won! – warknął do napastników któryś z brodaczy.
– I więcej się tu nie pokazujcie, siepacze, bo pożałujecie.
Kapral obtarł rękawem nos, nie spuszczając wzroku
ze studentów, jakby chciał ich wszystkich zapamiętać.
Ten, którego rozbroił Marek, coś fuknął. Gdy wszyscy
trzej oddalili się o jakieś dziesięć kroków, Konarski
rzucił za nimi pałką. Trafiła właściciela w plecy.
W tej samej chwili na Traugutta zatrzymała się
milicyjna suka. Wyskoczyło z niej trzech mężczyzn.
Marek stał na środku dziedzińca. Widział, jak za
studentami ASP zamykają się drzwi pałacyku. Widział,
jak milicjanci zbliżają się do niego niespiesznym,
rozkołysanym krokiem. Czemu nie uciekał? Nie potrafił
odpowiedzieć sobie na to pytanie ani wtedy, ani później.
– Brać go! – Kapral wycelował w Marka wskazujący
palec.
Wrzucili go do suki, jakby był workiem ziemniaków.
Jeden z milicjantów przyłożył mu krótką gumową pałką
po łydkach. Trzasnęły zamykane drzwi. Marek Konarski
właśnie zstąpił do piekieł.
*
W celi aresztu na Rakowieckiej było tłoczno i duszno.
Cały dzień żniw przyniósł efekt w postaci kilkudziesięciu
zatrzymanych. Przeważali ludzie młodzi. Siedzieli, gdzie
tylko można było usiąść, rozmawiali półgłosem. Kto
bardziej nerwowy, przechadzał się, na ile pozwalało mu
na to miejsce i cierpliwość pozostałych.
Zza okna dochodził jęk syren radiowozów, a może
karetek pogotowia. Nie wykluczano też straży pożarnej,
ponieważ ktoś utrzymywał, iż słyszał, że demonstranci
planują podpalenie gmachu komitetu centralnego partii.
Co chwila otwierały się drzwi celi, ale tylko po to, by
wprowadzić kolejną aresztowaną osobę. Od kiedy Marek
się tutaj znalazł, nikt jeszcze nie wyszedł. Na przykład
na przesłuchanie, bo na zwolnienie było stanowczo zbyt
wcześnie. Nikt nie miał co do tego złudzeń.
– Głodny jestem – jęknął młody chłopak siedzący pod
ścianą; Marek zwrócił na niego uwagę już wcześniej,
ponieważ trochę przypominał mu z wyglądu Seweryna
Krajewskiego z Czerwonych Gitar.
– Może coś dadzą przed wieczorem – westchnął z
nadzieją łysawy osobnik w okularach w grubej oprawie,
który mimo temperatury nie zdjął kożucha.
– Tak. Kulkę w łeb – skwitował jakiś defetysta.
Nie zareagowano na to jednoznacznie. Ktoś
westchnął, inny gniewnie chrząknął. Tylko zgrzyt
zasuwy w drzwiach oznaczał to, co oznaczał: będzie nas
tu więcej, oj, więcej.
– Dzień dobry – przywitał się przybysz. – Czy może
raczej: dobry wieczór.
Że też ludzie mają jeszcze siłę żartować – pomyślał
Konarski, podnosząc wzrok. Nie dostrzegł jednak nikogo
nowego, widać przybysz usiadł zaraz przy drzwiach.
Położył głowę na podkulonych kolanach, przymknął
oczy. Usiłował przypomnieć sobie poprzedni wieczór i
noc, którą spędził z Wiką. Obraz ten jednak szybko
wyparły wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia. Znów
widział leżącą na ziemi dziewczynę. W pewnym
momencie spojrzała na niego. Miała twarz Wiki…
Wzdrygnął się.
– Zły sen? – zapytał ktoś.
– Coś w tym rodzaju.
Dopiero teraz skojarzył ten głos. Należał do faceta
około pięćdziesiątki, który, przekroczywszy próg celi,
grzecznie się ze wszystkimi przywitał. Musiał podejść tu
i usiąść obok Konarskiego, gdy ten trwał w letargu.
– Boi się pan? – zapytał.
– A skąd! – prychnął Marek. I dla potwierdzenia
zaczął nawet gwizdać pod nosem.
– Czarny Orfeusz – ni to stwierdził, ni to zapytał
nieznajomy.
– Widział pan?
– Owszem. A nawet… sam nim kiedyś byłem.
– Nie rozumiem. – Marek przyjrzał się z ukosa
nieznajomemu, ale mało co mógł dostrzec, ponieważ w
celi panował już półmrok.
Wariatów też dzisiaj zamykają? – pomyślał z trwogą,
odsuwając się odruchowo.
– To długa historia – westchnął mężczyzna. – Ale jak
pan chce, mogę opowiedzieć. Czasu, zdaje się, mamy
całkiem sporo…
Rozdział pierwszy
(1941)
Pędzący ulicą Mazowiecką czarny daimler zwolnił
przed skrzyżowaniem z Kredytową. Gdy silnik uderzył w
wyższe tony, za autem pojawiła się chmura spalin.
Szybko jednak rozwiał ją silny podmuch marcowego
wiatru. Po chwili samochód skręcił w prawo, znikając za
kamienicą Schmidta.
Oderwałem wzrok od pokrytej plamami szyby i
dopiłem z filiżanki resztkę wystudzonej herbaty. A raczej
tego, co ją nieudolnie udawało. Mieszanka owocowa
była strasznie kwaśna. Trzeba było użyć sporo
sacharyny, aby w ogóle dało się to wypić.
– Poproszę rachunek. – Uśmiechnąłem się do
przechodzącej obok kobiety, której udawanie kelnerki
wychodziło znacznie lepiej.
– Oczywiście.
Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki po
portfel, zajrzałem do środka i położyłem go obok
talerzyka. Po czym znów wyjrzałem na ulicę.
Stał pod słupem ogłoszeniowym. Blondynek w
pumpach, przykusym paletku i kraciastej czapce na
jednym uchu. Nazywał się Lucek Górski i miał
Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny) Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Shutterstock/Elnur © Narodowe Archiwum Cyfrowe Redakcja Aleksandra Kiełczykowska Korekta Marek Kowalik Skład i łamanie Akant ebook lesiojot Tekst © Copyright by Krzysztof Beśka, Warszawa 2016 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2016 ISBN 978-83-64378-39-3 Warszawa 2016 Wydanie I Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 wydawnictwo@melanz.com.pl
Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna *** Prolog (Warszawa, 8 marca 1968 roku) Rozdział pierwszy (1941) Rozdział drugi (1941) Rozdział trzeci (1968) Rozdział czwarty (1942) Rozdział piąty (1942) Rozdział szósty (1968) Rozdział siódmy (1942) Rozdział ósmy (1943) Epilog (Warszawa, 19 kwietnia 1968 roku)
Wszystko gotowe. Światła, mikrofony i zwoje przewodów, w których trudno się połapać. Ale przede wszystkim kamera, bo bez niej nie ma przecież nic. Cały sprzęt, niezbędny do zrealizowania materiału, znalazł się w furgonetce. Trzasnęły drzwi z kolorowym logo stacji telewizyjnej. – Możemy jechać. – Kierowca otrzepał znacząco dłonie. Następnym ruchem było zawsze sięgnięcie do kieszeni po kluczyki. Tym razem jednak tego nie zrobił. Splótł ręce na piersiach w geście wyczekiwania. Podobnie zresztą jak reszta ekipy. Wszyscy stali obok pojazdu, ustawionego na parkingu przed siedzibą stacji. – W mieście korki. Zaczyna się popołudniowy szczyt. Lepiej zapalmy – mruknął dźwiękowiec, najstarszy pośród nich, po czym wydobył sfatygowaną paczkę, kryjącą najpewniej już tylko kilka papierosów. Nikt nie przyłączył się do nałogowca, ale też nikt nie zaprotestował. Kierowca poszedł coś sprawdzić z tyłu furgonetki, a operator kamery i makijażystka wyciągnęli telefony komórkowe. Natomiast efektowna blondynka, jedyna osoba w ekipie, którą było widać na każdym materiale filmowym, zbliżyła twarz do bocznego lusterka i poprawiła szminką usta.
Wszystko dlatego, że… nie za bardzo się spieszyli. W miejscu, do którego mieli jechać, nie czekały na nich bowiem ani hordy konkurencji, ani stosy zakrwawionych ciał. Bohater materiału był tylko jeden. I też raczej nie zamierzał ich wystawić do wiatru, wychodząc z domu ani tym bardziej uciekając przez okno. Potwierdzali wizytę telefonicznie. Zresztą dwa razy. Na czym więc polegał problem? – Skoro on nie chce tej nagrody, to po jaką cholerę z nim gadać? – operator jako pierwszy odważył się powiedzieć to, co prawdopodobnie gryzło pozostałych. Mówiąc to, nie odrywał wzroku od ekranu swojego telefonu. Jakby wypowiedziane słowa były treścią przesłanej mu wiadomości. Na przykład od miłościwie im panującego prezesa stacji, który w ten prosty sposób zwalniał ich od tego obowiązku. Może nie przykrego, bo robota jak robota, ale na pewno pozbawionego sensu. Ułaskawia w ostatniej chwili. – Co się dziwisz, to artycha – rzekł półgębkiem dźwiękowiec, wypuszczając dym przez nos. – Wolno mu przyjąć, wolno i nie przyjąć. – Gdyby przyjął nagrodę – odezwała się milcząca dotąd blondynka, zakręcając niespiesznym ruchem szminkę – musiałby słodzić, dziękować kapitule czy komu tam, kto podjął decyzję. Sami wiecie, jak to wygląda. Wystarczy obejrzeć oscarową galę. Nuda! – Rozłożyła szeroko ręce, by za chwilę zatrzeć je z zadowoleniem. – A tu mamy przynajmniej jakiś temat i sto pytań do człowieka. Dlaczego nie przyjął, co nim
powodowało, czy zrobił to w proteście i tak dalej. Nie muszę wam chyba powtarzać, jak brzmi najważniejsza zasada naszej pracy. – Dobra wiadomość to zła wiadomość – odpowiedzieli wszyscy wyjątkowo zgodnym chórem, jakby czekali na to pytanie. – Dlatego nie marudźcie! – fuknęła. – Facet już na nas czeka i moja w tym głowa, żeby go przycisnąć. Warknął uruchomiony silnik. Członkowie ekipy zaczęli zajmować miejsca w samochodzie. Dźwiękowiec po raz ostatni zaciągnął się dymem i pstryknął niedopałkiem w zieleniejące się krzaki, które otaczały parking. Dotarcie na miejsce, wbrew obawom, zajęło im niecałe pół godziny. Furgonetka zatrzymała się przed pięciopiętrową, przedwojenną kamienicą. – Które piętro? – zapytał operator kamery, zadzierając trwożnie głowę. – Ostatnie – odpowiedział ktoś. – Mam nadzieję, że jest winda – grono malkontentów powiększyła makijażystka, mimo że jej warsztat pracy mieścił się w niewielkich rozmiarów kuferku. – Jest. I do tego sprawna, choć starsza od Andrzeja – uspokoiła wszystkich dziennikarka. Dźwiękowiec, bo to do niego piła, tylko się uśmiechnął. Minutę później połowa ekipy jechała okratowanym szybem, połowa zaś pięła się po otaczających go schodach. *
Stał w otwartych drzwiach. Wysoki, w jeansach i jasnej, rozpiętej nisko koszuli, z burzą siwych włosów nie wyglądał na swoje siedemdziesiąt parę lat. Wciąż mógł się podobać kobietom. Na pewno podobał się jasnowłosej dziennikarce, która od dawna cieszyła się na to spotkanie. Ona też jako pierwsza opuściła windę i podeszła do niego z wyciągniętą ręką. – Dzień dobry – przywitała się z uśmiechem, który tak lubili widzowie, który otwierał wszystkie drzwi i zmiękczał nawet najtwardsze serca. – Witam panią. – Uścisnął jej dłoń. – Jednak nie zrezygnowaliście? – Nie odpuściłabym sobie rozmowy z panem, nawet o pogodzie – rzekła, ogarniając wzrokiem wszystkich współpracowników, którzy już dotarli na piętro. – W takim razie nic nie poradzę. Zapraszam państwa do środka. Mieszkanie urządzone było skromnie, ale z gustem i dbałością o detale. Były w nim przede wszystkim książki, a na ścianach – obrazy olejne. Kilka oprawionych w ramy, czarno-białych fotografii. W salonie ustawiono wygodne skórzane fotele i sofę. Dziennikarka stwierdziła, że byłyby idealne do wywiadu, gdyby tylko stanęły na tle regału z książkami. – Proszę robić, co pani chce. – Gospodarz wzruszył ramionami, po czym wyszedł do kuchni. Szybko i sprawnie przesunęli meble, rozstawili sprzęt, podłączyli przewody. Rozbłysnął reflektor. Dźwiękowiec ze słuchawkami na uszach kręcił gałkami w jakimś tajemniczym urządzeniu. Tylko makijażystka
była na razie bezrobotna. Patrzyła to w stronę kuchni, to na współpracowników. – Nie bój się, nie gryzie – rzucił cicho operator kamery, mrugając do koleżanki. Na szczęście bohater materiału po chwili wrócił do salonu, a wtedy zarządzono malowanie. Mężczyzna usiadł w jednym z foteli, dzięki czemu dziewczyna mogła wykonać swoją pracę. Nie miała jej zresztą dużo; człowiek ów mógł się pochwalić gładką cerą, a w dodatku świeżą opalenizną. – Możemy zaczynać? – zapytała dziennikarka. – Możemy – odpowiedział. W kamerze zapaliła się czerwona lampka. Blondynka wzięła do ręki mikrofon z logiem stacji, utkwiła wzrok w oku kamery. – Złota Kapilara to jedna z najstarszych nagród literackich w naszym kraju – zaczęła. – Kilka dni temu kapituła tej nagrody, którą od lat honoruje się młodych twórców, postanowiła przyznać ją Markowi Konarskiemu, jednemu z najbardziej znanych polskich pisarzy i dramaturgów. W uzasadnieniu gremium wskazało na fakt, iż twórca ten nie mógł być nagrodzony w okresie PRL ze względu na swoją działalność opozycyjną. Marek Konarski odmówił jednak przyjęcia nagrody. Dlaczego? – Wykonała półobrót w stronę siedzącego obok. Pisarz dobrą chwilę milczał, choć nie był w najmniejszym stopniu stremowany. Wreszcie potarł dłonią policzek, odchrząknął.
– W uzasadnieniu napisano, że nie mogłem publikować w Polsce – zaczął. – To nieprawda. Moje książki ukazywały się w drugim obiegu, a także za granicą. Podobnie było ze sztukami teatralnymi. Zresztą, drodzy państwo, przecież to tylko literatura. – Tylko? – Tak. Dziś, po tylu latach, jestem tego pewien. Papier, słowa… – Ale nie zaprzeczy pan, że jego rola w protestach marca 1968 roku, a od tego przecież wszystko się zaczęło, zasługuje na upamiętnienie? Może właśnie taką nagrodą? Skrzywił się. Spojrzał ponad jej ramieniem, za okno. – Trochę pokrzyczeliśmy, kilku z nas dostało pałą po plecach albo, jak ja, poszło na parę dni za kraty. To naprawdę nic wielkiego, proszę mi wierzyć. – Ale przyczyniło się do zmian w kraju. I świadczy o wyjątkowym harcie ducha tych ludzi! Marek Konarski westchnął. Nagle wstał z fotela i podszedł do okna. Spojrzeli po sobie. Tak, stało się najgorsze. – To była smarkateria, nic innego – powiedział po chwili. – Chcesz wiedzieć, co to jest prawdziwy hart ducha?
Prolog (Warszawa, 8 marca 1968 roku) Pierwszą rzeczą, którą ujrzał po przebudzeniu, była jasna, pionowa kreska. Chwilę trwało, nim pojął, że to nic innego jak szpara między zasłonami. Widać wczoraj wieczorem nie dociągnął ich do końca, a może winna była Wika. Zresztą czy to ważne? Ważne było, że wstał nowy dzień. – Śpisz? – zapytał szeptem leżącą obok dziewczynę. – Nie – odpowiedziała. – W takim razie wszystkiego najlepszego. – Z jakiej okazji? – Przecież dzisiaj jest Dzień Kobiet. Ponoć międzynarodowy. Tak czy inaczej ósmy marca. – Aha – mruknęła tylko. – Niestety, goździka i pary pończoch nie mam – powiedział z udawanym zakłopotaniem. Wydało mu się, że zachrapała. Trochę pożałował, że się odezwał. Powinien wstać po cichu, ubrać się i na palcach wyjść z mieszkania. Tak jak to robił tyle razy. Nigdy nie miała o to pretensji. Może nawet się cieszyła, że nie musi wstawać i robić mu śniadania. – Marek? – odezwała się.
– Tak? – A nic. Chciałam tylko usłyszeć twój głos. – Głupia. Uniósł się na łokciu, podparł policzek o nadgarstek. Przez chwilę patrzył na cień głowy i ramienia Wiki, rysujący się na tle zasłon. Światło dnia spowodowało, że z bordowych stały się teraz brudnoróżowe. Bardzo lubił poranki u niej, bo gdy był u siebie, zwykle zrywał się na dźwięk hamującego tramwaju – i to dużo wcześniej, niż zamierzał. Sięgnął za siebie i pokręcił gałkę radia stojącego na nocnej szafce. Było włączone. Zasnęli, słuchając jakiegoś nocnego programu muzycznego. Spodziewał się usłyszeć głos lektora czytającego najnowsze wiadomości albo jakiegoś innego mądrali. I nie pomylił się. – Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Władysław Gomułka wyraził zaniepokojenie z powodu ostatnich wystąpień młodzieży… – męski głos zastąpił szum; Marek jeszcze chwilę kręcił gałką, szukając stacji, która nadawałaby coś innego. – O, jakie to ładne – powiedziała Wika. – Zrób głośniej. Z radia płynęły dźwięki samby i kobiecy głos. Wika przekręciła się, uniosła głowę, żeby lepiej słyszeć. – To Czarny Orfeusz – rzekł po chwili Marek, po czym podkręcił potencjometr. – Piosenka jest z filmu o takim właśnie tytule. – Chyba nie oglądałam. Nie pamiętam… – Akcja rozgrywa się pod koniec lat pięćdziesiątych, podczas karnawału w Rio de Janeiro. Wykorzystano w
nim grecki mit o Eurydyce i Orfeuszu. Znasz z liceum? – Pewnie. To wcale nie było aż tak dawno. Zaśmiali się. Wika wtuliła głowę między ramię a szorstki policzek Marka. – Tak, pamiętam ten mit – powiedziała. – Dzisiaj żadnego faceta nie byłoby stać na to, żeby zejść do piekła, aby odszukać ukochaną. – Po co schodzić, skoro na co dzień w nim żyjemy? – mruknął Marek, po czym odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. – Nic, czas wstawać i podrażnić się trochę z diabłami. W tej samej chwili skończyła się również piosenka. Mimo to wciąż nucił ją pod nosem. Było całkiem prawdopodobne, że melodia ta zostanie z nim przez kilka następnych godzin, a może nawet do końca dnia. Nie przestanie jej nucić nawet wtedy, gdy studenci na uniwersytecie, z którymi miał mieć dzisiaj ćwiczenia z poetyki, będą się głowić nad tym, czym różni się rym oksytoniczny od paroksytonicznego. – Zrobić ci jajecznicę? – rzucił przez ramię do wciąż leżącej w łóżku Wiki. – Tak, poproszę. Jesteś kochany – mruknęła, po czym nakryła głowę kołdrą. * Godzinę później Marek Konarski pewnym, sprężystym, niemal żołnierskim krokiem szedł Krakowskim Przedmieściem w kierunku uniwersytetu. Wysoki, szczupły, z burzą ciemnych włosów, w jesionce i z kolorowym szalikiem, fantazyjnie okręconym wokół szyi, niewątpliwie zwracał uwagę przechodniów. Już
niedługo, bo za kilka dni, miał świętować ćwierć wieku swojej obecności na tym łez padole. Miał jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia zajęć, ale nie tylko z tego powodu postanowił drogę ze Starego Miasta, gdzie mieszkała Wika, do pracy pokonać piechotą. Wiosna poczynała sobie coraz śmielej. Mijał spieszących się ludzi, poszarzałych i przygiętych do ziemi przez codzienne troski, które bardzo lubiły działać do spółki z wiecznie za długą zimą. Krakowskim Przedmieściem w obie strony mknęły samochody osobowe i dostawcze, motocykle, autobusy i trolejbusy, w których aż czarno było od pasażerów. Był na wysokości kościoła Wizytek, gdy jego uwagę przykuło coś, co odbiegało od codziennej perspektywy tego fragmentu ulicy. To kilka milicyjnych radiowozów i karetek pogotowia. Było ich stanowczo zbyt wiele jak na wypadek drogowy. Pojazdy stały w okolicach głównej bramy uniwersytetu, kilka z nich z włączonymi sygnalizatorami na dachach. No i jeszcze coś: tylu studentów przed wejściem na kampus, o tej porze? – Co się tam dzieje, do cholery? – mruknął pod nosem, przyspieszając kroku. Nie to, że nie wiedział, co się dzieje w tym mieście i kraju od niemal dwóch miesięcy, odkąd z repertuaru Teatru Narodowego odgórną decyzją zdjęto inscenizację Dziadów Adama Mickiewicza, z Holoubkiem w roli Gustawa-Konrada. Trzydziestego stycznia odbyło się ostatnie przedstawienie z udziałem publiczności. Tylko
że ta, po opuszczeniu kurtyny i owacjach na stojąco, zamiast iść grzecznie do domu, wyszła na ulicę. „Żądamy prawdy Mickiewicza”, „Chcemy dalszych przedstawień” – to tylko niektóre z haseł, które pojawiły się na niesionych transparentach. W tłumie przeważała młodzież akademicka, choć, jak się potem okazało, sporo też było licealistów. Kilkaset osób dotarło na skwer, gdzie pod pomnikiem wieszcza złożono kwiaty. Jak można się było domyśleć, nie puszczono im tego płazem: milicja zatrzymała kilkadziesiąt osób. O tym wszystkim Marek, zajęty w tamtym czasie pisaniem jakiejś pracy, dowiedział się od studentów pierwszego roku polonistyki. Dzieciaki (tak o nich myślał, choć byli od niego ledwo pięć, sześć lat młodsi) mówiły z wypiekami na twarzach. Wysłuchał, owszem, do końca, jednak starał się studzić emocje. Czy udało mu się obniżyć temperaturę w gorących, młodzieńczych głowach? Wątpliwe. Był jeszcze jeden powód, dla którego Marek Konarski patrzył z dystansem sceptyka na to, co działo się wokół inscenizacji Dziadów. Powodowała nim osobista zawiść. Tak, przyznawał to, choć tylko przed sobą. Po maturze nie dostał się do szkoły teatralnej przy Miodowej. Marzył o aktorstwie, ale, niestety, nie udało się. Na szczęście dał się namówić rodzicom i złożył dokumenty także na polonistykę. Tam został przyjęty, zresztą bez większego problemu. Inaczej na sto procent zainteresowałoby się nim wojsko, a wtedy żegnajcie marzenia. Już po pierwszym semestrze Marek poczuł, że jest to miejsce dla niego. Wiersze i krótkie opowiadania
pisywał, będąc jeszcze w liceum, zresztą kto tego nie robił. Tutaj przynajmniej mógł się dowiedzieć, jak… nie należy pisać. Nie planował zdawać po raz kolejny do szkoły teatralnej, choć go namawiali. Coś w nim pękło. Na trzecim roku wydał tomik wierszy, potem ukończył studia z wyróżnieniem, wreszcie został na uczelni jako asystent. Ale w milczeniu wciąż tęsknił za teatrem. Czy z tego powodu nie podpisał petycji przeciwko decyzji o zdjęciu Dziadów? Być może. Wiedział, że gdyby podsunęliby mu ją jego studenci, zrobiłby to bez wahania. Nie chciał wyjść na twardogłowego. Ale to byli jacyś smarkacze na ulicy, więc miał w głębokim poważaniu, co o nim myśleli. Zresztą spieszył się wtedy na randkę z Wiką i był już spóźniony. Tak rozmyślając, dotarł do bramy głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Tłoczyło się przed nią kilkadziesiąt, może nawet kilkaset osób, mimo że wejście nie było zamknięte. Choć suki wciąż stały wzdłuż ulicy, nie było widać żadnego milicjanta. – Czekają na rozkazy z Kremla – interpretował na głos jakiś dziadek w kapeluszu, z „Trybuną Ludu” w ręku; mrugnął przy tym do Marka, biorąc go najwyraźniej za studenta, a w każdym razie swojaka. Konarski skinął głową, po czym jął przedzierać się przez tłuszczę, aby wejść na teren kampusu. Zbliżała się godzina rozpoczęcia ćwiczeń. Marek obiecał sobie, że zanim przystąpi do zasadniczej części zajęć, a miała to być średniówka w trzynastozgłoskowcu na podstawie Pana Tadeusza (znów ten nieszczęsny Mickiewicz!),
wypyta młodzież, co tam słychać na polu walki z cenzurą i imperium sowieckim. Pięć minut później znalazł się w swoim pokoju. Zabrał notatki i klucz od sali, w której miały się odbyć ćwiczenia. Zazwyczaj przychodził z parominutowym opóźnieniem, dzięki czemu, w przeciwieństwie do niektórych kolegów i koleżanek z instytutu, nie miał opinii sztywniaka. Gdy się zjawiał, wszyscy czekali na niego, siedząc karnie w ławkach, co było jeszcze przyzwyczajeniem z liceów i techników. I z biegiem lat mijało. Ale sala była pusta. – No to ładnie, kurwa mać… – mruknął pod nosem, przygryzając wargi. Wiedział doskonale, gdzie szukać studentów, których miał nauczyć podstaw poetyki. W drzwiach kancelarii wpadł na kolegę, który wykładał gramatykę opisową. – Co, Marek, ty też nie masz kogo uczyć? – zawołał wesoło na powitanie. – Nie mam. – No to może powinniśmy zająć się czymś innym. – Pan magister wykonał ruch głową w kierunku okna, zza którego słychać było narastającą wrzawę. – Chwila dziejowa. To jak? Ubrali się i zbiegli na dół. Ciężko było jednak doszukać się w tłumie swoich studentów. Kolega zaraz gdzieś zniknął. – Dzień dobry, panie magistrze – Marek usłyszał dziewczęce głosy.
Tymczasem nad tłumem już niosły się mocne słowa. Mówca wykrzykiwał o poszanowaniu konstytucji i zaprzestaniu prześladowań. Odpowiedziały mu okrzyki i oklaski. Po kilku chwilach tłum zaczął się przemieszczać. Marek usiłował pojąć, co się dzieje. Gdy w końcu kogoś o to zapytał, dowiedział się, że demonstracja rusza na ulice Warszawy. Zrobiło mu się gorąco. Przypomniał sobie o stojących na Krakowskim milicyjnych sukach. Jednocześnie zrozumiał, że nie powstrzyma tego rozgniewanego tłumu. I że ma dwa wyjścia: wrócić na górę i asekuracyjnie dosiedzieć do końca zajęć w pustej sali. Albo iść razem ze wszystkimi. Nawet obok, ale iść. Jak Baryka w Przedwiośniu. On parł oddzielnie. Nawet nie wiedział, kiedy doszedł do bramy. Ponad głowami demonstrantów widział obracające się sygnalizatory radiowozów. Ledwo jednak znalazł się na ulicy, rozległ się tupot kilkuset stóp, a zaraz potem krzyk: – Ludzie! Biją! Nagle kurtyna z szarych, burych i czarnych płaszczy i jesionek rozsunęła się na boki, dzięki czemu Konarski mógł ujrzeć biegnących wprost na niego milicjantów z pałkami. Kilkadziesiąt metrów dalej z ciężarówek zeskakiwali mężczyźni w cywilu, uzbrojeni jednak w ten sam sposób. – Uciekaj! – Ktoś szarpnął go za ramię i pociągnął w bok, w stronę kościoła Świętego Krzyża, inny pchnął w plecy.
Oprzytomniał w jednej chwili. Niesiony przez tłum, starał się nikogo nie nadepnąć, ale i nie zostać stratowanym. Nie było to trudne, bo był człowiekiem dość wysportowanym. Tak dotarł na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia. Tu było już nieco spokojniej, bezpieczniej. Pytanie tylko, jak długo. Drugie pytanie: czy demonstranci w ogóle chcieli, by było bezpiecznie? Może to był właśnie ten moment, tak długo wyczekiwany, kolejna próba po poznańskim czerwcu? Chwila dziejowa, o której kilka minut wcześniej wspominał kolega asystent? Tak czy inaczej, stąd dobrze było widać, co dzieje się pod bramą uniwersytetu. A działo się! Milicjanci i ormowcy, wspierani przez tajemniczych cywilów, uwijali się jak w ukropie. Tłukli zdezorientowanych i bezbronnych studentów, gdzie popadło. – Musimy coś zrobić – powiedział jakiś chłopak w baraniej czapie naciśniętej nisko na oczy i z podniesionym kołnierzem, co chroniło przed zimnem, ale też, co Marek uzmysłowił sobie dużo później, przed zdjęciami robionymi z ukrycia. Tłumek, w którym stał Konarski, falował. Co rusz ktoś wspinał się na palce, by lepiej widzieć. Nikt się jednak nie ruszał z miejsca. Aż do chwili, gdy od strony księgarni Prusa dobiegł tupot kilkunastu par ciężkich milicyjnych buciorów. – Chodu! – krzyknął ten w baraniej czapie. Marek i tym razem nie oponował. Biegnąc, minęli pałacyk Akademii Sztuk Pięknych. Skręcili w ulicę Traugutta. Kilku uciekinierów usiłowało dostać się do
stojącego u wylotu ulicy trolejbusu, „pięćdziesiątki trójki”, która miała jechać na Dworzec Gdański. Miała, bo niepodobna było w tej chwili skręcić w lewo. Kierowca z rozdziawioną gębą przyglądał się temu, co się działo. Na Traugutta było spokojniej. Marek zwolnił kroku i uspokoił oddech. Obejrzał się przez ramię, ale nikt ich nie gonił. Milicjanci musieli pobiec dalej, w stronę kościoła Świętego Krzyża. Jacyś ludzie szli tłumnie od strony Kredytowej, pewnie ciekawscy zwabieni wieścią o awanturze. Nie trzymali w rękach pałek, więc chyba to byli swoi. Albo przynajmniej neutralni. Mijał wejście na dziedziniec akademii, gdy dobiegł go krzyk kobiety. Skręcił w prawo i po kilku krokach już wiedział. To była dziewczyna w płaszczyku w czarno- czerwoną kratę. Miała jasne, kręcone włosy. Leżała na ziemi. Obok niej teczka, z której powypadały rysunki. Ale to nie z tego powodu rozpaczliwie wołała o pomoc, obejmowała oburącz głowę. Stali nad nią we trzech i okładali pałami. Mundurowy, kapral i dwaj cywile. Jeden z nich właśnie kopnął leżącą w bok. „Nim dobiją, skona”. – Zostawcie ją! – krzyknął Marek, zatrzymując się kilka metrów od miejsca kaźni. – Spierdalaj! – sapnął jeden z cywilów. Tego już było za wiele. Konarski z impetem wpadł na kaprala. Zaskoczony milicjant stracił równowagę i przewrócił się na chodnik. Z głowy spadła mu czapka. Potem Marek złapał za pałkę uniesioną przez cywila.
Ten się obejrzał. Na jego twarzy malowało się zdziwienie: kto się ośmiela?! – Powiedziałem: zostawcie ją – wycedził przez zęby specjalista od poetyki, po czym wyrwał pałkę tajniakowi. W tej samej chwili z gmachu akademii wysypało się kilkanaście osób. Przypadli do leżącej, zaczęli ją podnosić. Dziewczyna płakała. Paru brodatych, długowłosych chłopaków okrążyło ostatniego z oprawców. Ten wystawił przed siebie rękę z pałką i wywijał nią młynka, jakby opędzał się od wściekłych psów. Nikt z malarzy czy rzeźbiarzy nie miał jednak zamiaru z nim walczyć. Najważniejsza była ich koleżanka, już podźwignięta z ziemi. Ktoś pochylił się nad rysunkami i zaczął je na powrót umieszczać w teczce, inny podawał ofierze chustkę do nosa. – Won! – warknął do napastników któryś z brodaczy. – I więcej się tu nie pokazujcie, siepacze, bo pożałujecie. Kapral obtarł rękawem nos, nie spuszczając wzroku ze studentów, jakby chciał ich wszystkich zapamiętać. Ten, którego rozbroił Marek, coś fuknął. Gdy wszyscy trzej oddalili się o jakieś dziesięć kroków, Konarski rzucił za nimi pałką. Trafiła właściciela w plecy. W tej samej chwili na Traugutta zatrzymała się milicyjna suka. Wyskoczyło z niej trzech mężczyzn. Marek stał na środku dziedzińca. Widział, jak za studentami ASP zamykają się drzwi pałacyku. Widział, jak milicjanci zbliżają się do niego niespiesznym, rozkołysanym krokiem. Czemu nie uciekał? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie ani wtedy, ani później.
– Brać go! – Kapral wycelował w Marka wskazujący palec. Wrzucili go do suki, jakby był workiem ziemniaków. Jeden z milicjantów przyłożył mu krótką gumową pałką po łydkach. Trzasnęły zamykane drzwi. Marek Konarski właśnie zstąpił do piekieł. * W celi aresztu na Rakowieckiej było tłoczno i duszno. Cały dzień żniw przyniósł efekt w postaci kilkudziesięciu zatrzymanych. Przeważali ludzie młodzi. Siedzieli, gdzie tylko można było usiąść, rozmawiali półgłosem. Kto bardziej nerwowy, przechadzał się, na ile pozwalało mu na to miejsce i cierpliwość pozostałych. Zza okna dochodził jęk syren radiowozów, a może karetek pogotowia. Nie wykluczano też straży pożarnej, ponieważ ktoś utrzymywał, iż słyszał, że demonstranci planują podpalenie gmachu komitetu centralnego partii. Co chwila otwierały się drzwi celi, ale tylko po to, by wprowadzić kolejną aresztowaną osobę. Od kiedy Marek się tutaj znalazł, nikt jeszcze nie wyszedł. Na przykład na przesłuchanie, bo na zwolnienie było stanowczo zbyt wcześnie. Nikt nie miał co do tego złudzeń. – Głodny jestem – jęknął młody chłopak siedzący pod ścianą; Marek zwrócił na niego uwagę już wcześniej, ponieważ trochę przypominał mu z wyglądu Seweryna Krajewskiego z Czerwonych Gitar. – Może coś dadzą przed wieczorem – westchnął z nadzieją łysawy osobnik w okularach w grubej oprawie, który mimo temperatury nie zdjął kożucha.
– Tak. Kulkę w łeb – skwitował jakiś defetysta. Nie zareagowano na to jednoznacznie. Ktoś westchnął, inny gniewnie chrząknął. Tylko zgrzyt zasuwy w drzwiach oznaczał to, co oznaczał: będzie nas tu więcej, oj, więcej. – Dzień dobry – przywitał się przybysz. – Czy może raczej: dobry wieczór. Że też ludzie mają jeszcze siłę żartować – pomyślał Konarski, podnosząc wzrok. Nie dostrzegł jednak nikogo nowego, widać przybysz usiadł zaraz przy drzwiach. Położył głowę na podkulonych kolanach, przymknął oczy. Usiłował przypomnieć sobie poprzedni wieczór i noc, którą spędził z Wiką. Obraz ten jednak szybko wyparły wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia. Znów widział leżącą na ziemi dziewczynę. W pewnym momencie spojrzała na niego. Miała twarz Wiki… Wzdrygnął się. – Zły sen? – zapytał ktoś. – Coś w tym rodzaju. Dopiero teraz skojarzył ten głos. Należał do faceta około pięćdziesiątki, który, przekroczywszy próg celi, grzecznie się ze wszystkimi przywitał. Musiał podejść tu i usiąść obok Konarskiego, gdy ten trwał w letargu. – Boi się pan? – zapytał. – A skąd! – prychnął Marek. I dla potwierdzenia zaczął nawet gwizdać pod nosem. – Czarny Orfeusz – ni to stwierdził, ni to zapytał nieznajomy. – Widział pan? – Owszem. A nawet… sam nim kiedyś byłem.
– Nie rozumiem. – Marek przyjrzał się z ukosa nieznajomemu, ale mało co mógł dostrzec, ponieważ w celi panował już półmrok. Wariatów też dzisiaj zamykają? – pomyślał z trwogą, odsuwając się odruchowo. – To długa historia – westchnął mężczyzna. – Ale jak pan chce, mogę opowiedzieć. Czasu, zdaje się, mamy całkiem sporo…
Rozdział pierwszy (1941) Pędzący ulicą Mazowiecką czarny daimler zwolnił przed skrzyżowaniem z Kredytową. Gdy silnik uderzył w wyższe tony, za autem pojawiła się chmura spalin. Szybko jednak rozwiał ją silny podmuch marcowego wiatru. Po chwili samochód skręcił w prawo, znikając za kamienicą Schmidta. Oderwałem wzrok od pokrytej plamami szyby i dopiłem z filiżanki resztkę wystudzonej herbaty. A raczej tego, co ją nieudolnie udawało. Mieszanka owocowa była strasznie kwaśna. Trzeba było użyć sporo sacharyny, aby w ogóle dało się to wypić. – Poproszę rachunek. – Uśmiechnąłem się do przechodzącej obok kobiety, której udawanie kelnerki wychodziło znacznie lepiej. – Oczywiście. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki po portfel, zajrzałem do środka i położyłem go obok talerzyka. Po czym znów wyjrzałem na ulicę. Stał pod słupem ogłoszeniowym. Blondynek w pumpach, przykusym paletku i kraciastej czapce na jednym uchu. Nazywał się Lucek Górski i miał