kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 872 495
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 681 817

Belitz Bettina - Pożeracz snów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Belitz Bettina - Pożeracz snów .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BELITZ BETTINA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 432 stron)

Bettina Belitz Pożeracz snów Przełożyła Alicja Rosenau Wydawnictwo Znak

Dla Guido, bez którego nigdy nie mogłabym napisać tej książki, oraz Mio, który był ze mną od pierwszej linijki – na, obok, a najchętniej pod moim biurkiem.

PROLOG COŚ SIĘ ZMIENIŁO. Wyczuwam to. Powietrze stało się lżejsze, las bardziej zielony, nocne niebo czarniejsze. Księżyc płacze. Pojawiła się nowa dusza. Trzepocze się jak schwytany ptak. Jest niespokojna, gniewna, kapryśna. Jest delikatna i dzika zarazem. Ma drobne, ostre haczyki. Smakuje cudownie. To dusza dziewczyny. Siedzę na szczycie swoich ruin, spoglądam na dół w mrok i czuję głód. Walczę z tym ze wszystkich sił. Godzina za godziną, minuta za minutą. I będę dalej walczył, aż ta dusza stanie się stara i głucha, aż umrze. Walczę. Ciągle walczę. I przegrywam.

WIOSNA

BEZ GŁOWY WRESZCIE. WRESZCIE TO PRZYSZŁO. Moje ciało naraz wtuliło się miękko w materac, zapadłam się odrobinkę głębiej – tylko kilka milimetrów, ale to wystarczyło, żeby powieki stały się ciężkie. Moje myśli straciły ostrość, a złość zelżała. Byłam jeszcze na tyle przytomna, żeby leniwie cieszyć się na nadchodzącą nicość, ale zbyt zmęczona, by odczuwać smutek. Może nawet czekają mnie sny. Sny pocieszyciele. Coś, co choć na moment pozwoli mi uwierzyć, że jestem kimś innym. Ale zanim dostały szansę wśliźnięcia się do mojej duszy, usłyszałam zbliżające się zdecydowane kroki. – Elisabeth! Proszę cię. Mruknęłam niezadowolona. Zaledwie kilka oddechów później tata zastałby mnie pogrążoną w głębokim śnie. Przez chwilę nienawidziłam go za to, że mi przeszkodził. Moje serce tłukło się boleśnie o mostek. – Nie, później – wymruczałam niechętnie i naciągnęłam kołdrę na głowę. Czy nie mogę po prostu w spokoju poleżeć w łóżku i o niczym nie myśleć? No dobra, był dopiero wczesny wieczór, ale niedzielny, a jeśli istniał jakiś dzień tygodnia, w którym powinno być dozwolone spanie w dzień, to właśnie była nim niedziela. Wiedziałam doskonale, czego tata ode mnie chce. Straszył mnie tym już od naszego przyjazdu do tej wiochy. Chciał, żebym taszczyła kartony, oglądała dom, pomagała mu ustawiać jego książki. Miałam też roznosić kartki powitalne do sąsiadów. No i teraz stał przy moim łóżku, wymachując mi przed zakrytą twarzą plikiem kopert. A więc zrealizował swoje groźby. Tak samo jak zrealizował swój plan przeprowadzki z centrum Kolonii na to płaskie pustkowie i kupna domu w Westerwaldzie. Zaśmiałam się, kiedy oznajmił mi tę decyzję, bo myślałam, że to kiepski żart. Bo przecież jego praktyka dobrze prosperowała. Tylko że on chciał więcej czasu poświęcać badaniom naukowym, a klinika psychiatryczna w Rieddorfie pilnie potrzebowała nowego szefa. Gdyby tata przynajmniej rozejrzał się za jakimś domem w Rieddorfie. Ale nie. Jak już, to już. Jak już przeprowadzka na wieś, to w serce największej głuszy. W tej dziurze nie ma nic. Zupełnie nic. Nawet piekarni. Prawie czterysta dusz, z czego przypuszczalnie większa część kwalifikuje się do domu starców. Nazwa tej wiochy nawet nie chciała mi przejść przez gardło. Kaulenfeld. Kojarzyła mi się z zabijaniem zwierząt.

Mamie pomysł taty od razu się spodobał. Miałam wrażenie, że odetchnęła z ulgą, kiedy podpisał umowę w sprawie domu. I do teraz nic się w tej sprawie nie zmieniło. Od kilku tygodni oboje zachowywali się jak nastolatki na szkolnej wycieczce. Ja natomiast coraz częściej zamykałam się w swoim pokoju i ryczałam. Ale teraz tata postanowił wyciągnąć mnie z mojego odosobnienia. Jednym okiem zerknęłam znad poduszki w stronę okna. Było jeszcze jasno. Wprawdzie już się zmierzchało, szarość ustępowała barwie niebieskawego antracytu, ale jednak mogli mnie jeszcze widzieć i ocenić jako obcą i egzotyczną osobę z wielkiego miasta. A ja nie chciałam, żeby ktoś mnie oglądał i oceniał. Nikt i nic. Tata westchnął i grymas zniecierpliwienia wykrzywił mu twarz. Kosmyk jego zaczesanych do góry włosów opadł między brwi, rysując na czole ciemne S. On ma wprost bezwstydnie piękne włosy jak na faceta, stwierdziłam po raz setny. To niesprawiedliwe. Takie włosy powinny mieć kobiety. Ja powinnam je mieć. – Elisabeth, nie mam ochoty na dyskusje. Przez ostatnie tygodnie ani razu nie pomogłaś nam przy remoncie – dobrze, pogodziliśmy się z tym. Tak jak z tym, że dzisiaj przez cały dzień leżysz w łóżku, choć mamy tyle roboty – proszę bardzo. Ale teraz chcielibyśmy cię tylko poprosić, żebyś wrzuciła te kartki do skrzynek u sąsiadów. I sam nie wiem, co... – Przecież to zrobię! – krzyknęłam rozzłoszczona i odrzuciłam poduszkę z łóżka. – Nie mówiłam nigdy, że się nie zgadzam. Chcę tylko jeszcze trochę odpocząć. – Odpocząć – powtórzył tata. Jego prawy kącik ust drgnął z rozbawienia. – Ale od czego? – Za godzinę – rzuciłam, ignorując jego pytanie. Odwróciłam głowę, bo jego spojrzenie prawie prześwietlało mnie na wylot. Wiedział dobrze, że nie można być bardziej wypoczętym niż ja w tej chwili – byłam tak wypoczęta, że czułam w nogach nerwowe mrowienie. Przecież spędziłam w łóżku nie tylko dzisiejsze popołudnie, ale cały weekend. Właśnie byłam zmuszona czekać długo i cierpliwie, aż sen się nade mną ulituje. Nie byłam dość zmęczona, żeby zasnąć. W głowie i w myślach czułam znużenie, ale moje ciało miało już dość tego wylegiwania się. Miałam nadzieję, że dobrze oceniłam porę i za godzinę rzeczywiście będzie już ciemno. Chciałam przemknąć się przez wieś niezauważona przez nikogo. Obca osoba od razu rzucała się w oczy jak karnawałowy przebieraniec. Przez ten ostatni rok do matury najchętniej nie pokazywałabym się nikomu na oczy. Ale mama i tata uparli się

najwyraźniej, że z nowymi sąsiadami muszą nawiązać co najmniej zażyłe stosunki. Jakby moi rodzice kiedykolwiek interesowali się poważniej swoimi sąsiadami, czy też na odwrót. Jezus we własnej osobie mógłby zamieszkać po sąsiedzku, a tata najwyżej pomachałby mu od czasu do czasu ręką przez płot. Ale teraz atmosfera była wystarczająco chłodna, nie miałam więc ochoty dyskutować z moimi rodzicami o ich nieistniejącym kręgu przyjaciół. No dobra, mama miała ich kilkoro, przynajmniej rozmawiała przez telefon z przyjaciółkami, pisała do nich i czasami odwiedzała. Ale i tak prawie nigdy ich nie spotykaliśmy. Po prostu oni we dwoje sobie wystarczają, pomyślałam w nagłym przypływie zazdrości i westchnęłam. – Eliso. – Głos taty nie brzmiał już tak pogodnie i przyjaźnie. – Nie przeciągaj struny. – Lekki powiew na twarzy zdradził mi, że znów wymachiwał plikiem listów, ale nie odwróciłam się do niego. Zbyt duże było niebezpieczeństwo, że namówi mnie, bym poszła natychmiast. Już przedtem w oknach sąsiadów poruszały się firanki, kiedy wysiedliśmy z samochodu, a ja musiałam marznąć na wietrze, aż mama wreszcie znajdzie właściwy klucz. – Dobrze. Za godzinę. Jak chcesz – skapitulował w końcu tata, rzucił koperty na łóżko i wyszedł. Leżałam z bijącym sercem i próbowałam nie myśleć o niczym, podczas gdy antracytowe niebo przebarwiało się na kolor czarnoniebieski, a uliczne lampy przed domem zapłonęły niezdrowym pomarańczowym światłem. Miałam najprawdziwsze mdłości z głodu. Od piątku wieczorem prawie nic nie jadłam i gdy teraz usiadłam na łóżku, pokój zatańczył mi przed oczami. Mimo to stanęłam na ścierpniętych stopach, a potem, nie zważając na bolące palce, wsunęłam je w kozaki na obcasie i narzuciłam na siebie długi, rozpinany sweter. Dobrze, niech padnę z osłabienia i zgryzoty, a potem tata mnie znajdzie, nieprzytomną, najlepiej jeszcze ranną – tak ciężko, żeby moi rodzice od razu zrozumieli, jakim błędem było wywiezienie mnie tutaj, i wszystko odkręcili. Ta myśl miała pewien urok. Dawała przynajmniej teoretyczną możliwość, żeby jeszcze raz zobaczyć Grischę... tylko jeszcze raz go zobaczyć. Nawet jeśli on nie będzie mnie widział. Ale tutaj, na tym odludziu, nigdy więcej go nie spotkam. Pozostały mi tylko marzenia o nim. Nie. Koniec. Nie ma Grischy. Grischa należał teraz nieodwołalnie do przeszłości i może to była jedyna dobra strona tego przymusowego wysiedlenia. Już więcej go nie zobaczę. Ani Tobiasa, ani Grischy. Ani na żywo, ani w myślach.

– Żadnych nawrotów, Ellie – przywołałam się do porządku. Już dawno zakazałam sobie snów na jawie. Powodowały tylko poplątanie uczuciowe, a potem rzeczywistość była jeszcze bardziej bezwzględna. A już użalanie się nad sobą było absolutnym tabu. Cała ta historia z Grischą po prostu sprawiała mi ból. Marzenia o nim przeważnie pogarszały wszystko, zamiast poprawiać, gdyż przepaść między moimi mrzonkami a tym, co się naprawdę zdarzyło, połykała mnie i miażdżyła brutalnie za każdym razem na nowo. Nie mogłam dłużej utrzymać nieostrego spojrzenia, bo musiałam mruganiem powstrzymać łzy. Wbiłam zęby we własną pięść, żeby się nie rozpłakać i powoli okręciłam się wokół własnej osi. Wtedy, zaraz po przyjeździe, jak niewidoma rzuciłam się na łóżko i poprosiłam mamę, by mnie zostawiła w spokoju. Była taka dumna z tego wszystkiego, co chciała mi pokazać – teraz rozumiałam dlaczego. Pokój był ogromny. Poddasze przerobione na studio, co najmniej cztery razy większe niż mój dawny pokój w Kolonii. W trzech ścianach frontowych wielkie okna, w sumie sześć, z widokiem na całą tę nędzną wioskę. Łóżko stało ukryte pod spadzistą ścianą, ale mogłam z niego wyglądać na zewnątrz w obydwie strony. Obok szafa z ubraniami, w drugim końcu pomieszczenia sprzęt stereo i niewielka sofa, pod dwoma oknami biurko. A pomiędzy tym wszystkim dość miejsca na towarzyskie spotkania kółka tanecznego. Ten pokój naprawdę mi się podobał. Był wprawdzie trochę zbyt pusty i za wielki, ale w pewien sposób przytulny. Moje kroki nie odbijały się echem, może dzięki ukośnym ścianom i solidnym, starym deskom podłogi, które były przykryte kolorowymi szmacianymi chodnikami. A mimo to dalej nie mogłam uwierzyć, że oni naprawdę to zrobili, że wyrwali mnie z mojego życia i wywieźli tu na wieś, że to ma być teraz mój dom – to nie powinno się zdarzyć. Nie na rok przed maturą. Przynajmniej tyle mogli jeszcze poczekać. Tylko ten jeden rok. Nikt by od tego nie umarł. Jedno lato. Jedną zimę. I jedną, przypuszczalnie o wiele za chłodną wiosnę. Wtedy będę mogła znów stąd wyjechać. Powinnam to przetrwać, jakoś się uda. Może powinnam zadzwonić do Nicole. Albo do Jenny. Nie sądzę, by za mną tęskniły, już od dawna wiedziały, że wyjeżdżam i przez ostatnie tygodnie zachowywały się tak, jakby się z tym już pogodziły. Ciągle miałam kiepski humor, więc spotykały się też beze mnie. Ale mimo wszystko. Znajomy głos – choćby tylko powiedzieć „cześć”. Wydobyłam komórkę z kieszeni kurtki. Na wyświetlaczu ukazała się informacja „Brak

zasięgu”. Brak zasięgu? – Cholera – zaklęłam i pobiegłam w drugi koniec pokoju. Nadal brak zasięgu. Nawet najmniejszego paska na wskaźniku sygnału sieci. Byłam odcięta od świata. Przez krótką, bolesną chwilę pomyślałam o Tobiasie, który w zeszły weekend spojrzał na mnie melancholijnie i zapytał o numer mojej komórki – ech, i tak nic by z tego nie wyszło, ja tutaj, on w Kolonii, żadne nie ma samochodu. Pierwszy raz jakiś chłopak naprawdę się mną zainteresował i co się potem dzieje? Wyprowadzam się do Koziej Wólki. Na zesłanie. W dodatku tata zmuszał mnie, żebym się najuprzejmiej przedstawiła pozostałym zesłańcom. Drżącą dłonią chwyciłam plik listów i najciszej jak umiałam, zeszłam po skrzypiących schodach na dół. Z sypialni rodziców dobiegał nazbyt radosny śmiech i trzask zamków walizki. – No to lecę! – zawołałam i zatrzasnęłam za sobą ciężkie drzwi frontowe, nie czekając na odpowiedź. O ile w ogóle mnie usłyszeli. Było ciemno. Zdecydowanie za ciemno dla moich przyzwyczajonych do światła oczu. Uliczna latarnia wprawdzie rozjarzyła się już jasnożółto, ale rzucała tylko snop matowego światła na wilgotny asfalt. Drobniutka mżawka zmoczyła mi twarz i chłodno osiadła na karku. Panowała martwa cisza – było tak cicho, że niemal słyszałam szum swojej krwi. Wiatr ustał. Nie poruszał się żaden liść, żaden krzak. Olbrzymi dąb nieruchomo królował przy polnej drodze biegnącej obok naszego ogrodu i dalej na wzgórze. Jego gałęzie lśniły wilgocią w słabnącym świetle ostatniej latarni, za którą całkowita ciemność połykała drogę. Zaraz po naszym przybyciu zwróciłam uwagę na to drzewo, wywołało we mnie ponure uczucia – przygnębienie połączone z ciekawością. Gruby konar sterczał dziwnie poziomo, był niemal zupełnie pozbawiony mniejszych odgałęzień. – Wolałbym nie wiedzieć, kto musiał na nim oddać życie – stwierdził tata, podczas gdy mama oparta o potężny pień drzewa z zachwytem dotykała chropowatej kory, aż zaczęłam się obawiać, że uściska to drzewo albo wręcz zacznie wokół niego tańczyć. To nie było zwyczajne drzewo. To był dąb skazańców. Wieszano na nim złodziei i morderców. Dzisiaj stała pod nim ławeczka, której spróchniałe oparcie, częściowo odłamane, tkwiło w wysokiej trawie. Ufundowana przez Stowarzyszenie Pielęgnacji Zieleni. Tata w swojej euforii nie mógł sobie odmówić opowiedzenia niesamowitej historii, której niekoniecznie chciałam wysłuchać. Jakiś

głupi ksiądz powiesił się na tej gałęzi, bo zakochał się w dziewczynie i zrobił jej dziecko, i od tego czasu błąka się po okolicy jako jeździec bez głowy. Przynajmniej takie rzeczy opowiadano sobie we wsi. Właśnie, co innego można tu robić, pomyślałam cynicznie. No cóż, świadomość, że na tym drzewie dyndali kiedyś wisielcy, nie była zbyt przyjemna. Ale to działo się przynajmniej setki lat temu. Teraz odpoczywali tu co najwyżej wędrowcy. Ciemne typy też się tu raczej nie kręciły. Zobaczyłam tylko dwie owce ze straszliwie ubrudzonym, skłębionym futrem, przeżuwające szarozieloną trawę na pobliskiej łące. Trochę zdążyłam się przyzwyczaić do ciemności. Szczelniej otuliłam się długim swetrem i poszukałam domów odpowiadających adresom na kopertach. Z bliska wszystko, jak i wszystkie domy, wyglądało tak, jakby mieszkali tu sami starzy ludzie. Byłam otoczona przez starców. Ostatniego adresu nie znalazłam od razu. „To jest na samym końcu ulicy Gartenstrasse”, powiedział tata, jak sobie właśnie przypomniałam. Ogrodowa, taka ładna nazwa dla tak zaniedbanej drogi. Większość domów wyglądała na opuszczone. Nie tylko ogrody były zarośnięte, również kolczaste krzaki przy drodze sięgały mi do ramion, tak daleko wyrastały ponad płoty. Jakaś szczególnie wścibska gałązka zaczepiła mi się o sweter i wyciągnęła z niego wełnianą nitkę. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Czy oni tu nie potrafią przynajmniej zadbać, żeby drogi były przejezdne? Jest, nareszcie, ostatni adres i ostoja cywilizacji. Zimnoniebieskie solarne lampki w kształcie motyli z telewizji zakupowej („Tej okazji nie mogą państwo przegapić!”) szybowały nad starannie utrzymanymi rabatami, a wszystkie okna były jak należy zapchane falbankami i lambrekinami. Czyli też starcy. Koścista dłoń ukazała się między firankami. Szybko wsunęłam kopertę w szczelinę skrzynki. Jeśli natychmiast stąd nie ucieknę, drzwi się otworzą i będę musiała wdać się w rozmowę. A ja nie miałam ochoty z nikim gadać. Szarpnęłam furtkę, która zdążyła się za mną zatrzasnąć. Moja dłoń ześliznęła się i uderzyła w drewniany płot. Klamka u drzwi do domu powoli opadała w dół. Znów pociągnęłam furtkę, tym razem mocniej. Zatrzaski puściły. – Halo, panienko! – za moimi plecami rozległ się chrapliwy, niewątpliwie starczy głos. Udałam, że go nie słyszę i rzuciłam się do ucieczki. Boże, ależ to było kretyńskie. Uciekałam przed sąsiadami,

których właśnie obdarowałam uroczymi pozdrowieniami od państwa Sturm. Twarz mi płonęła, a pod wilgotnym swetrem serce biło mocno, jakby ożyło. Biegłam ulicą, aż dotarłam do zakrętu, za którym zaczynała się nieutwardzona leśna droga. Wieś została z tyłu. Bałam się jednak, że starzec cierpliwie czeka przy swoich solarnych motylach, aż zrozumiem swój błąd i będzie mógł uprowadzić mnie do królestwa firanek, żeby wmuszać we mnie herbatę i ciasto. Musiałam trochę odczekać. Zamknęłam oczy, oparłam się o pień drzewa i wystawiłam rozpaloną twarz na perlącą się z góry mżawkę. Nagle jakiś znajomy dźwięk niespodziewanie przywołał mnie do rzeczywistości. Z irytacją popatrzyłam po sobie. Po policzkach ciekła mi woda a mokry sweter, wydzielając owczy zapach, zwisał ciężko z ramion. Nadawał się już tylko na śmietnik. Jak długo tu stałam? Teraz usłyszałam to znowu – ciche, uporczywe jakby bulgotanie, przerywane kumkaniem i rechotaniem, które kiedyś każdej wiosny wyciągało mnie i Paula na ulicę u babci w Odenwaldzie. Ropuchy. Jasne. To były ropuchy, które szukały miejsca na złożenie skrzeku i nosiły jedna drugą na plecach. Uzbrojeni w wiaderka wychodziliśmy na drogę, żeby je ratować przez rozpędzonymi samochodami i prawie płakaliśmy z rozczarowania, kiedy nie udało się nam znaleźć ani jednej. Czasami jednak znajdowaliśmy ich całe masy, patrolowaliśmy ulicę tam i z powrotem, a babcia czekała na nas zatroskana. Od tamtej pory nie widywałam ropuch, nie mówiąc o ich dotykaniu. Choć to ostatnie wolałam zostawić mojemu bratu, który z natury był ogromnym wielbicielem wszelkich oślizgłych stworów na naszej planecie. W tym miejscu tysiące ropuch musiały odbywać swoje wędrówki lub gody. Ich śpiew to przybierał na sile, to znów przycichał. Wpatrywałam się w ciemność, aż oczy prawie zaczęły mi łzawić, ale po kilku minutach rzeczywiście byłam w stanie rozpoznać otaczające mnie kształty. Nasze błotniste oczko wodne w szkole w Kolonii nie umywało się do tego, co mogłam tutaj dostrzec – wielkie, rozpościerające się szeroko bagnisko. Splątane trzciny metrowej wysokości ażurowym wzorem odcinały się od czarno połyskującej wody. Zanim się spostrzegłam, zaczęłam iść w ich stronę. Nie idź dalej, rozkazywał mój mózg. Ubłocisz się. Jest późny wieczór. Jest zimno. Przeziębisz się na śmierć. Idź dalej, mówiło mi przeczucie. Obejrzyj sobie ropuchę. Z jakiegoś powodu sądziłam, że widok ropuchy mnie uspokoi. Ale nie dostrzegłam

ani jednej. Dalej śpiewały dla mnie swoją niemelodyjną pieśń, lecz między sitowiem i gnijącymi pniami drzew mogłam wyróżnić tylko błyszczące bąbelki i falujące wodorosty. Nagle coś przemknęło nad nieruchomą taflą wody, coś błękitnawego i rozedrganego, potem zatrzymało się i zgasło. Zgasło? Jedno wiedziałam na pewno: ropuchy skaczą ciężko, nie są szybkie i rozedrgane. A już na pewno nie jarzą się błękitnym światłem. Ale przede wszystkim nie gasną. Czyżby ktoś chciał mnie nastraszyć? Może to był tutejszy popularny zwyczaj – straszenie świeżo przybyłych mieszczuchów? Może to nawet mama i tata siedzieli w krzakach i mieli świetną zabawę ze swojego podstępu z kartami powitalnymi? I jeszcze jedno – drgający niebieski płomyk z lekkim syknięciem oświetlił powierzchnię wody, by zaraz potem zniknąć w mroku nocy. Okej, tylko spokojnie, napominałam się, choć tuż obok mnie, niepokojąco blisko, rozległo się głośne mlaskanie. Teraz odwrócisz się do tyłu, dasz stąd nogę i jak najszybciej wrócisz do domu. Podniosłam na próbę lewą stopę – dobrze, jeszcze mogłam ją łatwo wyciągnąć z błota. A więc bagno jeszcze nie zaczęło mnie połykać. Zresztą był to zwykły środkowoniemiecki biotop, a nie szkockie mokradła... A jednak nie byłam w stanie oderwać oczu od wody. O, tam, znów błękitny płomyk, tym razem z tyłu pod lasem, i znów nie udało mi się ruszyć z miejsca. Co to było, do diabła? Szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w coś ponad powierzchnią wody i nagle zabrakło mi tchu. Nie. To było niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają. Nie. Elisabeth, ty tego nie widzisz. Jesteś wyczerpana i zmęczona. Ale moje oczy nie chciały oderwać się od ciemnej sylwetki, która powstała z bagien i ukazała się pomiędzy szkieletami drzew. Płomyki wystrzeliły w jej stronę i przez chwilę oświetliły na granatowo, zanim totalna ciemność opadła na bagno i wchłonęła mroczną postać. Przeszedł mnie nagły dreszcz, szczękałam zębami, co brzmiało jak klekot zbutwiałych kości. Potem zrobiło się tak cicho, że słyszałam, jak bąbelki gazu rosną i pękają w bagnie. Ropuchy umilkły. Słychać było tylko nieustanny, bulgoczący szept bagna, który nachalnie wypełniał mi uszy. Wyciągnęłam grzęznące stopy z bulgotliwego podłoża. Dwoma niezdarnymi krokami do tyłu wydostałam się na drogę. Ostry żwir wbijał się uspokajająco w cienkie gumowe podeszwy moich butów. Nie obejrzałam się za siebie ani razu. Dopiero kiedy przemoczona do suchej nitki zesztywniałymi palcami

otwierałam nasze drzwi wejściowe i zanurzyłam się w ciepło domu, odważyłam się przywołać w pamięci tamten upiorny obraz, który ukazał mi się między migoczącymi błędnymi ognikami na bagnie. Matowa czerń na tle mglistej szarości w formie kontrastu, postać na koniu, nie bez głowy, ale w każdym razie spowita ciszą, i jak na mój gust, za bardzo upiorna. Oparłam się o rustykalnie otynkowaną ścianę sieni. Widać już na niej było rękę mamy – stała się taka swojska i bezpieczna, że przez chwilę nie wiedziałam, czy mam się roześmiać, czy rozpłakać. Wszędzie wisiały obrazy z naszego domu w Kolonii, piękne, barwne obrazy, które tata kupił kiedyś na Karaibach. Pomiędzy nimi mama umieściła kinkiety, zmatowiałe lustra i wszystkie najdziwniejsze pamiątki z podróży, jakie zebrały się przez lata. Nawet rozczochrany norweski troll, którego już w Kolonii nigdy nie lubiłam, gapił się na mnie z kąta nad wieszakiem. A jednak wszystko wyglądało bardziej swojsko niż się spodziewałam. To było piękne i zarazem bolesne. Jeśli urządzają dom tak samo jak w Kolonii, to czy nie byłoby lepiej po prostu tam zostać? Wszystko wyglądało jak w Kolonii. Ale to nie była Kolonia. To była Kozia Wólka. Zdjęłam mokry sweter ze sztywnych od chłodu ramion, cisnęłam go w kąt i ściągnęłam z nóg buty pokryte błotną skorupą. – Wróciłam! – krzyknęłam w kierunku salonu, skąd dobiegało podzwanianie kieliszków do wina. Siedzieli tam i cieszyli się swoim nowym, fantastycznym życiem, podczas gdy ich córkę ze smutku i stresu dręczyły halucynacje. Czułam się trochę jak przeniesiona w inny wymiar – a równocześnie totalnie pogrążona w histerii. Nocny jeździec, na pewno. Zdecydowanie byłam za stara, żeby dać się nabrać na bajeczki o duchach opowiadane przez tatę. Jak tata nazwałby to, co mi się zdarzyło? – pomyślałam szyderczo. Psychoza świeżo upieczonej wieśniaczki? Lecz kiedy bez apetytu zjadłam bułkę z serem, potem prysznicem rozgrzałam zziębnięte kości i zakopałam się w łóżku, wizja znów się pojawiła i bezdźwięcznie przesunęła mi się pod zamkniętymi powiekami. Roztańczone błękitne ogniki, czarna woda i powiewająca grzywa konia przebierającego w miejscu nogami. Zawsze potwornie bałam się koni. Już prawie zasypiałam, kiedy mój mózg przypomniał mi, że dziś wieczorem nie było najlżejszego nawet powiewu. W dzień – o tak, było wietrznie. W nocy nie. Ale grzywa konia się poruszała. Jak cienkie węże, które wiją się w czarnej nicości. Powinno mnie to zaniepokoić. Ale raczej poczułam wdzięczność za

ten ostateczny dowód na to, że widziałam coś, czego nie było. Nie było żadnego czarnego jeźdźca. Z głową, czy bez. Nie było żadnego jeźdźca. Zadowolona odwróciłam się na drugi bok. A moje sny zaprowadziły mnie z powrotem do miasta.

PANIENKA Z WIELKIEGO MIASTA – ZJEDZ COŚ, ELLIE – powiedziała mama, choć bez szczególnego nacisku. Siedziała ze mną przy śniadaniu, w szlafroku, trochę nieprzytomna, podczas gdy tata pośpiesznie pakował torbę do pracy. Zwykle mama przesypiała śniadanie. To był czas taty i mój. Jeśli w ogóle. Najbardziej lubiłam o tej porze być sama, a właśnie w lecie tata chętnie wstawał skoro świt i wyjeżdżał do pracy. Widocznie mama pomyślała, że jej obecność doda mi otuchy. – Nie jestem głodna – mruknęłam. – Czy ten widok nie jest piękny? – zapytała mama, ziewając. Rozejrzałam się z westchnieniem. To prawda, nie mieliśmy w Kolonii ogrodu zimowego. I przypuszczalnie było to ekskluzywne miejsce na śniadanie, nawet jeśli mama odbywała ten posiłek w stanie półśpiączki. Ale ludzie, którzy rano byli przytomni, musieli chyba uznać je za piękne. Chyba że tęsknili za domem, tak jak ja. Pierwsze promienie słońca ciepło rozświetliły stół z ciemnego drewna pogryziony przez korniki. Tata podszedł do nas, wypił na stojąco łyk wody mineralnej i mrugając, odwrócił głowę. – Zasłony będą wkrótce gotowe, jeszcze tylko dzień, dwa – powiedziała mama, gładząc tatę sennie po ramieniu. – Poza tym zamówiłam żaluzje. Powstrzymałam się od złośliwego komentarza. W końcu to niezbyt miłe kpić z chorób innych ludzi. Ale tata i jego migreny to było coś, do czego nigdy nie mogłam się przyzwyczaić. Zwłaszcza do tego, że najjaśniejsze pomieszczenia w domu w każdy pogodny dzień były rygorystycznie zaciemniane. Dziwiłam się, że od razu nie kazał rozebrać ogrodu zimowego. Tata przyglądał się mojemu pustemu talerzowi. – Eliso, zjedz coś jednak – poprosił mnie, zanim mama zdążyła go powstrzymać. – Nie jestem głodna – odparłam szorstko. Tata wzruszył ramionami i wycofał się do sieni, pogwizdując pod nosem. Naprawdę nie byłam głodna. Zamiast tego było mi niedobrze ze zdenerwowania i przejęcia i dlatego, że obudziłam się o trzeciej w nocy w ołowianej ciszy i już nie mogłam zasnąć. Miałam wrażenie, jakby dom żył. Wszędzie coś trzaskało i trzeszczało, a równocześnie na zewnątrz było zatrważająco cicho. Ani jeden samochód nie przejeżdżał przez wieś przez kilka godzin.

Zamiast tego na skraju lasu co chwilę darł się jakiś ptak – to był dziwny, tęskny, zdławiony krzyk, który zagnieździł się w moich uszach i całkiem przepędził zmęczenie. Kiedy zaczęło świtać, ptaki rozpoczęły swój nieznośnie optymistyczny koncert, a ja zadręczałam się pytaniem, co mam na siebie włożyć. Ewidentny znak, że znów wróciłam do rzeczywistości. Wieczorna wyprawa na bagno – przy świetle dziennym z pewnością uroczy stawek z nenufarami i kaczeńcami – wydawała mi się przeżyciem z dawnych czasów, a tamto przywidzenie stawało się wręcz zawstydzające. Przecież to były tylko sekundy, kiedy miałam wrażenie, że widzę coś w rodzaju ciemnego jeźdźca na koniu. I nawet jeśli to byłaby prawda – może ktoś odbywał spóźnioną wieczorną przejażdżkę konną i właśnie w tamtym miejscu zawracał. Albo coś w tym rodzaju. W każdym razie postanowiłam jak najprędzej zapomnieć o całej sprawie i poważnie zająć się ciuchowym problemem. Ale kiedy budzik wreszcie zadzwonił o szóstej, byłam tak wymęczona i skołowana, że od niechcenia sięgnęłam po dopasowany wełniany sweterek i dżinsy. Do tego moje kozaki na obcasach, porządny makijaż, nie pożałować tuszu na rzęsy, gotowe. – Dzisiaj podwiozę cię i wysadzę koło szkoły. To jest w pobliżu. Do domu możesz potem wrócić autobusem – zawołał tata z sieni. – Okej – odkrzyknęłam z ulgą. Światełko nadziei. W aucie taty czułam się choć trochę jak w domu. Milczałam i udawałam, że oglądam krajobraz. Choć wiele tam nie było do oglądania. Zielony, nieprzenikniony świat. Drzewo za drzewem, pomiędzy nimi soczyste łąki z trawą wysoką do pasa, żadnych dróg, żadnych domów, żadnych ulic, oprócz tej wąskiej wyłożonej kiepskim asfaltem. Całą drogę do Rieddorfu jechaliśmy wzdłuż jednego z tych niezliczonych, wijących się strumieni, który miał o wiele za dużo wody i bagniście rozlewał się na boki. Wszystko było zielone, wilgotne i mało zachęcające. Przełykałam w napięciu ślinę, żeby przepędzić mulenie w żołądku. Jak zareagują na mnie moje nowe koleżanki i koledzy? W tej chwili Kolonia wydawała mi się rajem, ale nawet tam na początku też bynajmniej nie było łatwo. Po pewnym czasie załapałam, jak się dopasować, co trzeba mówić, jak się ubierać i jakie zainteresowania są cool. Czym się można wkurzać, a czym lepiej nie. I że lepiej nie cieszyć się z dobrych ocen. Tylko zbywać je lekceważącym prychnięciem. A najlepiej w ogóle powiedzieć, że to dzięki ściąganiu i właściwie nic się nie umie. – Po prostu bądź sobą – powiedziała mama przy pożegnaniu. Choć

nie wiedziałam dokładnie, jak to miało wyglądać: być mną. Nawet nie wiedziałam, co miałam założyć. Choć przeprowadzka na wieś może mieć jedną zaletę, pomyślałam ponuro. Tutaj przynajmniej nikt nie będzie mnie nazywał Lassie, jak w Kolonii. Ależ ja tego nienawidziłam. Przecież nie byłam owczarkiem szkockim. – Zobacz, tędy idzie się do kliniki – tata wyrwał mnie z ponurych wspomnień. – A tamtędy do szkoły. „Zespół szkół ogólnokształcących. Klinika psychiatryczna. Towarzystwo strzeleckie” widniało na tablicy przy skrzyżowaniu. Niezła kombinacja, pomyślałam cynicznie. – Może mogłabyś się zapisać do jakiegoś towarzystwa sportowego – powiedział tata od niechcenia, skręcając w stronę szkoły. – Chcesz, żebym uprawiała sport? – zapytałam rozbawiona. Tata wiedział doskonale, że od ósmego roku życia z pożałowania godnymi rezultatami zabierałam się za mniej więcej siedemnaście różnych dyscyplin sportowych, by je potem zarzucić. Aż w końcu przestałam uprawiać cokolwiek. I to nie dlatego, że zasadniczo brakowało mi talentu. Byłam po prostu za bardzo skoncentrowana na tym, żeby się nie bać, nie denerwować trenera, uważać na pozostałych graczy – i w końcu zaczynałam robić błąd za błędem. Szyderstwa i kpiny nie miały końca. – A dlaczego by nie? – odparł tata. – Możesz popytać w szkole, co robią inni z twojej klasy. No, a teraz wysiadka. Zgłoś się do sekretariatu – oni tam wszystko wiedzą. Powodzenia, Mała. – Pa, tatku – wyśliznęłam się przez drzwi i przez chwilę pomyślałam, że moje nogi mnie nie uniosą. Przyglądałam się zaskakująco nowoczesnemu budynkowi. Więc to tu zrobię maturę – co z kolei znaczyło, że będę mogła iść na studia. A że tu z całą pewnością nie było żadnych uniwersytetów, będę miała wolną drogę ucieczki do wielkiego miasta. Może do Hamburga, jak mój brat Paul, z którym ciągle się kłóciłam, ale teraz tak strasznie mi go brakowało. On to miał dobrze. Miał dwadzieścia trzy lata i mógł robić, co chciał. A ja? Przywiązana i przeniesiona. Nawet nie miałam nadziei, że coś się tu zmieni i Paul przyjedzie nas odwiedzić. W Kolonii tego nie robił, więc dlaczego miałby to zrobić teraz? Jak zwykle, kiedy myślałam o moim bracie, zaczęło mnie ściskać w gardle. Pokłócić się jako siedemnastolatek z rodzicami – dobrze. To na pewno nie było nic niezwykłego. Ale żeby od razu zapomnieć o własnej siostrze? Tak, kłóciliśmy się. Ale przecież nie tak strasznie. I kiedy czasami do mnie pisał, miałam wrażenie, że to obcy człowiek. Jakby ktoś przykładał mu pistolet do głowy i kazał się do mnie odezwać.

Nikt nie zwracał na mnie uwagi, kiedy przemierzałam hol, rozglądając się za sekretariatem. A, to tutaj. Stojąc na miękkich kolanach, oparłam się o kontuar. – Elisabeth... – głos odmówił mi posłuszeństwa. Odchrząknęłam i spróbowałam jeszcze raz. – Elisabeth Sturm. Jestem nowa, klasa 12, biologiczno-chemiczna z francuskim. – Wow. Co za chora kombinacja – usłyszałam prowokująco bezczelny głos obok siebie. Spojrzałam w orzechowe oczy nad haczykowatym nosem, należące do chłopaka w moim wieku. Krok jego dżinsów wisiał niemal między kolanami. Najwidoczniej wieść, że ostatnio znów nosi się nieco węższe spodnie, jeszcze nie dotarła do tej głuszy. – Biologia, chemia i francuski – powtórzył szyderczo i zmierzył mnie rozbawionym spojrzeniem. – Widać ci majtki – wyrwało mi się, na co on wybuchnął głośnym śmiechem. Sekretarka podniosła na mnie oburzony wzrok. Zaczerwieniłam się. Cholera. To był jeden z powodów, dla których na początku nie byłam akceptowana w Kolonii. Mój niewyparzony język. – Panno Sturm, to jest Benni, pani opiekun. Będzie pani towarzyszył, zaprowadzi panią do klasy i wszystko pokaże. Jest mężem zaufania i przewodniczącym samorządu uczniowskiego – odezwała się sekretarka, nie kryjąc swojej niechęci do mnie. – I jest synem burmistrza – dodała znacząco. – No, skoro tak – powiedziałam hardo i zwróciłam się do niego. – Proszę, załatwmy to szybko. Nigdy nie chciałam tu przyjeżdżać, nikt nie będzie mnie lubił, zamierzam tylko zdać tu maturę. Czy właśnie to mama miała na myśli, mówiąc „Bądź po prostu sobą”? Czy to byłam ja? Jeśli tak, to był cholernie kiepski pomysł, żeby być sobą i niczego nie udawać. Dzięki, mamo. Benni nadal się uśmiechał, ale jego oczy spoważniały. – To ty jesteś z Kolonii, tak? – Tak. Poprowadził mnie korytarzem, umiejętnie schodząc z drogi biegnącym z naprzeciwka młodszym uczniom. – Mogę ci tylko poradzić, żebyś za bardzo nie odgrywała panienki z wielkiego miasta. Miejscowi tego nie lubią. – Tamto przed chwilą to nie była panienka z miasta – odszczeknęłam. – To była czysta rozpacz. – A więc myślisz, że my tu żyjemy pogrążeni w najczarniejszej rozpaczy? Wcale nie. Przynajmniej nie ja.

Na pewno go uraziłam. – Nie to miałam na myśli. Pomyślałam tylko, że ja – ech, nieważne. – Znów poczułam łzy pod powiekami i zaczęłam szybko mrugać. Spieprzyłam wszystko, w ciągu pierwszych trzech minut. Brawo. – Tutaj masz plan lekcji. A w tej sali będziesz miała swoje pierwsze zajęcia dziś rano, chemię. – Ostrożnie zajrzałam do klasy, w której siedzieli prawie sami chłopcy, gapiący się na mnie z zaciekawieniem. Odruchowo cofnęłam się przestraszona. – Najlepiej, żebyś na początku była trochę powściągliwa. Tutaj ludzie sami do ciebie podchodzą. Nie musisz nic robić – powiedział cicho Benni. – Znaczy się, że jesteś ekspertem od życia wiejskiego, co? – zapytałam kwaśno. To go ubodło. – Coś w tym rodzaju – odparł, ale uśmiech zniknął z jego twarzy. – No to może mi powiesz, czy tu nocami z zarośli wyłaniają się czarni jeźdźcy bez głowy – wyrwało mi się znienacka. Ellie, co ty wygadujesz?, zapytałam się zaraz bezgłośnie. Benni spojrzał na mnie zaskoczony. – No jasne, co wieczór przynajmniej jeden, i jeśli nie zjesz grzecznie wszystkiego z talerza, to cię porwą i zakopią w lesie – odpowiedział pobłażliwym tonem. Czułam się jak zbity pies, kiedy weszłam do sali i usiadłam w wolnej dwuosobowej ławce. – Cześć – rzuciłam słabym głosikiem w stronę gapiących się chłopaków i zamknęłam oczy. Nie chciałam nikomu patrzeć w twarz. I żeby oni na mnie nie patrzyli. Jak wczoraj wieczorem. Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak z wejścia nauczyciela jak tego ranka. Po szóstej lekcji byłam niesłychanie zmęczona. Mogłabym w jednej chwili zasnąć. Same lekcje nie sprawiały mi trudności. To nic nowego. Zawsze tak było, już od podstawówki. Ale kiedy zbyt szybko prostowałam kark, kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że zaraz opadną mi powieki. Na przerwie Benni zajrzał do mnie jeszcze raz i pokazał mi, gdzie jest szkolny sklepik. Był uprzejmy, ale zdystansowany. Chciałam go przeprosić, ale nie miałam odwagi, ani nie przyszły mi do głowy właściwe słowa. – Czy jest tu jakiś spokojny kąt, gdzie człowiek może być sam? – zapytałam go w końcu. – Hm. Właściwie nie. A po co? Jest ci niedobrze? Możesz iść do woźnego, on ma w pokoju kozetkę.

– Nie, nie jest mi niedobrze. Ja… zresztą nieważne, zapomnij – rzuciłam i dzielnie trwałam na podwórku między rozgadanymi grupkami. Pewnie już się rozniosło, że obraziłam syna burmistrza, przewodniczącego samorządu i męża zaufania, czyli przez to jakby całą tę posiadającą prawa miejskie wieś. Zresztą i tak od teraz będę prowadziła samotną egzystencję. Obojętnie, czy znajdę sobie spokojne miejsce, czy też nie. Teraz miałam już pierwszy dzień za sobą i gorzej chyba być nie mogło. Ciężkim krokiem powlokłam się na przystanek autobusowy. Moja komórka znów miała zasięg, akurat w szkole, gdzie panował surowy zakaz korzystania z telefonów. Ale nie dostałam żadnego SMS-a, nawet od Nicole i Jenny. Następny autobus powinien odjechać za pół godziny – dość czasu, żeby sobie obejrzeć najbliższe otoczenie szkoły. Właściwie niczego tam nie był oprócz zapuszczonego gospodarstwa z łaciatymi biało-czarnymi krowami na pastwisku, a potem znów łąki, pola i las. I supermarket Edeka w pobliżu centrum. Drzewa alei odbijały się w kałużach na szutrowej drodze prowadzącej do przystanku. Ominęłam je szerokim łukiem, nie chciałam załatwić moich mozolnie wyczyszczonych butów. Pachniało sianem, gnojem i kocimi siuśkami. Tutaj w ogóle pachniało całkiem inaczej niż w Kolonii – lepiej, musiałam to przyznać. Nigdy nie lubiłam smrodu samochodów. Panienka z wielkiego miasta... Uwaga Benniego wciąż mnie złościła. Gdyby tylko wiedział. Nie byłam żadną wielkomiejską panną. Wychowałam się w Odenwaldzie, małym, wiejskim przedmieściu Heidelbergu. Dopiero w wieku dziesięciu lat przeprowadziłam się z rodzicami do Kolonii, bo tacie udało się objąć praktykę lekarską w centrum. Ale wtedy i tak miałam iść do gimnazjum – w Kolonii czy w Heidelbergu, to nie miało znaczenia. No dobra, Ellie, bądź szczera, upomniałam samą siebie surowo, kiedy zbliżałam się do przystanku, coraz bardziej zwalniając. To miało znaczenie. Wszystko było piekielnie trudne, wtedy też. Męczyłam się przez pięć lat, żeby przyzwyczaić się do Kolonii, a potem przez dwa nędzne lata mogłam się tym nacieszyć. Wszystko na darmo. Ostrożnie zajrzałam do zdewastowanej i pomazanej wiaty przystanku. W porządku. Nie ma nikogo. Mimo to chciałam być gotowa do ucieczki i nie usiadłam. Ale leniwa cisza otoczenia podziałała na mnie uspokajająco. Długie, niekończące się godziny lekcji blakły powoli w mojej pamięci. Zmęczenie przypuściło kolejny atak, tym razem tak bezlitosny, że nie byłam w stanie utrzymać prosto pleców. Niechętnie usiadłam na jednym z

brudnych plastikowych siedzeń w kolorze buropomarańczowym i zaczęłam rozcierać sobie skronie. Napięciowe bóle głowy, stwierdziłam z przyzwyczajenia. Wywołane przez stres, lęk, napięcie. Przyciskając czoło do chłodnego metalu ramy siedzenia, zatęskniłam do mojego japońskiego olejku eterycznego. W karuzeli zmęczonych myśli poczułam, że jestem obserwowana. Nie od razu udało mi się otworzyć oczy. To było jak podczas jednego z tych snów, z którego chcemy się obudzić, po to żeby coraz dalej pogrążać się w nowym, jeszcze straszniejszym. Ale nawet kiedy w desperackim akcie przemocy udało mi się rozewrzeć powieki, potrzebowałam kilku sekund, by moje pole widzenia się przejaśniło. Zauważyłam jedynie, że jakieś ogromne czarne auto skręcało za róg. Wcale go nie słyszałam – czyżbym spała tak głęboko w środku dnia? Nieprzyjemne uczucie, że ktoś mnie obserwuje, nie opuszczało mnie, choć nadal w pobliżu nie było żywej duszy. Czyżby mi już całkiem odbijało po pierwszym fatalnym dniu w szkole, w nowym miejscu... Które nigdy nie stanie się moim miejscem. Rozmyte słońce przeciskało się z trudem przez szare, nisko wiszące chmury. Czułam, że się pocę. Niespokojnie kręciłam się na twardym plastikowym krzesełku. Byłam o wiele za grubo ubrana. Zrobiło się ciepło, wręcz parno – miałam poczucie, że moje ciało pokrywają tysiące maleńkich kropelek wody. Ukradkiem powąchałam swój sweter. Nie pachniał potem. A więc mój dezodorant spisywał się zgodnie z obietnicą. Gdzie się podziewał ten cholerny autobus? A może kursował tylko wtedy, kiedy czekało tu więcej ludzi, a nie jedna, samotna uczennica? Wstałam i zaczęłam nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. Tego tylko brakowało. Koszmarny pierwszy dzień w szkole, a potem jeszcze brak środka lokomocji, który miał mnie zawieźć do bezpiecznego portu – mojego o wiele za dużego i posiadającego zbyt dużo okien pokoju. Zatęskniłam za swoim łóżkiem, chciałam się położyć i po prostu gapić się w sufit albo w niebo. Szum silnika kazał mi się nagle odwrócić. Ciężkie, grube opony zachrzęściły w żwirze zatoczki autobusowej, kiedy samochód nagle zahamował. Oczywiście nie był to autobus. Ale, o ile się nie myliłam, ten sam czarny samochód, który już raz tędy przejeżdżał. Przez przyciemniane szyby nie widziałam nikogo, ale drzwi od strony kierowcy otworzyły się powoli i wyjrzał z nich czubek buta. Wściekła rzuciłam się w stronę potężnego auta. Nagle ogarnął mnie niewytłumaczalny gniew. – Halo!? Czy wie pan, kiedy przyjedzie ten przeklęty autobus?! –

zawołałam. Chciałam się uwolnić od wszystkiego – od tej sytuacji, od tego „miasta”, a najlepiej też od własnej osoby. W dodatku znów miałam to nieprzyjemne wrażenie, że jestem obserwowana i prześwietlana ze wszystkich stron, choć kierowca siedział do mnie plecami. Udało mi się zapanować nad ostrością widzenia. Na karku czułam szczypanie potu. Czubek buta znieruchomiał. Już miałam coś powiedzieć, ale mój głos zamienił się w ochrypły szept. Bezsilna patrzyłam, jak but znów znika we wnętrzu auta, dłoń zatrzaskuje drzwi i samochód startuje z rykiem silnika. Małe ostre kamyczki posypały się na moje łydki, w nos uderzył śmierdzący obłok kurzu, benzyny i oleju. – Idiota! – krzyknęłam, krztusząc się i z trudem powstrzymując, żeby nie pokazać kierowcy środkowego palca. W końcu jednak to zrobiłam – kiedy samochód skręcił i ten nieuprzejmy człowiek w środku już nie mógł mnie zobaczyć. Za to widział mnie ktoś inny. – Elisabeth, co ty na litość boską tu robisz? – Zaskoczona obejrzałam się za siebie. Nie usłyszałam naszego kombi. Tata opierał się nonszalancko na opuszczonej szybie i patrzył na mnie pytająco. – Ehm. Ja tylko czekam na autobus, ale on nie przyjeżdża, dlatego chciałam... – plątałam się zakłopotana. – Autobus? – tata mrugnął do mnie powątpiewająco. – Eliso, jest wpół do czwartej, o tej porze nie jeździ żaden autobus szkolny. Wpół do czwartej? Podciągnęłam rękaw przepoconego swetra, żeby mu udowodnić, że to niemożliwe. A jednak, wpół do czwartej. Lekcje skończyły się piętnaście po pierwszej. Nic już nie rozumiałam. Czyżbym tu zasnęła i to tak mocno, że nie usłyszałam autobusu? – No, wsiadaj już – rzucił tata niecierpliwie. Za nim utworzył się już na drodze niewielki korek. Nagle droga się ożywiła, widziałam ludzi udających się do wsi, obładowanych reklamówkami i torbami. Od strony supermarketu dolatywało podzwanianie wózków. Półprzytomna okrążyłam auto i przy wsiadaniu uderzyłam się boleśnie w głowę. W środku cichutko grał Pink Floyd, klimatyzacja dmuchała mi chłodem wprost w lepką twarz. – Musiałam chyba zasnąć – powiedziałam cicho. – Miałam okropne sny dzisiejszej nocy – usiłowałam wytłumaczyć moje emocjonalne wybryki. I w chwili wypowiadania tej spontanicznej wymówki wszystko mi się przypomniało. To nie była wymówka. Ja naprawdę miałam zły sen. Choć tak naprawdę nie był zły, raczej dziwny. Tamte obrazy były nagle tak blisko, że miałam wrażenie, jakbym prawie mogła ich dotknąć – tak wyraźne i plastyczne ukazały się moim oczom. – Co ci się śniło? – zapytał tata z zaciekawieniem. Sny to był jego

konik. Każdy, kto przychodził do niego na terapię, musiał prowadzić dziennik snów, czy tego chciał, czy nie. – Przecież wiesz, co się mówi: sny pierwszej nocy na nowym miejscu mogą się spełnić – dodał z szelmowskim uśmiechem. – Śniło mi się niemowlę – odpowiedziałam bezmyślnie. – Och, brawo – rzucił tata sucho i spojrzał na mnie badawczo z boku, na wpół z rozbawieniem, na wpół podejrzliwie. – Ale ty z tym jeszcze trochę zaczekasz, dobrze? – Nie powiedziałam, że to było moje dziecko – odparłam szybko i postanowiłam, że dalszy ciąg snu pozostanie moją tajemnicą. Tak samo jak moje wspomnienia z tamtych czterech długich, pełnych rozmyślań tygodni z zeszłego listopada, kiedy rzeczywiście obawiałam się, że jestem w ciąży. O tym tata nie powinien się nigdy dowiedzieć. Zresztą on już myślami był znów przy nauce. Niefrasobliwie opowiadał, że wszystkie dziewczyny i kobiety na pewnym etapie życia marzą o dzieciach. I przeważnie w tych snach ojciec dziecka jest całkowicie bez znaczenia albo w ogóle jest nieobecny, co dla taty stanowiło dowód, jak pragnienie posiadania dziecka ma mało wspólnego z kwestią znalezienia odpowiedniego mężczyzny, a raczej jest pierwotną potrzebą każdej kobiety. I tak dalej, i tak dalej. Ale tak naprawdę już go nie słuchałam. Tamten sen całkowicie opanował moje myśli. Zamknęłam oczy i próbowałam przenieść się z powrotem do tamtych sennych wydarzeń. Poczułam przedziwną tęsknotę, żeby zanurzyć się znów w miejscu, w którym się przebudziłam. Jakbym miała tam jeszcze coś do zrobienia, do załatwienia, do zrealizowania. Choć ten sen był dość nieprzyjemny i ponury, na samą myśl o nim ogarnęła mnie nieodparta nostalgia. Zdarzało mi się to przy okazji cudownych snów, ale nigdy w związku z takimi. Czy w ogóle miałam kiedykolwiek tak wyraźny, tak realistyczny sen? Ze zdziwieniem stwierdziłam, że to działa – znów miałam wszystko przed oczami tak wyraźnie jak dzisiejszej nocy. We śnie mogłam obserwować całą scenerię z góry, posiadałam także magiczny dar swobodnego i bezgłośnego przemieszczania się. Ale byłam jakby obcym, obserwatorem. Nie odgrywałam w akcji żadnej roli. Jedynie tam byłam. I nie mogłam oderwać oczu od maleńkiego niemowlęcia, które leżało w kołysce stojącej na zniszczonej, zbitej zardzewiałymi gwoździami drewnianej podłodze. Nie, to nie była kołyska, to było stare koryto, niedbale wymoszczone sianem i kilkoma brudnymi gałganami. Było zimno. Przejmująco zimno. Szron pokrywał krzywy, zbity z grubych bali

sufit. Niemowlę miało zaledwie kilka dni. Jego buzia była jeszcze drobniutka, a skóra przypominała cienki pergamin. Wiedziałam, jak wyglądają noworodki. Tuż po moim przyjściu na świat tata nakręcił film na porodówce – krótkie ujęcia położnej, która mnie kąpała, promiennej i wyczerpanej twarzy mamy, potem znów ja w moim pierwszym ubranku, z białą czapeczką na głowie. Nie płakałam zbyt wiele, ale widać było, że jestem zagubiona i marznę, poza tym ciągle próbowałam zasłaniać oczy swoimi maleńkimi piąstkami. No i byłam diabelnie brzydka. Czerwona i pomarszczona, uszy i nos zbyt duże w porównaniu z resztą głowy, na czaszce jak zmęczone pijawki przyklejone ciemne kosmyki, które zresztą kilka dni później wypadły, robiąc miejsce rudobrązowemu puszkowi. Ale to niemowlę we śnie wyglądało inaczej. Jego skóra była czysta jak alabaster i lśniła w przytłumionym świetle poddasza. Miało już gęste czarne włosy, miękkimi falami układające się na głowie. Jego dłonie, zwinięte w piąstki i spoczywające w górze przy uszach, były doskonałe – jak dłonie dorosłego, tylko w miniaturze. Ale najdziwniejsze były jego oczy: skośne i ogromne, w kolorze ciemnogranatowym, migotliwe. Oczy jak klejnoty. Dziecko nie poruszało się. Z anielsko spokojnym wyrazem twarzy patrzyło nieruchomo w okienko w dachu, prosto w zimową pełnię księżyca, który czuwał nad domem, zalewając surowy krajobraz słabym, niebieskawym światłem. Choć było bardzo zimno, klatka piersiowa niemowlęcia powoli, lecz miarowo wznosiła się i opadała, a przy jego nosku nie tworzyły się kryształki oddechu. Gdzie są jego rodzice? – zastanawiałam się we śnie. Kto zostawia swoje dziecko samo i bezbronne na takim chłodzie? Jak to tylko możliwe jest w snach, bezgłośnie i niezauważenie zsunęłam się po schodach poddasza i znalazłam ich na dole. Leżeli w wielkim kwadratowym łóżku zbitym z desek; między nimi skulone w nogach kobiety dwoje małych dzieci, śpiących smacznie i spokojnie. Ojciec też spał głębokim snem. Słyszałam jego oddech. Krzyk puszczyka przerwał nocną ciszę. Matka przekręciła się niespokojnie na plecy. Grymas wykrzywił jej twarz, a na ustach ukazał się wyraz bezgranicznego lęku. Otworzyła nagle oczy – zmęczone, zaczerwienione oczy – i spojrzała z przestrachem na schodki, prowadzące na otwarte poddasze, gdzie spało jej dziecko, samo i bezradne, pozbawione ciepła drugiego człowieka.