kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Bellow Saul - Henderson król deszczu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bellow Saul - Henderson król deszczu .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BELLOW SAUL Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Saul Bel​low HEN​DER​SON, KRÓL DESZ​CZU Prze​ło​ży​ła: Kry​sty​na Tar​now​ska

Mo​je​mu sy​no​wi Gre​go​ry’emu

1 Co mnie skło​ni​ło do pusz​cze​nia się w tę afry​kań​ską po​dróż? Nie ma tu pro​ste​go wy​tłu​ma​cze​nia. Sy​tu​acja sta​wa​ła się co​raz gor​sza i gor​sza, i gor​sza, i wkrót​ce za bar​dzo się już skom​pli​ko​wa​ła. Jak po​my​ślę o moim ży​ciu w wie​ku lat pięć​dzie​się​ciu pię​ciu, kie​dy ku​po​wa​łem bi​let, wi​dzę same zmar​twie​nia. Fak​ty osa​cza​ją mnie ze wszyst​kich stron i za​raz czu​ję ucisk w pier​si. Roz​po​- czy​na się cha​otycz​ny szturm – moi ro​dzi​ce, moje żony, moje dziew​czy​ny, moje dzie​ci, moja po​sia​- dłość, moje zwie​rzę​ta, moje przy​zwy​cza​je​nia, moje pie​nią​dze, moje lek​cje mu​zy​ki, moje pi​jań​- stwo, moje uprze​dze​nia, moja bru​tal​ność, moje zęby, moja twarz, moja du​sza! Wo​łam: „Nie, nie, precz, zo​staw​cie mnie w spo​ko​ju!” Ale jak mogą mnie zo​sta​wić w spo​ko​ju? Są fak​ta​mi z mo​je​go ży​cia. Do​ty​czą mo​jej oso​by. Więc pcha​ją się do mnie ze wszyst​kich stron. Robi się z tego cha​os. Ale świat, któ​ry wy​da​wał mi się tak po​twor​nym cie​mię​ży​cie​lem, od​wró​cił ode mnie swój gniew. Je​że​li jed​nak mam mó​wić do was, lu​dzie, z sen​sem i je​że​li mam wam wy​tłu​ma​czyć, dla​- cze​go po​je​cha​łem do Afry​ki, mu​szę sta​wić czo​ło fak​tom. Mogę za​cząć od pie​nię​dzy. Je​stem bo​ga​- ty. Odzie​dzi​czy​łem po moim sta​rym trzy mi​lio​ny do​la​rów, po za​pła​ce​niu po​dat​ku spad​ko​we​go, ale uwa​ża​łem się za gnoj​ka i mia​łem do tego swo​je po​wo​dy, przy czym głów​ny z nich, to że po​stę​po​- wa​łem jak gno​jek. Jed​nak​że w skry​to​ści, kie​dy sy​tu​acja ro​bi​ła się bar​dzo zła, czę​sto za​glą​da​łem do ksią​żek, żeby się prze​ko​nać, czy nie znaj​dę ja​kichś po​moc​nych słów, i któ​re​goś dnia prze​czy​ta​- łem: „Prze​ba​cza​nie grze​chów jest wiecz​no​tr​wa​łe i cno​ta nie jest uprzed​nio wy​ma​ga​na.” Te sło​wa wy​war​ły na mnie tak duże wra​że​nie, że ja​kiś czas w kół​ko je so​bie po​wta​rza​łem. Ale po​tem za​po​- mnia​łem, któ​ra to była książ​ka. Była jed​ną z ty​się​cy po​zo​sta​wio​nych przez mo​je​go ojca, któ​ry spo​- ro z nich sam na​pi​sał. Prze​szu​ka​łem kil​ka​dzie​siąt to​mów, nie zna​la​złem jed​nak nic prócz pie​nię​- dzy, bo oj​ciec uży​wał bank​no​tów jako za​kła​dek – co tam miał aku​rat w kie​sze​ni, piąt​ki, dzie​siąt​ki, dwu​dziest​ki. Tra​fia​ły się na​wet pa​pier​ki wy​co​fa​ne z obie​gu przed trzy​dzie​stu laty, ta​kie duże żół​te płach​ty. Przez pa​mięć na daw​ne cza​sy bar​dzo mnie ich wi​dok cie​szył, więc za​mkną​łem drzwi bi​- blio​te​ki na klucz, żeby dzie​ci nie wcho​dzi​ły, i spę​dzi​łem po​po​łu​dnie na dra​bi​nie, wy​trzą​sa​jąc książ​ki, a bank​no​ty sfru​wa​ły na pod​ło​gę. Ale nie zna​la​złem tej sen​ten​cji na te​mat prze​ba​cza​nia. Na​stęp​na spra​wa na agen​dzie: je​stem ab​sol​wen​tem jed​ne​go z naj​sza​cow​niej​szych uni​wer​sy​te​- tów – cze​mu miał​bym wpra​wiać moją alma ma​ter w za​kło​po​ta​nie wy​mie​nia​jąc jej na​zwę? Gdy​- bym nie był Hen​der​so​nem i sy​nem mo​je​go ojca, na pew​no by mnie wy​le​li. Przy uro​dze​niu wa​ży​- łem czter​na​ście fun​tów, więc po​ród był cięż​ki. Po​tem uro​słem. Sześć stóp czte​ry cale wzro​stu. Waga dwie​ście trzy​dzie​ści fun​tów. Ogrom​na gło​wa, ku​dła​ta, wło​sy jak ka​ra​kuł. Oczy po​dejrz​li​we, naj​czę​ściej przy​mru​żo​ne. Sko​ry do awan​tur. Wiel​ki nos. Było nas tro​je ro​dzeń​stwa i ja je​den żyję. Oj​ciec mu​siał zmo​bi​li​zo​wać całe swo​je mi​ło​sier​dzie, żeby mi prze​ba​czyć, ale w stu pro​cen​tach chy​ba ni​g​dy mu się to nie uda​ło. Kie​dy przy​szedł czas ożen​ku, chcia​łem mu zro​bić przy​jem​ność i wy​bra​łem dziew​czy​nę z na​szej sfe​ry. Nie​zwy​kła oso​ba, przy​stoj​na, wy​so​ka, ele​ganc​ka, mu​sku​lar​- na, o dłu​gich ra​mio​nach i zło​tych wło​sach, skry​ta, płod​na, spo​koj​na. Nikt z jej ro​dzi​ny nie może mieć mi za złe, je​że​li do​dam, że jest schi​zo​fre​nicz​ką, bo z pew​no​ścią jest. Mnie też lu​dzie uwa​ża​ją za stuk​nię​te​go i nie bez po​wo​dów – hu​mo​rza​sty, bru​tal​ny, de​spo​tycz​ny i praw​do​po​dob​nie obłą​ka​- ny. Jak wska​zu​je na to wiek dzie​ci, ży​li​śmy w mał​żeń​stwie oko​ło dwu​dzie​stu lat. Jest Edward, Ri​- cey, Ali​cja i jesz​cze dwo​je – och, mam kupę dzie​ci. Boże, miej w opie​ce całą tę gro​mad​kę. Na swój spo​sób pra​co​wa​łem bar​dzo cięż​ko. Gwał​tow​ne cier​pie​nie jest ha​rów​ką, a ja czę​sto już przed obia​dem by​łem pi​ja​ny. Wkrót​ce po po​wro​cie z woj​ny (by​łem za sta​ry do służ​by fron​to​- wej, ale żad​na siła nie mo​gła mnie od niej po​wstrzy​mać; po​je​cha​łem do Wa​szyng​to​nu i tak dłu​go na​ci​ska​łem lu​dzi, aż mnie po​sła​no na front) roz​wie​dli​śmy się z Fran​ces. Było to za​raz po Dniu Zwy​cię​stwa w Eu​ro​pie. Czy na pew​no tak za​raz? Nie, chy​ba do​pie​ro w czter​dzie​stym ósmym. Tak czy ina​czej Fran​ces miesz​ka te​raz w Szwaj​ca​rii i wzię​ła tam ze sobą jed​no z na​szych dzie​ci. Nie

mam po​ję​cia, do cze​go jej to dziec​ko po​trzeb​ne, ale wzię​ła to jed​no i wszyst​ko jest w po​rząd​ku. Na​praw​dę do​brze jej ży​czę. By​łem uszczę​śli​wio​ny tym roz​wo​dem. Umoż​li​wił mi nowy start w ży​ciu. Wy​bra​łem już so​bie na​stęp​ną żonę i wkrót​ce by​li​śmy po ślu​bie. Moja dru​ga żona ma na imię Lily (z domu Sim​mons). Uro​dzi​ła mi chłop​ców bliź​nia​ków. Zno​wu roz​po​czy​na się ten cha​otycz​ny szturm – da​łem Lily strasz​ną szko​łę, gor​szą niż Fran​ces. Fran​ces jest za​mknię​ta w so​bie i to ją chro​ni​ło, na​to​miast Lily do​sta​ła za swo​je. Może ta zmia​na na lep​sze tak mnie roz​stro​iła: przy​sto​so​wa​łem się już do cięż​kie​go ży​cia. Ile razy Fran​ces nie po​- chwa​la​ła tego, co ro​bię – a zda​rza​ło się to czę​sto – od​su​wa​ła Się ode mnie. Była jak księ​życ Shel​- leya, wę​dru​ją​cy sa​mot​nie. Z Lily rzecz wy​glą​da​ła ina​czej: więc wrzesz​cza​łem na nią w miej​scach pu​blicz​nych i urą​ga​łem jej w za​ci​szu do​mo​wym. Wy​wo​ły​wa​łem awan​tu​ry w knaj​pach wiej​skich nie​da​le​ko mo​jej po​sia​dło​ści i po​li​cjan​ci kon​ni mnie przy​my​ka​li. Pro​po​no​wa​łem, żeby się wszy​scy ra​zem spró​bo​wa​li ze mną na pię​ści, i pew​nie da​li​by mi wy​cisk, gdy​bym nie był taką zna​ną oso​bi​- sto​ścią w oko​li​cy. Lily przy​jeż​dża​ła i wy​pusz​cza​li mnie za kau​cją. Po​tem wda​łem się w bój​kę z we​te​ry​na​rzem, po​szło o jed​ną z mo​ich świń, i w na​stęp​ną bój​kę z kie​row​cą płu​gu śnież​ne​go, któ​ry usi​ło​wał ze​pchnąć mnie z au​to​stra​dy. I mniej wię​cej dwa lata temu spa​dłem po pi​ja​ne​mu z trak​to​- ra, pod koła, i zła​ma​łem nogę. Mie​sią​ca​mi cho​dzi​łem o ku​lach, grzmo​cąc każ​de​go, kto mi sta​nął na dro​dze, czło​wie​ka czy zwie​rzę, i znę​ca​jąc się nad Lily. Fa​cet o bu​do​wie fut​bo​li​sty, z ciem​ną gębą Cy​ga​na, prze​kli​na​ją​cy i wrzesz​czą​cy, ob​na​ża​ją​cy zęby i po​trzą​sa​ją​cy gło​wą – nic dziw​ne​go, że lu​- dzie ob​cho​dzi​li mnie z da​le​ka. Ale to jesz​cze nie wszyst​ko. Na przy​kład Lily po​dej​mu​je pa​nie, a ja wcho​dzę w moim brud​nym gip​sie, w weł​nia​nych skar​- pet​kach; je​stem w czer​wo​nym ak​sa​mit​nym szla​fro​ku, ku​pio​nym w dro​gim pa​ry​skim ma​ga​zy​nie z ra​do​ści, że Fran​ces za​żą​da​ła roz​wo​du. Na do​da​tek mam na gło​wie my​śliw​ską czap​kę z czer​wo​nej włócz​ki. I wy​cie​ram nos i wąsy pal​ca​mi, a po​tem ko​lej​no po​da​ję pa​niom rękę mó​wiąc: „Na​zy​- wam się Hen​der​son, dzień do​bry pani.” W koń​cu pod​cho​dzę do Lily i jej też po​da​ję rękę, jak gdy​- by była jesz​cze jed​nym go​ściem, i bą​kam: „Dzień do​bry pani.” Wy​obra​żam so​bie, że pa​nie mó​wią jed​na do dru​giej: „Nie po​znał jej. W my​ślach cią​gle jest mę​żem tam​tej. Czy to nie okrop​ne?” Ta wy​ima​gi​no​wa​na wier​ność bar​dzo je pod​nie​ci​ła. Ale nie mają ra​cji. Lily wie, że to było zro​bio​ne roz​myśl​nie, i kie​dy zo​sta​je​my sami, wy​bu​cha: – Gen, co to za po​mysł? Cze​muś to zro​bił? Ob​wią​za​ny czer​wo​nym sznu​rem sta​wiam jej czo​ło w tym moim ak​sa​mit​nym szla​fro​ku, wy​pcha​- nym na sie​dze​niu, i szu​ra​jąc z ca​łej siły od​le​wem gip​so​wym o pod​ło​gę po​trzą​sam gło​wą i mó​wię: – Che, che, che. Bo kie​dy mnie przy​wieź​li ze szpi​ta​la w tym wła​śnie cho​ler​nie cięż​kim gip​sie, usły​sza​łem Lily mó​wią​cą przez te​le​fon: „To tyl​ko jesz​cze je​den z tych jego wy​pad​ków. Cią​gle mu się coś przy​da​rza, ale on jest taki sil​- ny. Nie ma na nie​go śmier​ci!” Nie ma na mnie śmier​ci! Jak wam się to po​do​ba? Bar​dzo mnie to roz​go​ry​czy​ło. Może Lily po​wie​dzia​ła te sło​wa żar​tem. Bar​dzo lubi dow​cip​ko​wać przez te​le​fon. Jest dużą, peł​ną ży​cia ko​bie​tą. Twarz ma ła​god​ną i cha​rak​ter naj​czę​ściej w zgo​dzie z twa​rzą. By​wa​ło nam ze sobą na​praw​dę do​brze, nie moż​na po​wie​dzieć. A swo​ją dro​gą może jed​ne z naj​lep​szych chwil zda​rza​ły się pod​czas cią​ży, w ostat​nich mie​sią​cach. Przed spa​niem na​cie​ra​łem jej brzuch oliw​ką dla nie​mow​ląt, co mia​ło za​po​biec wiot​cze​niu roz​cią​gnię​tej skó​ry. Jej ró​żo​we sut​ki były te​raz ciem​no​brą​zo​we, a dzie​ci po​ru​sza​ją​ce się w brzu​chu zmie​nia​ły jego ku​li​sty kształt. Ma​so​wa​łem je de​li​kat​nie i z naj​więk​szą ostroż​no​ścią, żeby moje ogrom​ne, gru​be pa​lu​chy nie zro​bi​ły ja​kiejś krzyw​dy. A po​tem, przed zga​sze​niem świa​tła, wy​cie​ra​łem pal​ce o wło​sy, ca​ło​wa​li​- śmy się z Lily na do​bra​noc i owia​ni za​pa​chem oliw​ki dla nie​mow​ląt za​pa​da​li​śmy w sen. Ale póź​niej zno​wu za​czę​ła się woj​na i kie​dy usły​sza​łem, że nie ma na mnie śmier​ci, do​pa​trzy​-

łem się w tym aktu wro​go​ści, cho​ciaż wie​dzia​łem, że tak nie jest. Nie, po​trak​to​wa​łem Lily przy go​ściach jak oso​bę obcą, po​nie​waż mi się nie po​do​ba​ło, że się miz​drzy i za​cho​wu​je jak pani domu; bo ja, je​dy​ny spad​ko​bier​ca tego sław​ne​go na​zwi​ska i po​sia​dło​ści, je​stem gno​jek, a ona nie jest żad​na pani, tyl​ko zwy​czaj​nie moja żona – zwy​czaj​nie moja żona. Po​nie​waż w zi​mie ro​bi​łem się chy​ba jesz​cze gor​szy, Lily po​sta​no​wi​ła, że po​je​dzie​my do ho​te​lu w miej​sco​wo​ści wy​po​czyn​ko​wej nad Za​to​ką Mek​sy​kań​ską, gdzie będę mógł ło​wić ryby. Po​my​sło​- wy przy​ja​ciel dał bliź​nia​kom po pro​cy z kle​jo​ne​go drze​wa, a ja roz​pa​ko​wu​jąc się zna​la​złem jed​ną w mo​jej wa​liz​ce i za​czą​łem z niej strze​lać. Zre​zy​gno​wa​łem z ło​wie​nia ryb i sie​dzia​łem na pla​ży strze​la​jąc ka​mie​nia​mi do pu​stych bu​te​lek. Wszyst​ko po to, żeby lu​dzie mo​gli mó​wić: „Wi​dzi​cie tego wiel​kie​go gru​be​go fa​ce​ta z ogrom​nym no​sem, tego wą​sa​te​go? No cóż, jego pra​dzia​dek był se​- kre​ta​rzem sta​nu, jego stry​jecz​ni dziad​ko​wie byli am​ba​sa​do​ra​mi, je​den we Fran​cji, dru​gi w An​glii, a jego oj​ciec, Wil​lard Hen​der​son, był tym sław​nym uczo​nym, któ​ry na​pi​sał książ​kę o al​bi​gen​- sach… przy​ja​ciel Wil​lia​ma Ja​me​sa i Hen​ry’ego Adam​sa.” Może tak nie mó​wi​li? Za​ło​żę się, że mó​wi​li. No więc sie​dzia​łem w tej miej​sco​wo​ści wy​po​czyn​ko​wej z moją za​nie​po​ko​jo​ną, ła​god​ną z wy​glą​du dru​gą żoną, któ​rej też nie​wie​le bra​ko​wa​ło do sze​ściu stóp wzro​stu, i z na​szy​mi bliź​nia​ka​- mi. W sali ja​dal​nej na​le​wa​łem so​bie z wiel​kiej fla​szy whi​sky do po​ran​nej kawy, a na pla​ży roz​bi​- ja​łem bu​tel​ki. Go​ście po​skar​ży​li się dy​rek​to​ro​wi w spra​wie tego tłu​czo​ne​go szkła, a dy​rek​tor po​- ro​zu​miał się z Lily; do mnie go​ście wo​le​li się nie zbli​żać. Taki ele​ganc​ki ho​tel, nie przyj​mu​ją Ży​- dów, i na​gle przy​jeż​dżam ja, E. H. Hen​der​son. Dzie​ci prze​sta​ły się ba​wić z na​szy​mi bliź​nia​ka​mi, a żony uni​ka​ły Lily. Lily usi​ło​wa​ła prze​mó​wić mi do roz​sąd​ku. Znaj​do​wa​li​śmy się w na​szym apar​ta​men​cie, mia​łem na so​bie ką​pie​lów​ki, Lily za​czę​ła roz​mo​wę o pro​cy i tłu​czo​nym szkle, moim sto​sun​ku do in​nych go​ści. Otóż Lily jest bar​dzo in​te​li​gent​na. Nie stro​fu​je, tyl​ko mo​ra​li​zu​je; ma do tego wiel​ki po​ciąg, a jak przyj​dzie taka chwi​la, robi się bla​da i mówi szep​tem. Nie dla​te​go, że się mnie boi, tyl​ko dla​- te​go, że to wy​wo​łu​je w niej ja​kiś kry​zys du​cho​wy. Ale ta dys​ku​sja do ni​cze​go, nie do​pro​wa​dzi​ła i Lily za​czę​ła pła​kać, a jak zo​ba​czy​łem łzy, stra​- ci​łem gło​wę i za​czą​łem wrzesz​czeć: – Pal​nę so​bie w łeb! Za​strze​lę się! Nie za​po​mnia​łem wziąć pi​sto​le​tu. Mam go w kie​sze​ni. – Och, Gen! – za​wo​ła​ła i za​kryw​szy twarz rę​ka​mi wy​bie​gła z po​ko​ju. Za​raz wam po​wiem dla​cze​go.

2 Po​nie​waż jej oj​ciec po​peł​nił sa​mo​bój​stwo w taki wła​śnie spo​sób, strza​łem z re​wol​we​ru. Jed​nym z wię​zów łą​czą​cych mnie z Lily jest ten, że mamy kło​po​ty z zę​ba​mi. Jest ode mnie młod​sza o dwa​dzie​ścia lat, ale obo​je mamy most​ki. Ja je mam po bo​kach, ona z przo​du. Stra​ci​ła czte​ry gór​ne sie​ka​cze. Zda​rzy​ło się to, kie​dy była jesz​cze w szko​le, gra​ła w gol​fa z oj​cem, któ​re​go uwiel​bia​ła. Bied​ny sta​ru​szek, cho​ler​ny mo​czy​mor​da, był tego dnia za bar​dzo pi​ja​ny, żeby wy​cho​- dzić na pole gol​fo​we. Nie pa​trząc, bez uprze​dze​nia, roz​po​czął grę z pierw​szej gór​ki i za​mach​nąw​- szy się do tyłu ude​rzył cór​kę. Sła​bo mi się robi, kie​dy po​my​ślę o tym upal​nym dniu lip​co​wym na polu do gry w gol​fa i o tym mo​czy​mor​dzie z bran​ży hy​drau​licz​nej, i o tej krwa​wią​cej pięt​na​sto​let​- niej dziew​czy​nie. Niech to dia​bli tych pi​ja​ków o sła​bej gło​wie! Niech dia​bli tych nie​zrów​no​wa​- żo​nych fa​ce​tów! Obrzy​dze​nie bu​dzi taki bła​zen, któ​ry, jak się uchla, wy​ła​zi mię​dzy lu​dzi, żeby po​- ka​zać, jak bar​dzo jest nie​szczę​śli​wy. Ale Lily nie da​wa​ła po​wie​dzieć na nie​go złe​go sło​wa i pła​- ka​ła bar​dziej z żalu nad nim niż nad sobą. Nosi jego fo​to​gra​fię w to​reb​ce. Oso​bi​ście nie zna​łem sta​rusz​ka. Kie​dy​śmy się z Lily po​zna​li, nie żył już od dzie​się​ciu czy dwu​- na​stu lat. Wkrót​ce po jego śmier​ci wy​szła za mąż za fa​ce​ta z Bal​ti​mo​re, go​ścia o wy​so​kiej po​zy​cji spo​łecz​nej, jak sły​sza​łem – cho​ciaż praw​dę po​wie​dziaw​szy sły​sza​łem to od sa​mej Lily. Jed​nak​że nie po​tra​fi​li się do sie​bie przy​sto​so​wać i w cza​sie woj​ny Lily do​sta​ła roz​wód (ja wal​czy​łem wte​- dy we Wło​szech). Tak czy ina​czej, kie​dy​śmy się po​zna​li, była z po​wro​tem w domu, miesz​ka​ła z mat​ką. Jej ro​dzi​na po​cho​dzi z Dan​bu​ry, sto​li​cy ka​pe​lusz​ni​ków. Tak się zło​ży​ło, że któ​re​goś wie​- czo​ra w zi​mie po​je​cha​li​śmy z Fran​ces na przy​ję​cie do Dan​bu​ry, zresz​tą Fran​ces nie bar​dzo mia​ła na to ocho​tę, bo pro​wa​dzi​ła aku​rat ko​re​spon​den​cję z ja​kimś in​te​lek​tu​ali​stą w Eu​ro​pie. Fran​ces z pa​sją czy​ta książ​ki i na​mięt​nie pi​sze li​sty, i strasz​nie dużo pak, a kie​dy na​cho​dził ją je​den z tych jej fi​lo​zo​ficz​nych czy ja​kichś tam bzi​ków, pra​wie jej nie wi​dy​wa​łem. Wie​dzia​łem, że jest na gó​rze w swo​im po​ko​ju, gdzie pali pa​pie​ro​sy So​bra​nie i kasz​le, i robi no​tat​ki, i roz​wią​zu​je ja​kiś pro​blem. No więc prze​cho​dzi​ła wła​śnie je​den ze swo​ich kry​zy​sów psy​chicz​nych, kie​dy po​je​cha​li​śmy na to przy​ję​cie, i na​gle jej się przy​po​mnia​ło, że musi coś na​tych​miast zro​bić, więc wzię​ła sa​mo​chód i od​je​cha​ła, za​po​mi​na​jąc o moim ist​nie​niu. Mnie tego wie​czo​ra też się coś po​krę​ci​ło i by​łem je​dy​- nym męż​czy​zną w czar​nej musz​ce i smo​kin​gu. Sza​fi​ro​wym jak nie​bo o pół​no​cy. By​łem chy​ba pierw​szym fa​ce​tem tej czę​ści sta​nu, któ​ry wło​żył na sie​bie sza​fi​ro​wy smo​king. Czu​łem się tak, jak​- bym był owi​nię​ty w pół hek​ta​ra tego sza​fi​ro​we​go ma​te​ria​łu, na​to​miast Lily, któ​rej mnie przed​sta​- wio​no ja​kieś dzie​sięć mi​nut wcze​śniej, mia​ła na so​bie suk​nię w czer​wo​ne i zie​lo​ne pa​ski, jak ozdo​by na cho​in​kę. Roz​ma​wia​li​śmy. Kie​dy zo​ba​czy​ła, co się sta​ło, za​pro​po​no​wa​ła, że mnie od​wie​zie, a ja po​wie​dzia​łem: – Do​bra. – Brnę​li​śmy przez śnieg do sa​mo​cho​du. Noc była roz​iskrzo​na, śnieg chrzę​ścił pod no​ga​mi. Sa​mo​chód stał za​par​ko​wa​ny na wzgó​rzu dłu​go​ści ze trzy​stu jar​dów, gład​kim jak że​la​zo. Za​le​d​wie ru​szy​li​śmy, sa​mo​chód wpadł w po​ślizg, Lily stra​ci​ła gło​wę i wrza​snę​ła: – Gen! – Za​rzu​ci​ła mi ręce na szy​ję. Nie było ży​we​go du​cha ani na wzgó​rzu, ani na prze​ko​pa​nych ścież​kach, i chy​ba w ogó​le w ca​łej naj​bliż​szej oko​li​cy. Sa​mo​- chód ob​ró​cił się o sto osiem​dzie​siąt stop​ni. Jej na​gie ra​mio​na wy​su​nę​ły się z krót​kich rę​ka​wów fu​tra i trzy​ma​ły moją gło​wę, a jej ogrom​ne oczy pa​trzy​ły przez szy​bę, gdy su​nę​li​śmy po szro​nie i lo​dzie. Sa​mo​chód nie był na​wet na bie​gu, się​gną​łem do klu​czy​ka i wy​łą​czy​łem sil​nik. Wje​cha​li​- śmy w za​spę, ale nie​da​le​ko, wzią​łem te​raz od niej kie​row​ni​cę. Blask księ​ży​ca był bar​dzo ostry. – Skąd pani wie, jak mi na imię? – spy​ta​łem, a ona od​par​ła: – No, prze​cież wszy​scy wie​dzą, że jest pan Eu​ge​ne Hen​der​son. Roz​ma​wia​li​śmy chwi​lę i na​gle oznaj​mi​ła: – Po​wi​nien się pan roz​wieść z żoną.

Po​wie​dzia​łem: – O czym pani mówi? Czy to wy​pa​da mó​wić ta​kie rze​czy? Zresz​tą mógł​bym być pani oj​cem. Na​stęp​nym ra​zem spo​tka​li​śmy się do​pie​ro w le​cie. Była na za​ku​pach, ubra​na w bia​ły ka​pe​lusz, bia​łą suk​nię z piki i bia​łe pan​to​fle. Za​no​si​ło się na deszcz i Lily nie chcia​ła zmok​nąć w tym stro​ju (któ​ry, jak za​uwa​ży​łem, był już tro​chę przy​bru​dzo​ny), więc po​pro​si​ła mnie, że​bym ją pod​wiózł. Przy​je​cha​łem do Dan​bu​ry ku​pić drze​wo do na​pra​wy sto​do​ły i sa​mo​chód był wy​ła​do​wa​ny de​ska​- mi. Lily za​czę​ła mnie pi​lo​to​wać do domu i ze zde​ner​wo​wa​nia po​my​li​ła dro​gę; wy​glą​da​ła bar​dzo pięk​nie, ale była po​twor​nie roz​trzę​sio​na. Zro​bi​ło się dusz​no, po​tem spadł deszcz. Po​wie​dzia​ła, że​bym skrę​cił w pra​wo, i w ten spo​sób do​je​cha​li​śmy do sza​re​go me​ta​lo​we​go ogro​dze​nia wo​kół za​to​pio​nych ka​mie​nio​ło​mów – śle​pa ulicz​ka. Za​pa​dła taka ciem​ność, że siat​ka ogro​dze​nia wy​da​- wa​ła się bia​ła. Lily za​czę​ła wy​krzy​ki​wać: – Och, niech pan za​wró​ci, bła​gam! Niech pan za​wró​ci, nie pa​mię​tam tych ulic, a mu​szę być w domu! W koń​cu za​je​cha​li​śmy na miej​sce, aku​rat już za​czy​na​ła się bu​rza. Dom był mały, wy​peł​nio​ny wo​nią po​koi za​mknię​tych w upal​ny dzień. – Moja mat​ka gra w bry​dża – po​wie​dzia​ła Lily. – Mu​szę do niej za​te​le​fo​no​wać i po​wie​dzieć, żeby nie wra​ca​ła do domu. Te​le​fon jest u mnie na gó​rze. Wo​bec tego po​szli​śmy na górę. Lily nie była ani tro​chę roz​wią​zła czy wy​uz​da​na, za​pew​niam was. Kie​dy zdję​ła suk​nię, za​czę​ła mó​wić drżą​cym gło​sem: – Och, ko​cham cię, ko​cham cię! – A kie​dy​śmy się ob​ję​li, po​wie​dzia​łem so​bie w du​chu: „Jak ona może ko​chać cię… ko​chać cię.” – Za​- dud​nił po​tęż​ny grzmot i za​raz ule​wa spa​dła na domy, drze​wa, da​chy, okna, i były też bły​ska​wi​ce. Wszyst​ko wy​peł​ni​ły i wszyst​ko ośle​pi​ły. Ale cie​pła woń, jak za​pach pie​czo​ne​go chle​ba, biła od niej, kie​dy le​że​li​śmy w po​ście​li po​ciem​nia​łej od par​ne​go bu​rzo​we​go mro​ku. Cały czas, od po​cząt​- ku do koń​ca, po​wta​rza​ła: – Ko​cham cię! – Le​że​li​śmy te​raz uspo​ko​je​ni i za​nim wró​ci​ło słoń​ce, na​- de​szły wcze​sne go​dzi​ny wie​czo​ru. Jej mat​ka cze​ka​ła na dole w sa​lo​ni​ku. Nie bar​dzo mi się to po​do​ba​ło. Lily za​te​le​fo​no​wa​ła do niej i po​wie​dzia​ła: – Nie wra​caj ja​kiś czas do domu – i wo​bec tego jej mat​ka na​tych​miast rzu​ci​ła bry​dża i przedar​ła się przez jed​ną z naj​gor​szych na​wał​nic na prze​strze​ni ostat​nich lat. Nie, sta​- now​czo mi się to nie po​do​ba​ło. Nie że​bym się bał star​szej pani, ale wie​dzia​łem, co to zna​czy. Lily po​sta​ra​ła się, żeby ją przy​ła​pa​no. Pierw​szy za​czą​łem scho​dzić ze scho​dów i zo​ba​czy​łem świa​tło koło ka​na​py. Kie​dy zna​la​złem się na dole, na​prze​ciw niej, po​wie​dzia​łem: – Moje na​zwi​sko Hen​- der​son. – Mat​ka Lily była ład​ną tęgą ko​bie​tą, z twa​rzą uma​lo​wa​ną na przy​ję​cie bry​dżo​we jak twarz por​ce​la​no​wej lal​ki. Mia​ła na gło​wie ka​pe​lusz, a sia​da​jąc po​ło​ży​ła na pulch​nych ko​la​nach pła​ską to​reb​kę z la​kie​ro​wa​nej skó​ry. Zo​rien​to​wa​łem się, że w du​chu ukła​da li​stę za​rzu​tów prze​- ciw​ko Lily. „W moim wła​snym domu. Z żo​na​tym męż​czy​zną.” I tak da​lej. Sie​dzia​łem w sa​lo​ni​ku z obo​jęt​ną miną – nie ogo​lo​ny, z ła​dun​kiem de​sek w sa​mo​cho​dzie przed do​mem. Bił chy​ba ode mnie za​pach Lily, ten za​pach pie​kar​ni. A Lily, ude​rza​ją​co pięk​na, ze​szła ze scho​dów, żeby po​ka​zać swo​- jej ma​mu​ś​ce, cze​go do​ko​na​ła. Za​cho​wu​jąc się tak, jak​bym o ni​czym nie pa​mię​tał; trzy​ma​łem moje ogrom​ne bu​cio​ry na dy​wa​nie i od cza​su do cza​su przy​gła​dza​łem wąsa. Wy​czu​wa​łem mię​dzy nimi waż​ną obec​ność Sim​mon​sa, ojca Lily, tego hur​tow​ni​ka od in​sta​la​cji hy​drau​licz​nych, któ​ry po​peł​nił sa​mo​bój​stwo. W rze​czy sa​mej ode​brał so​bie ży​cie w sy​pial​ni mał​żeń​skiej są​sia​du​ją​cej z po​ko​jem Lily. Lily ob​wi​nia​ła mat​kę o śmierć ojca. A kim ja mia​łem być, in​stru​men​tem jej gnie​wu? „Och nie, ko​leż​ko – po​wie​dzia​łem so​bie w du​chu – to nie dla cie​bie. Nie bądź stro​ną w tym spo​rze.” Wy​glą​da​ło na to, że mat​ka po​sta​no​wi​ła za​cho​wać się przy​zwo​icie. Oka​że wspa​nia​ło​myśl​ność i po​bi​je Lily jej wła​sną bro​nią. Może było to na​tu​ral​ne. W każ​dym ra​zie za​cho​wy​wa​ła się wo​bec mnie jak dama, ale przy​szedł taki mo​ment, kie​dy nie mo​gła się już po​wstrzy​mać i nad​mie​ni​ła: – Po​zna​łam kie​dyś pań​skie​go syna. – Och, do​praw​dy, taki smu​kły chło​pak? Edward? Jeź​dzi czer​wo​nym MG. Wi​du​je się go cza​sem

na uli​cach Dan​bu​ry. Nie​dłu​go po​że​gna​łem się mó​wiąc do Lily: – Je​steś przy​stoj​ną, świet​ną dziew​czy​ną, ale nie po​win​naś była tego ro​bić swo​jej mat​ce. Tęga star​sza pani sie​dzia​ła na ka​na​pie z dłoń​mi sple​cio​ny​mi, a jej oczy two​rzy​ły li​nię cią​głą na sku​tek łez czy iry​ta​cji. – Do wi​dze​nia, Gen – po​wie​dzia​ła Lily. – Cześć, pan​no Sim​mons. Na​sze po​że​gna​nie nie było spe​cjal​nie przy​ja​zne. Nie​mniej spo​tka​li​śmy się po nie​dłu​gim cza​sie, tyle że w No​wym Jor​ku, bo Lily roz​sta​ła się z mat​ką, wy​je​cha​ła z Dan​bu​ry i mia​ła te​raz miesz​ka​nie (tyl​ko zim​na woda) na Hud​son Stre​et, gdzie pi​ja​cy chro​ni​li się przed desz​czem na klat​ce scho​do​wej. Sze​dłem – ogrom​ny cię​żar, ol​brzy​mi cień na tych scho​dach, twarz ru​mia​na od wiej​skie​go po​wie​trza i al​ko​ho​lu, na rę​kach żół​te rę​ka​wicz​ki ze świń​skiej skó​ry i nie milk​ną​cy głos w ser​cu, któ​ry mó​wił: Chcę, chcę, chcę, och, ja chcę. Tak, idź – mó​wi​łem so​bie – ata​kuj, ata​kuj, ata​kuj. No i sze​dłem po tych scho​dach w gru​bym wa​to​wa​- nym pal​cie, w rę​ka​wicz​kach ze świń​skiej skó​ry i w bu​tach ze świń​skiej skó​ry, i z port​fe​lem ze świń​skiej skó​ry w kie​sze​ni, sze​dłem roz​go​rącz​ko​wa​ny żą​dzą i roz​go​rącz​ko​wa​ny udrę​ką, czu​jąc, jak moje roz​iskrzo​ne spoj​rze​nie prze​su​wa się na naj​wyż​szy po​dest ku po​rę​czy, za któ​rą Lily otwo​- rzy​ła drzwi i cze​ka​ła na mnie. Twarz mia​ła okrą​głą, bia​łą, peł​ną, oczy czy​ste i przy​mru​żo​ne. – Niech to dia​bli! Jak mo​żesz miesz​kać w tej śmier​dzą​cej no​rze? Tu cuch​nie – po​wie​dzia​łem. Ubi​ka​cje były na ko​ry​ta​rzach; łań​cusz​ki re​zer​wu​arów zzie​le​nia​ly, w drzwiach były szyb​ki śliw​ko​- we​go ko​lo​ru. Lily przy​jaź​ni​ła się z miesz​kań​ca​mi slum​sów, zwłasz​cza ze star​ca​mi i mat​ka​mi. Po​wie​dzia​ła, że ro​zu​mie, dla​cze​go mają apa​ra​ty te​le​wi​zyj​ne, cho​ciaż ko​rzy​sta​ją z za​po​móg, trzy​ma​ła ich mle​ko i ma​sło w swo​jej lo​dów​ce i wy​peł​nia​ła za nich for​mu​la​rze opie​ki spo​łecz​nej. Uwa​ża​ła, że dzia​ła dla ich do​bra i po​ka​zu​je tym imi​gran​tom i Wło​chom, jak sym​pa​tycz​na może być Ame​ry​kan​ka. Ale my​ślę, że na​praw​dę sta​ra​ła się im po​móc, kie​dy tak bie​ga​ła mię​dzy nimi im​pul​syw​na i mó​wi​ła mnó​stwo bez​ład​nych rze​czy. Za​duch tego bu​dyn​ku bił w twarz, wspią​łem się na górę i po​wie​dzia​łem: – Uff, je​stem w strasz​nej for​mie. We​szli​śmy do jej miesz​ka​nia na naj​wyż​szym pię​trze. Tu też było brud​no, ale przy​naj​mniej pa​li​- ła się lam​pa. Usie​dli​śmy, żeby po​roz​ma​wiać, i Lily spy​ta​ła: – Czy masz za​miar zmar​no​wać resz​tę ży​cia? Spra​wa z Fran​ces wy​glą​da​ła bez​na​dziej​nie. Tyl​ko raz od mo​je​go po​wro​tu z woj​ska do​szło mię​- dzy nami do jako ta​kie​go zbli​że​nia, ale po​tem nic nie chwy​ta​ło, więc wła​ści​wie da​łem jej spo​kój. Z tym wy​jąt​kiem, że pew​ne​go dnia rano w kuch​ni mie​li​śmy roz​mo​wę, któ​ra nas na do​bre od sie​bie od​da​li​ła. Za​le​d​wie kil​ka słów, oto z grub​sza tej tre​ści: – Więc co chciał​byś te​raz ro​bić? (W tym okre​sie tra​ci​łem za​in​te​re​so​wa​nie moją far​mą.) – Za​sta​na​wiam się – po​wie​dzia​łem – czy nie jest dla mnie za póź​no na dy​plom le​kar​ski… na​tu​- ral​nie je​że​li do​sta​nę się na aka​de​mię me​dycz​ną. Fran​ces otwo​rzy​ła usta, taka za​wsze trzeź​wa, żeby nie po​wie​dzieć po​nu​ra i sztyw​na, i za​czę​ła się ze mnie śmiać; a kie​dy się tak śmia​ła, nie wi​dzia​łem nic prócz ciem​ne​go wnę​trza jej otwar​tych ust, na​wet nie wi​dzia​łem zę​bów, co na​praw​dę jest dziw​ne, bo ma zęby, i to bar​dzo bia​łe. Gdzie one się po​dzia​ły? – No już do​brze, do​brze! – wark​ną​łem. Dla​te​go było dla mnie ja​sne, że Lily ma słusz​ność co do Fran​ces. Nie​mniej dal​szy ciąg nie na​- stą​pił. – Chcę mieć dziec​ko. Nie mogę cze​kać dłu​żej – po​wie​dzia​ła Lily. – Za kil​ka lat skoń​czę trzy​-

dziest​kę. – To może moja wina? O co ci cho​dzi? – Mu​si​my być ze sobą – oznaj​mi​ła. – Kto to po​wie​dział? – Ina​czej umrze​my. Mi​nął rok czy coś koło tego, ale nie zdo​ła​ła mnie prze​ko​nać. Nie wy​obra​ża​łem so​bie, żeby spra​wa mo​gła być aż tak ła​twa. Wo​bec tego na​gle po​ślu​bi​ła fa​ce​ta z New Jer​sey, ma​kle​ra gieł​do​- we​go na​zwi​skiem Ha​zard. Przy​po​mi​nam so​bie te​raz, że na​po​my​ka​ła o nim kil​ka razy, ale wte​dy my​śla​łem, że to jesz​cze je​den jej szan​taż. Bo Lily była szan​ta​żyst​ką. Tak czy ina​czej, wy​szła za nie​go. Było to jej dru​gie mał​żeń​stwo. Wzią​łem Fran​ces i dwie dziew​czyn​ki i po​je​cha​łem z nimi na rok do Eu​ro​py, do Fran​cji. W dzie​ciń​stwie spę​dzi​łem kil​ka lat na po​łu​dniu tego kra​ju, nie​da​le​ko mia​sta Albi, gdzie mój oj​- ciec zbie​rał ma​te​ria​ły do swo​jej pra​cy na​uko​wej. Pięć​dzie​siąt lat temu draż​ni​łem się z ma​łym chłop​cem po dru​giej stro​nie uli​cy: „Fra​nço​is, oh Fra​nço​is, ta so​eur est con​sti​pée.” Mój oj​ciec był wy​so​kim męż​czy​zną, so​lid​nie zbu​do​wa​nym i bar​dzo schlud​nym. No​sił dłu​gie ka​le​so​ny z ir​- landz​kie​go płót​na, pu​dła na ka​pe​lu​sze miał wy​bi​te czer​wo​nym ak​sa​mi​tem, buty za​ma​wiał w An​- glii, a rę​ka​wicz​ki w pra​cow​ni Vi​ta​le Mi​la​no w Rzy​mie. Grał zu​peł​nie nie​źle na skrzyp​cach. Moja mat​ka pi​sy​wa​ła wier​sze we wnę​trzu czer​wo​nej ce​gla​nej ka​te​dry w Albi. Mia​ła swo​ją ulu​bio​ną dyk​te​ryj​kę o pew​nej pani z Pa​ry​ża, nie​sły​cha​nie afek​to​wa​nej. Spo​tka​ły się kie​dyś w wą​skich drzwiach ka​te​dry i pani spy​ta​ła: „Vo​ulez-vous que je pas​sas​se?” Moja mat​ka od​par​ła: „Pas​sas​- sas​sez, ma​da​me.” Opo​wia​da​ła wszyst​kim ten żart i przez dłu​gie łata śmia​ła się cza​sem i szep​ta​ła: „Pas​sas​sas​sez”. Mi​nę​ły te cza​sy. Skoń​czy​ły się, ode​szły, od​pły​nę​ły bez​pow​rot​nie. Jed​nak​że my z Fran​ces nie za​bra​li​śmy dzie​ci do Albi. Cho​dzi​ła na wy​kła​dy w Col​lège de Fran​- ce, gdzie zgro​ma​dzi​li się wszy​scy fi​lo​zo​fo​wie. O miesz​ka​nia było bar​dzo trud​no, ale wy​na​ją​łem do​sko​na​ły apar​ta​ment od jed​ne​go księ​cia ro​syj​skie​go. De Vo​gué wspo​mi​na o jego dziad​ku, mi​ni​- strze za pa​no​wa​nia Mi​ko​ła​ja I. Ksią​żę był czło​wie​kiem wy​so​kim i ła​god​nym; żonę miał Hisz​pan​kę i jego hisz​pań​ska te​ścio​wa, se​ño​ra Gu​ir​lan​des, nie​ustan​nie mu do​ku​cza​ła. Bie​dak na​praw​dę przez nią cier​piał. Żona z dzieć​mi za​miesz​ka​ła u mat​ki, a on prze​niósł się do po​ko​iku służ​bo​we​go na man​sar​dzie. Mam w ma​jąt​ku pra​wie trzy mi​lio​ny. Mo​głem był coś zro​bić i ja​koś mu po​móc. Ale w tym okre​sie zże​ra​ło mnie pra​gnie​nie, o któ​rym wspo​mi​na​łem: Ja chcę, ja chcę! Bied​ny ksią​żę – na man​sar​dzie! Dzie​ci mu cho​ro​wa​ły i po​wie​dział mi, że jak jego sy​tu​acja się nie po​pra​wi, wy​sko​czy przez okno. Wy​buch​ną​łem: – Nie bądź głup​cem, ksią​żę. Czu​jąc się jak wi​no​waj​ca miesz​ka​łem w jego miesz​ka​niu, spa​łem w jego łóż​ku i ką​pa​łem się w jego ła​zien​ce dwa razy dzien​nie. Ale za​miast po​móc, te dwie go​rą​ce ką​pie​le tyl​ko po​głę​bia​ły moją me​lan​cho​lię. Od​kąd Fran​ces wy​śmia​ła moje ma​rze​nie o ka​rie​rze me​dycz​nej, ni​g​dy, ni​g​dy wię​cej nie oma​wia​łem z nią ży​cio​wych spraw. Dzień w dzień wę​dro​wa​łem do​ko​ła Pa​ry​ża; sze​dłem pie​- szo całą dro​gę do fa​bryk go​be​li​nów i cmen​ta​rza Père La​cha​ise, i do Sa​int-Clo​ud. Je​dy​ną oso​bą, któ​ra za​sta​na​wia​ła się nad tym, jak wy​glą​da moje ży​cie, była Lily, obec​nie Lily Ha​zard. W Ame​ri​- can Express otrzy​ma​łem od niej li​ścik na​pi​sa​ny na za​wia​do​mie​niu ślub​nym, w dłu​gi czas po da​cie ślu​bu. Tro​ski mnie roz​sa​dza​ły, a że w oko​li​cach Ma​de​le​ine krą​ży mnó​stwo kurw, przy​glą​da​łem się nie​któ​rym uważ​nie, ale strasz​ne sło​wa po​wta​rza​ją​ce się we mnie: Ja chcę, ja chcę! nie umil​kły na wi​dok żad​nej z tych twa​rzy. A wi​dzia​łem twa​rze nie​li​che. „Lily może przy​je​chać” – mó​wi​łem so​bie. I przy​je​cha​ła. Krą​ży​ła po uli​cach w tak​sów​ce i przy​- ła​pa​ła mnie w oko​li​cy sta​cji me​tra Va​vin. Ro​sła i lśnią​ca wrza​snę​ła do mnie przez okno sa​mo​cho​- du. Otwo​rzy​ła sta​ro​świec​kie drzwi i pró​bo​wa​ła sta​nąć na stop​niu. Tak, była pięk​na – wspa​nia​ła twarz, ja​sna, czy​sta twarz, go​rą​ca i bia​ła. Kie​dy się wy​chy​li​ła z drzwi​czek, zo​ba​czy​łem jej dłu​gą

kształt​ną szy​ję. Gór​na war​ga drża​ła jej z ra​do​ści. Ale mimo wzru​sze​nia Lily pa​mię​ta​ła o tych swo​- ich przed​nich zę​bach i przy​kry​wa​ła je war​gą. Co mnie wte​dy ob​cho​dzi​ły por​ce​la​no​we zęby! Bogu niech będą dzię​ki za do​bro​dziej​stwa, któ​re mi wciąż zsy​ła! – Lily! Jak się masz, dziec​ko? Skąd się tu wzię​łaś? Strasz​nie się ucie​szy​łem. Uwa​ża​ła, że je​stem po​twor​nym dur​niem, ale mimo to czło​wie​kiem war​to​ścio​wym, i że po​wi​nie​nem żyć, a nie umie​rać (jesz​cze je​den taki rok w Pa​ry​żu, a coś we mnie za​rdze​wia​ło​by na do​bre), i że na​wet mogą jesz​cze być ze mnie lu​dzie. Ko​cha​ła mnie. – Co zro​bi​łaś ze swo​im mę​żem? – spy​ta​łem. W dro​dze do jej ho​te​lu, na bul​wa​rze Ra​spa​il, po​wie​dzia​ła mi: – Uzna​łam, że po​win​nam mieć dzie​ci. Sta​rze​ję się. — (Lily mia​ła wte​dy dwa​dzie​ścia sie​dem lat.) – Ale jak je​cha​li​śmy do ślu​bu, zro​zu​mia​łam, że to po​mył​ka. Chcia​łam przy czer​wo​nych świa​- tłach wy​sko​czyć z sa​mo​cho​du, w ślub​nej suk​ni, ale on mnie przy​trzy​mał. Rąb​nął mnie w oko – do​- da​ła – i Bogu dzię​ki, że mia​łam we​lon, bo oko zro​bi​ło się czar​ne i pła​ka​łam przez całą ce​re​mo​nię. Poza tym moja mat​ka umar​ła. – Nie​moż​li​we! Pod​bił ci oko? – wy​buch​ną​łem wście​kły. – Jak go kie​dyś spo​tkam, roz​szar​pię by​dla​ka na ka​wał​ki! Słu​chaj, przy​kro mi z po​wo​du two​jej mat​ki. Po​ca​ło​wa​łem ją w oczy, a po​tem po​je​cha​li​śmy do jej ho​te​lu na Quai Vol​ta​ire i złą​cze​ni w uści​- sku wzbi​li​śmy się na szczy​ty świa​ta. Prze​ży​li​śmy cu​dow​ny ty​dzień; cho​dzi​li​śmy po mie​ście, a pry​- wat​ny de​tek​tyw Ha​zar​da cho​dził za nami. Wo​bec tego wy​na​ją​łem sa​mo​chód i roz​po​czę​li​śmy ob​- jazd ka​te​dral​nych miast fran​cu​skich. I Lily w swój za​chwy​ca​ją​cy spo​sób – za​wsze za​chwy​ca​ją​ca – za​czę​ła mnie drę​czyć. – Wy​da​je ci się, że mo​żesz żyć beze mnie, ale nie mo​żesz – mó​wi​ła – zu​peł​nie tak samo jak ja nie mogę żyć bez cie​bie. Smu​tek ta​kie​go ży​cia mnie za​bi​ja. Jak my​ślisz, dla​cze​go rzu​ci​łam Ha​zar​- da? Przez ten smu​tek. Kie​dy mnie ca​ło​wał, było mi naj​smut​niej. Czu​łam się taka sa​mot​na. A jak… – Dość. Żad​nych szcze​gó​łów – po​wie​dzia​łem. – Na​wet wo​la​łam, jak mi pod​bił oko. W tym było przy​naj​mniej coś au​ten​tycz​ne​go. Wte​dy nie mia​łam uczu​cia, że tonę. No i za​czą​łem pić, wię​cej niż za​wsze, i by​łem pi​ja​ny we wszyst​kich słyn​nych ka​te​drach – Amiens, Char​tres, Véze​lay i tak da​lej. Lily czę​sto mu​sia​ła pro​wa​dzić. Sa​mo​chód był mały (ka​brio​- let 202) i my, obo​je roz​mia​rów im​po​nu​ją​cych, wy​ra​sta​li​śmy z sie​dzeń jak dwie wie​że – ja​sne wło​sy i ciem​ne wło​sy, jed​no pięk​ne, dru​gie pi​ja​ne. Dla mnie przy​je​cha​ła z Ame​ry​ki, a ja nie chcia​łem się zgo​dzić, żeby wy​peł​ni​ła swo​ją mi​sję. I tak po​dró​żo​wa​li​śmy w górę, cały szmat dro​gi aż do Bel​gii, i z po​wro​tem w dół do Ma​sy​wu; dla ko​goś, kto lubi Fran​cję, by​ło​by to przy​jem​ne, ale ja Fran​cji nie lu​bię. Od po​cząt​ku do koń​ca Lily mia​ła je​den tyl​ko te​mat, to zna​czy mo​ra​li​zo​wa​- ła: ce​lem ży​cia nie może być to, tyl​ko po​win​no być tam​to; nie zło, tyl​ko do​bro; nie śmierć, tyl​ko ży​cie; nie złu​dze​nie, tyl​ko rze​czy​wi​stość. Lily nie mówi wy​raź​nie; na pen​sji wy​tłu​ma​czo​no jej, my​ślę, że praw​dzi​wa dama po​win​na mó​- wić ci​cho, i w re​zul​ta​cie Lily mam​ro​cze, a zno​wu ja źle sły​szę na pra​we ucho, co po​gar​szał jesz​- cze szum wia​tru i ha​łas opon i stuk ma​łe​go sil​ni​ka. Nie​mniej pa​trząc na ra​do​sne pod​nie​ce​nie jej du​żej, czy​stej, bia​łej twa​rzy wie​dzia​łem, że ona da​lej upie​ra się przy swo​im. Prze​śla​do​wa​ła mnie, z roz​świe​tlo​ną twa​rzą i ra​do​ścią w oczach. Prze​ko​na​łem się, że pod wie​lo​ma wzglę​da​mi jest nie​- dba​ła, a na​wet wręcz nie​chluj​na. Za​po​mi​na​ła prać swo​ją bie​li​znę, aż w koń​cu, cho​ciaż taki by​łem pi​ja​ny, ka​za​łem jej się brać do pra​nia. Wy​ni​ka​ło to może z jej po​sta​wy mo​ra​list​ki i my​śli​ciel​ki, bo kie​dy po​wie​dzia​łem: – Prze​pierz swo​je rze​czy – za​czę​ła się ze mną spie​rać. – Świ​nie na mo​jej far​mie są czyst​sze od cie​bie – wrza​sną​łem, co do​pro​wa​dzi​ło do dys​ku​sji. – Z zie​mią jest to samo, gni​je. Tak, gni​je, ale się wciąż od​na​wia. – Po​je​dyn​cza jed​nost​ka nie może sama za​po​cząt​ko​wać cy​klu prze​mian azo​tu w przy​ro​dzie – oznaj​mi​łem. A ona na to, że ow​szem, ale czy ja zda​ję so​bie spra​wę, co mi​łość mo że zdzia​łać? – Milcz! – ryk​ną​łem. Nie roz​gnie​wa​ła

się. Było jej mnie żal. Je​cha​li​śmy da​lej i by​łem dwo​ja​kim nie​wol​ni​kiem – po pierw​sze re​li​gii i pięk​na tych ko​ścio​- łów, któ​re​go na​wet po pi​ja​ne​mu nie mo​głem nie wi​dzieć, i po dru​gie żar​li​wo​ści Lily, jej mam​ro​ta​- nia i jej uści​sków. Po​wta​rza​ła naj​mniej sto razy: – Wróć ze mną do Sta​nów. Przy​je​cha​łam, żeby cię za​brać. – Wy​klu​czo​ne – od​par​łem w koń​cu. – Gdy​byś mia​ła odro​bi​nę ser​ca, Lily, nie drę​czy​ła​byś mnie. Niech cię li​cho, pa​mię​taj, że je​stem we​te​ra​nem i mam od​zna​cze​nia za rany na fron​cie. Speł​ni​łem swój obo​wią​zek wo​bec oj​czy​zny. Stuk​nę​ła mi już pięć​dzie​siąt​ka i mia​łem w ży​ciu do dia​bła i tro​- chę kło​po​tów. – Tym bar​dziej po​wi​nie​neś te​raz coś zro​bić – oznaj​mi​ła. Wresz​cie w Char​tres po​wie​dzia​łem jej: – Jak nie prze​sta​niesz, pal​nę so​bie w łeb. Było to z mo​jej stro​ny okrut​ne, po​nie​waż wie​dzia​łem, co zro​bił jej oj​ciec. Cho​ciaż by​łem po​- twor​nie pi​ja​ny, sam nie mo​głem znieść tego okru​cień​stwa. Star​szy pan za​strze​lił się po kłót​ni ro​- dzin​nej. Był cza​ru​ją​cym czło​wie​kiem, sła​bym, nie​szczę​śli​wym, czu​łym, sen​ty​men​tal​nym. Wra​cał do domu na​pom​po​wa​ny whi​sky i śpie​wał Lily i ku​char​ce sta​re pio​sen​ki; opo​wia​dał ka​wa​ły, ste​po​- wał i od​gry​wał w kuch​ni sta​ro​mod​ne nu​me​ry wo​de​wi​lo​we, dow​cip​ku​jąc przez łzy – co było pod​- ło​ścią wo​bec wła​sne​go dziec​ka. Lily dużo mi o nim opo​wia​da​ła, więc w koń​cu stał się dla mnie tak rze​czy​wi​sty, że sam za​czą​łem ko​chać i nie​na​wi​dzić tego sta​re​go łaj​da​ka. „Słu​chaj, ty za​ki​cha​ny tan​ce​rzu od ste​po​wa​nia, ty spe​cja​li​sto od roz​dzie​ra​nia serc, ty ża​ło​sny dow​cip​ni​siu… ty sen​ty​men​- tal​na trą​bo – prze​ma​wia​łem do jego du​cha. – Jak mo​głeś po​stę​po​wać tak z wła​sną cór​ką, a po​tem ją zo​sta​wić, że​bym ja miał ją te​raz na kar​ku?” A kie​dy za​gro​zi​łem, że po​peł​nię sa​mo​bój​stwo w ka​- te​drze w Char​tres, w ob​li​czu tego świę​te​go pięk​na, Lily wstrzy​ma​ła od​dech. Blask w jej twa​rzy stał się de​li​kat​ny jak blask per​ły. Prze​ba​czy​ła mi w mil​cze​niu. – Jest mi wszyst​ko jed​no, czy mi prze​ba​czysz, czy nie – po​wie​dzia​łem. Roz​sta​li​śmy się w Véze​lay. Od po​cząt​ku nasz po​byt tam był dziw​ny. Kie​dy rano ze​szli​śmy na dół, jed​no koło ka​brio​le​tu 202 nie mia​ło po​wie​trza. Po​go​da była pięk​na, czerw​co​wa, więc nie wsta​wi​łem sa​mo​cho​du do ga​ra​żu i moim zda​niem ktoś z dy​rek​cji wy​pu​ścił po​wie​trze. Oskar​ży​łem ho​tel i sta​łem wrzesz​cząc, do​pó​ki w biu​rze nie spu​ści​li me​ta​lo​wej ża​lu​zji. Szyb​ko zmie​ni​łem koło, przy czym nie uży​łem le​war​ka, tyl​ko z wście​kło​ści dźwi​gną​łem mały sa​mo​chód i wsu​ną​łem ka​- mień pod oś. Po kłót​ni z dy​rek​to​rem ho​te​lu (obo​je z Lily po​wta​rza​li​śmy: „Pneu, pneu”) hu​mor mi się po​pra​wił, więc obe​szli​śmy do​oko​ła ka​te​drę, ku​pi​li​śmy kilo tru​ska​wek w pa​pie​ro​wej tut​ce i po​wę​dro​wa​li​śmy na wały miej​skie, żeby się po​grzać w słoń​cu. Żół​ty pył sy​pał się z drzew cy​try​- no​wych, a dzi​kie róże opla​ta​ły pnie ja​bło​ni. Ja​sno​czer​wo​ne, krwi​sto​czer​wo​ne, ogni​ste, bo​le​sne, szorst​kie jak gniew, słod​kie jak nar​ko​tyk. Lily zdję​ta bluz​kę i opa​la​ła ple​cy. Po ja​kimś cza​sie zdję​- ła też hal​kę i sta​nik i uło​ży​ła się na mo​ich ko​la​nach. Zi​ry​to​wa​ny spy​ta​łem: – Skąd wiesz, na co mam ocho​tę? – I do​da​łem ła​god​niej, z po​wo​du tych róż na wszyst​kich pniach drzew, kłu​ją​cych, sple​cio​nych, bu​cha​ją​cych pło​mie​nia​mi: – Nie wy​star​czy ci cie​szyć się tym pięk​nym cmen​ta​rzem? – To nie jest cmen​tarz, tyl​ko sad – od​par​ta. – Do​pie​ro wczo​raj za​czął ci się pe​riod. Więc o co ci cho​dzi? Oznaj​mi​ła, że ni​g​dy mi to nie prze​szka​dza​ło, i mia​ła słusz​ność. – Ale te​raz mi prze​szka​dza – wrza​sną​łem i za​czę​li​śmy się kłó​cić, i do​szło do strasz​nej awan​tu​- ry, po czym jej po​wie​dzia​łem, że wró​ci do Pa​ry​ża sama naj​bliż​szym po​cią​giem. Mil​cza​ła. Po​szło jej w pię​ty, po​my​śla​łem. Ale nie, uzna​ła chy​ba tyl​ko, że to jest do​wód, jak bar​dzo ją ko​cham. Jej zwa​rio​wa​na twarz po​ciem​nia​ła głę​bią mi​ło​ści i ra​do​ści. – Nie uda ci się mnie za​bić, je​stem na to za twar​dy – wrza​sną​łem. I na​gle za​czą​łem pła​kać z po​wo​du tych wszyst​kich nie​zno​śnych kom​pli​ka​cji w ser​cu. Pła​ka​łem i szlo​cha​łem.

– Wsia​daj, ty obłą​ka​na ję​dzo – po​wie​dzia​łem pła​cząc. I na​cią​gną​łem dach ka​brio​le​tu. Wy​ska​- ku​ją w nim prę​ty, o któ​re za​cze​pia się bre​zent. Bla​da z prze​ra​że​nia, ale jed​no​cze​śnie tra​wio​na tą swo​ją prze​klę​tą i wznio​słą du​cho​wą wspa​- nia​ło​ścią, mam​ro​ta​ła pod no​sem, kie​dy ja pła​cząc sie​dzia​łem za kie​row​ni​cą, o du​mie i sile, i o du​- szy, o mi​ło​ści i tak da​lej. Po​wie​dzia​łem: – Niech cię dia​bli, masz fio​ła. – Może tak, kie​dy nie je​stem z tobą. Może mam w gło​wie nie​zu​peł​nie w po​rząd​ku i nic nie ro​- zu​miem – przy​zna​ła. – Ale kie​dy je​ste​śmy ra​zem, wiem. – Gu​zik wiesz. Niby dla​cze​go ja nic nie wiem! Trzy​maj się ode mnie z da​le​ka. Wy​kań​czasz mnie. Ci​sną​łem jej idio​tycz​ną wa​liz​kę z nie upra​ną bie​li​zną na pe​ron. Wciąż szlo​cha​jąc za​wró​ci​łem pod sta​cję, któ​ra jest od​da​lo​na o ja​kieś dwa​dzie​ścia ki​lo​me​trów od Véze​lay, i po​je​cha​łem pro​sto na po​łu​dnie Fran​cji. Za​trzy​ma​łem się w miej​sco​wo​ści Ba​ny​uls na wy​brze​żu Ver​mi​lion. Jest tam ośro​dek ba​daw​czy, po​sze​dłem do akwa​rium i mia​łem dziw​ne prze​ży​cie. Był pół​mrok. Spoj​rza​łem na ośmior​ni​cę i wy​da​ło mi się, że ona też pa​trzy na mnie, przy​ci​ska​ła mięk​ką gło​wę do szy​by, roz​- płasz​cza​ła, jej cia​ło sta​ło się bez​barw​ne i ziar​ni​ste – zbie​la​łe, po​kry​te cęt​ka​mi. Oczy prze​ma​wia​ły do mnie zim​no. Ale chy​ba jesz​cze bar​dziej wy​mow​na, jesz​cze zim​niej​sza była ta mięk​ka po​cęt​ko​- wa​na gło​wa i ru​chy Brow​na w tych cęt​kach, ko​smicz​ne zim​no, któ​re mnie, czu​łem to, za​bi​ja​ło. Mac​ki drga​ły i da​wa​ły mi zna​ki przez szy​bę, ba​niecz​ki po​wie​trza ula​ty​wa​ły w górę. My​śla​łem: „To mój ostat​ni dzień. Śmierć mnie ostrze​ga.” Tyle o tym, jak gro​zi​łem Lily sa​mo​bój​stwem.

3 A te​raz kil​ka słów o po​wo​dach mo​je​go wy​jaz​du do Afry​ki. Z woj​ny wró​ci​łem z po​sta​no​wie​niem, że zo​sta​nę ho​dow​cą świń, co może ilu​stru​je mój ogól​ny sto​su​nek do ży​cia. Nie wol​no było bom​bar​do​wać Mon​te Cas​si​no; nie​któ​rzy uwa​ża​ją, że win​na jest głu​po​ta ge​ne​- ra​łów. Ale po tych krwa​wych jat​kach, gdzie zgi​nę​ło tylu Tek​sań​czy​ków i gdzie póź​niej mój od​- dział też do​stał w skó​rę, z na​szej pacz​ki zo​sta​li​śmy tyl​ko my dwaj, Nick Gold​ste​in i ja, co wy​da​je się dziw​ne, bo by​li​śmy naj​wyż​si w od​dzia​le i sta​no​wi​li​śmy naj​lep​szy cel. Tro​chę póź​niej ja też by​łem ran​ny, wla​złem na minę. Ale wte​dy le​że​li​śmy z Nic​kiem pod oliw​ka​mi – nie​któ​re z tych po​- skrę​ca​nych ga​łę​zi ukła​da​ją się jak​by w ko​ron​kę i prze​pusz​cza​ją świa​tło – i spy​ta​łem go, co ma za​- miar ro​bić po woj​nie. – Och, je​że​li prze​ży​je​my i bę​dzie​my zdro​wi, za​ło​ży​my z bra​tem ho​dow​lę no​rek w Cat​skills – od​parł. Wo​bec tego po​wie​dzia​łem czy też mój dia​beł po​wie​dział za mnie: – Ja będę ho​do​wał świ​nie. – Za​le​d​wie pa​dły te sło​wa, wie​dzia​łem, że gdy​by Gold​ste​in nie był Ży​dem, po​wie​dział​bym może „by​dło” za​miast „świ​nie”. No, a po​tem było za póź​no, żeby się wy​- co​fy​wać. Więc praw​do​po​dob​nie Gold​ste​in z bra​tem mają ho​dow​lę no​rek, gdy tym​cza​sem ja mam – coś in​ne​go. Wpa​ko​wa​łem świ​nie do wszyst​kich pięk​nych sta​rych za​bu​do​wań go​spo​dar​skich, do wspa​nia​lej wo​zow​ni o wy​kła​da​nych bo​aze​rią prze​gro​dach – kie​dyś ko​nie lu​dzi bo​ga​tych były trak​to​wa​ne jak śpie​wa​cy ope​ro​wi – do pięk​nej sta​rej staj​ni z bel​we​de​rem na szczy​cie, ist​ne cudo ar​chi​tek​to​nicz​ne; zbu​do​wa​łem kró​le​stwo świń z chle​wa​mi na traw​ni​kach i po​śród ra​bat ogro​du kwia​to​we​go. Cie​plar​nia też po​szła – świ​nie ryły i wy​grze​by​wa​ły szla​chet​ne ce​bul​ki. Prze​wra​ca​ły po​są​gi spro​wa​dzo​ne z Flo​ren​cji i Sal​zbur​ga. Nad całą po​sia​dło​ścią uno​sił się smród po​myj i świń, kar​to​fli go​tu​ją​cych się w par​ni​kach i gno​ju. Moi roz​wście​cze​ni są​sie​dzi na​pu​ści​li na mnie in​spek​to​ra zdro​wia. Po​wie​dzia​łem, że niech tyl​ko spró​bu​je cią​gać mnie po są​dach. – Hen​der​so​no​wie sie​dzą na tej zie​mi od prze​szło dwu​stu lat – po​uczy​łem tego czło​wie​ka. Był to nie​ja​ki dok​tor Bul​lock. Moja ów​cze​sna żona, Fran​ces, nie za​bra​ła w tej spra​wie gło​su. Po​pro​si​ła tyl​ko: – Pil​nuj, żeby nie wy​cho​dzi​ły na pod​jazd. – Ra​dzę, że​byś przy​pad​kiem któ​rejś nie skrzyw​dzi​ła – po​wie​dzia​łem jej. – Te zwie​rzę​ta sta​ły się cząst​ką mo​jej oso​by. A dok​to​ro​wi Bul​loc​ko​wi tak po​wie​dzia​łem: – Na​pu​ści​li pana na mnie ci cy​wi​le i po​li​cja z au​to​stra​dy. Wred​nia​ki. Czy oni nie ja​da​ją wie​przo​wi​ny? Za​uwa​ży​li​ście może, ja​dąc z New Jer​sey do No​we​go Jor​ku, bu​dy​necz​ki o stro​mych da​chach i z wy​bie​ga​mi, spra​wia​ją​ce wra​że​nie mo​de​li nie​miec​kich wio​sek ze Szwar​cwal​du? Czu​li​ście w noz​- drzach ich za​pach (za​nim po​ciąg za​głę​bi się w tu​nel pod Hud​so​nem)? Są to tu​czar​nie trzo​dy chlew​nej. Tu​czy się tu świ​nie, chu​de i ko​ści​ste po po​dró​ży z Iowa i Ne​bra​ski. Tak czy ina​czej, by​- łem świ​nia​rzem. A pro​rok Da​niel ostrze​gał kró​la Na​bu​cho​do​no​zo​ra: „Wy​rzu​cą cię od lu​dzi, a z zwie​rzem po​lnym bę​dzie miesz​ka​nie two​je.” Ma​cio​ry zja​da​ją swo​je małe, bo po​trzeb​ny jest im fos​for. Cho​ru​ją na wole, jak ko​bie​ty. Och, ba​da​łem na​praw​dę wni​kli​wie te mą​dre, ska​za​ne na za​- gła​dę zwie​rzę​ta. Bo wszy​scy ho​dow​cy świń zda​ją so​bie spra​wę z ich mą​dro​ści. Od​kry​cie, że są tak in​te​li​gent​ne, było dla mnie czymś w ro​dza​ju szo​ku. Je​że​li nie skła​ma​łem Fran​ces i te zwie​rzę​ta sta​ły się cząst​ką mo​jej oso​by, wy​da​je się dziw​ne że prze​sta​łem się nimi in​te​re​so​wać. Ale wi​dzę, że nie do​pro​wa​dzi​ło mnie to ani o krok bli​żej do wy​ja​śnie​nia po​wo​dów mo​je​go wy​jaz​du do Afry​ki, więc le​piej chy​ba, że​bym za​czął od cze​goś in​ne​go. Czy mam za​cząć od mo​je​go ojca? Był czło​wie​kiem zna​nym. Miał bro​dę i grał na skrzyp​cach, a poza tym… Nie, to bez sen​su.

Więc może od tego: Moi przod​ko​wie ukra​dli zie​mię In​dia​nom. Do​sta​li wię​cej od rzą​du i oszu​- ki​wa​li in​nych osad​ni​ków, dzię​ki cze​mu je​stem dzie​dzi​cem wiel​kie​go ma​jąt​ku. Nie, to też na nic. Co to ma z tym wspól​ne​go? A prze​cież ja​kieś wy​ja​śnie​nie jest ko​niecz​ne, bo ofia​ro​wa​no mi na​ma​cal​ny do​wód cze​goś, co jest nie​sły​cha​nie waż​ne, więc mam obo​wią​zek prze​ka​zać tę rzecz da​lej. I wca​le nie uła​twia spra​- wy, że wszyst​ko zda​rzy​ło się jak we śnie. No więc mu​sia​ło to być w ja​kieś osiem lat po za​koń​cze​niu woj​ny. Roz​wio​dłem się z Fran​ces i by​łem te​raz żo​na​ty z Lily; czu​łem, że coś mu​szę zro​bić. Po​je​cha​łem do Afry​ki z moim przy​ja​cie​- lem, Char​liem Al​ber​tem. On też jest mi​lio​ner. Za​wsze mia​łem tem​pe​ra​ment bar​dziej żoł​nie​rza niż cy​wi​la. Kie​dy w woj​sku zła​pa​łem men​dy, po​sze​dłem, żeby mi dali ja​kiś pro​szek. Ale jak za​mel​do​wa​łem, o co cho​dzi, czte​rej sa​ni​ta​riu​sze po​chwy​ci​li mnie za​raz na skrzy​żo​wa​niu dróg, ro​ze​bra​li pod go​łym nie​bem do naga, na​my​dli​li i zgo​li​li każ​dy wło​sek na moim cie​le, z tyłu i z przo​du, pod pa​cha​mi, wło​sy ło​no​we, wąsy, brwi i tak da​lej. Było to tuż obok dziel​ni​cy por​to​wej w Sa​ler​no. Prze​jeż​dża​ły cię​ża​rów​ki peł​ne woj​ska, przy​glą​da​li mi się ry​ba​cy i wie​śnia​cy, i dzie​ci, i dziew​czy​ny, i ko​bie​ty. Żoł​nie​rze wi​wa​to​wa​li i śmie​li się, wie​śnia​cy też się śmie​li, śmia​ło się całe wy​brze​że i śmia​łem się na​wet ja, usi​łu​jąc jed​- no​cze​śnie za​bić tych czte​rech. Ucie​kli, a ja zo​sta​łem łysy i dy​go​cą​cy, ohyd​ny, nagi, z po​twor​nym swę​dze​niem mię​dzy no​ga​mi i pod pa​cha​mi, sza​le​ją​cy z wście​kło​ści, ro​ze​śmia​ny i przy​się​ga​ją​cy ze​mstę. Ta​kich rze​czy czło​wiek ni​g​dy nie za​po​mi​na i póź​niej na​praw​dę je ceni. To pięk​ne nie​bo, obłą​ka​ne swę​dze​nie i brzy​twy; i Mo​rze Śród​ziem​ne, któ​re jest ko​leb​ką ludz​ko​ści; ula​tu​ją​ca w górę mięk​kość po​wie​trza; za​pa​da​ją​ca się mięk​kość wód, na któ​rych za​błą​dzi! Ulis​ses, na któ​rych też był nagi, kie​dy sy​re​ny śpie​wa​ły. Wę​dru​jąc men​dy zna​la​zły schro​nie​nie w ja​kiejś szpa​rze; mia​łem póź​niej do czy​nie​nia z tymi prze​bie​gły​mi zwie​rza​ka​mi. Woj​na dużo dla mnie zna​czy​ła. Zo​sta​łem ran​ny na​stą​piw​szy na minę, więc od​zna​czo​no mnie Pur​pu​ro​wym Ser​cem i le​ża​łem dość dłu​go w la​za​re​cie w Ne​apo​lu. Wierz​cie mi, by​łem wdzięcz​ny, że nie stra​ci​łem ży​cia. To całe do​świad​cze​nie na​peł​ni​ło mnie głę​bo​kim i praw​dzi​wym wzru​sze​- niem. Co mi jest nie​ustan​nie po​trzeb​ne. Ze​szłej zimy sta​łem obok drzwi do piw​ni​cy rą​biąc drze​wo na ko​mi​nek – chi​rurg od drzew zo​- sta​wił mi kil​ka ko​na​rów so​sny – i ka​wa​łek drew​na od​sko​czył od kloc​ka, i ude​rzył mnie w nos. Było bar​dzo zim​no, więc zo​rien​to​wa​łem się, co się sta​ło, do​pie​ro jak zo​ba​czy​łem krew na kurt​ce. Lily za​wo​ła​ła: – Masz pęk​nię​ty nos! – Nie, nos mi nie pękł, jest ob​ło​żo​ny gru​bą war​stwą ochron​ną cia​ła, ale bar​dzo dłu​go mia​łem na nim szra​mę. Jed​nak​że kie​dy po​czu​łem ude​rze​nie, moją je​dy​ną my​ślą była p r a w d a. Czy praw​da spa​da na czło​wie​ka ra​zem z cio​sem? Trud​no o kon​cep​cję bar​dziej woj​- sko​wą. Usi​ło​wa​łem po​ro​zu​mieć się na ten te​mat z Lily; ona też po​czu​ła siłę praw​dy, kie​dy jej dru​- gi mąż, Ha​zard, trzep​nął ją w oko. No więc za​wsze taki by​łem, sil​ny i zdro​wy, gwał​tow​ny i agre​syw​ny, a jako chło​piec znę​ca​łem się cza​sem nad słab​szy​mi. Na uni​wer​sy​te​cie no​si​łem, zło​te kol​czy​ki, żeby pro​wo​ko​wać do bó​jek, a cho​ciaż ze wzglę​du na ojca zro​bi​łem ma​gi​ste​rium, za​cho​wy​wa​łem się za​wsze jak nie​uk i gno​jek. W okre​sie na​rze​czeń​stwa z Fran​ces po​je​cha​łem na Co​ney Is​land i ka​za​łem so​bie wy​ta​tu​ować jej imię na że​brach, fio​le​to​wy​mi li​te​ra​mi. Nie po​wiem, żeby to zro​bi​ło na niej wra​że​nie. Ma​jąc w chwi​li po​wro​tu z Eu​ro​py, po Dniu Zwy​cię​stwa (czwar​tek, 8 maja), lat czter​dzie​ści sześć czy sie​- dem, wzią​łem się do ho​dow​li świń, a po​tem wy​zna​łem Fran​ces, że po​cią​ga mnie me​dy​cy​na. Wy​- śmia​ła mnie; pa​mię​ta​ła, jak w osiem​na​stym roku ży​cia en​tu​zja​zmo​wa​łem się sir Wil​fre​dem Gren​- fel​lem i póź​niej Al​ber​tem Schwe​it​ze​rem. Co czło​wiek robi ze sobą, kie​dy ma taki tem​pe​ra​ment? Pe​wien psy​cho​log wy​tłu​ma​czył mi kie​dyś, że wy​ła​do​wu​jąc złość ha przed​mio​tach nie​oży​wio​-

nych nie tyl​ko oszczę​dza​my isto​ty żywe, co jest obo​wiąz​kiem czło​wie​ka cy​wi​li​zo​wa​ne​go, ale po​- zby​wa​my się też pa​skudz​twa, któ​re w nas sie​dzi. Wy​da​ło mi się to roz​sąd​ne, więc spró​bo​wa​łem tej me​to​dy. Sta​ra​łem się ze wszyst​kich sił – rą​ba​łem drze​wo, dźwi​ga​łem, ora​łem, ukła​da​łem pły​ty ce​men​to​we, roz​le​wa​łem be​ton i pa​ro​wa​łem kar​to​fle dla świń. W mo​jej wła​snej po​sia​dło​ści, ro​ze​- bra​ny do pasa jak ska​za​niec, tłu​kłem ka​mie​nie obu​ręcz​nym mło​tem. Po​ma​ga​ło, ale nie cał​kiem. Gwał​tow​ność ro​dzi gwał​tow​ność, a cio​sy ro​dzą cio​sy; przy​naj​mniej w moim przy​pad​ku nie tyl​ko je ro​dzi​ły, ale in​ten​sy​fi​ko​wa​ły. Gniew wzra​stał w gnie​wie. Więc co czło​wiek ma ze sobą ro​bić? Po​nad trzy mi​lio​ny do​la​rów. Po od​li​cze​niu po​dat​ków, ali​men​tów i wszyst​kich in​nych kosz​tów mam rocz​ne​go do​cho​du Sto dzie​sięć ty​się​cy do​la​rów na czy​sto. Po co mi one, ta​kie​mu fa​ce​to​wi o żoł​nier​skich upodo​ba​niach? Od stro​ny po​dat​ko​wej na​wet świ​nie oka​za​ły się do​cho​do​wym in​te​re​- sem. Nie mo​głem na nich stra​cić. Ale świ​nie za​bi​ja​no i zja​da​no. Ro​bio​no z nich szyn​ki i rę​ka​wicz​- ki, że​la​ty​nę i na​wo​zy. A jaka ko​rzyść była ze mnie? Och, my​ślę, że by​łem czymś w ro​dza​ju tro​- feum. Czło​wiek jak ja może się stać czymś na kształt tro​feum. Wy​my​ty, czy​sty, w kosz​tow​nym gar​- ni​tu​rze. Pod da​chem jest izo​la​cja, w oknach po​dwój​ne szy​by, na pod​ło​dze są dy​wa​ny, a na dy​wa​- nach me​ble, na me​blach zaś po​krow​ce, na po​krow​cach z ma​te​ria​łu po​krow​ce pla​sti​ko​we, a poza tym są dra​pe​rie i ta​pe​ty! Wszyst​ko czy​ste i wy​pięk​szo​ne. A kto jest po​śród tego wszyst​kie​go? Kto tam sie​dzi? Czło​wiek! Ot kto – Czło​wiek! Ale przy​cho​dzi dzień, za​wsze przy​cho​dzi dzień łez i sza​leń​stwa. Wspo​mi​na​łem już, że w moim ser​cu coś się dzia​ło, że od​zy​wał się tam głos, któ​ry mó​wił: Ja chcę, ja chcę, ja chcę! Było tak co dzień po po​łu​dniu, a kie​dy pró​bo​wa​łem ten głos stłu​mić, sta​- wał się jesz​cze do​no​śniej​szy. Mó​wił tyl​ko dwa sło​wa: Ja chcę, ja chcę! A ja py​ta​łem: Cze​go chcesz? Ale tyl​ko tyle mi mó​wił. Ni​g​dy nie po​wie​dział nic prócz tego: Ja chcę, ja chcę, ja chcę\ Cza​sem trak​to​wa​łem go jak cho​re dziec​ko, któ​re za​ba​wia​my wier​szy​ka​mi czy cu​kier​ka​mi. Wy​- pro​wa​dza​łem go na spa​cer, bie​ga​łem z nim. Śpie​wa​łem mu albo czy​ta​łem. Nic nie po​ma​ga​ło. Wkła​da​łem na sie​bie kom​bi​ne​zon, wła​zi​łem na dra​bi​nę i za​le​pia​łem tyn​kiem pęk​nię​cia w su​fi​cie; rą​ba​łem drze​wo, wy​pro​wa​dza​łem trak​tor, pra​co​wa​łem w chle​wie przy świ​niach. Nie, nie! Na nic, na nic! Pod​czas bó​jek, w pi​jań​stwie, przy pra​cy głos ga​dał, na wsi i w mie​ście. Ża​den spra​wu​nek, choć​by nie wiem jak kosz​tow​ny, nie mógł go uci​szyć. Wresz​cie mó​wi​łem: – No da​lej, ga​daj, o co te pre​ten​sje, czy może o Lily? Za​chcia​ło ci się ja​kiejś wred​nej dziw​ki? To pew​nie zwy​czaj​na chuć? – Ale ten do​mysł nie był lep​szy od in​nych. Żą​da​nie od​zy​wa​ło się gło​śniej: Ja chcę, ja chcę, ja chcę, ja chcę! Wte​dy wo​ła​łem, tym ra​zem bła​gal​nie: – Och, po​wiedz mi. Po​wiedz, cze​go chcesz! – I w koń​cu mó​wi​łem: – W po​rząd​ku. Lada dzień, ty głup​cze. Jesz​cze się prze​ko​nasz. Dla​te​go tak się za​cho​wy​wa​łem, jak się za​cho​wy​wa​łem. Gdzieś koło trze​ciej by​łem w roz​pa​czy. Do​pie​ro bli​żej za​cho​du głos przy​ci​chał. I cza​sem my​śla​łem, że może to jest moja pra​ca, bo o pią​- tej głos sam z sie​bie roz​po​czy​nał faj​rant. Ame​ry​ka jest taka wiel​ka i wszy​scy pra​cu​ją, ro​bią coś, ko​pią, ni​we​lu​ją bul​do​że​ra​mi, prze​wo​żą na cię​ża​rów​kach, ła​du​ją i tak da​lej, a ja my​ślę, że cier​pią​- cy cier​pią w tym sa​mym tem​pie. Każ​dy chce się wziąć w kupę. Pró​bo​wa​łem wszyst​kich ku​ra​cji, ja​kie mi przy​cho​dzi​ły do gło​wy. Na​tu​ral​nie spo​dzie​wać się w wie​ku sza​leń​stwa, że jest się nie tknię​tym przez sza​leń​stwo, to ob​jaw sza​leń​stwa. Ale po​goń za zdro​wiem psy​chicz​nym też może być ob​ja​wem sza​leń​stwa. W po​szu​ki​wa​niu ra​tun​ku wzią​łem się mię​dzy in​ny​mi do gry na skrzyp​cach. Mysz​ku​jąc któ​re​goś dnia w do​mo​wej ru​pie​cia​mi zna​la​złem za​ku​rzo​ny fu​te​rał, otwo​rzy​łem go, a tam, w ma​łym sar​ko​fa​- gu, le​żał in​stru​ment, na któ​rym gry​wał mój oj​ciec, in​stru​ment o dłu​giej wy​gię​tej szyi i wcię​tej ta​lii, cały ople​cio​ny zsu​nię​ty​mi ze smycz​ka stru​na​mi. Przy​krę​ci​łem śru​bę smycz​ka i prze​je​cha​łem nim po stru​nach. Roz​le​gły się chry​pli​we jęki. Jak​by to była isto​ta czu​ją​ca, któ​rą na​zbyt dłu​go za​nie​dby​- wa​no. Wte​dy za​czą​łem so​bie przy​po​mi​nać ojca. Pew​nie za​prze​czył​by ze zło​ścią, ale by​li​śmy do sie​bie bar​dzo po​dob​ni. On też nie mógł się w ży​ciu ustat​ko​wać. Cza​sem był nie​do​bry dla mat​ki.

Kie​dyś przez dwa ty​go​dnie le​ża​ła plac​kiem pod drzwia​mi jego po​ko​ju, w ko​szu​li noc​nej, za​nim prze​ba​czył jej ja​kieś głu​pie sło​wa – może jak sło​wa Lily przez te​le​fon, kie​dy po​wie​dzia​ła, że nie ma na mnie śmier​ci. On też był bar​dzo sil​ny, ale kie​dy za​czął tra​cić siły, zwłasz​cza po śmier​ci mo​- je​go bra​ta Dic​ka (wte​dy ja zo​sta​łem spad​ko​bier​cą), za​my​kał się u sie​bie i co​raz czę​ściej grał na skrzyp​cach. Więc te​raz za​czą​łem so​bie przy​po​mi​nać jego po​chy​lo​ne ple​cy, pła​skość czy też sztyw​- ność jego bio​der, jego bro​dę jak krzyk pro​te​stu bu​cha​ją​cy pro​sto z du​szy – bro​dę, któ​rą wy​bie​li​ła sła​ba krew sta​ro​ści. Jego wspa​nia​łe kie​dyś, pod​krę​co​ne wąsy opa​dły i były te​raz zsu​nię​te aż na oboj​czyk, on sam zaś zer​kał le​wym okiem na pod​strun​nik, jego duży chu​dy ło​kieć prze​su​wał się tam i z po​wro​tem, a skrzyp​ce dy​go​ta​ły i pła​ka​ły. Z miej​sca po​sta​no​wi​łem: Ja też spró​bu​ję. Za​trza​sną​łem wie​ko, za​mkną​łem fu​te​rał i po​je​cha​łem pro​sto do No​we​go Jor​ku, do warsz​ta​tu na 57 uli​cy, gdzie od​da​łem skrzyp​ce do na​pra​wy. Jak tyl​ko były go​to​we, za​czą​łem brać lek​cje u jed​ne​go sta​re​go Wę​gra na​zwi​skiem Ha​po​nyi, któ​ry miesz​kał w po​bli​żu Bar​bi​zon Pła​za. W tym cza​sie by​łem na wsi sam, roz​wie​dzio​ny. Pan​na Le​nox, star​sza oso​ba miesz​ka​ją​ca po dru​giej stro​nie dro​gi, przy​cho​dzi​ła ro​bić mi śnia​da​nie i ni​cze​go wię​cej wte​dy nie po​trze​bo​wa​łem. Fran​ces zo​sta​ła w Eu​ro​pie. No i któ​re​goś dnia, bie​gnąc na lek​cję na 57 uli​cy, z fu​te​ra​łem pod pa​- chą, spo​tka​łem Lily. – No, no! – po​wie​dzia​łem. Nie wi​dzie​li​śmy się od prze​szło roku, od tego dnia, kie​dy wsa​dzi​łem ją do pa​ry​skie​go po​cią​gu, ale na​tych​miast wró​ci​li​śmy do po​przed​niej za​ży​- ło​ści. Jej duża, czy​sta twarz była taka jak daw​niej. Ni​g​dy nie bę​dzie spo​koj​na, ale jest pięk​na. Tyle że Lily ufar​bo​wa​ła wło​sy. Były te​raz po​ma​rań​czo​we, co wca​le nie wy​da​wa​ło się ko​niecz​ne, i roz​dzie​la​ły się na środ​ku czo​ła, jak Bran​ki. Jest to prze​kleń​stwo tych ro​słych pięk​no​ści, że cza​sem brak im sma​ku. A poza tym tak ja​koś uma​lo​wa​ła oczy, że nie były już jed​na​ko​wej dłu​go​ści. Co niby czło​wiek ma zro​bić, je​że​li tego ro​dza​ju oso​ba, jest taka jak daw​niej”? I co niby czło​wiek ma my​śleć, kie​dy ta wy​so​ka ko​bie​ta, mie​rzą​ca pra​wie sześć stóp, w ko​stiu​mie z zie​lo​ne​go plu​szu, ja​- kim obi​ja​no kie​dyś sie​dze​nia w pul​ma​now​skich wa​go​nach, i na wy​so​kich ob​ca​sach, cała się chwie​je; cho​ciaż nogi ma moc​ne, a ko​la​na duże, cała się chwie​je. I w mgnie​niu oka od​rzu​ca wszyst​kie re​gu​ły do​bre​go tonu prze​strze​ga​ne na 57 uli​cy – jak​by zrzu​ca​ła plu​szo​wy ko​stium i ka​- pe​lusz, i bluz​kę, i poń​czo​chy, i pod​wiąz​ki z okrzy​kiem: – Gen, moje ży​cie bez cie​bie jest udrę​ką! Jed​nak​że sło​wa, któ​re na​praw​dę wy​po​wie​dzia​ła, brzmia​ły: – Za​rę​czy​łam się. – Co, zno​wu? – wy​krzyk​ną​łem. – Och, przy​da​ła​by mi się two​ja rada. Je​ste​śmy przy​ja​ciół​mi. Je​steś moim przy​ja​cie​lem, wiesz o tym. My​ślę, że w koń​cu ani ty, ani ja nie mamy in​nych przy​ja​ciół na świe​cie. Uczysz się mu​zy​ki? – Je​że​li nie uczę się mu​zy​ki, bio​rę udział w woj​nie gan​gów – od​par​łem. – Bo w tym fu​te​ra​le są albo skrzyp​ce, albo pi​sto​let ma​szy​no​wy. – By​łem chy​ba spe​szo​ny. Po​tem za​czę​ła mi opo​wia​dać o swo​im no​wym na​rze​czo​nym, mam​ro​cząc pod no​sem. – Nie mów tak – wark​ną​łem. – Co się z tobą dzie​je? Wy​dmu​chaj nos. Czy mu​sisz mnie czę​sto​wać tym beł​ko​tem ze sno​bi​stycz​nych uni​wer​sy​te​- tów? Tą szep​tan​ką? Drwi​cie so​bie w ten spo​sób z pro​stych lu​dzi i zmu​sza​cie ich, żeby się nad wami po​chy​li​li, bo ina​czej nie sły​szą. Wiesz, że je​stem przy​głu​chy – do​da​łem. – Mów gło​śniej. Nie bądź taką snob​ką. Po​wiedz, czy twój na​rze​czo​ny był w Cho​ate, czy w St. Paul? Twój ostat​ni mąż cho​dził do tej sa​mej szko​ły co pre​zy​dent Ro​ose​velt… jak się tam zwa​ła. Lily mó​wi​ła te​raz wy​raź​niej. Po​wie​dzia​ła: – Moja mat​ka umar​ła. – Umar​ła? Och, to strasz​ne. Ale cze​kaj, nie mó​wi​łaś mi już raz we Fran​cji, że ona umar​ła? – Tak – od​par​ła Lily. – No to kie​dy umar​ła? – Dwa mie​sią​ce temu. Wte​dy to nie była praw​da. – Dla​cze​goś mi to mó​wi​ła? To okrop​ny po​mysł. Ta​kich rze​czy nie wol​no ro​bić. Wy​pra​wiasz

swo​jej mat​ce po​grze​by, zu​peł​nie jak​byś była dziec​kiem i ba​wi​ła się w grze​ba​nie ptasz​ka? Pró​bo​- wa​łaś mnie na​brać. – Och, Gen, po​stą​pi​łam bar​dzo brzyd​ko. Ale nie mia​łam żad​nych złych za​mia​rów. Tym ra​zem to jest praw​da. – I zo​ba​czy​łem cie​pły cień łez w jej oczach. – Nie ma jej już. Mu​sia​łam wy​na​jąć sa​- mo​lot i roz​sy​pać pro​chy nad Lakę Geo​r​ge, jak so​bie tego ży​czy​ła. – Zro​bi​łaś to? Mój Boże, bar​dzo mi przy​kro – po​wie​dzia​łem. – Za dużo z nią wal​czy​łam – cią​gnę​ła Lily. – Jak wte​dy, kie​dy cię przy​pro​wa​dzi​łam do domu. Ale ona na​praw​dę lu​bi​ła wal​czyć, a ja też lu​bię. Masz słusz​ność co do mo​je​go na​rze​czo​ne​go. Cho​dził do Gro​ton. – Cha, cha, tra​fi​łem w dzie​siąt​kę, co? – To miły czło​wiek. Nie taki, jak ci się zda​je. Jest bar​dzo uczci​wy i po​ma​ga swo​im ro​dzi​com. Tyl​ko tyle, że jak so​bie za​da​ję py​ta​nie, czy mo​gła​bym żyć bez nie​go, od​po​wiedź brzmi chy​ba twier​dzą​co. Ale uczę się da​wać so​bie radę sama. Za​wsze jest jesz​cze wszech​świat. Ko​bie​ta nie musi wy​cho​dzić za mąż, a bar​dzo prze​ko​ny​wa​ją​ce po​wo​dy prze​ma​wia​ją za tym, że lu​dzie po​win​ni być sa​mot​ni. Hm, cza​sem mi się zda​je, że współ​czu​cie też jest na nic. Trwa aku​rat dość dłu​go, żeby się czło​- wiek wy​głu​pił. Ser​ce mi krwa​wi​ło z żalu nad Lily, a ona pró​bo​wa​ła mnie na​brać. – W po​rząd​ku, dzie​ci​no, co bę​dziesz te​raz ro​bić? – Sprze​da​łam dom w Dan​bu​ry. Wy​na​ję​łam miesz​ka​nie. Ale chcia​łam, że​byś miał jed​ną rzecz ode mnie, wy​sła​łam ją pod two​im ad​re​sem. – Kie​dy ja nic nie chcę. – To dy​wan – po​wie​dzia​ła. – Jesz​cze nie przy​szedł? – Niech to dia​bli, po co mi twój prze​klę​ty dy​wan! Z two​je​go po​ko​ju? – Nie. – Kła​miesz. To dy​wan z two​jej sy​pial​ni. Za​prze​czy​ła, a jak do​tarł na far​mę, przy​ją​łem go od po​słań​ca; uwa​ża​łem, że tak wy​pa​da. Wy​- glą​dał upior​nie i był spło​wia​ły, ko​lo​ru musz​tar​dy bag​dadz​kiej, wy​tar​ty ze sta​ro​ści i cały w nie​bie​- skie ga​łąz​ki. Był tak brzyd​ki, że nie mo​głem, po wstrzy​mać się od śmie​chu. Nę​dza nie dy​wan! Na​- praw​dę mnie śmie​szył. Roz​ło​ży​łem go na pod​ło​dze w moim stu​dio mu​zycz​nym, któ​re znaj​do​wa​ło się w su​te​re​nie. Sam wy​la​łem ją be​to​nem, ale nie dość gru​bo, bo wil​goć prze​bi​ja. Zresz​tą mia​łem na​dzie​ję, że dy​wan po​pra​wi aku​sty​kę. No więc jeź​dzi​łem do mia​sta na lek​cje u tego gru​be​go Wę​gra, Ha​po​nyi, i wi​dy​wa​łem się też z Lily. Cho​dzi​li​śmy ze sobą mniej wię​cej osiem​na​ście mie​się​cy, a po​tem po​bra​li​śmy się, a po​tem przy​szły na świat dzie​ci. Je​śli idzie o skrzyp​ce, nie by​lem He​ifet​zem, ale gra​łem da​lej. Wkrót​ce ów co​dzien​ny głos: Ja chcę, ja chcę, ja chcę, ode​zwał się zno​wu. Ży​cie ro​dzin​ne z Lily nie było do​kład​nie tym, co mógł​by prze​wi​dzieć opty​mi​sta; ale je​stem pe​wien, że ją też spo​tka​ła nie​mi​ła nie​spo​dzian​ka. Jed​ną z pierw​szych de​cy​zji przez nią pod​ję​tych, kie​dy obej​rza​ła dom jako jego nowa pani, było za​mó​wie​nie so​bie u ma​la​rza por​tre​tu, któ​ry miał za​wi​snąć obok por​tre​tów resz​ty ro​dzi​ny. Ta spra​wa por​tre​tu była dla niej nie​sły​cha​nie waż​na i za​koń​czy​ła się do​pie​ro na pół roku przed moim wy​jaz​dem do Afry​ki. Rzuć​my okiem na ty​po​wy po​ra​nek mo​je​go mał​żeń​skie​go ży​cia z Lily. Nie w domu, tyl​ko na dwo​rze, bo w domu jest brud​no. Po​wiedz​my, że jest to je​den z owych ak​sa​mit​nych dni wcze​snej je​sie​ni, kie​dy słoń​ce po​ły​sku​je na so​snach, a po​wie​trze jest za​pra​wio​ne zim​nem i w przy​jem​ny spo​sób draż​ni płu​ca. Wi​dzę na mo​jej po​sia​dło​ści roz​ło​ży​stą so​snę; w zie​lo​nym mro​ku pod nią, do​- kąd świ​nie ja​koś ni​g​dy się nie wdar​ły, ro​sną czer​wo​ne bul​wia​ste be​go​nie, a na​pis na pęk​nię​tym ka​mie​niu, umiesz​czo​ny tam przez mat​kę, mówi: „Zwię​dłaś, pięk​na różo…” Tyl​ko tyle mówi. Pod szpil​ka​mi kry​je się na pew​no wię​cej odłam​ków. Słoń​ce jest wiel​kim wal​cem, któ​ry przy​płasz​cza tra​wę. Pod tra​wą zie​mia jest może peł​na ścier​wa, ale to wca​le nie szpe​ci ta​kie​go dnia jak ten, bo

ścier​wo zmie​ni​ło się w czar​no​ziem i tra​wa pięk​nie ro​śnie. Kie​dy po​wie​trze się po​ru​sza, po​ru​sza​ją się też ja​skra​we kwia​ty w mrocz​nej zie​le​ni pod drze​wa​mi. Mu​ska​ją moją otwar​tą du​szę, bo je​stem po​śród tego wszyst​kie​go w moim czer​wo​nym ak​sa​mit​nym szla​fro​ku z rue Ri​vo​li, ku​pio​nym tego dnia, kie​dy Fran​ces wy​mó​wi​ła sło​wo roz​wód. Je​stem tam i szu​kam awan​tu​ry. Pur​pu​ro​we be​go​nie, ciem​na zie​leń, pro​mien​na zie​leń, aro​mat, któ​ry prze​ni​ka, i ślicz​ne zło​to, i pa​dli​na prze​mie​nio​na, kwia​ty mu​ska​ją​ce mnie tuż pod po​wierzch​nią – wszyst​ko to jest dla mnie zwy​czaj​ną udrę​ką Ta udrę​ka przy​pra​wia mnie o obłęd. Ko​muś ta​kie rze​czy mo​gły być dane, ale tym kimś nie je​stem ja w moim czer​wo​nym ak​sa​mit​nym szla​fro​ku. Więc co ja tu ro​bię? Po​tem wy​cho​dzi Lily z dwój​ką dzie​cia​ków, z na​szy​mi bliź​nia​ka​mi, mają dwa​dzie​ścia sześć mie​się​cy – de​li​kat​ne, w krót​kich maj​tecz​kach i ład​nych zie​lo​nych swe​ter​kach, ciem​ne wło​sy scze​- sa​ne na czo​ło. No więc idzie Lily z tą swo​ją czy​stą twa​rzą, je​dzie po​zo​wać do por​tre​tu. A ja sto​ję na jed​nej no​dze, w czer​wo​nym ak​sa​mit​nym szla​fro​ku, ocię​ża​ły, w brud​nych far​mer​skich bu​tach – gu​mia​ki, któ​re lu​bię no​sić w domu, bo tak się je ła​two wkła​da i zdej​mu​je. Lily za​czy​na wsia​dać do kom​bi, a ja mó​wię: – Weź ka​brio​let, jadę póź​niej do Dan​bu​ry po ma​te​riał i ten wóz bę​dzie mi po​trzeb​ny. – Twarz mam po​nu​rą i złą. Bolą mnie dzią​sła. W domu ba​ła​gan, ale ona je​dzie i dzie​ci będą się ba​wi​ły w pra​cow​ni ma​lar​skiej, a ona bę​dzie po​zo​wa​ła do por​tre​tu. Wo​bec tego pa​ku​je mal​ców na tyl​ne sie​- dze​nie ka​brio​le​tu i od​jeż​dża. Te​raz scho​dzę do mo​je​go stu​dia w su​te​re​nie, bio​rę skrzyp​ce i za​czy​nam się roz​grze​wać ćwi​cze​- nia​mi Se​vci​ka. Ot​to​kar Se​vcik opra​co​wał tech​ni​kę szyb​kiej i do​kład​nej zmia​ny po​zy​cji na skrzyp​- cach. Uczeń uczy się cią​gnąc czy prze​su​wa​jąc pal​ce po stru​nach z pierw​szej po​zy​cji na trze​cią, z trze​ciej na pią​tą, z pią​tej na dru​gą i tak da​lej, i da​lej, do​pó​ki ucho i pal​ce nie na​bio​rą wpra​wy i nie będą pre​cy​zyj​nie od​naj​do​wać nut. Nie za​czy​na w ogó​le od gam, tyl​ko od fraz, i prze​jeż​dża w górę i dół strun, peł​znąc. To jest okrop​ne – ale Ha​po​nyi, ten gru​by Wę​gier, po​wia​da, że to je​dy​ny spo​sób. Zna mniej wię​cej pięć​dzie​siąt słów an​giel​skich, przy czym naj​waż​niej​sze jest „ko​cha​ny”. Mówi: – Ko​cha​ny, trzy​maj smycz​ka tak, a nie tak. No. O tak, tak, tak. Smycz​kiem nie za​bi​jać. Ro​bić ład​nie. Nie ści​skać. No, no, no. Se​ret lek. Ład​nie. Osta​tecz​nie je​stem ko​man​do​sem, wie​cie. I tymi mo​imi rę​ka​mi prze​py​cha​łem z miej​sca na miej​- sce świ​nie; wie​prze rzu​ca​łem na zie​mię, unie​ru​cha​mia​łem je i ka​stro​wa​łem. A te​raz te same pal​ce wy​pra​sza​ją mu​zy​kę ze skrzy​piec i trzy​ma​ją ich szyj​kę, i mo​zo​lą się w górę i w dół, we​dług Se​vci​- ka. Ha​łas jest taki, jak​by ktoś roz​bi​jał skrzyn​ki z ja​ja​mi. Nie​mniej, my​śla​łem, je​że​li na​rzu​cę so​bie dys​cy​pli​nę, za ja​kiś czas może się ode​zwie głos aniel​ski. Zresz​tą nie mia​łem na​dziei, że osią​gnę do​sko​na​łość ar​ty​sty. Za głów​ny cel sta​wia​łem so​bie do​tar​cie do mo​je​go ojca przez grę na jego skrzyp​cach. Na dole, w su​te​re​nie domu, pra​co​wa​łem bar​dzo cięż​ko, jak za​wsze pra​cu​ję. Mia​łem uczu​cie, że idę śla​dem du​cha mo​je​go ojca, szep​ta​łem: – Och, oj​cze, tat​ku. Po​zna​jesz te dźwię​ki? To ja, Gen, usi​łu​ję do​trzeć do cie​bie na two​ich skrzyp​cach. – Bo tak się skła​da, że ni​g​dy nie mo​głem prze​ko​nać sa​me​go sie​bie, że umar​li są zu​peł​nie umar​li. Po​dzi​wiam lu​dzi ra​cjo​nal​nych i za​zdrosz​- czę im ja​sno​ści my​śli, ale po co się oszu​ki​wać? Gra​łem w su​te​re​nie dla mo​je​go ojca i dla mat​ki, a kie​dy na​uczy​łem się kil​ku ka​wał​ków, szep​ta​łem: – Mamo, to jest „Hu​mo​re​ska” dla cie​bie. – Albo: – Tat​ku, po​słu​chaj… „Me​dy​ta​cja” z Tha​is. – Gra​łem z po​świę​ce​niem, z uczu​ciem, z tę​sk​no​tą, mi​- ło​ścią – gra​łem aż do uczu​cio​we​go wy​czer​pa​nia. A tak​że śpie​wa​łem gra​jąc tam na dole w moim stu​dio. „Ri​spon​di! Ani​ma bel​la!” (Mo​zart). „Gar​dzo​no nim i od​wra​ca​no się od nie​go, czło​wiek pe​łen smut​ków i obzna​jo​mio​ny z roz​pa​czą” (Ha​en​del). Ści​ska​jąc szyj​kę ma​łe​go in​stru​men​tu, jak gdy​by za​mie​ra​ło mi ser​ce, do​sta​wa​łem skur​czów w kar​ku i ra​mio​nach. W cią​gu lat do​pro​wa​dzi​łem do po​rząd​ku moje ma​leń​kie stu​dio pod zie​mią, wy​ło​ży​łem je kasz​- ta​no​wą bo​aze​rią i za​in​sta​lo​wa​łem urzą​dze​nie od​wil​ża​ją​ce. Trzy​mam tam kasę pan​cer​ną i do​ku​-

men​ty, i pa​miąt​ki z woj​ny; i mam małą strzel​ni​cę. Na pod​ło​dze leży te​raz dy​wan Lily. Za​żą​da​ła tego, więc po​zby​łem się więk​szo​ści świń. Ale ona sama nie jest spe​cjal​nie czy​sta i z ta​kie​go czy in​ne​go po​wo​du nie uda​ło nam się zna​leźć w są​siedz​twie ni​ko​go, kto by nam sprzą​tał. Tak, Lily za​- mia​ta​ła pod​ło​gę od cza​su do cza​su, ale tyl​ko w kie​run​ku drzwi, a nie za drzwi, więc na pro​gu zbie​ra​ły się pa​gór​ki śmie​ci. Po​tem za​czę​ła po​zo​wać do por​tre​tu, już na do​bre ucie​ka​jąc z domu, ja tym​cza​sem gra​łem Se​vci​ka i ka​wał​ki z ope​ry i ora​to​rium, wszyst​ko w takt gło​su, któ​ry się we mnie od​zy​wał.

4 Czy moż​na się dzi​wić, że po​je​cha​łem do Afry​ki? Ale mó​wi​łem wam, że za​wsze przy​cho​dzi dzień łez i sza​leń​stwa. Wsz​czy​na​łem bój​ki, mia​łem kło​po​ty z po​li​cją, gro​zi​łem sa​mo​bój​stwem, a po​tem, na Boże Na​- ro​dze​nie w ze​szłym roku, moja cór​ka Ri​cey przy​je​cha​ła ze szko​ły. Ona też ma coś z tych na​szych ro​dzin​nych trud​no​ści. Mó​wiąc po pro​stu, nie chcę stra​cić tego dziec​ka w prze​strze​ni ko​smicz​nej, więc po​wie​dzia​łem Lily: – Uwa​żaj na nią. Lily była bar​dzo bla​da. Wy​buch​nę​ła: – Och, chcia​ła​bym jej po​móc. Po​mo​gę. Ale naj​pierw mu​szę zdo​być jej za​ufa​nie. Po​zo​sta​wia​jąc spra​wę w jej rę​kach zsze​dłem ku​chen​ny​mi scho​da​mi do mo​je​go stu​dia i się​gną​- łem po skrzyp​ce, iskrzą​ce się od pyłu ka​la​fo​nii, i za​czą​łem ćwi​czyć Se​vci​ka pod flu​ory​zu​ją​cym świa​tłem pul​pi​tu na nuty. Po​chy​li​łem się w moim szla​fro​ku i zmarsz​czy​łem brwi, co jest zro​zu​mia​- łe, sły​sząc pi​ski i zgrzy​ty tych po​twor​nych glis​san​do. Och, Boże i sę​dzio ży​cia i śmier​ci! Ko​niusz​- ki pal​ców mia​łem po​ra​nio​ne, cię​ła je zwłasz​cza sta​lo​wa stru​na E, oboj​czyk mnie bo​lał, a na szczę​ce po​ka​zał się roz​ognio​ny pla​cek, jak po​krzyw​ka. Ale głos we mnie wciąż mó​wił: ja chcę, ja chcę! Wkrót​ce jed​nak roz​legł się w domu inny głos. Może Ri​cey ucie​kła przed tą moją mu​zy​ką. Lily i Spohr, ma​larz, pra​co​wa​li cięż​ko, żeby skoń​czyć por​tret na moje uro​dzi​ny. Lily nie było i Ri​cey, sama w domu, wy​bra​ła się do Dan​bu​ry w od​wie​dzi​ny do ko​le​żan​ki szkol​nej, ale nie tra​fi​ła pod wska​za​ny ad​res. Wę​dru​jąc po bocz​nych ulicz​kach mi​nę​ła za​par​ko​wa​ny sa​mo​chód, sta​re​go Bu​ic​ka, i usły​sza​ła płacz nie​mow​lę​cia na tyl​nym sie​dze​niu. No​wo​ro​dek le​żał w pu​deł​ku od bu​tów. Dzień był prze​raź​li​wie zim​ny, więc za​bra​ła znaj​dę do domu i ukry​ła w sza​fie na ubra​nia w swo​im po​ko​- ju. Dwu​dzie​ste​go pierw​sze​go grud​nia, w cza​sie obia​du, mó​wi​łem wła​śnie: – Dzie​ci, dziś jest zi​- mo​we zrów​na​nie dnia z nocą – kie​dy na​gle płacz nie​mow​lę​cia, pły​ną​cy prze​wo​da​mi cen​tral​ne​go ogrze​wa​nia, wy​do​był się z re​gu​la​to​ra pod kre​den​sem. Zsu​ną​łem ni​żej gru​by weł​nia​ny da​szek mo​- jej czap​ki my​śliw​skiej, któ​rą jak zwy​kle mia​łem na gło​wie, i żeby ukryć zdzi​wie​nie, za​czą​łem mó​- wić o czymś in​nym. Bo Lily śmia​ła się do mnie zna​czą​co, przy​sła​nia​jąc war​ga​mi przed​nie zęby, a jej bia​ła twarz mia​ła w so​bie cie​pło. Spoj​rza​łem na Ri​cey i zo​ba​czy​łem, że w jej oczach po​ka​za​ło się mil​czą​ce szczę​ście. W pięt​na​stym roku ży​cia ta dziew​czy​na jest już pięk​no​ścią, cho​ciaż tro​chę jak​by apa​tycz​ną. Ale te​raz nie była apa​tycz​na: była po​chło​nię​ta nie​mow​lę​ciem. Po​nie​waż nie wie​- dzia​łem jesz​cze wte​dy, kim jest to dziec​ko ani w jaki spo​sób zna​la​zło się w domu, by​łem zdu​mio​- ny, wstrzą​śnię​ty i po​wie​dzia​łem do bliź​nia​ków: – Co, mamy ko​cia​ka na gó​rze? – Ale nie dały się na​brać. Spró​buj​cie na​brać tę parę! Ri​cey i Lily ste​ry​li​zo​wa​ły na pły​cie ku​chen​nej bu​tel​ki. Wra​ca​- jąc do mo​ich ćwi​czeń w su​te​re​nie za​uwa​ży​łem ko​cioł pe​łen bu​te​lek, ale po​wstrzy​ma​łem się od ko​men​ta​rzy. Całe po​po​łu​dnie sły​sza​łem pisk dziec​ka pły​ną​cy prze​wo​da​mi wen​ty​la​cyj​ny​mi, więc po​sze​dłem się przejść, ale nie mo​głem znieść wi​do​ku gru​dnio​wej ru​iny mo​je​go ścię​te​go mro​zem ma​jąt​ku, kie​dyś kró​le​stwa świń. Zo​sta​ło mi kil​ka na​gro​dzo​nych sztuk, któ​rych do​tąd nie sprze​da​- łem. Nie doj​rza​łem jesz​cze do roz​sta​nia z nimi. Umy​śli​łem so​bie, że w Wi​gi​lię za​gram „Pierw​szą Gwiazd​kę”, i kie​dy te​raz ćwi​czy​łem, przy​- szła do mnie Lily na roz​mo​wę. – Nie chcę sły​szeć o ni​czym – po​wie​dzia​łem. – Po​zwól, Gen… – Ty się nią zaj​mu​jesz – wrza​sną​łem. – Ty się nią zaj​mu​jesz i to jest two​ja spra​wa. – Gen, kie​dy cier​pisz, cier​pisz jak nikt inny na świę​cie. – Mu​sia​ła się uśmiech​nąć, i na​tu​ral​nie nie na wi​dok mo​je​go cier​pie​nia, tyl​ko spo​so​bu, w jaki je ob​ja​wiam. – Nikt tego nie ocze​ku​je. A

już naj​mniej Bóg. – Sko​ro masz moż​ność prze​ma​wiać w imie​niu Boga – po​wie​dzia​łem – chciał​bym się do​wie​- dzieć, co On my​śli o two​ich co​dzien​nych uciecz​kach z domu, żeby po​zo​wać do por​tre​tu. – Och, chy​ba nie mu​sisz się za mnie wsty​dzić. Na gó​rze jest dziec​ko, każ​dy jego od​dech brzmi jak płacz, ale prze​sta​ło być te​ma​tem na​szej roz​mo​wy. Lily uwa​ża​ła, że je​stem uprze​dzo​ny do jej po​cho​dze​nia, któ​re jest nie​miec​kie i drob​no​- miesz​czań​sko-ir​landz​kie. Niech to dia​bli, nie mam żad​nych ta​kich uprze​dzeń. Co in​ne​go mnie de​- ner​wo​wa​ło. Nikt już nie zaj​mu​je okre​ślo​nej po​zy​cji w ży​ciu. Więk​szość lu​dzi uwa​ża, że zaj​mu​ją miej​sce na​- le​żą​ce z ty​tu​łu pra​wa do ko​goś in​ne​go. Wszę​dzie są prze​sie​dleń​cy. „Bo kto do​cze​ka dnia Jego (praw​ne​go spad​ko​bier​cy) przyj​ścia?” „I kto stać bę​dzie, kie​dy On (praw​ny spad​ko​bier​ca) się po​ja​wi?” Kie​dy po​ja​wi się praw​ny spad​ko​bier​ca, wszy​scy wsta​nie​my i od​ma​sze​ru​je​my w sze​re​gach, ura​do​wa​ni i z uczu​ciem ulgi, i bę​dzie​my mó​wi​li: – Wi​taj, przy​ja​cie​lu. Wszyst​ko jest two​je. Staj​nie i domy są two​je. Pięk​no je​sie​ni jest two​je. Weź to, weź to, weź to! Może Lily przy​ję​ła taką me​to​dę wal​ki i por​tret miał być do​wo​dem, że obo​je je​ste​śmy praw​ny​- mi spad​ko​bier​ca​mi. Ale moja po​do​bi​zna wisi już wśród in​nych por​tre​tów. Tam​ci mają sztyw​ne koł​nie​rzy​ki i wąsy, a ja je​stem na koń​cu sze​re​gu w moim mun​du​rze Gwar​dii Na​ro​do​wej i z ba​gne​- tem w ręce. No i czy ten por​tret przy​niósł mi ja​kąś ko​rzyść? Więc nie mo​głem trak​to​wać po​waż​nie pro​po​no​wa​ne​go przez Lily roz​wią​za​nia na​szych trud​no​ści. Te​raz po​słu​chaj​cie, ko​cha​łem mo​je​go star​sze​go bra​ta Dic​ka. Był naj​nor​mal​niej​szy z nas wszyst​kich, spi​sy​wał się wspa​nia​le w pierw​szej woj​nie świa​to​wej, ist​ny lew. Ale na chwi​lę upodob​nił się do mnie, swo​je​go młod​sze​go bra​ta, i to go skoń​czy​ło. Był na wa​ka​cjach, sie​dział przy kon​tu​arze przy​droż​nej grec​kiej ja​dło​daj​ni, na​zy​wa​ło się to Re​stau​ra​cja Akro​pol, na dro​dze w po​bli​żu Plat​ts​bur​ga w sta​nie Nowy Jork, pił kawę ze swo​im ko​leż​ką i pi​sał kart​kę do domu. Ale na​gle pió​ro wiecz​ne prze​sta​ło dzia​łać i Dick się wściekł, i po​wie​dział do swo​je​go przy​ja​cie​la: – Po​trzy​maj to pió​ro do góry. – Chło​pak po​słu​chał, a Dick wy​jął pi​sto​let i strza​łem wy​trą​cił mu pió​- ro z ręki. Ni​ko​go nie ra​nił. Huk był prze​ra​ża​ją​cy. Po​tem oka​za​ło się na​gle, że kula, któ​ra ro​ze​rwa​- ła pió​ro, prze​bi​ła: też zbior​nik z kawą i zbior​nik jak fon​tan​na try​snął go​rą​cym stru​mie​niem w kie​- run​ku okna po dru​giej stro​nie sal​ki. Grek za​te​le​fo​no​wał po po​li​cję sta​no​wą i w cza​sie po​ści​gu Dick roz​trza​skał sa​mo​chód o wał nad​rzecz​ny. Po​tem ra​zem ze swo​im ko​leż​ką usi​ło​wał prze​pły​nąć rze​kę i jego ko​leż​ka miał dość przy​tom​no​ści umy​słu, żeby zrzu​cić ubra​nie, ale Dick był w bu​tach ka​wa​le​ryj​skich i buty na​peł​ni​ły się wodą, i po​cią​gnę​ły go na dno. W ten spo​sób mój oj​ciec zo​stał sam na świe​cie, tyl​ko ze mną, bo moja sio​stra umar​ła w 1901 roku. Pra​co​wa​łem tego lata u Wil​bu​- ra, jed​ne​go fa​ce​ta w na​szym są​siedz​twie, roz​pru​wa​łem sta​re sa​mo​cho​dy na złom. Ale te​raz jest ty​dzień przed​świą​tecz​ny. Lily stoi na scho​dach do su​te​re​ny. Pa​ryż i Char​tres, i Véze​lay, i 57 uli​ca są da​le​ko za nami. W rę​kach trzy​mam skrzyp​ce, pod mo​imi no​ga​mi leży fa​tal​ny dy​wan z Dan​bu​ry. Na grzbie​cie mam czer​wo​ny szla​frok. A my​śliw​ska czap​ka? Cza​sem mi się zda​- je, że dzię​ki niej gło​wa mi się nie roz​pa​da. Sza​ry wiatr gru​dnio​wy omia​ta zwis da​chu i gra na fa​- go​cie ob​lu​zo​wa​nych ry​nien. Mimo ha​ła​su sły​szę płacz dziec​ka. A Lily pyta: – Sły​szysz? – Nic nie sły​szę, wiesz, że je​stem przy​głu​chy – od​po​wia​dam zgod​nie z praw​dą. – Jak wo​bec tego sły​szysz skrzyp​ce? – Sto​ję tuż obok, więc to zro​zu​mia​łe, że je sły​szę – wy​ja​śni​łem. – Po​praw mnie, je​że​li nie mam ra​cji, ale po​wie​dzia​łaś chy​ba kie​dyś, że je​stem two​im je​dy​nym przy​ja​cie​lem na świe​cie. – Wi​dzisz… – za​czę​ła Lily. – Nie mogę cię zro​zu​mieć – wark​ną​łem. – Idź so​bie. Oko​ło dru​giej wpa​dli ja​cyś go​ście i sły​sze​li płacz pły​ną​cy z góry, ale byli zbyt do​brze wy​cho​-

wa​ni, żeby o tym wspo​mnieć. Li​czy​łem na to. Jed​nak​że dla roz​ła​do​wa​nia na​pię​cia za​pro​po​no​wa​- łem: – Czy ktoś chciał​by obej​rzeć moją strzel​ni​cę na dole? – Nie było chęt​nych, więc po​sze​dłem sam i wy​strze​li​łem kil​ka na​bo​jów. Strza​ły na​ro​bi​ły po​twor​ne​go huku w prze​wo​dach cie​płe​go po​- wie​trza. Nie​dłu​go usły​sza​łem, że go​ście się że​gna​ją. Tro​chę póź​niej, kie​dy dziec​ko za​snę​ło, Lily na​mó​wi​ła Ri​cey, żeby po​szła z nią na śli​zgaw​kę. Ku​pi​łem łyż​wy dla wszyst​kich, a Ri​cey jest jesz​cze dość dzie​cin​na, żeby nie ulec ta​kiej po​ku​sie. Kie​dy po​szły (Lily ce​lo​wo dała mi tę spo​sob​ność), odło​ży​łem skrzyp​ce i prze​mkną​łem się na pię​- tro do po​ko​ju mo​jej cór​ki. Ci​cho otwo​rzy​łem drzwi sza​fy i zo​ba​czy​łem dziec​ko śpią​ce na ko​szu​- lach i poń​czo​chach w wa​liz​ce Ri​cey, bo jesz​cze się nie roz​pa​ko​wa​ła. Dziec​ko było czar​ne i jego wi​dok sil​nie mnie po​ru​szył. Małe piąst​ki trzy​ma​ło po obu stro​nach sze​ro​kiej gło​wy. Opa​sy​wa​ła je gru​ba pie​lusz​ka z fro​to​we​go ręcz​ni​ka. Po​chy​la​łem się nad nim w moim czer​wo​nym szla​fro​ku i gu​- mo​wych bu​tach, a twarz mia​łem tak roz​ognio​ną, że swę​dzi​ło mnie czo​ło pod weł​nia​ną czap​ką. Czy mam za​mknąć wie​ko wa​liz​ki i za​brać nie​mow​lę na po​li​cję? Kie​dy przy​glą​da​łem się temu ma​leń​- stwu, temu dziec​ku bo​le​ści, czu​łem się jak fa​ra​on na wi​dok ma​łe​go Moj​że​sza. Po​tem od​wró​ci​łem się i po​sze​dłem do lasu. Na sta​wie zim​ne ostrza ły​żew brzę​cza​ły ude​rza​jąc o lód. Był wcze​sny za​- chód. Po​my​śla​łem: „Och, tak czy ina​czej, niech Bóg ma was w opie​ce, dzie​ci.” Tego wie​czo​ra w łóż​ku zwró​ci​łem się do Lily: – Te​raz je​stem go​tów po​roz​ma​wiać o tej spra​wie. – Och, Gen, tak się cie​szę. – Dała mi za to wy​so​ką notę. Po​wie​dzia​ła: – To do​brze, że je​steś te​- raz bar​dziej skłon​ny po​go​dzić się z rze​czy​wi​sto​ścią. – Co ta​kie​go? – wrza​sną​łem. – Wiem wię​cej o rze​czy​wi​sto​ści, niż ty bę​dziesz kie​dy​kol​wiek wie​dzia​ła. Je​stem w do​sko​na​łych sto​sun​kach z rze​czy​wi​sto​ścią i ra​dzę ci o tym nie za​po​mi​nać. Po chwi​li za​czą​łem wrzesz​czeć i Ri​cey sły​sząc, że się awan​tu​ru​ję, i może wi​dząc przez drzwi, jak gro​żę i po​trzą​sam pię​ścia​mi, i pod​ska​ku​ję na łóż​ku w mo​ich szor​tach, zlę​kła się pew​nie o swo​je nie​mow​lę. Dwu​dzie​ste​go siód​me​go grud​nia ucie​kła z dziec​kiem. Nie chcia​łem mie​szać do tego po​li​cji, więc za​te​le​fo​no​wa​łem do Bon​zie​go, pry​wat​ne​go de​tek​ty​wa, któ​ry za​ła​twiał mi już kil​ka spraw, ale za​nim mógł się wziąć do rze​czy, za​dzwo​ni​ła dy​rek​tor​ka szko​ły z wia​do​mo​ścią, że Ri​cey przy​je​cha​ła i ukry​wa dziec​ko w sy​pial​ni. – Jedź tam – po​wie​dzia​łem Lily. – Gen, jak​że ja mogę? – Skąd mam wie​dzieć, jak mo​żesz? – Nie mogę zo​sta​wić bliź​nia​ków – bro​ni​ła się Lily. – To by ci pew​nie prze​szko​dzi​ło w po​zo​wa​niu, hę? No cóż, doj​rza​łem już pra​wie do tego, żeby spa​lić dom ra​zem ze wszyst​ki​mi znaj​du​ją​cy​mi się w nim ob​ra​za​mi. – Wca​le nie o to cho​dzi – tłu​ma​czy​ła Lily; mó​wi​ła ci​cho jej twarz ob​la​ła się bla​do​ścią. – Przy​- wy​kłam już do two​je​go nie​ro​zu​mie​nia. Kie​dyś chcia​łam, że​byś mnie zro​zu​miał, ale czło​wiek musi chy​ba na​uczyć się żyć nie bę​dąc zro​zu​mia​nym. Może grze​szy, kie​dy chce być zro​zu​mia​ny. Wo​bec tego po​je​cha​łem ja i dy​rek​tor​ka oznaj​mi​ła, że Ri​cey bę​dzie mu​sia​ła opu​ścić jej szko​łę, po​nie​waż przez dłuż​szy czas była już kie​dyś pod nad​zo​rem. Do​da​ła: – Mu​si​my mieć na uwa​dze do​bro psy​chicz​ne po​zo​sta​łych dziew​czy​nek. – Co z pa​nią? Tam​te smar​ku​le mogą się na​uczyć szla​chet​nych uczuć od mo​jej Ri​cey, a to jest waż​niej​sze od psy​cho​lo​gii. – By​łem dość moc​no pi​ja​ny tam​te​go dnia. – Ri​cey ma na​tu​rę im​pul​- syw​ną. Ła​two wpa​da w unie​sie​nia – za​czą​łem wy​ja​śniać. – Tyl​ko dla​te​go, że nie mówi dużo… – Skąd się wzię​ło to dziec​ko? – Po​wie​dzia​ła mo​jej żo​nie, że zna​la​zła je w Dan​bu​ry, w za​par​ko​wa​nym sa​mo​cho​dzie. – Sama mówi coś in​ne​go. Twier​dzi, że jest jego mat​ką. – Zdu​mie​wa mnie pani – żach​ną​łem się. – Po​win​na pani coś o tym wie​dzieć. Prze​cież do​pie​ro w ze​szłym roku uro​sły jej pier​si. Ta dziew​czy​na jest dzie​wi​cą. Jest pięć​dzie​siąt mi​lio​nów razy

czyst​sza od pani czy ode mnie. Mu​sia​łem za​brać cór​kę z tej szko​ły. Po​wie​dzia​łem jej: – Ri​cey, trze​ba bę​dzie od​dać tego mal​ca. Jesz​cze za wcze​śnie, że​byś mia​ła wła​sne dziec​ko. Jego mat​ka chce je mieć z po​wro​tem. Zmie​ni​ła de​cy​zję, có​recz​ko. – Te​raz wy​da​je mi się, że roz​łą​- cza​jąc ją z tym mal​cem po​peł​ni​łem wo​bec mo​jej cór​ki czyn ka​ry​god​ny. Kie​dy za​bra​ły go wła​dze z Dan​bu​ry, za​cho​wy​wa​ła się apa​tycz​nie. – Wiesz, że nie je​steś jego ma​mu​sią, praw​da? – spy​ta​łem. Nie otwo​rzy​ła ust, nie od​po​wie​dzia​ła. W dro​dze do Pro​vi​den​ce na Rho​de Is​land, gdzie Ri​cey mia​ła za​miesz​kać u swo​jej ciot​ki, sio​- stry Fran​ces, po​wie​dzia​łem: – Ko​cha​nie, twój oj​ciec zro​bił to, co na jego miej​scu zro​bił​by każ​dy oj​ciec. – Na​dal żad​nej od​- po​wie​dzi i da​rem​nie bym pró​bo​wał, bo z jej oczu znik​nę​ło mil​czą​ce szczę​ście, któ​re wi​dzia​łem tam dwu​dzie​ste​go pierw​sze​go grud​nia. Wo​bec tego wra​ca​jąc sam z Pro​vi​den​ce ję​cza​łem na głos w po​cią​gu, a w wa​go​nie re​stau​ra​cyj​- nym wy​cią​gną​łem z kie​sze​ni ta​lię kart i za​czą​łem ukła​dać pa​sjan​sa. Gro​mad​ka osób cze​ka​ła na miej​sce, ale​ja zaj​mo​wa​łem sto​lik i cho​ciaż by​łem urżnię​ty, nikt, kto miał do​brze w gło​wie, nie ośmie​lił​by mi się na​przy​krzać. Mó​wi​łem na głos i ję​cza​łem, a kar​ty raz po raz spa​da​ły na pod​ło​gę. W Dan​bu​ry kon​duk​tor i ja​kiś dru​gi fa​cet po​mo​gli mi wy​siąść z po​cią​gu, le​ża​łem te​raz na ław​ce dwor​co​wej i zło​rze​czy​łem. – Prze​kleń​stwo cią​ży nad tym kra​jem. Dzie​je się tu coś złe​go. Coś się po​psu​ło. Prze​kleń​stwo cią​ży nad tym kra​jem! Zna​łem za​wia​dow​cę od daw​na; to po​rząd​ny sta​ru​szek, pil​no​wał, żeby mnie po​li​cjan​ci nie za​- bra​li. Za​te​le​fo​no​wał do Lily i przy​je​cha​ła po mnie kom​bi. A je​śli idzie o ten dzień łez i sza​leń​stwa, wy​glą​da​ło to z grub​sza tak: Jest zi​mo​wy po​ra​nek i ja kłó​cę się z żoną przy śnia​da​niu o na​szych lo​ka​to​rów. Lily prze​bu​do​wa​ła do​mek, je​den z nie​wie​lu na te​re​nie po​sia​dło​ści, któ​rych nie za​ją​łem dla świń, bo był sta​ry i le​żał na ubo​czu. Po​wie​dzia​łem, żeby za​czę​ła ro​bo​ty, ale póź​niej nie da​wa​łem go​tów​ki, więc za​miast de​sek trze​ba było dać dyk​tę i ro​bić roz​ma​ite inne oszczęd​no​ści. Lily wy​re​mon​to​wa​ła do​mek, dała nową ubi​ka​cję i po​ma​lo​wa​ła ścia​ny w środ​ku i na ze​wnątrz. Ale w bu​dyn​ku nie było izo​la​cji. Przy​szedł li​sto​pad i lo​ka​to​rzy za​- czę​li mar​z​nąć. No cóż, ta​kie mole książ​ko​we, za mało się ru​sza​li, żeby utrzy​mać przy​zwo​itą tem​- pe​ra​tu​rę cia​ła. Po kil​ku skar​gach oznaj​mi​li Lily, że chcą się wy​pro​wa​dzić. – W po​rząd​ku, zgódź się – po​wie​dzia​łem. Na​tu​ral​nie ani my​śla​łem zwró​cić im kau​cji, ale ka​za​- łem się wy​nieść. Tak więc prze​ro​bio​ny do​mek stał pu​sty, a pie​nią​dze wło​żo​ne w sto​lar​kę, nową ubi​ka​cję, zlew i tak da​lej po​szły w bło​to. Co wię​cej, lo​ka​to​rzy zo​sta​wi​li kota. A ja by​łem wście​kły i wrzesz​cza​łem przy śnia​da​niu, wa​ląc pię​ścią w stół, do​pó​ki nie prze​wró​cił się dzba​nek z kawą. Po​tem na​gle Lily, bar​dzo prze​stra​szo​na, umil​kła i dłu​go na​słu​chi​wa​ła, a ja słu​cha​łem ra​zem z nią. Zwró​ci​ła się do mnie: – Co z pan​ną Le​nox? Chy​ba pięt​na​ście mi​nut temu mia​ła nam po​dać jaj​ka. Pan​na Le​nox była tą sta​rą ko​bie​tą miesz​ka​ją​cą po dru​giej stro​nie dro​gi, przy​cho​dzi​ła rano i przy​rzą​dza​ła nam śnia​da​nie. Dzi​wacz​na, po​strze​lo​na, ma​lut​ka sta​ra pan​na o czer​wo​nych na​dą​sa​- nych po​licz​kach i w pła​skim szkoc​kim be​re​cie na gło​wie. Gme​ra​ła po ką​tach jak mysz i za​bie​ra​ła do domu pu​ste bu​tel​ki, pu​deł​ka i po​dob​ne śmie​cie. Po​sze​dłem do kuch​ni i zo​ba​czy​łem tę sta​ro​wi​nę na pod​ło​dze, nie​ży​wą. Kie​dy ja się wście​ka​- łem, jej ser​ce sta​nę​ło. Jaj​ka wciąż się go​to​wa​ły, stu​ka​jąc o brze​gi gar​nusz​ka; za​wsze tak stu​ka​ją, kie​dy woda kipi. Za​mkną​łem gaz. Nie​ży​wa! Przy​tkną​łem pal​ce do drob​nej, bez​zęb​nej twa​rzy, już sty​gła. Du​sza, jak po​wiew, jak prze​ciąg, jak bań​ka po​wie​trza, zo​sta​ła wy​ssa​na za okno. Wpa​try​- wa​łem się w zmar​łą. Więc to jest tak, ko​niec – po​że​gna​nie? A zda​rzy​ło się to, kie​dy przez ostat​nie

dni i ty​go​dnie wietrz​ny ogród mó​wił mi o tym fak​cie, tyl​ko o nim; i do tej chwi​li nie ro​zu​mia​łem, co mi mó​wią ta sza​rość i biel, i brąz, kora, śnieg, ga​łąz​ki. Nie po​wie​dzia​łem nic Lily. A że nie bar​dzo wie​dzia​łem, co ro​bić, na​pi​sa​łem na kart​ce: PRO​SZĘ NIE PRZE​SZKA​DZAĆ, i przy​pią​łem ją do spód​ni​cy sta​rusz​ki, po czym uda​łem się przez ścię​ty zimą ogród do jej dom​ku. Na po​dwó​rzu ro​sło tam sta​re drze​wo sur​mii, o po​ma​lo​wa​nym nie​bie​ską far​bą pniu i dol​nych ga​łę​ziach. Sta​rusz​ka umo​co​wa​ła na nim małe lu​ster​ka i sta​re świa​tła od​bla​sko​we ro​we​rów; w le​- cie lu​bi​ła się wspi​nać mię​dzy ko​na​ry, sie​dzia​ła tam ze swo​imi ko​ta​mi i piła piwo. Te​raz je​den z tych ko​tów pa​trzył na mnie z drze​wa i prze​cho​dząc pod nim wy​par​łem się wszel​kiej winy, jaką to ko​cie spoj​rze​nie chcia​ło mnie może ob​cią​żyć. Jak mogę być wi​nien – czy dla​te​go, że mam do​nio​- sły głos i że mój gniew jest taki nie​po​ha​mo​wa​ny? W środ​ku mu​sia​łem prze​ła​zić z po​ko​ju do po​ko​ju przez pu​dła i wóz​ki dzie​cię​ce, któ​re na​gro​- ma​dzi​ła. Wóz​ki pa​mię​ta​ły ubie​gły wiek, więc mógł tu być też mój, bo pan​na Le​nox ścią​ga​ła swo​je ru​pie​cie z ca​łej oko​li​cy. Bu​tel​ki, lam​py, sta​re ma​siel​nicz​ki i kan​de​la​bry wa​la​ły się na pod​ło​dze, a da​lej tor​by na spra​wun​ki peł​ne sznur​ków i szmat i ostro za​koń​czo​ne otwie​ra​cze, ja​kie do​da​wa​no kie​dyś w mle​czar​niach do zdej​mo​wa​nia pa​pie​ro​wych kap​sli z bu​te​lek; i ko​sze na​peł​nio​ne gu​zi​ka​- mi i por​ce​la​no​wy​mi klam​ka​mi. A na ścia​nach ka​len​da​rze, pro​por​czy​ki, sta​re fo​to​gra​fie. I my​śla​łem: „Och, hań​ba, hań​ba! Och, co za hań​ba! Jak mo​że​my? Cze​mu so​bie na to po​zwa​la​- my? Co my ro​bi​my? Ostat​ni mały po​ko​ik w zie​mi cze​ka. Bez okien. Więc, na mi​łość bo​ską, Hen​- der​son, zrób coś, zdo​bądź się na wy​si​łek. Ty też umrzesz na tę za​ra​zę. Śmierć cię uni​ce​stwi i nic się nie ucho​wa, nic nie zo​sta​nie prócz śmie​ci. Po​nie​waż ni​g​dy nic nie było, więc nic się nie ucho​- wa. Do​pó​ki jesz​cze coś jest – te​raz! Dla do​bra wszyst​kich – ucie​kaj! Lily opła​ki​wa​ła śmierć bied​nej sta​rusz​ki. – Dla​cze​go zo​sta​wi​łeś taką kart​kę? – Żeby jej nikt nie ru​szał przed przyj​ściem ko​ro​ne​ra – od​par​łem. – Ta​kie jest pra​wo. Sam le​d​- wie ją do​tkną​łem. – Po​tem za​pro​po​no​wa​łem Lily coś do pi​cia, ale od​mó​wi​ła, więc na​peł​ni​łem szklan​kę po wo​dzie bur​bo​nem i wy​pi​łem do dna. Tyle tyl​ko, że do​sta​łem zga​gi. Al​ko​hol nie mógł zmie​nić strasz​ne​go fak​tu. Sta​rusz​ka pa​dła ra​żo​na moim na​pa​dem wście​kło​ści, jak inni lu​dzie kor​- ku​ją, pod​czas fali upa​łu czy w cza​sie wspi​na​nia się na scho​dy ko​lei pod​ziem​nej. Lily zda​wa​ła so​- bie z tego spra​wę i za​czę​ła mam​ro​tać coś na ten te​mat. Za​my​śli​ła się głę​bo​ko i umil​kła, a czy​sta biel jej twa​rzy po​ciem​nia​ła wo​kół oczu. Przed​się​bior​ca po​grze​bo​wy w na​szym mia​stecz​ku ku​pił dom, gdzie kie​dyś od​by​wa​ły się lek​cje tań​ca. Czter​dzie​ści lat temu cho​dzi​łem tam w la​kier​kach. Kie​dy ka​ra​wan wy​jeż​dżał ty​łem z pod​- jaz​du, po​wie​dzia​łem: – Słu​chaj, Lily, ta wy​pra​wa do Afry​ki, któ​rą or​ga​ni​zu​je Char​lie Al​bert. Wy​jeż​dża za dwa ty​go​- dnie i chy​ba po​ja​dę z nim i jego żoną. Od​sta​wi​my Bu​ic​ka do ga​ra​żu. Nie będą ci po​trzeb​ne dwa sa​mo​cho​dy. Przy​naj​mniej raz nie sprze​ci​wi​ła się mo​je​mu pro​jek​to​wi. – Może po​wi​nie​neś. – Mu​szę coś zro​bić. I tak pan​na Le​nox po​je​cha​ła na cmen​tarz, a ja po​je​cha​łem do Idle​wild i wsia​dłem na po​kład sa​- mo​lo​tu.