Saul Bellow
HENDERSON,
KRÓL DESZCZU
Przełożyła: Krystyna Tarnowska
Mojemu synowi Gregory’emu
1
Co mnie skłoniło do puszczenia się w tę afrykańską podróż? Nie ma tu prostego wytłumaczenia.
Sytuacja stawała się coraz gorsza i gorsza, i gorsza, i wkrótce za bardzo się już skomplikowała.
Jak pomyślę o moim życiu w wieku lat pięćdziesięciu pięciu, kiedy kupowałem bilet, widzę
same zmartwienia. Fakty osaczają mnie ze wszystkich stron i zaraz czuję ucisk w piersi. Rozpo-
czyna się chaotyczny szturm – moi rodzice, moje żony, moje dziewczyny, moje dzieci, moja posia-
dłość, moje zwierzęta, moje przyzwyczajenia, moje pieniądze, moje lekcje muzyki, moje pijań-
stwo, moje uprzedzenia, moja brutalność, moje zęby, moja twarz, moja dusza! Wołam: „Nie, nie,
precz, zostawcie mnie w spokoju!” Ale jak mogą mnie zostawić w spokoju? Są faktami z mojego
życia. Dotyczą mojej osoby. Więc pchają się do mnie ze wszystkich stron. Robi się z tego chaos.
Ale świat, który wydawał mi się tak potwornym ciemiężycielem, odwrócił ode mnie swój
gniew. Jeżeli jednak mam mówić do was, ludzie, z sensem i jeżeli mam wam wytłumaczyć, dla-
czego pojechałem do Afryki, muszę stawić czoło faktom. Mogę zacząć od pieniędzy. Jestem boga-
ty. Odziedziczyłem po moim starym trzy miliony dolarów, po zapłaceniu podatku spadkowego, ale
uważałem się za gnojka i miałem do tego swoje powody, przy czym główny z nich, to że postępo-
wałem jak gnojek. Jednakże w skrytości, kiedy sytuacja robiła się bardzo zła, często zaglądałem
do książek, żeby się przekonać, czy nie znajdę jakichś pomocnych słów, i któregoś dnia przeczyta-
łem: „Przebaczanie grzechów jest wiecznotrwałe i cnota nie jest uprzednio wymagana.” Te słowa
wywarły na mnie tak duże wrażenie, że jakiś czas w kółko je sobie powtarzałem. Ale potem zapo-
mniałem, która to była książka. Była jedną z tysięcy pozostawionych przez mojego ojca, który spo-
ro z nich sam napisał. Przeszukałem kilkadziesiąt tomów, nie znalazłem jednak nic prócz pienię-
dzy, bo ojciec używał banknotów jako zakładek – co tam miał akurat w kieszeni, piątki, dziesiątki,
dwudziestki. Trafiały się nawet papierki wycofane z obiegu przed trzydziestu laty, takie duże żółte
płachty. Przez pamięć na dawne czasy bardzo mnie ich widok cieszył, więc zamknąłem drzwi bi-
blioteki na klucz, żeby dzieci nie wchodziły, i spędziłem popołudnie na drabinie, wytrząsając
książki, a banknoty sfruwały na podłogę. Ale nie znalazłem tej sentencji na temat przebaczania.
Następna sprawa na agendzie: jestem absolwentem jednego z najszacowniejszych uniwersyte-
tów – czemu miałbym wprawiać moją alma mater w zakłopotanie wymieniając jej nazwę? Gdy-
bym nie był Hendersonem i synem mojego ojca, na pewno by mnie wyleli. Przy urodzeniu waży-
łem czternaście funtów, więc poród był ciężki. Potem urosłem. Sześć stóp cztery cale wzrostu.
Waga dwieście trzydzieści funtów. Ogromna głowa, kudłata, włosy jak karakuł. Oczy podejrzliwe,
najczęściej przymrużone. Skory do awantur. Wielki nos. Było nas troje rodzeństwa i ja jeden żyję.
Ojciec musiał zmobilizować całe swoje miłosierdzie, żeby mi przebaczyć, ale w stu procentach
chyba nigdy mu się to nie udało. Kiedy przyszedł czas ożenku, chciałem mu zrobić przyjemność i
wybrałem dziewczynę z naszej sfery. Niezwykła osoba, przystojna, wysoka, elegancka, muskular-
na, o długich ramionach i złotych włosach, skryta, płodna, spokojna. Nikt z jej rodziny nie może
mieć mi za złe, jeżeli dodam, że jest schizofreniczką, bo z pewnością jest. Mnie też ludzie uważają
za stukniętego i nie bez powodów – humorzasty, brutalny, despotyczny i prawdopodobnie obłąka-
ny. Jak wskazuje na to wiek dzieci, żyliśmy w małżeństwie około dwudziestu lat. Jest Edward, Ri-
cey, Alicja i jeszcze dwoje – och, mam kupę dzieci. Boże, miej w opiece całą tę gromadkę.
Na swój sposób pracowałem bardzo ciężko. Gwałtowne cierpienie jest harówką, a ja często
już przed obiadem byłem pijany. Wkrótce po powrocie z wojny (byłem za stary do służby fronto-
wej, ale żadna siła nie mogła mnie od niej powstrzymać; pojechałem do Waszyngtonu i tak długo
naciskałem ludzi, aż mnie posłano na front) rozwiedliśmy się z Frances. Było to zaraz po Dniu
Zwycięstwa w Europie. Czy na pewno tak zaraz? Nie, chyba dopiero w czterdziestym ósmym. Tak
czy inaczej Frances mieszka teraz w Szwajcarii i wzięła tam ze sobą jedno z naszych dzieci. Nie
mam pojęcia, do czego jej to dziecko potrzebne, ale wzięła to jedno i wszystko jest w porządku.
Naprawdę dobrze jej życzę.
Byłem uszczęśliwiony tym rozwodem. Umożliwił mi nowy start w życiu. Wybrałem już sobie
następną żonę i wkrótce byliśmy po ślubie. Moja druga żona ma na imię Lily (z domu Simmons).
Urodziła mi chłopców bliźniaków.
Znowu rozpoczyna się ten chaotyczny szturm – dałem Lily straszną szkołę, gorszą niż Frances.
Frances jest zamknięta w sobie i to ją chroniło, natomiast Lily dostała za swoje. Może ta zmiana
na lepsze tak mnie rozstroiła: przystosowałem się już do ciężkiego życia. Ile razy Frances nie po-
chwalała tego, co robię – a zdarzało się to często – odsuwała Się ode mnie. Była jak księżyc Shel-
leya, wędrujący samotnie. Z Lily rzecz wyglądała inaczej: więc wrzeszczałem na nią w miejscach
publicznych i urągałem jej w zaciszu domowym. Wywoływałem awantury w knajpach wiejskich
niedaleko mojej posiadłości i policjanci konni mnie przymykali. Proponowałem, żeby się wszyscy
razem spróbowali ze mną na pięści, i pewnie daliby mi wycisk, gdybym nie był taką znaną osobi-
stością w okolicy. Lily przyjeżdżała i wypuszczali mnie za kaucją. Potem wdałem się w bójkę z
weterynarzem, poszło o jedną z moich świń, i w następną bójkę z kierowcą pługu śnieżnego, który
usiłował zepchnąć mnie z autostrady. I mniej więcej dwa lata temu spadłem po pijanemu z trakto-
ra, pod koła, i złamałem nogę. Miesiącami chodziłem o kulach, grzmocąc każdego, kto mi stanął na
drodze, człowieka czy zwierzę, i znęcając się nad Lily. Facet o budowie futbolisty, z ciemną gębą
Cygana, przeklinający i wrzeszczący, obnażający zęby i potrząsający głową – nic dziwnego, że lu-
dzie obchodzili mnie z daleka. Ale to jeszcze nie wszystko.
Na przykład Lily podejmuje panie, a ja wchodzę w moim brudnym gipsie, w wełnianych skar-
petkach; jestem w czerwonym aksamitnym szlafroku, kupionym w drogim paryskim magazynie z
radości, że Frances zażądała rozwodu. Na dodatek mam na głowie myśliwską czapkę z czerwonej
włóczki. I wycieram nos i wąsy palcami, a potem kolejno podaję paniom rękę mówiąc: „Nazy-
wam się Henderson, dzień dobry pani.” W końcu podchodzę do Lily i jej też podaję rękę, jak gdy-
by była jeszcze jednym gościem, i bąkam: „Dzień dobry pani.” Wyobrażam sobie, że panie mówią
jedna do drugiej: „Nie poznał jej. W myślach ciągle jest mężem tamtej. Czy to nie okropne?” Ta
wyimaginowana wierność bardzo je podnieciła.
Ale nie mają racji. Lily wie, że to było zrobione rozmyślnie, i kiedy zostajemy sami, wybucha:
– Gen, co to za pomysł? Czemuś to zrobił?
Obwiązany czerwonym sznurem stawiam jej czoło w tym moim aksamitnym szlafroku, wypcha-
nym na siedzeniu, i szurając z całej siły odlewem gipsowym o podłogę potrząsam głową i mówię:
– Che, che, che.
Bo kiedy mnie przywieźli ze szpitala w tym właśnie cholernie ciężkim gipsie, usłyszałem Lily
mówiącą przez telefon:
„To tylko jeszcze jeden z tych jego wypadków. Ciągle mu się coś przydarza, ale on jest taki sil-
ny. Nie ma na niego śmierci!” Nie ma na mnie śmierci! Jak wam się to podoba? Bardzo mnie to
rozgoryczyło.
Może Lily powiedziała te słowa żartem. Bardzo lubi dowcipkować przez telefon. Jest dużą,
pełną życia kobietą. Twarz ma łagodną i charakter najczęściej w zgodzie z twarzą. Bywało nam ze
sobą naprawdę dobrze, nie można powiedzieć. A swoją drogą może jedne z najlepszych chwil
zdarzały się podczas ciąży, w ostatnich miesiącach. Przed spaniem nacierałem jej brzuch oliwką
dla niemowląt, co miało zapobiec wiotczeniu rozciągniętej skóry. Jej różowe sutki były teraz
ciemnobrązowe, a dzieci poruszające się w brzuchu zmieniały jego kulisty kształt.
Masowałem je delikatnie i z największą ostrożnością, żeby moje ogromne, grube paluchy nie
zrobiły jakiejś krzywdy. A potem, przed zgaszeniem światła, wycierałem palce o włosy, całowali-
śmy się z Lily na dobranoc i owiani zapachem oliwki dla niemowląt zapadaliśmy w sen.
Ale później znowu zaczęła się wojna i kiedy usłyszałem, że nie ma na mnie śmierci, dopatrzy-
łem się w tym aktu wrogości, chociaż wiedziałem, że tak nie jest. Nie, potraktowałem Lily przy
gościach jak osobę obcą, ponieważ mi się nie podobało, że się mizdrzy i zachowuje jak pani
domu; bo ja, jedyny spadkobierca tego sławnego nazwiska i posiadłości, jestem gnojek, a ona nie
jest żadna pani, tylko zwyczajnie moja żona – zwyczajnie moja żona.
Ponieważ w zimie robiłem się chyba jeszcze gorszy, Lily postanowiła, że pojedziemy do hotelu
w miejscowości wypoczynkowej nad Zatoką Meksykańską, gdzie będę mógł łowić ryby. Pomysło-
wy przyjaciel dał bliźniakom po procy z klejonego drzewa, a ja rozpakowując się znalazłem jedną
w mojej walizce i zacząłem z niej strzelać. Zrezygnowałem z łowienia ryb i siedziałem na plaży
strzelając kamieniami do pustych butelek. Wszystko po to, żeby ludzie mogli mówić: „Widzicie
tego wielkiego grubego faceta z ogromnym nosem, tego wąsatego? No cóż, jego pradziadek był se-
kretarzem stanu, jego stryjeczni dziadkowie byli ambasadorami, jeden we Francji, drugi w Anglii,
a jego ojciec, Willard Henderson, był tym sławnym uczonym, który napisał książkę o albigen-
sach… przyjaciel Williama Jamesa i Henry’ego Adamsa.” Może tak nie mówili? Założę się, że
mówili. No więc siedziałem w tej miejscowości wypoczynkowej z moją zaniepokojoną, łagodną z
wyglądu drugą żoną, której też niewiele brakowało do sześciu stóp wzrostu, i z naszymi bliźniaka-
mi. W sali jadalnej nalewałem sobie z wielkiej flaszy whisky do porannej kawy, a na plaży rozbi-
jałem butelki. Goście poskarżyli się dyrektorowi w sprawie tego tłuczonego szkła, a dyrektor po-
rozumiał się z Lily; do mnie goście woleli się nie zbliżać. Taki elegancki hotel, nie przyjmują Ży-
dów, i nagle przyjeżdżam ja, E. H. Henderson. Dzieci przestały się bawić z naszymi bliźniakami, a
żony unikały Lily.
Lily usiłowała przemówić mi do rozsądku. Znajdowaliśmy się w naszym apartamencie, miałem
na sobie kąpielówki, Lily zaczęła rozmowę o procy i tłuczonym szkle, moim stosunku do innych
gości. Otóż Lily jest bardzo inteligentna. Nie strofuje, tylko moralizuje; ma do tego wielki pociąg,
a jak przyjdzie taka chwila, robi się blada i mówi szeptem. Nie dlatego, że się mnie boi, tylko dla-
tego, że to wywołuje w niej jakiś kryzys duchowy.
Ale ta dyskusja do niczego, nie doprowadziła i Lily zaczęła płakać, a jak zobaczyłem łzy, stra-
ciłem głowę i zacząłem wrzeszczeć:
– Palnę sobie w łeb! Zastrzelę się! Nie zapomniałem wziąć pistoletu. Mam go w kieszeni.
– Och, Gen! – zawołała i zakrywszy twarz rękami wybiegła z pokoju.
Zaraz wam powiem dlaczego.
2
Ponieważ jej ojciec popełnił samobójstwo w taki właśnie sposób, strzałem z rewolweru.
Jednym z więzów łączących mnie z Lily jest ten, że mamy kłopoty z zębami. Jest ode mnie
młodsza o dwadzieścia lat, ale oboje mamy mostki. Ja je mam po bokach, ona z przodu. Straciła
cztery górne siekacze. Zdarzyło się to, kiedy była jeszcze w szkole, grała w golfa z ojcem, którego
uwielbiała. Biedny staruszek, cholerny moczymorda, był tego dnia za bardzo pijany, żeby wycho-
dzić na pole golfowe. Nie patrząc, bez uprzedzenia, rozpoczął grę z pierwszej górki i zamachnąw-
szy się do tyłu uderzył córkę. Słabo mi się robi, kiedy pomyślę o tym upalnym dniu lipcowym na
polu do gry w golfa i o tym moczymordzie z branży hydraulicznej, i o tej krwawiącej piętnastolet-
niej dziewczynie. Niech to diabli tych pijaków o słabej głowie! Niech diabli tych niezrównowa-
żonych facetów! Obrzydzenie budzi taki błazen, który, jak się uchla, wyłazi między ludzi, żeby po-
kazać, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Ale Lily nie dawała powiedzieć na niego złego słowa i pła-
kała bardziej z żalu nad nim niż nad sobą. Nosi jego fotografię w torebce.
Osobiście nie znałem staruszka. Kiedyśmy się z Lily poznali, nie żył już od dziesięciu czy dwu-
nastu lat. Wkrótce po jego śmierci wyszła za mąż za faceta z Baltimore, gościa o wysokiej pozycji
społecznej, jak słyszałem – chociaż prawdę powiedziawszy słyszałem to od samej Lily. Jednakże
nie potrafili się do siebie przystosować i w czasie wojny Lily dostała rozwód (ja walczyłem wte-
dy we Włoszech). Tak czy inaczej, kiedyśmy się poznali, była z powrotem w domu, mieszkała z
matką. Jej rodzina pochodzi z Danbury, stolicy kapeluszników. Tak się złożyło, że któregoś wie-
czora w zimie pojechaliśmy z Frances na przyjęcie do Danbury, zresztą Frances nie bardzo miała
na to ochotę, bo prowadziła akurat korespondencję z jakimś intelektualistą w Europie. Frances z
pasją czyta książki i namiętnie pisze listy, i strasznie dużo pak, a kiedy nachodził ją jeden z tych jej
filozoficznych czy jakichś tam bzików, prawie jej nie widywałem. Wiedziałem, że jest na górze w
swoim pokoju, gdzie pali papierosy Sobranie i kaszle, i robi notatki, i rozwiązuje jakiś problem.
No więc przechodziła właśnie jeden ze swoich kryzysów psychicznych, kiedy pojechaliśmy na to
przyjęcie, i nagle jej się przypomniało, że musi coś natychmiast zrobić, więc wzięła samochód i
odjechała, zapominając o moim istnieniu. Mnie tego wieczora też się coś pokręciło i byłem jedy-
nym mężczyzną w czarnej muszce i smokingu. Szafirowym jak niebo o północy. Byłem chyba
pierwszym facetem tej części stanu, który włożył na siebie szafirowy smoking. Czułem się tak, jak-
bym był owinięty w pół hektara tego szafirowego materiału, natomiast Lily, której mnie przedsta-
wiono jakieś dziesięć minut wcześniej, miała na sobie suknię w czerwone i zielone paski, jak
ozdoby na choinkę. Rozmawialiśmy.
Kiedy zobaczyła, co się stało, zaproponowała, że mnie odwiezie, a ja powiedziałem: – Dobra.
– Brnęliśmy przez śnieg do samochodu.
Noc była roziskrzona, śnieg chrzęścił pod nogami. Samochód stał zaparkowany na wzgórzu
długości ze trzystu jardów, gładkim jak żelazo. Zaledwie ruszyliśmy, samochód wpadł w poślizg,
Lily straciła głowę i wrzasnęła: – Gen! – Zarzuciła mi ręce na szyję. Nie było żywego ducha ani
na wzgórzu, ani na przekopanych ścieżkach, i chyba w ogóle w całej najbliższej okolicy. Samo-
chód obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Jej nagie ramiona wysunęły się z krótkich rękawów
futra i trzymały moją głowę, a jej ogromne oczy patrzyły przez szybę, gdy sunęliśmy po szronie i
lodzie. Samochód nie był nawet na biegu, sięgnąłem do kluczyka i wyłączyłem silnik. Wjechali-
śmy w zaspę, ale niedaleko, wziąłem teraz od niej kierownicę. Blask księżyca był bardzo ostry.
– Skąd pani wie, jak mi na imię? – spytałem, a ona odparła:
– No, przecież wszyscy wiedzą, że jest pan Eugene Henderson.
Rozmawialiśmy chwilę i nagle oznajmiła:
– Powinien się pan rozwieść z żoną.
Powiedziałem:
– O czym pani mówi? Czy to wypada mówić takie rzeczy? Zresztą mógłbym być pani ojcem.
Następnym razem spotkaliśmy się dopiero w lecie. Była na zakupach, ubrana w biały kapelusz,
białą suknię z piki i białe pantofle. Zanosiło się na deszcz i Lily nie chciała zmoknąć w tym stroju
(który, jak zauważyłem, był już trochę przybrudzony), więc poprosiła mnie, żebym ją podwiózł.
Przyjechałem do Danbury kupić drzewo do naprawy stodoły i samochód był wyładowany deska-
mi. Lily zaczęła mnie pilotować do domu i ze zdenerwowania pomyliła drogę; wyglądała bardzo
pięknie, ale była potwornie roztrzęsiona. Zrobiło się duszno, potem spadł deszcz. Powiedziała,
żebym skręcił w prawo, i w ten sposób dojechaliśmy do szarego metalowego ogrodzenia wokół
zatopionych kamieniołomów – ślepa uliczka. Zapadła taka ciemność, że siatka ogrodzenia wyda-
wała się biała. Lily zaczęła wykrzykiwać:
– Och, niech pan zawróci, błagam! Niech pan zawróci, nie pamiętam tych ulic, a muszę być w
domu!
W końcu zajechaliśmy na miejsce, akurat już zaczynała się burza. Dom był mały, wypełniony
wonią pokoi zamkniętych w upalny dzień.
– Moja matka gra w brydża – powiedziała Lily. – Muszę do niej zatelefonować i powiedzieć,
żeby nie wracała do domu. Telefon jest u mnie na górze.
Wobec tego poszliśmy na górę. Lily nie była ani trochę rozwiązła czy wyuzdana, zapewniam
was. Kiedy zdjęła suknię, zaczęła mówić drżącym głosem: – Och, kocham cię, kocham cię! – A
kiedyśmy się objęli, powiedziałem sobie w duchu: „Jak ona może kochać cię… kochać cię.” – Za-
dudnił potężny grzmot i zaraz ulewa spadła na domy, drzewa, dachy, okna, i były też błyskawice.
Wszystko wypełniły i wszystko oślepiły. Ale ciepła woń, jak zapach pieczonego chleba, biła od
niej, kiedy leżeliśmy w pościeli pociemniałej od parnego burzowego mroku. Cały czas, od począt-
ku do końca, powtarzała: – Kocham cię! – Leżeliśmy teraz uspokojeni i zanim wróciło słońce, na-
deszły wczesne godziny wieczoru.
Jej matka czekała na dole w saloniku. Nie bardzo mi się to podobało. Lily zatelefonowała do
niej i powiedziała: – Nie wracaj jakiś czas do domu – i wobec tego jej matka natychmiast rzuciła
brydża i przedarła się przez jedną z najgorszych nawałnic na przestrzeni ostatnich lat. Nie, sta-
nowczo mi się to nie podobało. Nie żebym się bał starszej pani, ale wiedziałem, co to znaczy. Lily
postarała się, żeby ją przyłapano. Pierwszy zacząłem schodzić ze schodów i zobaczyłem światło
koło kanapy. Kiedy znalazłem się na dole, naprzeciw niej, powiedziałem: – Moje nazwisko Hen-
derson. – Matka Lily była ładną tęgą kobietą, z twarzą umalowaną na przyjęcie brydżowe jak
twarz porcelanowej lalki. Miała na głowie kapelusz, a siadając położyła na pulchnych kolanach
płaską torebkę z lakierowanej skóry. Zorientowałem się, że w duchu układa listę zarzutów prze-
ciwko Lily. „W moim własnym domu. Z żonatym mężczyzną.” I tak dalej. Siedziałem w saloniku z
obojętną miną – nie ogolony, z ładunkiem desek w samochodzie przed domem. Bił chyba ode mnie
zapach Lily, ten zapach piekarni. A Lily, uderzająco piękna, zeszła ze schodów, żeby pokazać swo-
jej mamuśce, czego dokonała. Zachowując się tak, jakbym o niczym nie pamiętał; trzymałem moje
ogromne buciory na dywanie i od czasu do czasu przygładzałem wąsa. Wyczuwałem między nimi
ważną obecność Simmonsa, ojca Lily, tego hurtownika od instalacji hydraulicznych, który popełnił
samobójstwo. W rzeczy samej odebrał sobie życie w sypialni małżeńskiej sąsiadującej z pokojem
Lily. Lily obwiniała matkę o śmierć ojca. A kim ja miałem być, instrumentem jej gniewu? „Och
nie, koleżko – powiedziałem sobie w duchu – to nie dla ciebie. Nie bądź stroną w tym sporze.”
Wyglądało na to, że matka postanowiła zachować się przyzwoicie. Okaże wspaniałomyślność i
pobije Lily jej własną bronią. Może było to naturalne. W każdym razie zachowywała się wobec
mnie jak dama, ale przyszedł taki moment, kiedy nie mogła się już powstrzymać i nadmieniła:
– Poznałam kiedyś pańskiego syna.
– Och, doprawdy, taki smukły chłopak? Edward? Jeździ czerwonym MG. Widuje się go czasem
na ulicach Danbury.
Niedługo pożegnałem się mówiąc do Lily:
– Jesteś przystojną, świetną dziewczyną, ale nie powinnaś była tego robić swojej matce.
Tęga starsza pani siedziała na kanapie z dłońmi splecionymi, a jej oczy tworzyły linię ciągłą na
skutek łez czy irytacji.
– Do widzenia, Gen – powiedziała Lily.
– Cześć, panno Simmons.
Nasze pożegnanie nie było specjalnie przyjazne.
Niemniej spotkaliśmy się po niedługim czasie, tyle że w Nowym Jorku, bo Lily rozstała się z
matką, wyjechała z Danbury i miała teraz mieszkanie (tylko zimna woda) na Hudson Street, gdzie
pijacy chronili się przed deszczem na klatce schodowej. Szedłem – ogromny ciężar, olbrzymi cień
na tych schodach, twarz rumiana od wiejskiego powietrza i alkoholu, na rękach żółte rękawiczki
ze świńskiej skóry i nie milknący głos w sercu, który mówił: Chcę, chcę, chcę, och, ja chcę. Tak,
idź – mówiłem sobie – atakuj, atakuj, atakuj. No i szedłem po tych schodach w grubym watowa-
nym palcie, w rękawiczkach ze świńskiej skóry i w butach ze świńskiej skóry, i z portfelem ze
świńskiej skóry w kieszeni, szedłem rozgorączkowany żądzą i rozgorączkowany udręką, czując,
jak moje roziskrzone spojrzenie przesuwa się na najwyższy podest ku poręczy, za którą Lily otwo-
rzyła drzwi i czekała na mnie. Twarz miała okrągłą, białą, pełną, oczy czyste i przymrużone.
– Niech to diabli! Jak możesz mieszkać w tej śmierdzącej norze? Tu cuchnie – powiedziałem.
Ubikacje były na korytarzach; łańcuszki rezerwuarów zzielenialy, w drzwiach były szybki śliwko-
wego koloru.
Lily przyjaźniła się z mieszkańcami slumsów, zwłaszcza ze starcami i matkami. Powiedziała, że
rozumie, dlaczego mają aparaty telewizyjne, chociaż korzystają z zapomóg, trzymała ich mleko i
masło w swojej lodówce i wypełniała za nich formularze opieki społecznej. Uważała, że działa
dla ich dobra i pokazuje tym imigrantom i Włochom, jak sympatyczna może być Amerykanka. Ale
myślę, że naprawdę starała się im pomóc, kiedy tak biegała między nimi impulsywna i mówiła
mnóstwo bezładnych rzeczy.
Zaduch tego budynku bił w twarz, wspiąłem się na górę i powiedziałem:
– Uff, jestem w strasznej formie.
Weszliśmy do jej mieszkania na najwyższym piętrze. Tu też było brudno, ale przynajmniej pali-
ła się lampa. Usiedliśmy, żeby porozmawiać, i Lily spytała:
– Czy masz zamiar zmarnować resztę życia?
Sprawa z Frances wyglądała beznadziejnie. Tylko raz od mojego powrotu z wojska doszło mię-
dzy nami do jako takiego zbliżenia, ale potem nic nie chwytało, więc właściwie dałem jej spokój.
Z tym wyjątkiem, że pewnego dnia rano w kuchni mieliśmy rozmowę, która nas na dobre od siebie
oddaliła. Zaledwie kilka słów, oto z grubsza tej treści:
– Więc co chciałbyś teraz robić?
(W tym okresie traciłem zainteresowanie moją farmą.)
– Zastanawiam się – powiedziałem – czy nie jest dla mnie za późno na dyplom lekarski… natu-
ralnie jeżeli dostanę się na akademię medyczną.
Frances otworzyła usta, taka zawsze trzeźwa, żeby nie powiedzieć ponura i sztywna, i zaczęła
się ze mnie śmiać; a kiedy się tak śmiała, nie widziałem nic prócz ciemnego wnętrza jej otwartych
ust, nawet nie widziałem zębów, co naprawdę jest dziwne, bo ma zęby, i to bardzo białe. Gdzie
one się podziały?
– No już dobrze, dobrze! – warknąłem.
Dlatego było dla mnie jasne, że Lily ma słuszność co do Frances. Niemniej dalszy ciąg nie na-
stąpił.
– Chcę mieć dziecko. Nie mogę czekać dłużej – powiedziała Lily. – Za kilka lat skończę trzy-
dziestkę.
– To może moja wina? O co ci chodzi?
– Musimy być ze sobą – oznajmiła.
– Kto to powiedział?
– Inaczej umrzemy.
Minął rok czy coś koło tego, ale nie zdołała mnie przekonać. Nie wyobrażałem sobie, żeby
sprawa mogła być aż tak łatwa. Wobec tego nagle poślubiła faceta z New Jersey, maklera giełdo-
wego nazwiskiem Hazard. Przypominam sobie teraz, że napomykała o nim kilka razy, ale wtedy
myślałem, że to jeszcze jeden jej szantaż. Bo Lily była szantażystką. Tak czy inaczej, wyszła za
niego. Było to jej drugie małżeństwo. Wziąłem Frances i dwie dziewczynki i pojechałem z nimi na
rok do Europy, do Francji.
W dzieciństwie spędziłem kilka lat na południu tego kraju, niedaleko miasta Albi, gdzie mój oj-
ciec zbierał materiały do swojej pracy naukowej. Pięćdziesiąt lat temu drażniłem się z małym
chłopcem po drugiej stronie ulicy: „François, oh François, ta soeur est constipée.” Mój ojciec
był wysokim mężczyzną, solidnie zbudowanym i bardzo schludnym. Nosił długie kalesony z ir-
landzkiego płótna, pudła na kapelusze miał wybite czerwonym aksamitem, buty zamawiał w An-
glii, a rękawiczki w pracowni Vitale Milano w Rzymie. Grał zupełnie nieźle na skrzypcach. Moja
matka pisywała wiersze we wnętrzu czerwonej ceglanej katedry w Albi. Miała swoją ulubioną
dykteryjkę o pewnej pani z Paryża, niesłychanie afektowanej. Spotkały się kiedyś w wąskich
drzwiach katedry i pani spytała: „Voulez-vous que je passasse?” Moja matka odparła: „Passas-
sassez, madame.” Opowiadała wszystkim ten żart i przez długie łata śmiała się czasem i szeptała:
„Passassassez”. Minęły te czasy. Skończyły się, odeszły, odpłynęły bezpowrotnie.
Jednakże my z Frances nie zabraliśmy dzieci do Albi. Chodziła na wykłady w Collège de Fran-
ce, gdzie zgromadzili się wszyscy filozofowie. O mieszkania było bardzo trudno, ale wynająłem
doskonały apartament od jednego księcia rosyjskiego. De Vogué wspomina o jego dziadku, mini-
strze za panowania Mikołaja I. Książę był człowiekiem wysokim i łagodnym; żonę miał Hiszpankę
i jego hiszpańska teściowa, señora Guirlandes, nieustannie mu dokuczała. Biedak naprawdę przez
nią cierpiał. Żona z dziećmi zamieszkała u matki, a on przeniósł się do pokoiku służbowego na
mansardzie. Mam w majątku prawie trzy miliony. Mogłem był coś zrobić i jakoś mu pomóc. Ale w
tym okresie zżerało mnie pragnienie, o którym wspominałem: Ja chcę, ja chcę! Biedny książę – na
mansardzie! Dzieci mu chorowały i powiedział mi, że jak jego sytuacja się nie poprawi, wyskoczy
przez okno.
Wybuchnąłem:
– Nie bądź głupcem, książę.
Czując się jak winowajca mieszkałem w jego mieszkaniu, spałem w jego łóżku i kąpałem się w
jego łazience dwa razy dziennie. Ale zamiast pomóc, te dwie gorące kąpiele tylko pogłębiały moją
melancholię. Odkąd Frances wyśmiała moje marzenie o karierze medycznej, nigdy, nigdy więcej
nie omawiałem z nią życiowych spraw. Dzień w dzień wędrowałem dokoła Paryża; szedłem pie-
szo całą drogę do fabryk gobelinów i cmentarza Père Lachaise, i do Saint-Cloud. Jedyną osobą,
która zastanawiała się nad tym, jak wygląda moje życie, była Lily, obecnie Lily Hazard. W Ameri-
can Express otrzymałem od niej liścik napisany na zawiadomieniu ślubnym, w długi czas po dacie
ślubu. Troski mnie rozsadzały, a że w okolicach Madeleine krąży mnóstwo kurw, przyglądałem się
niektórym uważnie, ale straszne słowa powtarzające się we mnie: Ja chcę, ja chcę! nie umilkły na
widok żadnej z tych twarzy. A widziałem twarze nieliche.
„Lily może przyjechać” – mówiłem sobie. I przyjechała. Krążyła po ulicach w taksówce i przy-
łapała mnie w okolicy stacji metra Vavin. Rosła i lśniąca wrzasnęła do mnie przez okno samocho-
du. Otworzyła staroświeckie drzwi i próbowała stanąć na stopniu. Tak, była piękna – wspaniała
twarz, jasna, czysta twarz, gorąca i biała. Kiedy się wychyliła z drzwiczek, zobaczyłem jej długą
kształtną szyję. Górna warga drżała jej z radości. Ale mimo wzruszenia Lily pamiętała o tych swo-
ich przednich zębach i przykrywała je wargą. Co mnie wtedy obchodziły porcelanowe zęby! Bogu
niech będą dzięki za dobrodziejstwa, które mi wciąż zsyła!
– Lily! Jak się masz, dziecko? Skąd się tu wzięłaś?
Strasznie się ucieszyłem. Uważała, że jestem potwornym durniem, ale mimo to człowiekiem
wartościowym, i że powinienem żyć, a nie umierać (jeszcze jeden taki rok w Paryżu, a coś we
mnie zardzewiałoby na dobre), i że nawet mogą jeszcze być ze mnie ludzie. Kochała mnie.
– Co zrobiłaś ze swoim mężem? – spytałem.
W drodze do jej hotelu, na bulwarze Raspail, powiedziała mi:
– Uznałam, że powinnam mieć dzieci. Starzeję się. — (Lily miała wtedy dwadzieścia siedem
lat.) – Ale jak jechaliśmy do ślubu, zrozumiałam, że to pomyłka. Chciałam przy czerwonych świa-
tłach wyskoczyć z samochodu, w ślubnej sukni, ale on mnie przytrzymał. Rąbnął mnie w oko – do-
dała – i Bogu dzięki, że miałam welon, bo oko zrobiło się czarne i płakałam przez całą ceremonię.
Poza tym moja matka umarła.
– Niemożliwe! Podbił ci oko? – wybuchnąłem wściekły. – Jak go kiedyś spotkam, rozszarpię
bydlaka na kawałki! Słuchaj, przykro mi z powodu twojej matki.
Pocałowałem ją w oczy, a potem pojechaliśmy do jej hotelu na Quai Voltaire i złączeni w uści-
sku wzbiliśmy się na szczyty świata. Przeżyliśmy cudowny tydzień; chodziliśmy po mieście, a pry-
watny detektyw Hazarda chodził za nami. Wobec tego wynająłem samochód i rozpoczęliśmy ob-
jazd katedralnych miast francuskich. I Lily w swój zachwycający sposób – zawsze zachwycająca –
zaczęła mnie dręczyć.
– Wydaje ci się, że możesz żyć beze mnie, ale nie możesz – mówiła – zupełnie tak samo jak ja
nie mogę żyć bez ciebie. Smutek takiego życia mnie zabija. Jak myślisz, dlaczego rzuciłam Hazar-
da? Przez ten smutek. Kiedy mnie całował, było mi najsmutniej. Czułam się taka samotna. A jak…
– Dość. Żadnych szczegółów – powiedziałem.
– Nawet wolałam, jak mi podbił oko. W tym było przynajmniej coś autentycznego. Wtedy nie
miałam uczucia, że tonę.
No i zacząłem pić, więcej niż zawsze, i byłem pijany we wszystkich słynnych katedrach –
Amiens, Chartres, Vézelay i tak dalej. Lily często musiała prowadzić. Samochód był mały (kabrio-
let 202) i my, oboje rozmiarów imponujących, wyrastaliśmy z siedzeń jak dwie wieże – jasne
włosy i ciemne włosy, jedno piękne, drugie pijane. Dla mnie przyjechała z Ameryki, a ja nie
chciałem się zgodzić, żeby wypełniła swoją misję. I tak podróżowaliśmy w górę, cały szmat drogi
aż do Belgii, i z powrotem w dół do Masywu; dla kogoś, kto lubi Francję, byłoby to przyjemne,
ale ja Francji nie lubię. Od początku do końca Lily miała jeden tylko temat, to znaczy moralizowa-
ła: celem życia nie może być to, tylko powinno być tamto; nie zło, tylko dobro; nie śmierć, tylko
życie; nie złudzenie, tylko rzeczywistość.
Lily nie mówi wyraźnie; na pensji wytłumaczono jej, myślę, że prawdziwa dama powinna mó-
wić cicho, i w rezultacie Lily mamrocze, a znowu ja źle słyszę na prawe ucho, co pogarszał jesz-
cze szum wiatru i hałas opon i stuk małego silnika. Niemniej patrząc na radosne podniecenie jej
dużej, czystej, białej twarzy wiedziałem, że ona dalej upiera się przy swoim. Prześladowała mnie,
z rozświetloną twarzą i radością w oczach. Przekonałem się, że pod wieloma względami jest nie-
dbała, a nawet wręcz niechlujna. Zapominała prać swoją bieliznę, aż w końcu, chociaż taki byłem
pijany, kazałem jej się brać do prania. Wynikało to może z jej postawy moralistki i myślicielki, bo
kiedy powiedziałem: – Przepierz swoje rzeczy – zaczęła się ze mną spierać.
– Świnie na mojej farmie są czystsze od ciebie – wrzasnąłem, co doprowadziło do dyskusji. –
Z ziemią jest to samo, gnije. Tak, gnije, ale się wciąż odnawia. – Pojedyncza jednostka nie może
sama zapoczątkować cyklu przemian azotu w przyrodzie – oznajmiłem. A ona na to, że owszem,
ale czy ja zdaję sobie sprawę, co miłość mo że zdziałać? – Milcz! – ryknąłem. Nie rozgniewała
się. Było jej mnie żal.
Jechaliśmy dalej i byłem dwojakim niewolnikiem – po pierwsze religii i piękna tych kościo-
łów, którego nawet po pijanemu nie mogłem nie widzieć, i po drugie żarliwości Lily, jej mamrota-
nia i jej uścisków. Powtarzała najmniej sto razy:
– Wróć ze mną do Stanów. Przyjechałam, żeby cię zabrać.
– Wykluczone – odparłem w końcu. – Gdybyś miała odrobinę serca, Lily, nie dręczyłabyś mnie.
Niech cię licho, pamiętaj, że jestem weteranem i mam odznaczenia za rany na froncie. Spełniłem
swój obowiązek wobec ojczyzny. Stuknęła mi już pięćdziesiątka i miałem w życiu do diabła i tro-
chę kłopotów.
– Tym bardziej powinieneś teraz coś zrobić – oznajmiła.
Wreszcie w Chartres powiedziałem jej:
– Jak nie przestaniesz, palnę sobie w łeb.
Było to z mojej strony okrutne, ponieważ wiedziałem, co zrobił jej ojciec. Chociaż byłem po-
twornie pijany, sam nie mogłem znieść tego okrucieństwa. Starszy pan zastrzelił się po kłótni ro-
dzinnej. Był czarującym człowiekiem, słabym, nieszczęśliwym, czułym, sentymentalnym. Wracał
do domu napompowany whisky i śpiewał Lily i kucharce stare piosenki; opowiadał kawały, stepo-
wał i odgrywał w kuchni staromodne numery wodewilowe, dowcipkując przez łzy – co było pod-
łością wobec własnego dziecka. Lily dużo mi o nim opowiadała, więc w końcu stał się dla mnie
tak rzeczywisty, że sam zacząłem kochać i nienawidzić tego starego łajdaka. „Słuchaj, ty zakichany
tancerzu od stepowania, ty specjalisto od rozdzierania serc, ty żałosny dowcipnisiu… ty sentymen-
talna trąbo – przemawiałem do jego ducha. – Jak mogłeś postępować tak z własną córką, a potem
ją zostawić, żebym ja miał ją teraz na karku?” A kiedy zagroziłem, że popełnię samobójstwo w ka-
tedrze w Chartres, w obliczu tego świętego piękna, Lily wstrzymała oddech. Blask w jej twarzy
stał się delikatny jak blask perły. Przebaczyła mi w milczeniu.
– Jest mi wszystko jedno, czy mi przebaczysz, czy nie – powiedziałem.
Rozstaliśmy się w Vézelay. Od początku nasz pobyt tam był dziwny. Kiedy rano zeszliśmy na
dół, jedno koło kabrioletu 202 nie miało powietrza. Pogoda była piękna, czerwcowa, więc nie
wstawiłem samochodu do garażu i moim zdaniem ktoś z dyrekcji wypuścił powietrze. Oskarżyłem
hotel i stałem wrzeszcząc, dopóki w biurze nie spuścili metalowej żaluzji. Szybko zmieniłem koło,
przy czym nie użyłem lewarka, tylko z wściekłości dźwignąłem mały samochód i wsunąłem ka-
mień pod oś. Po kłótni z dyrektorem hotelu (oboje z Lily powtarzaliśmy: „Pneu, pneu”) humor mi
się poprawił, więc obeszliśmy dookoła katedrę, kupiliśmy kilo truskawek w papierowej tutce i
powędrowaliśmy na wały miejskie, żeby się pogrzać w słońcu. Żółty pył sypał się z drzew cytry-
nowych, a dzikie róże oplatały pnie jabłoni. Jasnoczerwone, krwistoczerwone, ogniste, bolesne,
szorstkie jak gniew, słodkie jak narkotyk. Lily zdjęta bluzkę i opalała plecy. Po jakimś czasie zdję-
ła też halkę i stanik i ułożyła się na moich kolanach. Zirytowany spytałem:
– Skąd wiesz, na co mam ochotę? – I dodałem łagodniej, z powodu tych róż na wszystkich
pniach drzew, kłujących, splecionych, buchających płomieniami: – Nie wystarczy ci cieszyć się
tym pięknym cmentarzem?
– To nie jest cmentarz, tylko sad – odparta.
– Dopiero wczoraj zaczął ci się period. Więc o co ci chodzi?
Oznajmiła, że nigdy mi to nie przeszkadzało, i miała słuszność.
– Ale teraz mi przeszkadza – wrzasnąłem i zaczęliśmy się kłócić, i doszło do strasznej awantu-
ry, po czym jej powiedziałem, że wróci do Paryża sama najbliższym pociągiem.
Milczała. Poszło jej w pięty, pomyślałem. Ale nie, uznała chyba tylko, że to jest dowód, jak
bardzo ją kocham. Jej zwariowana twarz pociemniała głębią miłości i radości.
– Nie uda ci się mnie zabić, jestem na to za twardy – wrzasnąłem. I nagle zacząłem płakać z
powodu tych wszystkich nieznośnych komplikacji w sercu. Płakałem i szlochałem.
– Wsiadaj, ty obłąkana jędzo – powiedziałem płacząc. I naciągnąłem dach kabrioletu. Wyska-
kują w nim pręty, o które zaczepia się brezent.
Blada z przerażenia, ale jednocześnie trawiona tą swoją przeklętą i wzniosłą duchową wspa-
niałością, mamrotała pod nosem, kiedy ja płacząc siedziałem za kierownicą, o dumie i sile, i o du-
szy, o miłości i tak dalej.
Powiedziałem:
– Niech cię diabli, masz fioła.
– Może tak, kiedy nie jestem z tobą. Może mam w głowie niezupełnie w porządku i nic nie ro-
zumiem – przyznała. – Ale kiedy jesteśmy razem, wiem.
– Guzik wiesz. Niby dlaczego ja nic nie wiem! Trzymaj się ode mnie z daleka. Wykańczasz
mnie.
Cisnąłem jej idiotyczną walizkę z nie upraną bielizną na peron. Wciąż szlochając zawróciłem
pod stację, która jest oddalona o jakieś dwadzieścia kilometrów od Vézelay, i pojechałem prosto
na południe Francji. Zatrzymałem się w miejscowości Banyuls na wybrzeżu Vermilion. Jest tam
ośrodek badawczy, poszedłem do akwarium i miałem dziwne przeżycie. Był półmrok. Spojrzałem
na ośmiornicę i wydało mi się, że ona też patrzy na mnie, przyciskała miękką głowę do szyby, roz-
płaszczała, jej ciało stało się bezbarwne i ziarniste – zbielałe, pokryte cętkami. Oczy przemawiały
do mnie zimno. Ale chyba jeszcze bardziej wymowna, jeszcze zimniejsza była ta miękka pocętko-
wana głowa i ruchy Browna w tych cętkach, kosmiczne zimno, które mnie, czułem to, zabijało.
Macki drgały i dawały mi znaki przez szybę, banieczki powietrza ulatywały w górę. Myślałem:
„To mój ostatni dzień. Śmierć mnie ostrzega.” Tyle o tym, jak groziłem Lily samobójstwem.
3
A teraz kilka słów o powodach mojego wyjazdu do Afryki.
Z wojny wróciłem z postanowieniem, że zostanę hodowcą świń, co może ilustruje mój ogólny
stosunek do życia.
Nie wolno było bombardować Monte Cassino; niektórzy uważają, że winna jest głupota gene-
rałów. Ale po tych krwawych jatkach, gdzie zginęło tylu Teksańczyków i gdzie później mój od-
dział też dostał w skórę, z naszej paczki zostaliśmy tylko my dwaj, Nick Goldstein i ja, co wydaje
się dziwne, bo byliśmy najwyżsi w oddziale i stanowiliśmy najlepszy cel. Trochę później ja też
byłem ranny, wlazłem na minę. Ale wtedy leżeliśmy z Nickiem pod oliwkami – niektóre z tych po-
skręcanych gałęzi układają się jakby w koronkę i przepuszczają światło – i spytałem go, co ma za-
miar robić po wojnie.
– Och, jeżeli przeżyjemy i będziemy zdrowi, założymy z bratem hodowlę norek w Catskills –
odparł. Wobec tego powiedziałem czy też mój diabeł powiedział za mnie:
– Ja będę hodował świnie. – Zaledwie padły te słowa, wiedziałem, że gdyby Goldstein nie był
Żydem, powiedziałbym może „bydło” zamiast „świnie”. No, a potem było za późno, żeby się wy-
cofywać. Więc prawdopodobnie Goldstein z bratem mają hodowlę norek, gdy tymczasem ja mam
– coś innego. Wpakowałem świnie do wszystkich pięknych starych zabudowań gospodarskich, do
wspanialej wozowni o wykładanych boazerią przegrodach – kiedyś konie ludzi bogatych były
traktowane jak śpiewacy operowi – do pięknej starej stajni z belwederem na szczycie, istne cudo
architektoniczne; zbudowałem królestwo świń z chlewami na trawnikach i pośród rabat ogrodu
kwiatowego. Cieplarnia też poszła – świnie ryły i wygrzebywały szlachetne cebulki. Przewracały
posągi sprowadzone z Florencji i Salzburga. Nad całą posiadłością unosił się smród pomyj i
świń, kartofli gotujących się w parnikach i gnoju. Moi rozwścieczeni sąsiedzi napuścili na mnie
inspektora zdrowia. Powiedziałem, że niech tylko spróbuje ciągać mnie po sądach.
– Hendersonowie siedzą na tej ziemi od przeszło dwustu lat – pouczyłem tego człowieka. Był
to niejaki doktor Bullock.
Moja ówczesna żona, Frances, nie zabrała w tej sprawie głosu. Poprosiła tylko:
– Pilnuj, żeby nie wychodziły na podjazd.
– Radzę, żebyś przypadkiem którejś nie skrzywdziła – powiedziałem jej. – Te zwierzęta stały
się cząstką mojej osoby. A doktorowi Bullockowi tak powiedziałem: – Napuścili pana na mnie ci
cywile i policja z autostrady. Wredniaki. Czy oni nie jadają wieprzowiny?
Zauważyliście może, jadąc z New Jersey do Nowego Jorku, budyneczki o stromych dachach i z
wybiegami, sprawiające wrażenie modeli niemieckich wiosek ze Szwarcwaldu? Czuliście w noz-
drzach ich zapach (zanim pociąg zagłębi się w tunel pod Hudsonem)? Są to tuczarnie trzody
chlewnej. Tuczy się tu świnie, chude i kościste po podróży z Iowa i Nebraski. Tak czy inaczej, by-
łem świniarzem. A prorok Daniel ostrzegał króla Nabuchodonozora: „Wyrzucą cię od ludzi, a z
zwierzem polnym będzie mieszkanie twoje.” Maciory zjadają swoje małe, bo potrzebny jest im
fosfor. Chorują na wole, jak kobiety. Och, badałem naprawdę wnikliwie te mądre, skazane na za-
gładę zwierzęta. Bo wszyscy hodowcy świń zdają sobie sprawę z ich mądrości. Odkrycie, że są
tak inteligentne, było dla mnie czymś w rodzaju szoku. Jeżeli nie skłamałem Frances i te zwierzęta
stały się cząstką mojej osoby, wydaje się dziwne że przestałem się nimi interesować.
Ale widzę, że nie doprowadziło mnie to ani o krok bliżej do wyjaśnienia powodów mojego
wyjazdu do Afryki, więc lepiej chyba, żebym zaczął od czegoś innego.
Czy mam zacząć od mojego ojca? Był człowiekiem znanym. Miał brodę i grał na skrzypcach, a
poza tym…
Nie, to bez sensu.
Więc może od tego: Moi przodkowie ukradli ziemię Indianom. Dostali więcej od rządu i oszu-
kiwali innych osadników, dzięki czemu jestem dziedzicem wielkiego majątku.
Nie, to też na nic. Co to ma z tym wspólnego?
A przecież jakieś wyjaśnienie jest konieczne, bo ofiarowano mi namacalny dowód czegoś, co
jest niesłychanie ważne, więc mam obowiązek przekazać tę rzecz dalej. I wcale nie ułatwia spra-
wy, że wszystko zdarzyło się jak we śnie.
No więc musiało to być w jakieś osiem lat po zakończeniu wojny. Rozwiodłem się z Frances i
byłem teraz żonaty z Lily; czułem, że coś muszę zrobić. Pojechałem do Afryki z moim przyjacie-
lem, Charliem Albertem. On też jest milioner.
Zawsze miałem temperament bardziej żołnierza niż cywila. Kiedy w wojsku złapałem mendy,
poszedłem, żeby mi dali jakiś proszek. Ale jak zameldowałem, o co chodzi, czterej sanitariusze
pochwycili mnie zaraz na skrzyżowaniu dróg, rozebrali pod gołym niebem do naga, namydlili i
zgolili każdy włosek na moim ciele, z tyłu i z przodu, pod pachami, włosy łonowe, wąsy, brwi i
tak dalej. Było to tuż obok dzielnicy portowej w Salerno. Przejeżdżały ciężarówki pełne wojska,
przyglądali mi się rybacy i wieśniacy, i dzieci, i dziewczyny, i kobiety. Żołnierze wiwatowali i
śmieli się, wieśniacy też się śmieli, śmiało się całe wybrzeże i śmiałem się nawet ja, usiłując jed-
nocześnie zabić tych czterech. Uciekli, a ja zostałem łysy i dygocący, ohydny, nagi, z potwornym
swędzeniem między nogami i pod pachami, szalejący z wściekłości, roześmiany i przysięgający
zemstę. Takich rzeczy człowiek nigdy nie zapomina i później naprawdę je ceni. To piękne niebo,
obłąkane swędzenie i brzytwy; i Morze Śródziemne, które jest kolebką ludzkości; ulatująca w górę
miękkość powietrza; zapadająca się miękkość wód, na których zabłądzi! Ulisses, na których też
był nagi, kiedy syreny śpiewały.
Wędrując mendy znalazły schronienie w jakiejś szparze; miałem później do czynienia z tymi
przebiegłymi zwierzakami.
Wojna dużo dla mnie znaczyła. Zostałem ranny nastąpiwszy na minę, więc odznaczono mnie
Purpurowym Sercem i leżałem dość długo w lazarecie w Neapolu. Wierzcie mi, byłem wdzięczny,
że nie straciłem życia. To całe doświadczenie napełniło mnie głębokim i prawdziwym wzrusze-
niem. Co mi jest nieustannie potrzebne.
Zeszłej zimy stałem obok drzwi do piwnicy rąbiąc drzewo na kominek – chirurg od drzew zo-
stawił mi kilka konarów sosny – i kawałek drewna odskoczył od klocka, i uderzył mnie w nos.
Było bardzo zimno, więc zorientowałem się, co się stało, dopiero jak zobaczyłem krew na kurtce.
Lily zawołała:
– Masz pęknięty nos! – Nie, nos mi nie pękł, jest obłożony grubą warstwą ochronną ciała, ale
bardzo długo miałem na nim szramę. Jednakże kiedy poczułem uderzenie, moją jedyną myślą była
p r a w d a. Czy prawda spada na człowieka razem z ciosem? Trudno o koncepcję bardziej woj-
skową. Usiłowałem porozumieć się na ten temat z Lily; ona też poczuła siłę prawdy, kiedy jej dru-
gi mąż, Hazard, trzepnął ją w oko.
No więc zawsze taki byłem, silny i zdrowy, gwałtowny i agresywny, a jako chłopiec znęcałem
się czasem nad słabszymi. Na uniwersytecie nosiłem, złote kolczyki, żeby prowokować do bójek,
a chociaż ze względu na ojca zrobiłem magisterium, zachowywałem się zawsze jak nieuk i gnojek.
W okresie narzeczeństwa z Frances pojechałem na Coney Island i kazałem sobie wytatuować jej
imię na żebrach, fioletowymi literami. Nie powiem, żeby to zrobiło na niej wrażenie. Mając w
chwili powrotu z Europy, po Dniu Zwycięstwa (czwartek, 8 maja), lat czterdzieści sześć czy sie-
dem, wziąłem się do hodowli świń, a potem wyznałem Frances, że pociąga mnie medycyna. Wy-
śmiała mnie; pamiętała, jak w osiemnastym roku życia entuzjazmowałem się sir Wilfredem Gren-
fellem i później Albertem Schweitzerem.
Co człowiek robi ze sobą, kiedy ma taki temperament?
Pewien psycholog wytłumaczył mi kiedyś, że wyładowując złość ha przedmiotach nieożywio-
nych nie tylko oszczędzamy istoty żywe, co jest obowiązkiem człowieka cywilizowanego, ale po-
zbywamy się też paskudztwa, które w nas siedzi. Wydało mi się to rozsądne, więc spróbowałem
tej metody. Starałem się ze wszystkich sił – rąbałem drzewo, dźwigałem, orałem, układałem płyty
cementowe, rozlewałem beton i parowałem kartofle dla świń. W mojej własnej posiadłości, roze-
brany do pasa jak skazaniec, tłukłem kamienie oburęcznym młotem. Pomagało, ale nie całkiem.
Gwałtowność rodzi gwałtowność, a ciosy rodzą ciosy; przynajmniej w moim przypadku nie tylko
je rodziły, ale intensyfikowały. Gniew wzrastał w gniewie. Więc co człowiek ma ze sobą robić?
Ponad trzy miliony dolarów. Po odliczeniu podatków, alimentów i wszystkich innych kosztów
mam rocznego dochodu Sto dziesięć tysięcy dolarów na czysto. Po co mi one, takiemu facetowi o
żołnierskich upodobaniach? Od strony podatkowej nawet świnie okazały się dochodowym intere-
sem. Nie mogłem na nich stracić. Ale świnie zabijano i zjadano. Robiono z nich szynki i rękawicz-
ki, żelatynę i nawozy. A jaka korzyść była ze mnie? Och, myślę, że byłem czymś w rodzaju tro-
feum. Człowiek jak ja może się stać czymś na kształt trofeum. Wymyty, czysty, w kosztownym gar-
niturze. Pod dachem jest izolacja, w oknach podwójne szyby, na podłodze są dywany, a na dywa-
nach meble, na meblach zaś pokrowce, na pokrowcach z materiału pokrowce plastikowe, a poza
tym są draperie i tapety! Wszystko czyste i wypiększone. A kto jest pośród tego wszystkiego? Kto
tam siedzi? Człowiek! Ot kto – Człowiek!
Ale przychodzi dzień, zawsze przychodzi dzień łez i szaleństwa.
Wspominałem już, że w moim sercu coś się działo, że odzywał się tam głos, który mówił: Ja
chcę, ja chcę, ja chcę! Było tak co dzień po południu, a kiedy próbowałem ten głos stłumić, sta-
wał się jeszcze donośniejszy. Mówił tylko dwa słowa: Ja chcę, ja chcę! A ja pytałem: Czego
chcesz?
Ale tylko tyle mi mówił. Nigdy nie powiedział nic prócz tego: Ja chcę, ja chcę, ja chcę\
Czasem traktowałem go jak chore dziecko, które zabawiamy wierszykami czy cukierkami. Wy-
prowadzałem go na spacer, biegałem z nim. Śpiewałem mu albo czytałem. Nic nie pomagało.
Wkładałem na siebie kombinezon, właziłem na drabinę i zalepiałem tynkiem pęknięcia w suficie;
rąbałem drzewo, wyprowadzałem traktor, pracowałem w chlewie przy świniach. Nie, nie! Na nic,
na nic! Podczas bójek, w pijaństwie, przy pracy głos gadał, na wsi i w mieście. Żaden sprawunek,
choćby nie wiem jak kosztowny, nie mógł go uciszyć. Wreszcie mówiłem: – No dalej, gadaj, o co
te pretensje, czy może o Lily? Zachciało ci się jakiejś wrednej dziwki? To pewnie zwyczajna
chuć? – Ale ten domysł nie był lepszy od innych. Żądanie odzywało się głośniej: Ja chcę, ja chcę,
ja chcę, ja chcę! Wtedy wołałem, tym razem błagalnie: – Och, powiedz mi. Powiedz, czego
chcesz! – I w końcu mówiłem: – W porządku. Lada dzień, ty głupcze. Jeszcze się przekonasz.
Dlatego tak się zachowywałem, jak się zachowywałem. Gdzieś koło trzeciej byłem w rozpaczy.
Dopiero bliżej zachodu głos przycichał. I czasem myślałem, że może to jest moja praca, bo o pią-
tej głos sam z siebie rozpoczynał fajrant. Ameryka jest taka wielka i wszyscy pracują, robią coś,
kopią, niwelują buldożerami, przewożą na ciężarówkach, ładują i tak dalej, a ja myślę, że cierpią-
cy cierpią w tym samym tempie. Każdy chce się wziąć w kupę. Próbowałem wszystkich kuracji,
jakie mi przychodziły do głowy. Naturalnie spodziewać się w wieku szaleństwa, że jest się nie
tkniętym przez szaleństwo, to objaw szaleństwa. Ale pogoń za zdrowiem psychicznym też może
być objawem szaleństwa.
W poszukiwaniu ratunku wziąłem się między innymi do gry na skrzypcach. Myszkując któregoś
dnia w domowej rupieciami znalazłem zakurzony futerał, otworzyłem go, a tam, w małym sarkofa-
gu, leżał instrument, na którym grywał mój ojciec, instrument o długiej wygiętej szyi i wciętej talii,
cały opleciony zsuniętymi ze smyczka strunami. Przykręciłem śrubę smyczka i przejechałem nim
po strunach. Rozległy się chrypliwe jęki. Jakby to była istota czująca, którą nazbyt długo zaniedby-
wano. Wtedy zacząłem sobie przypominać ojca. Pewnie zaprzeczyłby ze złością, ale byliśmy do
siebie bardzo podobni. On też nie mógł się w życiu ustatkować. Czasem był niedobry dla matki.
Kiedyś przez dwa tygodnie leżała plackiem pod drzwiami jego pokoju, w koszuli nocnej, zanim
przebaczył jej jakieś głupie słowa – może jak słowa Lily przez telefon, kiedy powiedziała, że nie
ma na mnie śmierci. On też był bardzo silny, ale kiedy zaczął tracić siły, zwłaszcza po śmierci mo-
jego brata Dicka (wtedy ja zostałem spadkobiercą), zamykał się u siebie i coraz częściej grał na
skrzypcach. Więc teraz zacząłem sobie przypominać jego pochylone plecy, płaskość czy też sztyw-
ność jego bioder, jego brodę jak krzyk protestu buchający prosto z duszy – brodę, którą wybieliła
słaba krew starości. Jego wspaniałe kiedyś, podkręcone wąsy opadły i były teraz zsunięte aż na
obojczyk, on sam zaś zerkał lewym okiem na podstrunnik, jego duży chudy łokieć przesuwał się
tam i z powrotem, a skrzypce dygotały i płakały.
Z miejsca postanowiłem: Ja też spróbuję. Zatrzasnąłem wieko, zamknąłem futerał i pojechałem
prosto do Nowego Jorku, do warsztatu na 57 ulicy, gdzie oddałem skrzypce do naprawy. Jak tylko
były gotowe, zacząłem brać lekcje u jednego starego Węgra nazwiskiem Haponyi, który mieszkał
w pobliżu Barbizon Płaza.
W tym czasie byłem na wsi sam, rozwiedziony. Panna Lenox, starsza osoba mieszkająca po
drugiej stronie drogi, przychodziła robić mi śniadanie i niczego więcej wtedy nie potrzebowałem.
Frances została w Europie. No i któregoś dnia, biegnąc na lekcję na 57 ulicy, z futerałem pod pa-
chą, spotkałem Lily. – No, no! – powiedziałem. Nie widzieliśmy się od przeszło roku, od tego
dnia, kiedy wsadziłem ją do paryskiego pociągu, ale natychmiast wróciliśmy do poprzedniej zaży-
łości. Jej duża, czysta twarz była taka jak dawniej. Nigdy nie będzie spokojna, ale jest piękna.
Tyle że Lily ufarbowała włosy. Były teraz pomarańczowe, co wcale nie wydawało się konieczne, i
rozdzielały się na środku czoła, jak Branki. Jest to przekleństwo tych rosłych piękności, że czasem
brak im smaku. A poza tym tak jakoś umalowała oczy, że nie były już jednakowej długości. Co
niby człowiek ma zrobić, jeżeli tego rodzaju osoba, jest taka jak dawniej”? I co niby człowiek ma
myśleć, kiedy ta wysoka kobieta, mierząca prawie sześć stóp, w kostiumie z zielonego pluszu, ja-
kim obijano kiedyś siedzenia w pulmanowskich wagonach, i na wysokich obcasach, cała się
chwieje; chociaż nogi ma mocne, a kolana duże, cała się chwieje. I w mgnieniu oka odrzuca
wszystkie reguły dobrego tonu przestrzegane na 57 ulicy – jakby zrzucała pluszowy kostium i ka-
pelusz, i bluzkę, i pończochy, i podwiązki z okrzykiem: – Gen, moje życie bez ciebie jest udręką!
Jednakże słowa, które naprawdę wypowiedziała, brzmiały:
– Zaręczyłam się.
– Co, znowu? – wykrzyknąłem.
– Och, przydałaby mi się twoja rada. Jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś moim przyjacielem, wiesz o
tym. Myślę, że w końcu ani ty, ani ja nie mamy innych przyjaciół na świecie. Uczysz się muzyki?
– Jeżeli nie uczę się muzyki, biorę udział w wojnie gangów – odparłem. – Bo w tym futerale są
albo skrzypce, albo pistolet maszynowy. – Byłem chyba speszony. Potem zaczęła mi opowiadać o
swoim nowym narzeczonym, mamrocząc pod nosem. – Nie mów tak – warknąłem. – Co się z tobą
dzieje? Wydmuchaj nos. Czy musisz mnie częstować tym bełkotem ze snobistycznych uniwersyte-
tów? Tą szeptanką? Drwicie sobie w ten sposób z prostych ludzi i zmuszacie ich, żeby się nad
wami pochylili, bo inaczej nie słyszą. Wiesz, że jestem przygłuchy – dodałem. – Mów głośniej.
Nie bądź taką snobką. Powiedz, czy twój narzeczony był w Choate, czy w St. Paul? Twój ostatni
mąż chodził do tej samej szkoły co prezydent Roosevelt… jak się tam zwała.
Lily mówiła teraz wyraźniej. Powiedziała:
– Moja matka umarła.
– Umarła? Och, to straszne. Ale czekaj, nie mówiłaś mi już raz we Francji, że ona umarła?
– Tak – odparła Lily.
– No to kiedy umarła?
– Dwa miesiące temu. Wtedy to nie była prawda.
– Dlaczegoś mi to mówiła? To okropny pomysł. Takich rzeczy nie wolno robić. Wyprawiasz
swojej matce pogrzeby, zupełnie jakbyś była dzieckiem i bawiła się w grzebanie ptaszka? Próbo-
wałaś mnie nabrać.
– Och, Gen, postąpiłam bardzo brzydko. Ale nie miałam żadnych złych zamiarów. Tym razem to
jest prawda. – I zobaczyłem ciepły cień łez w jej oczach. – Nie ma jej już. Musiałam wynająć sa-
molot i rozsypać prochy nad Lakę George, jak sobie tego życzyła.
– Zrobiłaś to? Mój Boże, bardzo mi przykro – powiedziałem.
– Za dużo z nią walczyłam – ciągnęła Lily. – Jak wtedy, kiedy cię przyprowadziłam do domu.
Ale ona naprawdę lubiła walczyć, a ja też lubię. Masz słuszność co do mojego narzeczonego.
Chodził do Groton.
– Cha, cha, trafiłem w dziesiątkę, co?
– To miły człowiek. Nie taki, jak ci się zdaje. Jest bardzo uczciwy i pomaga swoim rodzicom.
Tylko tyle, że jak sobie zadaję pytanie, czy mogłabym żyć bez niego, odpowiedź brzmi chyba
twierdząco. Ale uczę się dawać sobie radę sama. Zawsze jest jeszcze wszechświat. Kobieta nie
musi wychodzić za mąż, a bardzo przekonywające powody przemawiają za tym, że ludzie powinni
być samotni.
Hm, czasem mi się zdaje, że współczucie też jest na nic. Trwa akurat dość długo, żeby się czło-
wiek wygłupił. Serce mi krwawiło z żalu nad Lily, a ona próbowała mnie nabrać.
– W porządku, dziecino, co będziesz teraz robić?
– Sprzedałam dom w Danbury. Wynajęłam mieszkanie. Ale chciałam, żebyś miał jedną rzecz
ode mnie, wysłałam ją pod twoim adresem.
– Kiedy ja nic nie chcę.
– To dywan – powiedziała. – Jeszcze nie przyszedł?
– Niech to diabli, po co mi twój przeklęty dywan! Z twojego pokoju?
– Nie.
– Kłamiesz. To dywan z twojej sypialni.
Zaprzeczyła, a jak dotarł na farmę, przyjąłem go od posłańca; uważałem, że tak wypada. Wy-
glądał upiornie i był spłowiały, koloru musztardy bagdadzkiej, wytarty ze starości i cały w niebie-
skie gałązki. Był tak brzydki, że nie mogłem, po wstrzymać się od śmiechu. Nędza nie dywan! Na-
prawdę mnie śmieszył. Rozłożyłem go na podłodze w moim studio muzycznym, które znajdowało
się w suterenie. Sam wylałem ją betonem, ale nie dość grubo, bo wilgoć przebija. Zresztą miałem
nadzieję, że dywan poprawi akustykę.
No więc jeździłem do miasta na lekcje u tego grubego Węgra, Haponyi, i widywałem się też z
Lily. Chodziliśmy ze sobą mniej więcej osiemnaście miesięcy, a potem pobraliśmy się, a potem
przyszły na świat dzieci. Jeśli idzie o skrzypce, nie bylem Heifetzem, ale grałem dalej. Wkrótce
ów codzienny głos: Ja chcę, ja chcę, ja chcę, odezwał się znowu. Życie rodzinne z Lily nie było
dokładnie tym, co mógłby przewidzieć optymista; ale jestem pewien, że ją też spotkała niemiła
niespodzianka. Jedną z pierwszych decyzji przez nią podjętych, kiedy obejrzała dom jako jego
nowa pani, było zamówienie sobie u malarza portretu, który miał zawisnąć obok portretów reszty
rodziny. Ta sprawa portretu była dla niej niesłychanie ważna i zakończyła się dopiero na pół roku
przed moim wyjazdem do Afryki.
Rzućmy okiem na typowy poranek mojego małżeńskiego życia z Lily. Nie w domu, tylko na
dworze, bo w domu jest brudno. Powiedzmy, że jest to jeden z owych aksamitnych dni wczesnej
jesieni, kiedy słońce połyskuje na sosnach, a powietrze jest zaprawione zimnem i w przyjemny
sposób drażni płuca. Widzę na mojej posiadłości rozłożystą sosnę; w zielonym mroku pod nią, do-
kąd świnie jakoś nigdy się nie wdarły, rosną czerwone bulwiaste begonie, a napis na pękniętym
kamieniu, umieszczony tam przez matkę, mówi: „Zwiędłaś, piękna różo…” Tylko tyle mówi. Pod
szpilkami kryje się na pewno więcej odłamków. Słońce jest wielkim walcem, który przypłaszcza
trawę. Pod trawą ziemia jest może pełna ścierwa, ale to wcale nie szpeci takiego dnia jak ten, bo
ścierwo zmieniło się w czarnoziem i trawa pięknie rośnie. Kiedy powietrze się porusza, poruszają
się też jaskrawe kwiaty w mrocznej zieleni pod drzewami. Muskają moją otwartą duszę, bo jestem
pośród tego wszystkiego w moim czerwonym aksamitnym szlafroku z rue Rivoli, kupionym tego
dnia, kiedy Frances wymówiła słowo rozwód. Jestem tam i szukam awantury. Purpurowe begonie,
ciemna zieleń, promienna zieleń, aromat, który przenika, i śliczne złoto, i padlina przemieniona,
kwiaty muskające mnie tuż pod powierzchnią – wszystko to jest dla mnie zwyczajną udręką Ta
udręka przyprawia mnie o obłęd. Komuś takie rzeczy mogły być dane, ale tym kimś nie jestem ja
w moim czerwonym aksamitnym szlafroku. Więc co ja tu robię?
Potem wychodzi Lily z dwójką dzieciaków, z naszymi bliźniakami, mają dwadzieścia sześć
miesięcy – delikatne, w krótkich majteczkach i ładnych zielonych sweterkach, ciemne włosy scze-
sane na czoło. No więc idzie Lily z tą swoją czystą twarzą, jedzie pozować do portretu. A ja stoję
na jednej nodze, w czerwonym aksamitnym szlafroku, ociężały, w brudnych farmerskich butach –
gumiaki, które lubię nosić w domu, bo tak się je łatwo wkłada i zdejmuje.
Lily zaczyna wsiadać do kombi, a ja mówię:
– Weź kabriolet, jadę później do Danbury po materiał i ten wóz będzie mi potrzebny. – Twarz
mam ponurą i złą. Bolą mnie dziąsła. W domu bałagan, ale ona jedzie i dzieci będą się bawiły w
pracowni malarskiej, a ona będzie pozowała do portretu. Wobec tego pakuje malców na tylne sie-
dzenie kabrioletu i odjeżdża.
Teraz schodzę do mojego studia w suterenie, biorę skrzypce i zaczynam się rozgrzewać ćwicze-
niami Sevcika. Ottokar Sevcik opracował technikę szybkiej i dokładnej zmiany pozycji na skrzyp-
cach. Uczeń uczy się ciągnąc czy przesuwając palce po strunach z pierwszej pozycji na trzecią, z
trzeciej na piątą, z piątej na drugą i tak dalej, i dalej, dopóki ucho i palce nie nabiorą wprawy i
nie będą precyzyjnie odnajdować nut. Nie zaczyna w ogóle od gam, tylko od fraz, i przejeżdża w
górę i dół strun, pełznąc. To jest okropne – ale Haponyi, ten gruby Węgier, powiada, że to jedyny
sposób. Zna mniej więcej pięćdziesiąt słów angielskich, przy czym najważniejsze jest „kochany”.
Mówi:
– Kochany, trzymaj smyczka tak, a nie tak. No. O tak, tak, tak. Smyczkiem nie zabijać. Robić
ładnie. Nie ściskać. No, no, no. Seret lek. Ładnie.
Ostatecznie jestem komandosem, wiecie. I tymi moimi rękami przepychałem z miejsca na miej-
sce świnie; wieprze rzucałem na ziemię, unieruchamiałem je i kastrowałem. A teraz te same palce
wypraszają muzykę ze skrzypiec i trzymają ich szyjkę, i mozolą się w górę i w dół, według Sevci-
ka. Hałas jest taki, jakby ktoś rozbijał skrzynki z jajami. Niemniej, myślałem, jeżeli narzucę sobie
dyscyplinę, za jakiś czas może się odezwie głos anielski. Zresztą nie miałem nadziei, że osiągnę
doskonałość artysty. Za główny cel stawiałem sobie dotarcie do mojego ojca przez grę na jego
skrzypcach.
Na dole, w suterenie domu, pracowałem bardzo ciężko, jak zawsze pracuję. Miałem uczucie,
że idę śladem ducha mojego ojca, szeptałem: – Och, ojcze, tatku. Poznajesz te dźwięki? To ja,
Gen, usiłuję dotrzeć do ciebie na twoich skrzypcach. – Bo tak się składa, że nigdy nie mogłem
przekonać samego siebie, że umarli są zupełnie umarli. Podziwiam ludzi racjonalnych i zazdrosz-
czę im jasności myśli, ale po co się oszukiwać? Grałem w suterenie dla mojego ojca i dla matki, a
kiedy nauczyłem się kilku kawałków, szeptałem: – Mamo, to jest „Humoreska” dla ciebie. – Albo:
– Tatku, posłuchaj… „Medytacja” z Thais. – Grałem z poświęceniem, z uczuciem, z tęsknotą, mi-
łością – grałem aż do uczuciowego wyczerpania. A także śpiewałem grając tam na dole w moim
studio. „Rispondi! Anima bella!” (Mozart). „Gardzono nim i odwracano się od niego, człowiek
pełen smutków i obznajomiony z rozpaczą” (Haendel). Ściskając szyjkę małego instrumentu, jak
gdyby zamierało mi serce, dostawałem skurczów w karku i ramionach.
W ciągu lat doprowadziłem do porządku moje maleńkie studio pod ziemią, wyłożyłem je kasz-
tanową boazerią i zainstalowałem urządzenie odwilżające. Trzymam tam kasę pancerną i doku-
menty, i pamiątki z wojny; i mam małą strzelnicę. Na podłodze leży teraz dywan Lily. Zażądała
tego, więc pozbyłem się większości świń. Ale ona sama nie jest specjalnie czysta i z takiego czy
innego powodu nie udało nam się znaleźć w sąsiedztwie nikogo, kto by nam sprzątał. Tak, Lily za-
miatała podłogę od czasu do czasu, ale tylko w kierunku drzwi, a nie za drzwi, więc na progu
zbierały się pagórki śmieci. Potem zaczęła pozować do portretu, już na dobre uciekając z domu, ja
tymczasem grałem Sevcika i kawałki z opery i oratorium, wszystko w takt głosu, który się we mnie
odzywał.
4
Czy można się dziwić, że pojechałem do Afryki? Ale mówiłem wam, że zawsze przychodzi dzień
łez i szaleństwa.
Wszczynałem bójki, miałem kłopoty z policją, groziłem samobójstwem, a potem, na Boże Na-
rodzenie w zeszłym roku, moja córka Ricey przyjechała ze szkoły. Ona też ma coś z tych naszych
rodzinnych trudności. Mówiąc po prostu, nie chcę stracić tego dziecka w przestrzeni kosmicznej,
więc powiedziałem Lily:
– Uważaj na nią.
Lily była bardzo blada. Wybuchnęła:
– Och, chciałabym jej pomóc. Pomogę. Ale najpierw muszę zdobyć jej zaufanie.
Pozostawiając sprawę w jej rękach zszedłem kuchennymi schodami do mojego studia i sięgną-
łem po skrzypce, iskrzące się od pyłu kalafonii, i zacząłem ćwiczyć Sevcika pod fluoryzującym
światłem pulpitu na nuty. Pochyliłem się w moim szlafroku i zmarszczyłem brwi, co jest zrozumia-
łe, słysząc piski i zgrzyty tych potwornych glissando. Och, Boże i sędzio życia i śmierci! Koniusz-
ki palców miałem poranione, cięła je zwłaszcza stalowa struna E, obojczyk mnie bolał, a na
szczęce pokazał się rozogniony placek, jak pokrzywka. Ale głos we mnie wciąż mówił: ja chcę, ja
chcę!
Wkrótce jednak rozległ się w domu inny głos. Może Ricey uciekła przed tą moją muzyką. Lily i
Spohr, malarz, pracowali ciężko, żeby skończyć portret na moje urodziny. Lily nie było i Ricey,
sama w domu, wybrała się do Danbury w odwiedziny do koleżanki szkolnej, ale nie trafiła pod
wskazany adres. Wędrując po bocznych uliczkach minęła zaparkowany samochód, starego Buicka,
i usłyszała płacz niemowlęcia na tylnym siedzeniu. Noworodek leżał w pudełku od butów. Dzień
był przeraźliwie zimny, więc zabrała znajdę do domu i ukryła w szafie na ubrania w swoim poko-
ju. Dwudziestego pierwszego grudnia, w czasie obiadu, mówiłem właśnie: – Dzieci, dziś jest zi-
mowe zrównanie dnia z nocą – kiedy nagle płacz niemowlęcia, płynący przewodami centralnego
ogrzewania, wydobył się z regulatora pod kredensem. Zsunąłem niżej gruby wełniany daszek mo-
jej czapki myśliwskiej, którą jak zwykle miałem na głowie, i żeby ukryć zdziwienie, zacząłem mó-
wić o czymś innym. Bo Lily śmiała się do mnie znacząco, przysłaniając wargami przednie zęby, a
jej biała twarz miała w sobie ciepło. Spojrzałem na Ricey i zobaczyłem, że w jej oczach pokazało
się milczące szczęście. W piętnastym roku życia ta dziewczyna jest już pięknością, chociaż trochę
jakby apatyczną. Ale teraz nie była apatyczna: była pochłonięta niemowlęciem. Ponieważ nie wie-
działem jeszcze wtedy, kim jest to dziecko ani w jaki sposób znalazło się w domu, byłem zdumio-
ny, wstrząśnięty i powiedziałem do bliźniaków: – Co, mamy kociaka na górze? – Ale nie dały się
nabrać. Spróbujcie nabrać tę parę! Ricey i Lily sterylizowały na płycie kuchennej butelki. Wraca-
jąc do moich ćwiczeń w suterenie zauważyłem kocioł pełen butelek, ale powstrzymałem się od
komentarzy. Całe popołudnie słyszałem pisk dziecka płynący przewodami wentylacyjnymi, więc
poszedłem się przejść, ale nie mogłem znieść widoku grudniowej ruiny mojego ściętego mrozem
majątku, kiedyś królestwa świń. Zostało mi kilka nagrodzonych sztuk, których dotąd nie sprzeda-
łem. Nie dojrzałem jeszcze do rozstania z nimi.
Umyśliłem sobie, że w Wigilię zagram „Pierwszą Gwiazdkę”, i kiedy teraz ćwiczyłem, przy-
szła do mnie Lily na rozmowę.
– Nie chcę słyszeć o niczym – powiedziałem.
– Pozwól, Gen…
– Ty się nią zajmujesz – wrzasnąłem. – Ty się nią zajmujesz i to jest twoja sprawa.
– Gen, kiedy cierpisz, cierpisz jak nikt inny na święcie. – Musiała się uśmiechnąć, i naturalnie
nie na widok mojego cierpienia, tylko sposobu, w jaki je objawiam. – Nikt tego nie oczekuje. A
już najmniej Bóg.
– Skoro masz możność przemawiać w imieniu Boga – powiedziałem – chciałbym się dowie-
dzieć, co On myśli o twoich codziennych ucieczkach z domu, żeby pozować do portretu.
– Och, chyba nie musisz się za mnie wstydzić.
Na górze jest dziecko, każdy jego oddech brzmi jak płacz, ale przestało być tematem naszej
rozmowy. Lily uważała, że jestem uprzedzony do jej pochodzenia, które jest niemieckie i drobno-
mieszczańsko-irlandzkie. Niech to diabli, nie mam żadnych takich uprzedzeń. Co innego mnie de-
nerwowało.
Nikt już nie zajmuje określonej pozycji w życiu. Większość ludzi uważa, że zajmują miejsce na-
leżące z tytułu prawa do kogoś innego. Wszędzie są przesiedleńcy.
„Bo kto doczeka dnia Jego (prawnego spadkobiercy) przyjścia?”
„I kto stać będzie, kiedy On (prawny spadkobierca) się pojawi?”
Kiedy pojawi się prawny spadkobierca, wszyscy wstaniemy i odmaszerujemy w szeregach,
uradowani i z uczuciem ulgi, i będziemy mówili: – Witaj, przyjacielu. Wszystko jest twoje. Stajnie
i domy są twoje. Piękno jesieni jest twoje. Weź to, weź to, weź to!
Może Lily przyjęła taką metodę walki i portret miał być dowodem, że oboje jesteśmy prawny-
mi spadkobiercami. Ale moja podobizna wisi już wśród innych portretów. Tamci mają sztywne
kołnierzyki i wąsy, a ja jestem na końcu szeregu w moim mundurze Gwardii Narodowej i z bagne-
tem w ręce. No i czy ten portret przyniósł mi jakąś korzyść? Więc nie mogłem traktować poważnie
proponowanego przez Lily rozwiązania naszych trudności.
Teraz posłuchajcie, kochałem mojego starszego brata Dicka. Był najnormalniejszy z nas
wszystkich, spisywał się wspaniale w pierwszej wojnie światowej, istny lew. Ale na chwilę
upodobnił się do mnie, swojego młodszego brata, i to go skończyło. Był na wakacjach, siedział
przy kontuarze przydrożnej greckiej jadłodajni, nazywało się to Restauracja Akropol, na drodze w
pobliżu Plattsburga w stanie Nowy Jork, pił kawę ze swoim koleżką i pisał kartkę do domu. Ale
nagle pióro wieczne przestało działać i Dick się wściekł, i powiedział do swojego przyjaciela: –
Potrzymaj to pióro do góry. – Chłopak posłuchał, a Dick wyjął pistolet i strzałem wytrącił mu pió-
ro z ręki. Nikogo nie ranił. Huk był przerażający. Potem okazało się nagle, że kula, która rozerwa-
ła pióro, przebiła: też zbiornik z kawą i zbiornik jak fontanna trysnął gorącym strumieniem w kie-
runku okna po drugiej stronie salki. Grek zatelefonował po policję stanową i w czasie pościgu
Dick roztrzaskał samochód o wał nadrzeczny. Potem razem ze swoim koleżką usiłował przepłynąć
rzekę i jego koleżka miał dość przytomności umysłu, żeby zrzucić ubranie, ale Dick był w butach
kawaleryjskich i buty napełniły się wodą, i pociągnęły go na dno. W ten sposób mój ojciec został
sam na świecie, tylko ze mną, bo moja siostra umarła w 1901 roku. Pracowałem tego lata u Wilbu-
ra, jednego faceta w naszym sąsiedztwie, rozpruwałem stare samochody na złom.
Ale teraz jest tydzień przedświąteczny. Lily stoi na schodach do sutereny. Paryż i Chartres, i
Vézelay, i 57 ulica są daleko za nami. W rękach trzymam skrzypce, pod moimi nogami leży fatalny
dywan z Danbury. Na grzbiecie mam czerwony szlafrok. A myśliwska czapka? Czasem mi się zda-
je, że dzięki niej głowa mi się nie rozpada. Szary wiatr grudniowy omiata zwis dachu i gra na fa-
gocie obluzowanych rynien. Mimo hałasu słyszę płacz dziecka. A Lily pyta:
– Słyszysz?
– Nic nie słyszę, wiesz, że jestem przygłuchy – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Jak wobec tego słyszysz skrzypce?
– Stoję tuż obok, więc to zrozumiałe, że je słyszę – wyjaśniłem. – Popraw mnie, jeżeli nie mam
racji, ale powiedziałaś chyba kiedyś, że jestem twoim jedynym przyjacielem na świecie.
– Widzisz… – zaczęła Lily.
– Nie mogę cię zrozumieć – warknąłem. – Idź sobie.
Około drugiej wpadli jacyś goście i słyszeli płacz płynący z góry, ale byli zbyt dobrze wycho-
wani, żeby o tym wspomnieć. Liczyłem na to. Jednakże dla rozładowania napięcia zaproponowa-
łem: – Czy ktoś chciałby obejrzeć moją strzelnicę na dole? – Nie było chętnych, więc poszedłem
sam i wystrzeliłem kilka nabojów. Strzały narobiły potwornego huku w przewodach ciepłego po-
wietrza. Niedługo usłyszałem, że goście się żegnają.
Trochę później, kiedy dziecko zasnęło, Lily namówiła Ricey, żeby poszła z nią na ślizgawkę.
Kupiłem łyżwy dla wszystkich, a Ricey jest jeszcze dość dziecinna, żeby nie ulec takiej pokusie.
Kiedy poszły (Lily celowo dała mi tę sposobność), odłożyłem skrzypce i przemknąłem się na pię-
tro do pokoju mojej córki. Cicho otworzyłem drzwi szafy i zobaczyłem dziecko śpiące na koszu-
lach i pończochach w walizce Ricey, bo jeszcze się nie rozpakowała. Dziecko było czarne i jego
widok silnie mnie poruszył. Małe piąstki trzymało po obu stronach szerokiej głowy. Opasywała je
gruba pieluszka z frotowego ręcznika. Pochylałem się nad nim w moim czerwonym szlafroku i gu-
mowych butach, a twarz miałem tak rozognioną, że swędziło mnie czoło pod wełnianą czapką. Czy
mam zamknąć wieko walizki i zabrać niemowlę na policję? Kiedy przyglądałem się temu maleń-
stwu, temu dziecku boleści, czułem się jak faraon na widok małego Mojżesza. Potem odwróciłem
się i poszedłem do lasu. Na stawie zimne ostrza łyżew brzęczały uderzając o lód. Był wczesny za-
chód. Pomyślałem: „Och, tak czy inaczej, niech Bóg ma was w opiece, dzieci.”
Tego wieczora w łóżku zwróciłem się do Lily:
– Teraz jestem gotów porozmawiać o tej sprawie.
– Och, Gen, tak się cieszę. – Dała mi za to wysoką notę. Powiedziała: – To dobrze, że jesteś te-
raz bardziej skłonny pogodzić się z rzeczywistością.
– Co takiego? – wrzasnąłem. – Wiem więcej o rzeczywistości, niż ty będziesz kiedykolwiek
wiedziała. Jestem w doskonałych stosunkach z rzeczywistością i radzę ci o tym nie zapominać.
Po chwili zacząłem wrzeszczeć i Ricey słysząc, że się awanturuję, i może widząc przez drzwi,
jak grożę i potrząsam pięściami, i podskakuję na łóżku w moich szortach, zlękła się pewnie o
swoje niemowlę. Dwudziestego siódmego grudnia uciekła z dzieckiem. Nie chciałem mieszać do
tego policji, więc zatelefonowałem do Bonziego, prywatnego detektywa, który załatwiał mi już
kilka spraw, ale zanim mógł się wziąć do rzeczy, zadzwoniła dyrektorka szkoły z wiadomością, że
Ricey przyjechała i ukrywa dziecko w sypialni.
– Jedź tam – powiedziałem Lily.
– Gen, jakże ja mogę?
– Skąd mam wiedzieć, jak możesz?
– Nie mogę zostawić bliźniaków – broniła się Lily.
– To by ci pewnie przeszkodziło w pozowaniu, hę? No cóż, dojrzałem już prawie do tego, żeby
spalić dom razem ze wszystkimi znajdującymi się w nim obrazami.
– Wcale nie o to chodzi – tłumaczyła Lily; mówiła cicho jej twarz oblała się bladością. – Przy-
wykłam już do twojego nierozumienia. Kiedyś chciałam, żebyś mnie zrozumiał, ale człowiek musi
chyba nauczyć się żyć nie będąc zrozumianym. Może grzeszy, kiedy chce być zrozumiany.
Wobec tego pojechałem ja i dyrektorka oznajmiła, że Ricey będzie musiała opuścić jej szkołę,
ponieważ przez dłuższy czas była już kiedyś pod nadzorem. Dodała:
– Musimy mieć na uwadze dobro psychiczne pozostałych dziewczynek.
– Co z panią? Tamte smarkule mogą się nauczyć szlachetnych uczuć od mojej Ricey, a to jest
ważniejsze od psychologii. – Byłem dość mocno pijany tamtego dnia. – Ricey ma naturę impul-
sywną. Łatwo wpada w uniesienia – zacząłem wyjaśniać. – Tylko dlatego, że nie mówi dużo…
– Skąd się wzięło to dziecko?
– Powiedziała mojej żonie, że znalazła je w Danbury, w zaparkowanym samochodzie.
– Sama mówi coś innego. Twierdzi, że jest jego matką.
– Zdumiewa mnie pani – żachnąłem się. – Powinna pani coś o tym wiedzieć. Przecież dopiero
w zeszłym roku urosły jej piersi. Ta dziewczyna jest dziewicą. Jest pięćdziesiąt milionów razy
czystsza od pani czy ode mnie.
Musiałem zabrać córkę z tej szkoły.
Powiedziałem jej:
– Ricey, trzeba będzie oddać tego malca. Jeszcze za wcześnie, żebyś miała własne dziecko.
Jego matka chce je mieć z powrotem. Zmieniła decyzję, córeczko. – Teraz wydaje mi się, że rozłą-
czając ją z tym malcem popełniłem wobec mojej córki czyn karygodny. Kiedy zabrały go władze z
Danbury, zachowywała się apatycznie. – Wiesz, że nie jesteś jego mamusią, prawda? – spytałem.
Nie otworzyła ust, nie odpowiedziała.
W drodze do Providence na Rhode Island, gdzie Ricey miała zamieszkać u swojej ciotki, sio-
stry Frances, powiedziałem:
– Kochanie, twój ojciec zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy ojciec. – Nadal żadnej od-
powiedzi i daremnie bym próbował, bo z jej oczu zniknęło milczące szczęście, które widziałem
tam dwudziestego pierwszego grudnia.
Wobec tego wracając sam z Providence jęczałem na głos w pociągu, a w wagonie restauracyj-
nym wyciągnąłem z kieszeni talię kart i zacząłem układać pasjansa. Gromadka osób czekała na
miejsce, aleja zajmowałem stolik i chociaż byłem urżnięty, nikt, kto miał dobrze w głowie, nie
ośmieliłby mi się naprzykrzać. Mówiłem na głos i jęczałem, a karty raz po raz spadały na podłogę.
W Danbury konduktor i jakiś drugi facet pomogli mi wysiąść z pociągu, leżałem teraz na ławce
dworcowej i złorzeczyłem.
– Przekleństwo ciąży nad tym krajem. Dzieje się tu coś złego. Coś się popsuło. Przekleństwo
ciąży nad tym krajem!
Znałem zawiadowcę od dawna; to porządny staruszek, pilnował, żeby mnie policjanci nie za-
brali. Zatelefonował do Lily i przyjechała po mnie kombi.
A jeśli idzie o ten dzień łez i szaleństwa, wyglądało to z grubsza tak: Jest zimowy poranek i ja
kłócę się z żoną przy śniadaniu o naszych lokatorów. Lily przebudowała domek, jeden z niewielu
na terenie posiadłości, których nie zająłem dla świń, bo był stary i leżał na uboczu. Powiedziałem,
żeby zaczęła roboty, ale później nie dawałem gotówki, więc zamiast desek trzeba było dać dyktę i
robić rozmaite inne oszczędności. Lily wyremontowała domek, dała nową ubikację i pomalowała
ściany w środku i na zewnątrz. Ale w budynku nie było izolacji. Przyszedł listopad i lokatorzy za-
częli marznąć. No cóż, takie mole książkowe, za mało się ruszali, żeby utrzymać przyzwoitą tem-
peraturę ciała. Po kilku skargach oznajmili Lily, że chcą się wyprowadzić.
– W porządku, zgódź się – powiedziałem. Naturalnie ani myślałem zwrócić im kaucji, ale kaza-
łem się wynieść.
Tak więc przerobiony domek stał pusty, a pieniądze włożone w stolarkę, nową ubikację, zlew i
tak dalej poszły w błoto. Co więcej, lokatorzy zostawili kota. A ja byłem wściekły i wrzeszczałem
przy śniadaniu, waląc pięścią w stół, dopóki nie przewrócił się dzbanek z kawą.
Potem nagle Lily, bardzo przestraszona, umilkła i długo nasłuchiwała, a ja słuchałem razem z
nią. Zwróciła się do mnie:
– Co z panną Lenox? Chyba piętnaście minut temu miała nam podać jajka.
Panna Lenox była tą starą kobietą mieszkającą po drugiej stronie drogi, przychodziła rano i
przyrządzała nam śniadanie. Dziwaczna, postrzelona, malutka stara panna o czerwonych nadąsa-
nych policzkach i w płaskim szkockim berecie na głowie. Gmerała po kątach jak mysz i zabierała
do domu puste butelki, pudełka i podobne śmiecie.
Poszedłem do kuchni i zobaczyłem tę starowinę na podłodze, nieżywą. Kiedy ja się wścieka-
łem, jej serce stanęło. Jajka wciąż się gotowały, stukając o brzegi garnuszka; zawsze tak stukają,
kiedy woda kipi. Zamknąłem gaz. Nieżywa! Przytknąłem palce do drobnej, bezzębnej twarzy, już
stygła. Dusza, jak powiew, jak przeciąg, jak bańka powietrza, została wyssana za okno. Wpatry-
wałem się w zmarłą. Więc to jest tak, koniec – pożegnanie? A zdarzyło się to, kiedy przez ostatnie
dni i tygodnie wietrzny ogród mówił mi o tym fakcie, tylko o nim; i do tej chwili nie rozumiałem,
co mi mówią ta szarość i biel, i brąz, kora, śnieg, gałązki. Nie powiedziałem nic Lily. A że nie
bardzo wiedziałem, co robić, napisałem na kartce: PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ, i przypiąłem
ją do spódnicy staruszki, po czym udałem się przez ścięty zimą ogród do jej domku.
Na podwórzu rosło tam stare drzewo surmii, o pomalowanym niebieską farbą pniu i dolnych
gałęziach. Staruszka umocowała na nim małe lusterka i stare światła odblaskowe rowerów; w le-
cie lubiła się wspinać między konary, siedziała tam ze swoimi kotami i piła piwo. Teraz jeden z
tych kotów patrzył na mnie z drzewa i przechodząc pod nim wyparłem się wszelkiej winy, jaką to
kocie spojrzenie chciało mnie może obciążyć. Jak mogę być winien – czy dlatego, że mam donio-
sły głos i że mój gniew jest taki niepohamowany?
W środku musiałem przełazić z pokoju do pokoju przez pudła i wózki dziecięce, które nagro-
madziła. Wózki pamiętały ubiegły wiek, więc mógł tu być też mój, bo panna Lenox ściągała swoje
rupiecie z całej okolicy. Butelki, lampy, stare masielniczki i kandelabry walały się na podłodze, a
dalej torby na sprawunki pełne sznurków i szmat i ostro zakończone otwieracze, jakie dodawano
kiedyś w mleczarniach do zdejmowania papierowych kapsli z butelek; i kosze napełnione guzika-
mi i porcelanowymi klamkami. A na ścianach kalendarze, proporczyki, stare fotografie.
I myślałem: „Och, hańba, hańba! Och, co za hańba! Jak możemy? Czemu sobie na to pozwala-
my? Co my robimy? Ostatni mały pokoik w ziemi czeka. Bez okien. Więc, na miłość boską, Hen-
derson, zrób coś, zdobądź się na wysiłek. Ty też umrzesz na tę zarazę. Śmierć cię unicestwi i nic
się nie uchowa, nic nie zostanie prócz śmieci. Ponieważ nigdy nic nie było, więc nic się nie ucho-
wa. Dopóki jeszcze coś jest – teraz! Dla dobra wszystkich – uciekaj!
Lily opłakiwała śmierć biednej staruszki.
– Dlaczego zostawiłeś taką kartkę?
– Żeby jej nikt nie ruszał przed przyjściem koronera – odparłem. – Takie jest prawo. Sam led-
wie ją dotknąłem. – Potem zaproponowałem Lily coś do picia, ale odmówiła, więc napełniłem
szklankę po wodzie burbonem i wypiłem do dna. Tyle tylko, że dostałem zgagi. Alkohol nie mógł
zmienić strasznego faktu. Staruszka padła rażona moim napadem wściekłości, jak inni ludzie kor-
kują, podczas fali upału czy w czasie wspinania się na schody kolei podziemnej. Lily zdawała so-
bie z tego sprawę i zaczęła mamrotać coś na ten temat. Zamyśliła się głęboko i umilkła, a czysta
biel jej twarzy pociemniała wokół oczu.
Przedsiębiorca pogrzebowy w naszym miasteczku kupił dom, gdzie kiedyś odbywały się lekcje
tańca. Czterdzieści lat temu chodziłem tam w lakierkach. Kiedy karawan wyjeżdżał tyłem z pod-
jazdu, powiedziałem:
– Słuchaj, Lily, ta wyprawa do Afryki, którą organizuje Charlie Albert. Wyjeżdża za dwa tygo-
dnie i chyba pojadę z nim i jego żoną. Odstawimy Buicka do garażu. Nie będą ci potrzebne dwa
samochody.
Przynajmniej raz nie sprzeciwiła się mojemu projektowi.
– Może powinieneś.
– Muszę coś zrobić.
I tak panna Lenox pojechała na cmentarz, a ja pojechałem do Idlewild i wsiadłem na pokład sa-
molotu.
Saul Bellow HENDERSON, KRÓL DESZCZU Przełożyła: Krystyna Tarnowska
Mojemu synowi Gregory’emu
1 Co mnie skłoniło do puszczenia się w tę afrykańską podróż? Nie ma tu prostego wytłumaczenia. Sytuacja stawała się coraz gorsza i gorsza, i gorsza, i wkrótce za bardzo się już skomplikowała. Jak pomyślę o moim życiu w wieku lat pięćdziesięciu pięciu, kiedy kupowałem bilet, widzę same zmartwienia. Fakty osaczają mnie ze wszystkich stron i zaraz czuję ucisk w piersi. Rozpo- czyna się chaotyczny szturm – moi rodzice, moje żony, moje dziewczyny, moje dzieci, moja posia- dłość, moje zwierzęta, moje przyzwyczajenia, moje pieniądze, moje lekcje muzyki, moje pijań- stwo, moje uprzedzenia, moja brutalność, moje zęby, moja twarz, moja dusza! Wołam: „Nie, nie, precz, zostawcie mnie w spokoju!” Ale jak mogą mnie zostawić w spokoju? Są faktami z mojego życia. Dotyczą mojej osoby. Więc pchają się do mnie ze wszystkich stron. Robi się z tego chaos. Ale świat, który wydawał mi się tak potwornym ciemiężycielem, odwrócił ode mnie swój gniew. Jeżeli jednak mam mówić do was, ludzie, z sensem i jeżeli mam wam wytłumaczyć, dla- czego pojechałem do Afryki, muszę stawić czoło faktom. Mogę zacząć od pieniędzy. Jestem boga- ty. Odziedziczyłem po moim starym trzy miliony dolarów, po zapłaceniu podatku spadkowego, ale uważałem się za gnojka i miałem do tego swoje powody, przy czym główny z nich, to że postępo- wałem jak gnojek. Jednakże w skrytości, kiedy sytuacja robiła się bardzo zła, często zaglądałem do książek, żeby się przekonać, czy nie znajdę jakichś pomocnych słów, i któregoś dnia przeczyta- łem: „Przebaczanie grzechów jest wiecznotrwałe i cnota nie jest uprzednio wymagana.” Te słowa wywarły na mnie tak duże wrażenie, że jakiś czas w kółko je sobie powtarzałem. Ale potem zapo- mniałem, która to była książka. Była jedną z tysięcy pozostawionych przez mojego ojca, który spo- ro z nich sam napisał. Przeszukałem kilkadziesiąt tomów, nie znalazłem jednak nic prócz pienię- dzy, bo ojciec używał banknotów jako zakładek – co tam miał akurat w kieszeni, piątki, dziesiątki, dwudziestki. Trafiały się nawet papierki wycofane z obiegu przed trzydziestu laty, takie duże żółte płachty. Przez pamięć na dawne czasy bardzo mnie ich widok cieszył, więc zamknąłem drzwi bi- blioteki na klucz, żeby dzieci nie wchodziły, i spędziłem popołudnie na drabinie, wytrząsając książki, a banknoty sfruwały na podłogę. Ale nie znalazłem tej sentencji na temat przebaczania. Następna sprawa na agendzie: jestem absolwentem jednego z najszacowniejszych uniwersyte- tów – czemu miałbym wprawiać moją alma mater w zakłopotanie wymieniając jej nazwę? Gdy- bym nie był Hendersonem i synem mojego ojca, na pewno by mnie wyleli. Przy urodzeniu waży- łem czternaście funtów, więc poród był ciężki. Potem urosłem. Sześć stóp cztery cale wzrostu. Waga dwieście trzydzieści funtów. Ogromna głowa, kudłata, włosy jak karakuł. Oczy podejrzliwe, najczęściej przymrużone. Skory do awantur. Wielki nos. Było nas troje rodzeństwa i ja jeden żyję. Ojciec musiał zmobilizować całe swoje miłosierdzie, żeby mi przebaczyć, ale w stu procentach chyba nigdy mu się to nie udało. Kiedy przyszedł czas ożenku, chciałem mu zrobić przyjemność i wybrałem dziewczynę z naszej sfery. Niezwykła osoba, przystojna, wysoka, elegancka, muskular- na, o długich ramionach i złotych włosach, skryta, płodna, spokojna. Nikt z jej rodziny nie może mieć mi za złe, jeżeli dodam, że jest schizofreniczką, bo z pewnością jest. Mnie też ludzie uważają za stukniętego i nie bez powodów – humorzasty, brutalny, despotyczny i prawdopodobnie obłąka- ny. Jak wskazuje na to wiek dzieci, żyliśmy w małżeństwie około dwudziestu lat. Jest Edward, Ri- cey, Alicja i jeszcze dwoje – och, mam kupę dzieci. Boże, miej w opiece całą tę gromadkę. Na swój sposób pracowałem bardzo ciężko. Gwałtowne cierpienie jest harówką, a ja często już przed obiadem byłem pijany. Wkrótce po powrocie z wojny (byłem za stary do służby fronto- wej, ale żadna siła nie mogła mnie od niej powstrzymać; pojechałem do Waszyngtonu i tak długo naciskałem ludzi, aż mnie posłano na front) rozwiedliśmy się z Frances. Było to zaraz po Dniu Zwycięstwa w Europie. Czy na pewno tak zaraz? Nie, chyba dopiero w czterdziestym ósmym. Tak czy inaczej Frances mieszka teraz w Szwajcarii i wzięła tam ze sobą jedno z naszych dzieci. Nie
mam pojęcia, do czego jej to dziecko potrzebne, ale wzięła to jedno i wszystko jest w porządku. Naprawdę dobrze jej życzę. Byłem uszczęśliwiony tym rozwodem. Umożliwił mi nowy start w życiu. Wybrałem już sobie następną żonę i wkrótce byliśmy po ślubie. Moja druga żona ma na imię Lily (z domu Simmons). Urodziła mi chłopców bliźniaków. Znowu rozpoczyna się ten chaotyczny szturm – dałem Lily straszną szkołę, gorszą niż Frances. Frances jest zamknięta w sobie i to ją chroniło, natomiast Lily dostała za swoje. Może ta zmiana na lepsze tak mnie rozstroiła: przystosowałem się już do ciężkiego życia. Ile razy Frances nie po- chwalała tego, co robię – a zdarzało się to często – odsuwała Się ode mnie. Była jak księżyc Shel- leya, wędrujący samotnie. Z Lily rzecz wyglądała inaczej: więc wrzeszczałem na nią w miejscach publicznych i urągałem jej w zaciszu domowym. Wywoływałem awantury w knajpach wiejskich niedaleko mojej posiadłości i policjanci konni mnie przymykali. Proponowałem, żeby się wszyscy razem spróbowali ze mną na pięści, i pewnie daliby mi wycisk, gdybym nie był taką znaną osobi- stością w okolicy. Lily przyjeżdżała i wypuszczali mnie za kaucją. Potem wdałem się w bójkę z weterynarzem, poszło o jedną z moich świń, i w następną bójkę z kierowcą pługu śnieżnego, który usiłował zepchnąć mnie z autostrady. I mniej więcej dwa lata temu spadłem po pijanemu z trakto- ra, pod koła, i złamałem nogę. Miesiącami chodziłem o kulach, grzmocąc każdego, kto mi stanął na drodze, człowieka czy zwierzę, i znęcając się nad Lily. Facet o budowie futbolisty, z ciemną gębą Cygana, przeklinający i wrzeszczący, obnażający zęby i potrząsający głową – nic dziwnego, że lu- dzie obchodzili mnie z daleka. Ale to jeszcze nie wszystko. Na przykład Lily podejmuje panie, a ja wchodzę w moim brudnym gipsie, w wełnianych skar- petkach; jestem w czerwonym aksamitnym szlafroku, kupionym w drogim paryskim magazynie z radości, że Frances zażądała rozwodu. Na dodatek mam na głowie myśliwską czapkę z czerwonej włóczki. I wycieram nos i wąsy palcami, a potem kolejno podaję paniom rękę mówiąc: „Nazy- wam się Henderson, dzień dobry pani.” W końcu podchodzę do Lily i jej też podaję rękę, jak gdy- by była jeszcze jednym gościem, i bąkam: „Dzień dobry pani.” Wyobrażam sobie, że panie mówią jedna do drugiej: „Nie poznał jej. W myślach ciągle jest mężem tamtej. Czy to nie okropne?” Ta wyimaginowana wierność bardzo je podnieciła. Ale nie mają racji. Lily wie, że to było zrobione rozmyślnie, i kiedy zostajemy sami, wybucha: – Gen, co to za pomysł? Czemuś to zrobił? Obwiązany czerwonym sznurem stawiam jej czoło w tym moim aksamitnym szlafroku, wypcha- nym na siedzeniu, i szurając z całej siły odlewem gipsowym o podłogę potrząsam głową i mówię: – Che, che, che. Bo kiedy mnie przywieźli ze szpitala w tym właśnie cholernie ciężkim gipsie, usłyszałem Lily mówiącą przez telefon: „To tylko jeszcze jeden z tych jego wypadków. Ciągle mu się coś przydarza, ale on jest taki sil- ny. Nie ma na niego śmierci!” Nie ma na mnie śmierci! Jak wam się to podoba? Bardzo mnie to rozgoryczyło. Może Lily powiedziała te słowa żartem. Bardzo lubi dowcipkować przez telefon. Jest dużą, pełną życia kobietą. Twarz ma łagodną i charakter najczęściej w zgodzie z twarzą. Bywało nam ze sobą naprawdę dobrze, nie można powiedzieć. A swoją drogą może jedne z najlepszych chwil zdarzały się podczas ciąży, w ostatnich miesiącach. Przed spaniem nacierałem jej brzuch oliwką dla niemowląt, co miało zapobiec wiotczeniu rozciągniętej skóry. Jej różowe sutki były teraz ciemnobrązowe, a dzieci poruszające się w brzuchu zmieniały jego kulisty kształt. Masowałem je delikatnie i z największą ostrożnością, żeby moje ogromne, grube paluchy nie zrobiły jakiejś krzywdy. A potem, przed zgaszeniem światła, wycierałem palce o włosy, całowali- śmy się z Lily na dobranoc i owiani zapachem oliwki dla niemowląt zapadaliśmy w sen. Ale później znowu zaczęła się wojna i kiedy usłyszałem, że nie ma na mnie śmierci, dopatrzy-
łem się w tym aktu wrogości, chociaż wiedziałem, że tak nie jest. Nie, potraktowałem Lily przy gościach jak osobę obcą, ponieważ mi się nie podobało, że się mizdrzy i zachowuje jak pani domu; bo ja, jedyny spadkobierca tego sławnego nazwiska i posiadłości, jestem gnojek, a ona nie jest żadna pani, tylko zwyczajnie moja żona – zwyczajnie moja żona. Ponieważ w zimie robiłem się chyba jeszcze gorszy, Lily postanowiła, że pojedziemy do hotelu w miejscowości wypoczynkowej nad Zatoką Meksykańską, gdzie będę mógł łowić ryby. Pomysło- wy przyjaciel dał bliźniakom po procy z klejonego drzewa, a ja rozpakowując się znalazłem jedną w mojej walizce i zacząłem z niej strzelać. Zrezygnowałem z łowienia ryb i siedziałem na plaży strzelając kamieniami do pustych butelek. Wszystko po to, żeby ludzie mogli mówić: „Widzicie tego wielkiego grubego faceta z ogromnym nosem, tego wąsatego? No cóż, jego pradziadek był se- kretarzem stanu, jego stryjeczni dziadkowie byli ambasadorami, jeden we Francji, drugi w Anglii, a jego ojciec, Willard Henderson, był tym sławnym uczonym, który napisał książkę o albigen- sach… przyjaciel Williama Jamesa i Henry’ego Adamsa.” Może tak nie mówili? Założę się, że mówili. No więc siedziałem w tej miejscowości wypoczynkowej z moją zaniepokojoną, łagodną z wyglądu drugą żoną, której też niewiele brakowało do sześciu stóp wzrostu, i z naszymi bliźniaka- mi. W sali jadalnej nalewałem sobie z wielkiej flaszy whisky do porannej kawy, a na plaży rozbi- jałem butelki. Goście poskarżyli się dyrektorowi w sprawie tego tłuczonego szkła, a dyrektor po- rozumiał się z Lily; do mnie goście woleli się nie zbliżać. Taki elegancki hotel, nie przyjmują Ży- dów, i nagle przyjeżdżam ja, E. H. Henderson. Dzieci przestały się bawić z naszymi bliźniakami, a żony unikały Lily. Lily usiłowała przemówić mi do rozsądku. Znajdowaliśmy się w naszym apartamencie, miałem na sobie kąpielówki, Lily zaczęła rozmowę o procy i tłuczonym szkle, moim stosunku do innych gości. Otóż Lily jest bardzo inteligentna. Nie strofuje, tylko moralizuje; ma do tego wielki pociąg, a jak przyjdzie taka chwila, robi się blada i mówi szeptem. Nie dlatego, że się mnie boi, tylko dla- tego, że to wywołuje w niej jakiś kryzys duchowy. Ale ta dyskusja do niczego, nie doprowadziła i Lily zaczęła płakać, a jak zobaczyłem łzy, stra- ciłem głowę i zacząłem wrzeszczeć: – Palnę sobie w łeb! Zastrzelę się! Nie zapomniałem wziąć pistoletu. Mam go w kieszeni. – Och, Gen! – zawołała i zakrywszy twarz rękami wybiegła z pokoju. Zaraz wam powiem dlaczego.
2 Ponieważ jej ojciec popełnił samobójstwo w taki właśnie sposób, strzałem z rewolweru. Jednym z więzów łączących mnie z Lily jest ten, że mamy kłopoty z zębami. Jest ode mnie młodsza o dwadzieścia lat, ale oboje mamy mostki. Ja je mam po bokach, ona z przodu. Straciła cztery górne siekacze. Zdarzyło się to, kiedy była jeszcze w szkole, grała w golfa z ojcem, którego uwielbiała. Biedny staruszek, cholerny moczymorda, był tego dnia za bardzo pijany, żeby wycho- dzić na pole golfowe. Nie patrząc, bez uprzedzenia, rozpoczął grę z pierwszej górki i zamachnąw- szy się do tyłu uderzył córkę. Słabo mi się robi, kiedy pomyślę o tym upalnym dniu lipcowym na polu do gry w golfa i o tym moczymordzie z branży hydraulicznej, i o tej krwawiącej piętnastolet- niej dziewczynie. Niech to diabli tych pijaków o słabej głowie! Niech diabli tych niezrównowa- żonych facetów! Obrzydzenie budzi taki błazen, który, jak się uchla, wyłazi między ludzi, żeby po- kazać, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Ale Lily nie dawała powiedzieć na niego złego słowa i pła- kała bardziej z żalu nad nim niż nad sobą. Nosi jego fotografię w torebce. Osobiście nie znałem staruszka. Kiedyśmy się z Lily poznali, nie żył już od dziesięciu czy dwu- nastu lat. Wkrótce po jego śmierci wyszła za mąż za faceta z Baltimore, gościa o wysokiej pozycji społecznej, jak słyszałem – chociaż prawdę powiedziawszy słyszałem to od samej Lily. Jednakże nie potrafili się do siebie przystosować i w czasie wojny Lily dostała rozwód (ja walczyłem wte- dy we Włoszech). Tak czy inaczej, kiedyśmy się poznali, była z powrotem w domu, mieszkała z matką. Jej rodzina pochodzi z Danbury, stolicy kapeluszników. Tak się złożyło, że któregoś wie- czora w zimie pojechaliśmy z Frances na przyjęcie do Danbury, zresztą Frances nie bardzo miała na to ochotę, bo prowadziła akurat korespondencję z jakimś intelektualistą w Europie. Frances z pasją czyta książki i namiętnie pisze listy, i strasznie dużo pak, a kiedy nachodził ją jeden z tych jej filozoficznych czy jakichś tam bzików, prawie jej nie widywałem. Wiedziałem, że jest na górze w swoim pokoju, gdzie pali papierosy Sobranie i kaszle, i robi notatki, i rozwiązuje jakiś problem. No więc przechodziła właśnie jeden ze swoich kryzysów psychicznych, kiedy pojechaliśmy na to przyjęcie, i nagle jej się przypomniało, że musi coś natychmiast zrobić, więc wzięła samochód i odjechała, zapominając o moim istnieniu. Mnie tego wieczora też się coś pokręciło i byłem jedy- nym mężczyzną w czarnej muszce i smokingu. Szafirowym jak niebo o północy. Byłem chyba pierwszym facetem tej części stanu, który włożył na siebie szafirowy smoking. Czułem się tak, jak- bym był owinięty w pół hektara tego szafirowego materiału, natomiast Lily, której mnie przedsta- wiono jakieś dziesięć minut wcześniej, miała na sobie suknię w czerwone i zielone paski, jak ozdoby na choinkę. Rozmawialiśmy. Kiedy zobaczyła, co się stało, zaproponowała, że mnie odwiezie, a ja powiedziałem: – Dobra. – Brnęliśmy przez śnieg do samochodu. Noc była roziskrzona, śnieg chrzęścił pod nogami. Samochód stał zaparkowany na wzgórzu długości ze trzystu jardów, gładkim jak żelazo. Zaledwie ruszyliśmy, samochód wpadł w poślizg, Lily straciła głowę i wrzasnęła: – Gen! – Zarzuciła mi ręce na szyję. Nie było żywego ducha ani na wzgórzu, ani na przekopanych ścieżkach, i chyba w ogóle w całej najbliższej okolicy. Samo- chód obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Jej nagie ramiona wysunęły się z krótkich rękawów futra i trzymały moją głowę, a jej ogromne oczy patrzyły przez szybę, gdy sunęliśmy po szronie i lodzie. Samochód nie był nawet na biegu, sięgnąłem do kluczyka i wyłączyłem silnik. Wjechali- śmy w zaspę, ale niedaleko, wziąłem teraz od niej kierownicę. Blask księżyca był bardzo ostry. – Skąd pani wie, jak mi na imię? – spytałem, a ona odparła: – No, przecież wszyscy wiedzą, że jest pan Eugene Henderson. Rozmawialiśmy chwilę i nagle oznajmiła: – Powinien się pan rozwieść z żoną.
Powiedziałem: – O czym pani mówi? Czy to wypada mówić takie rzeczy? Zresztą mógłbym być pani ojcem. Następnym razem spotkaliśmy się dopiero w lecie. Była na zakupach, ubrana w biały kapelusz, białą suknię z piki i białe pantofle. Zanosiło się na deszcz i Lily nie chciała zmoknąć w tym stroju (który, jak zauważyłem, był już trochę przybrudzony), więc poprosiła mnie, żebym ją podwiózł. Przyjechałem do Danbury kupić drzewo do naprawy stodoły i samochód był wyładowany deska- mi. Lily zaczęła mnie pilotować do domu i ze zdenerwowania pomyliła drogę; wyglądała bardzo pięknie, ale była potwornie roztrzęsiona. Zrobiło się duszno, potem spadł deszcz. Powiedziała, żebym skręcił w prawo, i w ten sposób dojechaliśmy do szarego metalowego ogrodzenia wokół zatopionych kamieniołomów – ślepa uliczka. Zapadła taka ciemność, że siatka ogrodzenia wyda- wała się biała. Lily zaczęła wykrzykiwać: – Och, niech pan zawróci, błagam! Niech pan zawróci, nie pamiętam tych ulic, a muszę być w domu! W końcu zajechaliśmy na miejsce, akurat już zaczynała się burza. Dom był mały, wypełniony wonią pokoi zamkniętych w upalny dzień. – Moja matka gra w brydża – powiedziała Lily. – Muszę do niej zatelefonować i powiedzieć, żeby nie wracała do domu. Telefon jest u mnie na górze. Wobec tego poszliśmy na górę. Lily nie była ani trochę rozwiązła czy wyuzdana, zapewniam was. Kiedy zdjęła suknię, zaczęła mówić drżącym głosem: – Och, kocham cię, kocham cię! – A kiedyśmy się objęli, powiedziałem sobie w duchu: „Jak ona może kochać cię… kochać cię.” – Za- dudnił potężny grzmot i zaraz ulewa spadła na domy, drzewa, dachy, okna, i były też błyskawice. Wszystko wypełniły i wszystko oślepiły. Ale ciepła woń, jak zapach pieczonego chleba, biła od niej, kiedy leżeliśmy w pościeli pociemniałej od parnego burzowego mroku. Cały czas, od począt- ku do końca, powtarzała: – Kocham cię! – Leżeliśmy teraz uspokojeni i zanim wróciło słońce, na- deszły wczesne godziny wieczoru. Jej matka czekała na dole w saloniku. Nie bardzo mi się to podobało. Lily zatelefonowała do niej i powiedziała: – Nie wracaj jakiś czas do domu – i wobec tego jej matka natychmiast rzuciła brydża i przedarła się przez jedną z najgorszych nawałnic na przestrzeni ostatnich lat. Nie, sta- nowczo mi się to nie podobało. Nie żebym się bał starszej pani, ale wiedziałem, co to znaczy. Lily postarała się, żeby ją przyłapano. Pierwszy zacząłem schodzić ze schodów i zobaczyłem światło koło kanapy. Kiedy znalazłem się na dole, naprzeciw niej, powiedziałem: – Moje nazwisko Hen- derson. – Matka Lily była ładną tęgą kobietą, z twarzą umalowaną na przyjęcie brydżowe jak twarz porcelanowej lalki. Miała na głowie kapelusz, a siadając położyła na pulchnych kolanach płaską torebkę z lakierowanej skóry. Zorientowałem się, że w duchu układa listę zarzutów prze- ciwko Lily. „W moim własnym domu. Z żonatym mężczyzną.” I tak dalej. Siedziałem w saloniku z obojętną miną – nie ogolony, z ładunkiem desek w samochodzie przed domem. Bił chyba ode mnie zapach Lily, ten zapach piekarni. A Lily, uderzająco piękna, zeszła ze schodów, żeby pokazać swo- jej mamuśce, czego dokonała. Zachowując się tak, jakbym o niczym nie pamiętał; trzymałem moje ogromne buciory na dywanie i od czasu do czasu przygładzałem wąsa. Wyczuwałem między nimi ważną obecność Simmonsa, ojca Lily, tego hurtownika od instalacji hydraulicznych, który popełnił samobójstwo. W rzeczy samej odebrał sobie życie w sypialni małżeńskiej sąsiadującej z pokojem Lily. Lily obwiniała matkę o śmierć ojca. A kim ja miałem być, instrumentem jej gniewu? „Och nie, koleżko – powiedziałem sobie w duchu – to nie dla ciebie. Nie bądź stroną w tym sporze.” Wyglądało na to, że matka postanowiła zachować się przyzwoicie. Okaże wspaniałomyślność i pobije Lily jej własną bronią. Może było to naturalne. W każdym razie zachowywała się wobec mnie jak dama, ale przyszedł taki moment, kiedy nie mogła się już powstrzymać i nadmieniła: – Poznałam kiedyś pańskiego syna. – Och, doprawdy, taki smukły chłopak? Edward? Jeździ czerwonym MG. Widuje się go czasem
na ulicach Danbury. Niedługo pożegnałem się mówiąc do Lily: – Jesteś przystojną, świetną dziewczyną, ale nie powinnaś była tego robić swojej matce. Tęga starsza pani siedziała na kanapie z dłońmi splecionymi, a jej oczy tworzyły linię ciągłą na skutek łez czy irytacji. – Do widzenia, Gen – powiedziała Lily. – Cześć, panno Simmons. Nasze pożegnanie nie było specjalnie przyjazne. Niemniej spotkaliśmy się po niedługim czasie, tyle że w Nowym Jorku, bo Lily rozstała się z matką, wyjechała z Danbury i miała teraz mieszkanie (tylko zimna woda) na Hudson Street, gdzie pijacy chronili się przed deszczem na klatce schodowej. Szedłem – ogromny ciężar, olbrzymi cień na tych schodach, twarz rumiana od wiejskiego powietrza i alkoholu, na rękach żółte rękawiczki ze świńskiej skóry i nie milknący głos w sercu, który mówił: Chcę, chcę, chcę, och, ja chcę. Tak, idź – mówiłem sobie – atakuj, atakuj, atakuj. No i szedłem po tych schodach w grubym watowa- nym palcie, w rękawiczkach ze świńskiej skóry i w butach ze świńskiej skóry, i z portfelem ze świńskiej skóry w kieszeni, szedłem rozgorączkowany żądzą i rozgorączkowany udręką, czując, jak moje roziskrzone spojrzenie przesuwa się na najwyższy podest ku poręczy, za którą Lily otwo- rzyła drzwi i czekała na mnie. Twarz miała okrągłą, białą, pełną, oczy czyste i przymrużone. – Niech to diabli! Jak możesz mieszkać w tej śmierdzącej norze? Tu cuchnie – powiedziałem. Ubikacje były na korytarzach; łańcuszki rezerwuarów zzielenialy, w drzwiach były szybki śliwko- wego koloru. Lily przyjaźniła się z mieszkańcami slumsów, zwłaszcza ze starcami i matkami. Powiedziała, że rozumie, dlaczego mają aparaty telewizyjne, chociaż korzystają z zapomóg, trzymała ich mleko i masło w swojej lodówce i wypełniała za nich formularze opieki społecznej. Uważała, że działa dla ich dobra i pokazuje tym imigrantom i Włochom, jak sympatyczna może być Amerykanka. Ale myślę, że naprawdę starała się im pomóc, kiedy tak biegała między nimi impulsywna i mówiła mnóstwo bezładnych rzeczy. Zaduch tego budynku bił w twarz, wspiąłem się na górę i powiedziałem: – Uff, jestem w strasznej formie. Weszliśmy do jej mieszkania na najwyższym piętrze. Tu też było brudno, ale przynajmniej pali- ła się lampa. Usiedliśmy, żeby porozmawiać, i Lily spytała: – Czy masz zamiar zmarnować resztę życia? Sprawa z Frances wyglądała beznadziejnie. Tylko raz od mojego powrotu z wojska doszło mię- dzy nami do jako takiego zbliżenia, ale potem nic nie chwytało, więc właściwie dałem jej spokój. Z tym wyjątkiem, że pewnego dnia rano w kuchni mieliśmy rozmowę, która nas na dobre od siebie oddaliła. Zaledwie kilka słów, oto z grubsza tej treści: – Więc co chciałbyś teraz robić? (W tym okresie traciłem zainteresowanie moją farmą.) – Zastanawiam się – powiedziałem – czy nie jest dla mnie za późno na dyplom lekarski… natu- ralnie jeżeli dostanę się na akademię medyczną. Frances otworzyła usta, taka zawsze trzeźwa, żeby nie powiedzieć ponura i sztywna, i zaczęła się ze mnie śmiać; a kiedy się tak śmiała, nie widziałem nic prócz ciemnego wnętrza jej otwartych ust, nawet nie widziałem zębów, co naprawdę jest dziwne, bo ma zęby, i to bardzo białe. Gdzie one się podziały? – No już dobrze, dobrze! – warknąłem. Dlatego było dla mnie jasne, że Lily ma słuszność co do Frances. Niemniej dalszy ciąg nie na- stąpił. – Chcę mieć dziecko. Nie mogę czekać dłużej – powiedziała Lily. – Za kilka lat skończę trzy-
dziestkę. – To może moja wina? O co ci chodzi? – Musimy być ze sobą – oznajmiła. – Kto to powiedział? – Inaczej umrzemy. Minął rok czy coś koło tego, ale nie zdołała mnie przekonać. Nie wyobrażałem sobie, żeby sprawa mogła być aż tak łatwa. Wobec tego nagle poślubiła faceta z New Jersey, maklera giełdo- wego nazwiskiem Hazard. Przypominam sobie teraz, że napomykała o nim kilka razy, ale wtedy myślałem, że to jeszcze jeden jej szantaż. Bo Lily była szantażystką. Tak czy inaczej, wyszła za niego. Było to jej drugie małżeństwo. Wziąłem Frances i dwie dziewczynki i pojechałem z nimi na rok do Europy, do Francji. W dzieciństwie spędziłem kilka lat na południu tego kraju, niedaleko miasta Albi, gdzie mój oj- ciec zbierał materiały do swojej pracy naukowej. Pięćdziesiąt lat temu drażniłem się z małym chłopcem po drugiej stronie ulicy: „François, oh François, ta soeur est constipée.” Mój ojciec był wysokim mężczyzną, solidnie zbudowanym i bardzo schludnym. Nosił długie kalesony z ir- landzkiego płótna, pudła na kapelusze miał wybite czerwonym aksamitem, buty zamawiał w An- glii, a rękawiczki w pracowni Vitale Milano w Rzymie. Grał zupełnie nieźle na skrzypcach. Moja matka pisywała wiersze we wnętrzu czerwonej ceglanej katedry w Albi. Miała swoją ulubioną dykteryjkę o pewnej pani z Paryża, niesłychanie afektowanej. Spotkały się kiedyś w wąskich drzwiach katedry i pani spytała: „Voulez-vous que je passasse?” Moja matka odparła: „Passas- sassez, madame.” Opowiadała wszystkim ten żart i przez długie łata śmiała się czasem i szeptała: „Passassassez”. Minęły te czasy. Skończyły się, odeszły, odpłynęły bezpowrotnie. Jednakże my z Frances nie zabraliśmy dzieci do Albi. Chodziła na wykłady w Collège de Fran- ce, gdzie zgromadzili się wszyscy filozofowie. O mieszkania było bardzo trudno, ale wynająłem doskonały apartament od jednego księcia rosyjskiego. De Vogué wspomina o jego dziadku, mini- strze za panowania Mikołaja I. Książę był człowiekiem wysokim i łagodnym; żonę miał Hiszpankę i jego hiszpańska teściowa, señora Guirlandes, nieustannie mu dokuczała. Biedak naprawdę przez nią cierpiał. Żona z dziećmi zamieszkała u matki, a on przeniósł się do pokoiku służbowego na mansardzie. Mam w majątku prawie trzy miliony. Mogłem był coś zrobić i jakoś mu pomóc. Ale w tym okresie zżerało mnie pragnienie, o którym wspominałem: Ja chcę, ja chcę! Biedny książę – na mansardzie! Dzieci mu chorowały i powiedział mi, że jak jego sytuacja się nie poprawi, wyskoczy przez okno. Wybuchnąłem: – Nie bądź głupcem, książę. Czując się jak winowajca mieszkałem w jego mieszkaniu, spałem w jego łóżku i kąpałem się w jego łazience dwa razy dziennie. Ale zamiast pomóc, te dwie gorące kąpiele tylko pogłębiały moją melancholię. Odkąd Frances wyśmiała moje marzenie o karierze medycznej, nigdy, nigdy więcej nie omawiałem z nią życiowych spraw. Dzień w dzień wędrowałem dokoła Paryża; szedłem pie- szo całą drogę do fabryk gobelinów i cmentarza Père Lachaise, i do Saint-Cloud. Jedyną osobą, która zastanawiała się nad tym, jak wygląda moje życie, była Lily, obecnie Lily Hazard. W Ameri- can Express otrzymałem od niej liścik napisany na zawiadomieniu ślubnym, w długi czas po dacie ślubu. Troski mnie rozsadzały, a że w okolicach Madeleine krąży mnóstwo kurw, przyglądałem się niektórym uważnie, ale straszne słowa powtarzające się we mnie: Ja chcę, ja chcę! nie umilkły na widok żadnej z tych twarzy. A widziałem twarze nieliche. „Lily może przyjechać” – mówiłem sobie. I przyjechała. Krążyła po ulicach w taksówce i przy- łapała mnie w okolicy stacji metra Vavin. Rosła i lśniąca wrzasnęła do mnie przez okno samocho- du. Otworzyła staroświeckie drzwi i próbowała stanąć na stopniu. Tak, była piękna – wspaniała twarz, jasna, czysta twarz, gorąca i biała. Kiedy się wychyliła z drzwiczek, zobaczyłem jej długą
kształtną szyję. Górna warga drżała jej z radości. Ale mimo wzruszenia Lily pamiętała o tych swo- ich przednich zębach i przykrywała je wargą. Co mnie wtedy obchodziły porcelanowe zęby! Bogu niech będą dzięki za dobrodziejstwa, które mi wciąż zsyła! – Lily! Jak się masz, dziecko? Skąd się tu wzięłaś? Strasznie się ucieszyłem. Uważała, że jestem potwornym durniem, ale mimo to człowiekiem wartościowym, i że powinienem żyć, a nie umierać (jeszcze jeden taki rok w Paryżu, a coś we mnie zardzewiałoby na dobre), i że nawet mogą jeszcze być ze mnie ludzie. Kochała mnie. – Co zrobiłaś ze swoim mężem? – spytałem. W drodze do jej hotelu, na bulwarze Raspail, powiedziała mi: – Uznałam, że powinnam mieć dzieci. Starzeję się. — (Lily miała wtedy dwadzieścia siedem lat.) – Ale jak jechaliśmy do ślubu, zrozumiałam, że to pomyłka. Chciałam przy czerwonych świa- tłach wyskoczyć z samochodu, w ślubnej sukni, ale on mnie przytrzymał. Rąbnął mnie w oko – do- dała – i Bogu dzięki, że miałam welon, bo oko zrobiło się czarne i płakałam przez całą ceremonię. Poza tym moja matka umarła. – Niemożliwe! Podbił ci oko? – wybuchnąłem wściekły. – Jak go kiedyś spotkam, rozszarpię bydlaka na kawałki! Słuchaj, przykro mi z powodu twojej matki. Pocałowałem ją w oczy, a potem pojechaliśmy do jej hotelu na Quai Voltaire i złączeni w uści- sku wzbiliśmy się na szczyty świata. Przeżyliśmy cudowny tydzień; chodziliśmy po mieście, a pry- watny detektyw Hazarda chodził za nami. Wobec tego wynająłem samochód i rozpoczęliśmy ob- jazd katedralnych miast francuskich. I Lily w swój zachwycający sposób – zawsze zachwycająca – zaczęła mnie dręczyć. – Wydaje ci się, że możesz żyć beze mnie, ale nie możesz – mówiła – zupełnie tak samo jak ja nie mogę żyć bez ciebie. Smutek takiego życia mnie zabija. Jak myślisz, dlaczego rzuciłam Hazar- da? Przez ten smutek. Kiedy mnie całował, było mi najsmutniej. Czułam się taka samotna. A jak… – Dość. Żadnych szczegółów – powiedziałem. – Nawet wolałam, jak mi podbił oko. W tym było przynajmniej coś autentycznego. Wtedy nie miałam uczucia, że tonę. No i zacząłem pić, więcej niż zawsze, i byłem pijany we wszystkich słynnych katedrach – Amiens, Chartres, Vézelay i tak dalej. Lily często musiała prowadzić. Samochód był mały (kabrio- let 202) i my, oboje rozmiarów imponujących, wyrastaliśmy z siedzeń jak dwie wieże – jasne włosy i ciemne włosy, jedno piękne, drugie pijane. Dla mnie przyjechała z Ameryki, a ja nie chciałem się zgodzić, żeby wypełniła swoją misję. I tak podróżowaliśmy w górę, cały szmat drogi aż do Belgii, i z powrotem w dół do Masywu; dla kogoś, kto lubi Francję, byłoby to przyjemne, ale ja Francji nie lubię. Od początku do końca Lily miała jeden tylko temat, to znaczy moralizowa- ła: celem życia nie może być to, tylko powinno być tamto; nie zło, tylko dobro; nie śmierć, tylko życie; nie złudzenie, tylko rzeczywistość. Lily nie mówi wyraźnie; na pensji wytłumaczono jej, myślę, że prawdziwa dama powinna mó- wić cicho, i w rezultacie Lily mamrocze, a znowu ja źle słyszę na prawe ucho, co pogarszał jesz- cze szum wiatru i hałas opon i stuk małego silnika. Niemniej patrząc na radosne podniecenie jej dużej, czystej, białej twarzy wiedziałem, że ona dalej upiera się przy swoim. Prześladowała mnie, z rozświetloną twarzą i radością w oczach. Przekonałem się, że pod wieloma względami jest nie- dbała, a nawet wręcz niechlujna. Zapominała prać swoją bieliznę, aż w końcu, chociaż taki byłem pijany, kazałem jej się brać do prania. Wynikało to może z jej postawy moralistki i myślicielki, bo kiedy powiedziałem: – Przepierz swoje rzeczy – zaczęła się ze mną spierać. – Świnie na mojej farmie są czystsze od ciebie – wrzasnąłem, co doprowadziło do dyskusji. – Z ziemią jest to samo, gnije. Tak, gnije, ale się wciąż odnawia. – Pojedyncza jednostka nie może sama zapoczątkować cyklu przemian azotu w przyrodzie – oznajmiłem. A ona na to, że owszem, ale czy ja zdaję sobie sprawę, co miłość mo że zdziałać? – Milcz! – ryknąłem. Nie rozgniewała
się. Było jej mnie żal. Jechaliśmy dalej i byłem dwojakim niewolnikiem – po pierwsze religii i piękna tych kościo- łów, którego nawet po pijanemu nie mogłem nie widzieć, i po drugie żarliwości Lily, jej mamrota- nia i jej uścisków. Powtarzała najmniej sto razy: – Wróć ze mną do Stanów. Przyjechałam, żeby cię zabrać. – Wykluczone – odparłem w końcu. – Gdybyś miała odrobinę serca, Lily, nie dręczyłabyś mnie. Niech cię licho, pamiętaj, że jestem weteranem i mam odznaczenia za rany na froncie. Spełniłem swój obowiązek wobec ojczyzny. Stuknęła mi już pięćdziesiątka i miałem w życiu do diabła i tro- chę kłopotów. – Tym bardziej powinieneś teraz coś zrobić – oznajmiła. Wreszcie w Chartres powiedziałem jej: – Jak nie przestaniesz, palnę sobie w łeb. Było to z mojej strony okrutne, ponieważ wiedziałem, co zrobił jej ojciec. Chociaż byłem po- twornie pijany, sam nie mogłem znieść tego okrucieństwa. Starszy pan zastrzelił się po kłótni ro- dzinnej. Był czarującym człowiekiem, słabym, nieszczęśliwym, czułym, sentymentalnym. Wracał do domu napompowany whisky i śpiewał Lily i kucharce stare piosenki; opowiadał kawały, stepo- wał i odgrywał w kuchni staromodne numery wodewilowe, dowcipkując przez łzy – co było pod- łością wobec własnego dziecka. Lily dużo mi o nim opowiadała, więc w końcu stał się dla mnie tak rzeczywisty, że sam zacząłem kochać i nienawidzić tego starego łajdaka. „Słuchaj, ty zakichany tancerzu od stepowania, ty specjalisto od rozdzierania serc, ty żałosny dowcipnisiu… ty sentymen- talna trąbo – przemawiałem do jego ducha. – Jak mogłeś postępować tak z własną córką, a potem ją zostawić, żebym ja miał ją teraz na karku?” A kiedy zagroziłem, że popełnię samobójstwo w ka- tedrze w Chartres, w obliczu tego świętego piękna, Lily wstrzymała oddech. Blask w jej twarzy stał się delikatny jak blask perły. Przebaczyła mi w milczeniu. – Jest mi wszystko jedno, czy mi przebaczysz, czy nie – powiedziałem. Rozstaliśmy się w Vézelay. Od początku nasz pobyt tam był dziwny. Kiedy rano zeszliśmy na dół, jedno koło kabrioletu 202 nie miało powietrza. Pogoda była piękna, czerwcowa, więc nie wstawiłem samochodu do garażu i moim zdaniem ktoś z dyrekcji wypuścił powietrze. Oskarżyłem hotel i stałem wrzeszcząc, dopóki w biurze nie spuścili metalowej żaluzji. Szybko zmieniłem koło, przy czym nie użyłem lewarka, tylko z wściekłości dźwignąłem mały samochód i wsunąłem ka- mień pod oś. Po kłótni z dyrektorem hotelu (oboje z Lily powtarzaliśmy: „Pneu, pneu”) humor mi się poprawił, więc obeszliśmy dookoła katedrę, kupiliśmy kilo truskawek w papierowej tutce i powędrowaliśmy na wały miejskie, żeby się pogrzać w słońcu. Żółty pył sypał się z drzew cytry- nowych, a dzikie róże oplatały pnie jabłoni. Jasnoczerwone, krwistoczerwone, ogniste, bolesne, szorstkie jak gniew, słodkie jak narkotyk. Lily zdjęta bluzkę i opalała plecy. Po jakimś czasie zdję- ła też halkę i stanik i ułożyła się na moich kolanach. Zirytowany spytałem: – Skąd wiesz, na co mam ochotę? – I dodałem łagodniej, z powodu tych róż na wszystkich pniach drzew, kłujących, splecionych, buchających płomieniami: – Nie wystarczy ci cieszyć się tym pięknym cmentarzem? – To nie jest cmentarz, tylko sad – odparta. – Dopiero wczoraj zaczął ci się period. Więc o co ci chodzi? Oznajmiła, że nigdy mi to nie przeszkadzało, i miała słuszność. – Ale teraz mi przeszkadza – wrzasnąłem i zaczęliśmy się kłócić, i doszło do strasznej awantu- ry, po czym jej powiedziałem, że wróci do Paryża sama najbliższym pociągiem. Milczała. Poszło jej w pięty, pomyślałem. Ale nie, uznała chyba tylko, że to jest dowód, jak bardzo ją kocham. Jej zwariowana twarz pociemniała głębią miłości i radości. – Nie uda ci się mnie zabić, jestem na to za twardy – wrzasnąłem. I nagle zacząłem płakać z powodu tych wszystkich nieznośnych komplikacji w sercu. Płakałem i szlochałem.
– Wsiadaj, ty obłąkana jędzo – powiedziałem płacząc. I naciągnąłem dach kabrioletu. Wyska- kują w nim pręty, o które zaczepia się brezent. Blada z przerażenia, ale jednocześnie trawiona tą swoją przeklętą i wzniosłą duchową wspa- niałością, mamrotała pod nosem, kiedy ja płacząc siedziałem za kierownicą, o dumie i sile, i o du- szy, o miłości i tak dalej. Powiedziałem: – Niech cię diabli, masz fioła. – Może tak, kiedy nie jestem z tobą. Może mam w głowie niezupełnie w porządku i nic nie ro- zumiem – przyznała. – Ale kiedy jesteśmy razem, wiem. – Guzik wiesz. Niby dlaczego ja nic nie wiem! Trzymaj się ode mnie z daleka. Wykańczasz mnie. Cisnąłem jej idiotyczną walizkę z nie upraną bielizną na peron. Wciąż szlochając zawróciłem pod stację, która jest oddalona o jakieś dwadzieścia kilometrów od Vézelay, i pojechałem prosto na południe Francji. Zatrzymałem się w miejscowości Banyuls na wybrzeżu Vermilion. Jest tam ośrodek badawczy, poszedłem do akwarium i miałem dziwne przeżycie. Był półmrok. Spojrzałem na ośmiornicę i wydało mi się, że ona też patrzy na mnie, przyciskała miękką głowę do szyby, roz- płaszczała, jej ciało stało się bezbarwne i ziarniste – zbielałe, pokryte cętkami. Oczy przemawiały do mnie zimno. Ale chyba jeszcze bardziej wymowna, jeszcze zimniejsza była ta miękka pocętko- wana głowa i ruchy Browna w tych cętkach, kosmiczne zimno, które mnie, czułem to, zabijało. Macki drgały i dawały mi znaki przez szybę, banieczki powietrza ulatywały w górę. Myślałem: „To mój ostatni dzień. Śmierć mnie ostrzega.” Tyle o tym, jak groziłem Lily samobójstwem.
3 A teraz kilka słów o powodach mojego wyjazdu do Afryki. Z wojny wróciłem z postanowieniem, że zostanę hodowcą świń, co może ilustruje mój ogólny stosunek do życia. Nie wolno było bombardować Monte Cassino; niektórzy uważają, że winna jest głupota gene- rałów. Ale po tych krwawych jatkach, gdzie zginęło tylu Teksańczyków i gdzie później mój od- dział też dostał w skórę, z naszej paczki zostaliśmy tylko my dwaj, Nick Goldstein i ja, co wydaje się dziwne, bo byliśmy najwyżsi w oddziale i stanowiliśmy najlepszy cel. Trochę później ja też byłem ranny, wlazłem na minę. Ale wtedy leżeliśmy z Nickiem pod oliwkami – niektóre z tych po- skręcanych gałęzi układają się jakby w koronkę i przepuszczają światło – i spytałem go, co ma za- miar robić po wojnie. – Och, jeżeli przeżyjemy i będziemy zdrowi, założymy z bratem hodowlę norek w Catskills – odparł. Wobec tego powiedziałem czy też mój diabeł powiedział za mnie: – Ja będę hodował świnie. – Zaledwie padły te słowa, wiedziałem, że gdyby Goldstein nie był Żydem, powiedziałbym może „bydło” zamiast „świnie”. No, a potem było za późno, żeby się wy- cofywać. Więc prawdopodobnie Goldstein z bratem mają hodowlę norek, gdy tymczasem ja mam – coś innego. Wpakowałem świnie do wszystkich pięknych starych zabudowań gospodarskich, do wspanialej wozowni o wykładanych boazerią przegrodach – kiedyś konie ludzi bogatych były traktowane jak śpiewacy operowi – do pięknej starej stajni z belwederem na szczycie, istne cudo architektoniczne; zbudowałem królestwo świń z chlewami na trawnikach i pośród rabat ogrodu kwiatowego. Cieplarnia też poszła – świnie ryły i wygrzebywały szlachetne cebulki. Przewracały posągi sprowadzone z Florencji i Salzburga. Nad całą posiadłością unosił się smród pomyj i świń, kartofli gotujących się w parnikach i gnoju. Moi rozwścieczeni sąsiedzi napuścili na mnie inspektora zdrowia. Powiedziałem, że niech tylko spróbuje ciągać mnie po sądach. – Hendersonowie siedzą na tej ziemi od przeszło dwustu lat – pouczyłem tego człowieka. Był to niejaki doktor Bullock. Moja ówczesna żona, Frances, nie zabrała w tej sprawie głosu. Poprosiła tylko: – Pilnuj, żeby nie wychodziły na podjazd. – Radzę, żebyś przypadkiem którejś nie skrzywdziła – powiedziałem jej. – Te zwierzęta stały się cząstką mojej osoby. A doktorowi Bullockowi tak powiedziałem: – Napuścili pana na mnie ci cywile i policja z autostrady. Wredniaki. Czy oni nie jadają wieprzowiny? Zauważyliście może, jadąc z New Jersey do Nowego Jorku, budyneczki o stromych dachach i z wybiegami, sprawiające wrażenie modeli niemieckich wiosek ze Szwarcwaldu? Czuliście w noz- drzach ich zapach (zanim pociąg zagłębi się w tunel pod Hudsonem)? Są to tuczarnie trzody chlewnej. Tuczy się tu świnie, chude i kościste po podróży z Iowa i Nebraski. Tak czy inaczej, by- łem świniarzem. A prorok Daniel ostrzegał króla Nabuchodonozora: „Wyrzucą cię od ludzi, a z zwierzem polnym będzie mieszkanie twoje.” Maciory zjadają swoje małe, bo potrzebny jest im fosfor. Chorują na wole, jak kobiety. Och, badałem naprawdę wnikliwie te mądre, skazane na za- gładę zwierzęta. Bo wszyscy hodowcy świń zdają sobie sprawę z ich mądrości. Odkrycie, że są tak inteligentne, było dla mnie czymś w rodzaju szoku. Jeżeli nie skłamałem Frances i te zwierzęta stały się cząstką mojej osoby, wydaje się dziwne że przestałem się nimi interesować. Ale widzę, że nie doprowadziło mnie to ani o krok bliżej do wyjaśnienia powodów mojego wyjazdu do Afryki, więc lepiej chyba, żebym zaczął od czegoś innego. Czy mam zacząć od mojego ojca? Był człowiekiem znanym. Miał brodę i grał na skrzypcach, a poza tym… Nie, to bez sensu.
Więc może od tego: Moi przodkowie ukradli ziemię Indianom. Dostali więcej od rządu i oszu- kiwali innych osadników, dzięki czemu jestem dziedzicem wielkiego majątku. Nie, to też na nic. Co to ma z tym wspólnego? A przecież jakieś wyjaśnienie jest konieczne, bo ofiarowano mi namacalny dowód czegoś, co jest niesłychanie ważne, więc mam obowiązek przekazać tę rzecz dalej. I wcale nie ułatwia spra- wy, że wszystko zdarzyło się jak we śnie. No więc musiało to być w jakieś osiem lat po zakończeniu wojny. Rozwiodłem się z Frances i byłem teraz żonaty z Lily; czułem, że coś muszę zrobić. Pojechałem do Afryki z moim przyjacie- lem, Charliem Albertem. On też jest milioner. Zawsze miałem temperament bardziej żołnierza niż cywila. Kiedy w wojsku złapałem mendy, poszedłem, żeby mi dali jakiś proszek. Ale jak zameldowałem, o co chodzi, czterej sanitariusze pochwycili mnie zaraz na skrzyżowaniu dróg, rozebrali pod gołym niebem do naga, namydlili i zgolili każdy włosek na moim ciele, z tyłu i z przodu, pod pachami, włosy łonowe, wąsy, brwi i tak dalej. Było to tuż obok dzielnicy portowej w Salerno. Przejeżdżały ciężarówki pełne wojska, przyglądali mi się rybacy i wieśniacy, i dzieci, i dziewczyny, i kobiety. Żołnierze wiwatowali i śmieli się, wieśniacy też się śmieli, śmiało się całe wybrzeże i śmiałem się nawet ja, usiłując jed- nocześnie zabić tych czterech. Uciekli, a ja zostałem łysy i dygocący, ohydny, nagi, z potwornym swędzeniem między nogami i pod pachami, szalejący z wściekłości, roześmiany i przysięgający zemstę. Takich rzeczy człowiek nigdy nie zapomina i później naprawdę je ceni. To piękne niebo, obłąkane swędzenie i brzytwy; i Morze Śródziemne, które jest kolebką ludzkości; ulatująca w górę miękkość powietrza; zapadająca się miękkość wód, na których zabłądzi! Ulisses, na których też był nagi, kiedy syreny śpiewały. Wędrując mendy znalazły schronienie w jakiejś szparze; miałem później do czynienia z tymi przebiegłymi zwierzakami. Wojna dużo dla mnie znaczyła. Zostałem ranny nastąpiwszy na minę, więc odznaczono mnie Purpurowym Sercem i leżałem dość długo w lazarecie w Neapolu. Wierzcie mi, byłem wdzięczny, że nie straciłem życia. To całe doświadczenie napełniło mnie głębokim i prawdziwym wzrusze- niem. Co mi jest nieustannie potrzebne. Zeszłej zimy stałem obok drzwi do piwnicy rąbiąc drzewo na kominek – chirurg od drzew zo- stawił mi kilka konarów sosny – i kawałek drewna odskoczył od klocka, i uderzył mnie w nos. Było bardzo zimno, więc zorientowałem się, co się stało, dopiero jak zobaczyłem krew na kurtce. Lily zawołała: – Masz pęknięty nos! – Nie, nos mi nie pękł, jest obłożony grubą warstwą ochronną ciała, ale bardzo długo miałem na nim szramę. Jednakże kiedy poczułem uderzenie, moją jedyną myślą była p r a w d a. Czy prawda spada na człowieka razem z ciosem? Trudno o koncepcję bardziej woj- skową. Usiłowałem porozumieć się na ten temat z Lily; ona też poczuła siłę prawdy, kiedy jej dru- gi mąż, Hazard, trzepnął ją w oko. No więc zawsze taki byłem, silny i zdrowy, gwałtowny i agresywny, a jako chłopiec znęcałem się czasem nad słabszymi. Na uniwersytecie nosiłem, złote kolczyki, żeby prowokować do bójek, a chociaż ze względu na ojca zrobiłem magisterium, zachowywałem się zawsze jak nieuk i gnojek. W okresie narzeczeństwa z Frances pojechałem na Coney Island i kazałem sobie wytatuować jej imię na żebrach, fioletowymi literami. Nie powiem, żeby to zrobiło na niej wrażenie. Mając w chwili powrotu z Europy, po Dniu Zwycięstwa (czwartek, 8 maja), lat czterdzieści sześć czy sie- dem, wziąłem się do hodowli świń, a potem wyznałem Frances, że pociąga mnie medycyna. Wy- śmiała mnie; pamiętała, jak w osiemnastym roku życia entuzjazmowałem się sir Wilfredem Gren- fellem i później Albertem Schweitzerem. Co człowiek robi ze sobą, kiedy ma taki temperament? Pewien psycholog wytłumaczył mi kiedyś, że wyładowując złość ha przedmiotach nieożywio-
nych nie tylko oszczędzamy istoty żywe, co jest obowiązkiem człowieka cywilizowanego, ale po- zbywamy się też paskudztwa, które w nas siedzi. Wydało mi się to rozsądne, więc spróbowałem tej metody. Starałem się ze wszystkich sił – rąbałem drzewo, dźwigałem, orałem, układałem płyty cementowe, rozlewałem beton i parowałem kartofle dla świń. W mojej własnej posiadłości, roze- brany do pasa jak skazaniec, tłukłem kamienie oburęcznym młotem. Pomagało, ale nie całkiem. Gwałtowność rodzi gwałtowność, a ciosy rodzą ciosy; przynajmniej w moim przypadku nie tylko je rodziły, ale intensyfikowały. Gniew wzrastał w gniewie. Więc co człowiek ma ze sobą robić? Ponad trzy miliony dolarów. Po odliczeniu podatków, alimentów i wszystkich innych kosztów mam rocznego dochodu Sto dziesięć tysięcy dolarów na czysto. Po co mi one, takiemu facetowi o żołnierskich upodobaniach? Od strony podatkowej nawet świnie okazały się dochodowym intere- sem. Nie mogłem na nich stracić. Ale świnie zabijano i zjadano. Robiono z nich szynki i rękawicz- ki, żelatynę i nawozy. A jaka korzyść była ze mnie? Och, myślę, że byłem czymś w rodzaju tro- feum. Człowiek jak ja może się stać czymś na kształt trofeum. Wymyty, czysty, w kosztownym gar- niturze. Pod dachem jest izolacja, w oknach podwójne szyby, na podłodze są dywany, a na dywa- nach meble, na meblach zaś pokrowce, na pokrowcach z materiału pokrowce plastikowe, a poza tym są draperie i tapety! Wszystko czyste i wypiększone. A kto jest pośród tego wszystkiego? Kto tam siedzi? Człowiek! Ot kto – Człowiek! Ale przychodzi dzień, zawsze przychodzi dzień łez i szaleństwa. Wspominałem już, że w moim sercu coś się działo, że odzywał się tam głos, który mówił: Ja chcę, ja chcę, ja chcę! Było tak co dzień po południu, a kiedy próbowałem ten głos stłumić, sta- wał się jeszcze donośniejszy. Mówił tylko dwa słowa: Ja chcę, ja chcę! A ja pytałem: Czego chcesz? Ale tylko tyle mi mówił. Nigdy nie powiedział nic prócz tego: Ja chcę, ja chcę, ja chcę\ Czasem traktowałem go jak chore dziecko, które zabawiamy wierszykami czy cukierkami. Wy- prowadzałem go na spacer, biegałem z nim. Śpiewałem mu albo czytałem. Nic nie pomagało. Wkładałem na siebie kombinezon, właziłem na drabinę i zalepiałem tynkiem pęknięcia w suficie; rąbałem drzewo, wyprowadzałem traktor, pracowałem w chlewie przy świniach. Nie, nie! Na nic, na nic! Podczas bójek, w pijaństwie, przy pracy głos gadał, na wsi i w mieście. Żaden sprawunek, choćby nie wiem jak kosztowny, nie mógł go uciszyć. Wreszcie mówiłem: – No dalej, gadaj, o co te pretensje, czy może o Lily? Zachciało ci się jakiejś wrednej dziwki? To pewnie zwyczajna chuć? – Ale ten domysł nie był lepszy od innych. Żądanie odzywało się głośniej: Ja chcę, ja chcę, ja chcę, ja chcę! Wtedy wołałem, tym razem błagalnie: – Och, powiedz mi. Powiedz, czego chcesz! – I w końcu mówiłem: – W porządku. Lada dzień, ty głupcze. Jeszcze się przekonasz. Dlatego tak się zachowywałem, jak się zachowywałem. Gdzieś koło trzeciej byłem w rozpaczy. Dopiero bliżej zachodu głos przycichał. I czasem myślałem, że może to jest moja praca, bo o pią- tej głos sam z siebie rozpoczynał fajrant. Ameryka jest taka wielka i wszyscy pracują, robią coś, kopią, niwelują buldożerami, przewożą na ciężarówkach, ładują i tak dalej, a ja myślę, że cierpią- cy cierpią w tym samym tempie. Każdy chce się wziąć w kupę. Próbowałem wszystkich kuracji, jakie mi przychodziły do głowy. Naturalnie spodziewać się w wieku szaleństwa, że jest się nie tkniętym przez szaleństwo, to objaw szaleństwa. Ale pogoń za zdrowiem psychicznym też może być objawem szaleństwa. W poszukiwaniu ratunku wziąłem się między innymi do gry na skrzypcach. Myszkując któregoś dnia w domowej rupieciami znalazłem zakurzony futerał, otworzyłem go, a tam, w małym sarkofa- gu, leżał instrument, na którym grywał mój ojciec, instrument o długiej wygiętej szyi i wciętej talii, cały opleciony zsuniętymi ze smyczka strunami. Przykręciłem śrubę smyczka i przejechałem nim po strunach. Rozległy się chrypliwe jęki. Jakby to była istota czująca, którą nazbyt długo zaniedby- wano. Wtedy zacząłem sobie przypominać ojca. Pewnie zaprzeczyłby ze złością, ale byliśmy do siebie bardzo podobni. On też nie mógł się w życiu ustatkować. Czasem był niedobry dla matki.
Kiedyś przez dwa tygodnie leżała plackiem pod drzwiami jego pokoju, w koszuli nocnej, zanim przebaczył jej jakieś głupie słowa – może jak słowa Lily przez telefon, kiedy powiedziała, że nie ma na mnie śmierci. On też był bardzo silny, ale kiedy zaczął tracić siły, zwłaszcza po śmierci mo- jego brata Dicka (wtedy ja zostałem spadkobiercą), zamykał się u siebie i coraz częściej grał na skrzypcach. Więc teraz zacząłem sobie przypominać jego pochylone plecy, płaskość czy też sztyw- ność jego bioder, jego brodę jak krzyk protestu buchający prosto z duszy – brodę, którą wybieliła słaba krew starości. Jego wspaniałe kiedyś, podkręcone wąsy opadły i były teraz zsunięte aż na obojczyk, on sam zaś zerkał lewym okiem na podstrunnik, jego duży chudy łokieć przesuwał się tam i z powrotem, a skrzypce dygotały i płakały. Z miejsca postanowiłem: Ja też spróbuję. Zatrzasnąłem wieko, zamknąłem futerał i pojechałem prosto do Nowego Jorku, do warsztatu na 57 ulicy, gdzie oddałem skrzypce do naprawy. Jak tylko były gotowe, zacząłem brać lekcje u jednego starego Węgra nazwiskiem Haponyi, który mieszkał w pobliżu Barbizon Płaza. W tym czasie byłem na wsi sam, rozwiedziony. Panna Lenox, starsza osoba mieszkająca po drugiej stronie drogi, przychodziła robić mi śniadanie i niczego więcej wtedy nie potrzebowałem. Frances została w Europie. No i któregoś dnia, biegnąc na lekcję na 57 ulicy, z futerałem pod pa- chą, spotkałem Lily. – No, no! – powiedziałem. Nie widzieliśmy się od przeszło roku, od tego dnia, kiedy wsadziłem ją do paryskiego pociągu, ale natychmiast wróciliśmy do poprzedniej zaży- łości. Jej duża, czysta twarz była taka jak dawniej. Nigdy nie będzie spokojna, ale jest piękna. Tyle że Lily ufarbowała włosy. Były teraz pomarańczowe, co wcale nie wydawało się konieczne, i rozdzielały się na środku czoła, jak Branki. Jest to przekleństwo tych rosłych piękności, że czasem brak im smaku. A poza tym tak jakoś umalowała oczy, że nie były już jednakowej długości. Co niby człowiek ma zrobić, jeżeli tego rodzaju osoba, jest taka jak dawniej”? I co niby człowiek ma myśleć, kiedy ta wysoka kobieta, mierząca prawie sześć stóp, w kostiumie z zielonego pluszu, ja- kim obijano kiedyś siedzenia w pulmanowskich wagonach, i na wysokich obcasach, cała się chwieje; chociaż nogi ma mocne, a kolana duże, cała się chwieje. I w mgnieniu oka odrzuca wszystkie reguły dobrego tonu przestrzegane na 57 ulicy – jakby zrzucała pluszowy kostium i ka- pelusz, i bluzkę, i pończochy, i podwiązki z okrzykiem: – Gen, moje życie bez ciebie jest udręką! Jednakże słowa, które naprawdę wypowiedziała, brzmiały: – Zaręczyłam się. – Co, znowu? – wykrzyknąłem. – Och, przydałaby mi się twoja rada. Jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś moim przyjacielem, wiesz o tym. Myślę, że w końcu ani ty, ani ja nie mamy innych przyjaciół na świecie. Uczysz się muzyki? – Jeżeli nie uczę się muzyki, biorę udział w wojnie gangów – odparłem. – Bo w tym futerale są albo skrzypce, albo pistolet maszynowy. – Byłem chyba speszony. Potem zaczęła mi opowiadać o swoim nowym narzeczonym, mamrocząc pod nosem. – Nie mów tak – warknąłem. – Co się z tobą dzieje? Wydmuchaj nos. Czy musisz mnie częstować tym bełkotem ze snobistycznych uniwersyte- tów? Tą szeptanką? Drwicie sobie w ten sposób z prostych ludzi i zmuszacie ich, żeby się nad wami pochylili, bo inaczej nie słyszą. Wiesz, że jestem przygłuchy – dodałem. – Mów głośniej. Nie bądź taką snobką. Powiedz, czy twój narzeczony był w Choate, czy w St. Paul? Twój ostatni mąż chodził do tej samej szkoły co prezydent Roosevelt… jak się tam zwała. Lily mówiła teraz wyraźniej. Powiedziała: – Moja matka umarła. – Umarła? Och, to straszne. Ale czekaj, nie mówiłaś mi już raz we Francji, że ona umarła? – Tak – odparła Lily. – No to kiedy umarła? – Dwa miesiące temu. Wtedy to nie była prawda. – Dlaczegoś mi to mówiła? To okropny pomysł. Takich rzeczy nie wolno robić. Wyprawiasz
swojej matce pogrzeby, zupełnie jakbyś była dzieckiem i bawiła się w grzebanie ptaszka? Próbo- wałaś mnie nabrać. – Och, Gen, postąpiłam bardzo brzydko. Ale nie miałam żadnych złych zamiarów. Tym razem to jest prawda. – I zobaczyłem ciepły cień łez w jej oczach. – Nie ma jej już. Musiałam wynająć sa- molot i rozsypać prochy nad Lakę George, jak sobie tego życzyła. – Zrobiłaś to? Mój Boże, bardzo mi przykro – powiedziałem. – Za dużo z nią walczyłam – ciągnęła Lily. – Jak wtedy, kiedy cię przyprowadziłam do domu. Ale ona naprawdę lubiła walczyć, a ja też lubię. Masz słuszność co do mojego narzeczonego. Chodził do Groton. – Cha, cha, trafiłem w dziesiątkę, co? – To miły człowiek. Nie taki, jak ci się zdaje. Jest bardzo uczciwy i pomaga swoim rodzicom. Tylko tyle, że jak sobie zadaję pytanie, czy mogłabym żyć bez niego, odpowiedź brzmi chyba twierdząco. Ale uczę się dawać sobie radę sama. Zawsze jest jeszcze wszechświat. Kobieta nie musi wychodzić za mąż, a bardzo przekonywające powody przemawiają za tym, że ludzie powinni być samotni. Hm, czasem mi się zdaje, że współczucie też jest na nic. Trwa akurat dość długo, żeby się czło- wiek wygłupił. Serce mi krwawiło z żalu nad Lily, a ona próbowała mnie nabrać. – W porządku, dziecino, co będziesz teraz robić? – Sprzedałam dom w Danbury. Wynajęłam mieszkanie. Ale chciałam, żebyś miał jedną rzecz ode mnie, wysłałam ją pod twoim adresem. – Kiedy ja nic nie chcę. – To dywan – powiedziała. – Jeszcze nie przyszedł? – Niech to diabli, po co mi twój przeklęty dywan! Z twojego pokoju? – Nie. – Kłamiesz. To dywan z twojej sypialni. Zaprzeczyła, a jak dotarł na farmę, przyjąłem go od posłańca; uważałem, że tak wypada. Wy- glądał upiornie i był spłowiały, koloru musztardy bagdadzkiej, wytarty ze starości i cały w niebie- skie gałązki. Był tak brzydki, że nie mogłem, po wstrzymać się od śmiechu. Nędza nie dywan! Na- prawdę mnie śmieszył. Rozłożyłem go na podłodze w moim studio muzycznym, które znajdowało się w suterenie. Sam wylałem ją betonem, ale nie dość grubo, bo wilgoć przebija. Zresztą miałem nadzieję, że dywan poprawi akustykę. No więc jeździłem do miasta na lekcje u tego grubego Węgra, Haponyi, i widywałem się też z Lily. Chodziliśmy ze sobą mniej więcej osiemnaście miesięcy, a potem pobraliśmy się, a potem przyszły na świat dzieci. Jeśli idzie o skrzypce, nie bylem Heifetzem, ale grałem dalej. Wkrótce ów codzienny głos: Ja chcę, ja chcę, ja chcę, odezwał się znowu. Życie rodzinne z Lily nie było dokładnie tym, co mógłby przewidzieć optymista; ale jestem pewien, że ją też spotkała niemiła niespodzianka. Jedną z pierwszych decyzji przez nią podjętych, kiedy obejrzała dom jako jego nowa pani, było zamówienie sobie u malarza portretu, który miał zawisnąć obok portretów reszty rodziny. Ta sprawa portretu była dla niej niesłychanie ważna i zakończyła się dopiero na pół roku przed moim wyjazdem do Afryki. Rzućmy okiem na typowy poranek mojego małżeńskiego życia z Lily. Nie w domu, tylko na dworze, bo w domu jest brudno. Powiedzmy, że jest to jeden z owych aksamitnych dni wczesnej jesieni, kiedy słońce połyskuje na sosnach, a powietrze jest zaprawione zimnem i w przyjemny sposób drażni płuca. Widzę na mojej posiadłości rozłożystą sosnę; w zielonym mroku pod nią, do- kąd świnie jakoś nigdy się nie wdarły, rosną czerwone bulwiaste begonie, a napis na pękniętym kamieniu, umieszczony tam przez matkę, mówi: „Zwiędłaś, piękna różo…” Tylko tyle mówi. Pod szpilkami kryje się na pewno więcej odłamków. Słońce jest wielkim walcem, który przypłaszcza trawę. Pod trawą ziemia jest może pełna ścierwa, ale to wcale nie szpeci takiego dnia jak ten, bo
ścierwo zmieniło się w czarnoziem i trawa pięknie rośnie. Kiedy powietrze się porusza, poruszają się też jaskrawe kwiaty w mrocznej zieleni pod drzewami. Muskają moją otwartą duszę, bo jestem pośród tego wszystkiego w moim czerwonym aksamitnym szlafroku z rue Rivoli, kupionym tego dnia, kiedy Frances wymówiła słowo rozwód. Jestem tam i szukam awantury. Purpurowe begonie, ciemna zieleń, promienna zieleń, aromat, który przenika, i śliczne złoto, i padlina przemieniona, kwiaty muskające mnie tuż pod powierzchnią – wszystko to jest dla mnie zwyczajną udręką Ta udręka przyprawia mnie o obłęd. Komuś takie rzeczy mogły być dane, ale tym kimś nie jestem ja w moim czerwonym aksamitnym szlafroku. Więc co ja tu robię? Potem wychodzi Lily z dwójką dzieciaków, z naszymi bliźniakami, mają dwadzieścia sześć miesięcy – delikatne, w krótkich majteczkach i ładnych zielonych sweterkach, ciemne włosy scze- sane na czoło. No więc idzie Lily z tą swoją czystą twarzą, jedzie pozować do portretu. A ja stoję na jednej nodze, w czerwonym aksamitnym szlafroku, ociężały, w brudnych farmerskich butach – gumiaki, które lubię nosić w domu, bo tak się je łatwo wkłada i zdejmuje. Lily zaczyna wsiadać do kombi, a ja mówię: – Weź kabriolet, jadę później do Danbury po materiał i ten wóz będzie mi potrzebny. – Twarz mam ponurą i złą. Bolą mnie dziąsła. W domu bałagan, ale ona jedzie i dzieci będą się bawiły w pracowni malarskiej, a ona będzie pozowała do portretu. Wobec tego pakuje malców na tylne sie- dzenie kabrioletu i odjeżdża. Teraz schodzę do mojego studia w suterenie, biorę skrzypce i zaczynam się rozgrzewać ćwicze- niami Sevcika. Ottokar Sevcik opracował technikę szybkiej i dokładnej zmiany pozycji na skrzyp- cach. Uczeń uczy się ciągnąc czy przesuwając palce po strunach z pierwszej pozycji na trzecią, z trzeciej na piątą, z piątej na drugą i tak dalej, i dalej, dopóki ucho i palce nie nabiorą wprawy i nie będą precyzyjnie odnajdować nut. Nie zaczyna w ogóle od gam, tylko od fraz, i przejeżdża w górę i dół strun, pełznąc. To jest okropne – ale Haponyi, ten gruby Węgier, powiada, że to jedyny sposób. Zna mniej więcej pięćdziesiąt słów angielskich, przy czym najważniejsze jest „kochany”. Mówi: – Kochany, trzymaj smyczka tak, a nie tak. No. O tak, tak, tak. Smyczkiem nie zabijać. Robić ładnie. Nie ściskać. No, no, no. Seret lek. Ładnie. Ostatecznie jestem komandosem, wiecie. I tymi moimi rękami przepychałem z miejsca na miej- sce świnie; wieprze rzucałem na ziemię, unieruchamiałem je i kastrowałem. A teraz te same palce wypraszają muzykę ze skrzypiec i trzymają ich szyjkę, i mozolą się w górę i w dół, według Sevci- ka. Hałas jest taki, jakby ktoś rozbijał skrzynki z jajami. Niemniej, myślałem, jeżeli narzucę sobie dyscyplinę, za jakiś czas może się odezwie głos anielski. Zresztą nie miałem nadziei, że osiągnę doskonałość artysty. Za główny cel stawiałem sobie dotarcie do mojego ojca przez grę na jego skrzypcach. Na dole, w suterenie domu, pracowałem bardzo ciężko, jak zawsze pracuję. Miałem uczucie, że idę śladem ducha mojego ojca, szeptałem: – Och, ojcze, tatku. Poznajesz te dźwięki? To ja, Gen, usiłuję dotrzeć do ciebie na twoich skrzypcach. – Bo tak się składa, że nigdy nie mogłem przekonać samego siebie, że umarli są zupełnie umarli. Podziwiam ludzi racjonalnych i zazdrosz- czę im jasności myśli, ale po co się oszukiwać? Grałem w suterenie dla mojego ojca i dla matki, a kiedy nauczyłem się kilku kawałków, szeptałem: – Mamo, to jest „Humoreska” dla ciebie. – Albo: – Tatku, posłuchaj… „Medytacja” z Thais. – Grałem z poświęceniem, z uczuciem, z tęsknotą, mi- łością – grałem aż do uczuciowego wyczerpania. A także śpiewałem grając tam na dole w moim studio. „Rispondi! Anima bella!” (Mozart). „Gardzono nim i odwracano się od niego, człowiek pełen smutków i obznajomiony z rozpaczą” (Haendel). Ściskając szyjkę małego instrumentu, jak gdyby zamierało mi serce, dostawałem skurczów w karku i ramionach. W ciągu lat doprowadziłem do porządku moje maleńkie studio pod ziemią, wyłożyłem je kasz- tanową boazerią i zainstalowałem urządzenie odwilżające. Trzymam tam kasę pancerną i doku-
menty, i pamiątki z wojny; i mam małą strzelnicę. Na podłodze leży teraz dywan Lily. Zażądała tego, więc pozbyłem się większości świń. Ale ona sama nie jest specjalnie czysta i z takiego czy innego powodu nie udało nam się znaleźć w sąsiedztwie nikogo, kto by nam sprzątał. Tak, Lily za- miatała podłogę od czasu do czasu, ale tylko w kierunku drzwi, a nie za drzwi, więc na progu zbierały się pagórki śmieci. Potem zaczęła pozować do portretu, już na dobre uciekając z domu, ja tymczasem grałem Sevcika i kawałki z opery i oratorium, wszystko w takt głosu, który się we mnie odzywał.
4 Czy można się dziwić, że pojechałem do Afryki? Ale mówiłem wam, że zawsze przychodzi dzień łez i szaleństwa. Wszczynałem bójki, miałem kłopoty z policją, groziłem samobójstwem, a potem, na Boże Na- rodzenie w zeszłym roku, moja córka Ricey przyjechała ze szkoły. Ona też ma coś z tych naszych rodzinnych trudności. Mówiąc po prostu, nie chcę stracić tego dziecka w przestrzeni kosmicznej, więc powiedziałem Lily: – Uważaj na nią. Lily była bardzo blada. Wybuchnęła: – Och, chciałabym jej pomóc. Pomogę. Ale najpierw muszę zdobyć jej zaufanie. Pozostawiając sprawę w jej rękach zszedłem kuchennymi schodami do mojego studia i sięgną- łem po skrzypce, iskrzące się od pyłu kalafonii, i zacząłem ćwiczyć Sevcika pod fluoryzującym światłem pulpitu na nuty. Pochyliłem się w moim szlafroku i zmarszczyłem brwi, co jest zrozumia- łe, słysząc piski i zgrzyty tych potwornych glissando. Och, Boże i sędzio życia i śmierci! Koniusz- ki palców miałem poranione, cięła je zwłaszcza stalowa struna E, obojczyk mnie bolał, a na szczęce pokazał się rozogniony placek, jak pokrzywka. Ale głos we mnie wciąż mówił: ja chcę, ja chcę! Wkrótce jednak rozległ się w domu inny głos. Może Ricey uciekła przed tą moją muzyką. Lily i Spohr, malarz, pracowali ciężko, żeby skończyć portret na moje urodziny. Lily nie było i Ricey, sama w domu, wybrała się do Danbury w odwiedziny do koleżanki szkolnej, ale nie trafiła pod wskazany adres. Wędrując po bocznych uliczkach minęła zaparkowany samochód, starego Buicka, i usłyszała płacz niemowlęcia na tylnym siedzeniu. Noworodek leżał w pudełku od butów. Dzień był przeraźliwie zimny, więc zabrała znajdę do domu i ukryła w szafie na ubrania w swoim poko- ju. Dwudziestego pierwszego grudnia, w czasie obiadu, mówiłem właśnie: – Dzieci, dziś jest zi- mowe zrównanie dnia z nocą – kiedy nagle płacz niemowlęcia, płynący przewodami centralnego ogrzewania, wydobył się z regulatora pod kredensem. Zsunąłem niżej gruby wełniany daszek mo- jej czapki myśliwskiej, którą jak zwykle miałem na głowie, i żeby ukryć zdziwienie, zacząłem mó- wić o czymś innym. Bo Lily śmiała się do mnie znacząco, przysłaniając wargami przednie zęby, a jej biała twarz miała w sobie ciepło. Spojrzałem na Ricey i zobaczyłem, że w jej oczach pokazało się milczące szczęście. W piętnastym roku życia ta dziewczyna jest już pięknością, chociaż trochę jakby apatyczną. Ale teraz nie była apatyczna: była pochłonięta niemowlęciem. Ponieważ nie wie- działem jeszcze wtedy, kim jest to dziecko ani w jaki sposób znalazło się w domu, byłem zdumio- ny, wstrząśnięty i powiedziałem do bliźniaków: – Co, mamy kociaka na górze? – Ale nie dały się nabrać. Spróbujcie nabrać tę parę! Ricey i Lily sterylizowały na płycie kuchennej butelki. Wraca- jąc do moich ćwiczeń w suterenie zauważyłem kocioł pełen butelek, ale powstrzymałem się od komentarzy. Całe popołudnie słyszałem pisk dziecka płynący przewodami wentylacyjnymi, więc poszedłem się przejść, ale nie mogłem znieść widoku grudniowej ruiny mojego ściętego mrozem majątku, kiedyś królestwa świń. Zostało mi kilka nagrodzonych sztuk, których dotąd nie sprzeda- łem. Nie dojrzałem jeszcze do rozstania z nimi. Umyśliłem sobie, że w Wigilię zagram „Pierwszą Gwiazdkę”, i kiedy teraz ćwiczyłem, przy- szła do mnie Lily na rozmowę. – Nie chcę słyszeć o niczym – powiedziałem. – Pozwól, Gen… – Ty się nią zajmujesz – wrzasnąłem. – Ty się nią zajmujesz i to jest twoja sprawa. – Gen, kiedy cierpisz, cierpisz jak nikt inny na święcie. – Musiała się uśmiechnąć, i naturalnie nie na widok mojego cierpienia, tylko sposobu, w jaki je objawiam. – Nikt tego nie oczekuje. A
już najmniej Bóg. – Skoro masz możność przemawiać w imieniu Boga – powiedziałem – chciałbym się dowie- dzieć, co On myśli o twoich codziennych ucieczkach z domu, żeby pozować do portretu. – Och, chyba nie musisz się za mnie wstydzić. Na górze jest dziecko, każdy jego oddech brzmi jak płacz, ale przestało być tematem naszej rozmowy. Lily uważała, że jestem uprzedzony do jej pochodzenia, które jest niemieckie i drobno- mieszczańsko-irlandzkie. Niech to diabli, nie mam żadnych takich uprzedzeń. Co innego mnie de- nerwowało. Nikt już nie zajmuje określonej pozycji w życiu. Większość ludzi uważa, że zajmują miejsce na- leżące z tytułu prawa do kogoś innego. Wszędzie są przesiedleńcy. „Bo kto doczeka dnia Jego (prawnego spadkobiercy) przyjścia?” „I kto stać będzie, kiedy On (prawny spadkobierca) się pojawi?” Kiedy pojawi się prawny spadkobierca, wszyscy wstaniemy i odmaszerujemy w szeregach, uradowani i z uczuciem ulgi, i będziemy mówili: – Witaj, przyjacielu. Wszystko jest twoje. Stajnie i domy są twoje. Piękno jesieni jest twoje. Weź to, weź to, weź to! Może Lily przyjęła taką metodę walki i portret miał być dowodem, że oboje jesteśmy prawny- mi spadkobiercami. Ale moja podobizna wisi już wśród innych portretów. Tamci mają sztywne kołnierzyki i wąsy, a ja jestem na końcu szeregu w moim mundurze Gwardii Narodowej i z bagne- tem w ręce. No i czy ten portret przyniósł mi jakąś korzyść? Więc nie mogłem traktować poważnie proponowanego przez Lily rozwiązania naszych trudności. Teraz posłuchajcie, kochałem mojego starszego brata Dicka. Był najnormalniejszy z nas wszystkich, spisywał się wspaniale w pierwszej wojnie światowej, istny lew. Ale na chwilę upodobnił się do mnie, swojego młodszego brata, i to go skończyło. Był na wakacjach, siedział przy kontuarze przydrożnej greckiej jadłodajni, nazywało się to Restauracja Akropol, na drodze w pobliżu Plattsburga w stanie Nowy Jork, pił kawę ze swoim koleżką i pisał kartkę do domu. Ale nagle pióro wieczne przestało działać i Dick się wściekł, i powiedział do swojego przyjaciela: – Potrzymaj to pióro do góry. – Chłopak posłuchał, a Dick wyjął pistolet i strzałem wytrącił mu pió- ro z ręki. Nikogo nie ranił. Huk był przerażający. Potem okazało się nagle, że kula, która rozerwa- ła pióro, przebiła: też zbiornik z kawą i zbiornik jak fontanna trysnął gorącym strumieniem w kie- runku okna po drugiej stronie salki. Grek zatelefonował po policję stanową i w czasie pościgu Dick roztrzaskał samochód o wał nadrzeczny. Potem razem ze swoim koleżką usiłował przepłynąć rzekę i jego koleżka miał dość przytomności umysłu, żeby zrzucić ubranie, ale Dick był w butach kawaleryjskich i buty napełniły się wodą, i pociągnęły go na dno. W ten sposób mój ojciec został sam na świecie, tylko ze mną, bo moja siostra umarła w 1901 roku. Pracowałem tego lata u Wilbu- ra, jednego faceta w naszym sąsiedztwie, rozpruwałem stare samochody na złom. Ale teraz jest tydzień przedświąteczny. Lily stoi na schodach do sutereny. Paryż i Chartres, i Vézelay, i 57 ulica są daleko za nami. W rękach trzymam skrzypce, pod moimi nogami leży fatalny dywan z Danbury. Na grzbiecie mam czerwony szlafrok. A myśliwska czapka? Czasem mi się zda- je, że dzięki niej głowa mi się nie rozpada. Szary wiatr grudniowy omiata zwis dachu i gra na fa- gocie obluzowanych rynien. Mimo hałasu słyszę płacz dziecka. A Lily pyta: – Słyszysz? – Nic nie słyszę, wiesz, że jestem przygłuchy – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Jak wobec tego słyszysz skrzypce? – Stoję tuż obok, więc to zrozumiałe, że je słyszę – wyjaśniłem. – Popraw mnie, jeżeli nie mam racji, ale powiedziałaś chyba kiedyś, że jestem twoim jedynym przyjacielem na świecie. – Widzisz… – zaczęła Lily. – Nie mogę cię zrozumieć – warknąłem. – Idź sobie. Około drugiej wpadli jacyś goście i słyszeli płacz płynący z góry, ale byli zbyt dobrze wycho-
wani, żeby o tym wspomnieć. Liczyłem na to. Jednakże dla rozładowania napięcia zaproponowa- łem: – Czy ktoś chciałby obejrzeć moją strzelnicę na dole? – Nie było chętnych, więc poszedłem sam i wystrzeliłem kilka nabojów. Strzały narobiły potwornego huku w przewodach ciepłego po- wietrza. Niedługo usłyszałem, że goście się żegnają. Trochę później, kiedy dziecko zasnęło, Lily namówiła Ricey, żeby poszła z nią na ślizgawkę. Kupiłem łyżwy dla wszystkich, a Ricey jest jeszcze dość dziecinna, żeby nie ulec takiej pokusie. Kiedy poszły (Lily celowo dała mi tę sposobność), odłożyłem skrzypce i przemknąłem się na pię- tro do pokoju mojej córki. Cicho otworzyłem drzwi szafy i zobaczyłem dziecko śpiące na koszu- lach i pończochach w walizce Ricey, bo jeszcze się nie rozpakowała. Dziecko było czarne i jego widok silnie mnie poruszył. Małe piąstki trzymało po obu stronach szerokiej głowy. Opasywała je gruba pieluszka z frotowego ręcznika. Pochylałem się nad nim w moim czerwonym szlafroku i gu- mowych butach, a twarz miałem tak rozognioną, że swędziło mnie czoło pod wełnianą czapką. Czy mam zamknąć wieko walizki i zabrać niemowlę na policję? Kiedy przyglądałem się temu maleń- stwu, temu dziecku boleści, czułem się jak faraon na widok małego Mojżesza. Potem odwróciłem się i poszedłem do lasu. Na stawie zimne ostrza łyżew brzęczały uderzając o lód. Był wczesny za- chód. Pomyślałem: „Och, tak czy inaczej, niech Bóg ma was w opiece, dzieci.” Tego wieczora w łóżku zwróciłem się do Lily: – Teraz jestem gotów porozmawiać o tej sprawie. – Och, Gen, tak się cieszę. – Dała mi za to wysoką notę. Powiedziała: – To dobrze, że jesteś te- raz bardziej skłonny pogodzić się z rzeczywistością. – Co takiego? – wrzasnąłem. – Wiem więcej o rzeczywistości, niż ty będziesz kiedykolwiek wiedziała. Jestem w doskonałych stosunkach z rzeczywistością i radzę ci o tym nie zapominać. Po chwili zacząłem wrzeszczeć i Ricey słysząc, że się awanturuję, i może widząc przez drzwi, jak grożę i potrząsam pięściami, i podskakuję na łóżku w moich szortach, zlękła się pewnie o swoje niemowlę. Dwudziestego siódmego grudnia uciekła z dzieckiem. Nie chciałem mieszać do tego policji, więc zatelefonowałem do Bonziego, prywatnego detektywa, który załatwiał mi już kilka spraw, ale zanim mógł się wziąć do rzeczy, zadzwoniła dyrektorka szkoły z wiadomością, że Ricey przyjechała i ukrywa dziecko w sypialni. – Jedź tam – powiedziałem Lily. – Gen, jakże ja mogę? – Skąd mam wiedzieć, jak możesz? – Nie mogę zostawić bliźniaków – broniła się Lily. – To by ci pewnie przeszkodziło w pozowaniu, hę? No cóż, dojrzałem już prawie do tego, żeby spalić dom razem ze wszystkimi znajdującymi się w nim obrazami. – Wcale nie o to chodzi – tłumaczyła Lily; mówiła cicho jej twarz oblała się bladością. – Przy- wykłam już do twojego nierozumienia. Kiedyś chciałam, żebyś mnie zrozumiał, ale człowiek musi chyba nauczyć się żyć nie będąc zrozumianym. Może grzeszy, kiedy chce być zrozumiany. Wobec tego pojechałem ja i dyrektorka oznajmiła, że Ricey będzie musiała opuścić jej szkołę, ponieważ przez dłuższy czas była już kiedyś pod nadzorem. Dodała: – Musimy mieć na uwadze dobro psychiczne pozostałych dziewczynek. – Co z panią? Tamte smarkule mogą się nauczyć szlachetnych uczuć od mojej Ricey, a to jest ważniejsze od psychologii. – Byłem dość mocno pijany tamtego dnia. – Ricey ma naturę impul- sywną. Łatwo wpada w uniesienia – zacząłem wyjaśniać. – Tylko dlatego, że nie mówi dużo… – Skąd się wzięło to dziecko? – Powiedziała mojej żonie, że znalazła je w Danbury, w zaparkowanym samochodzie. – Sama mówi coś innego. Twierdzi, że jest jego matką. – Zdumiewa mnie pani – żachnąłem się. – Powinna pani coś o tym wiedzieć. Przecież dopiero w zeszłym roku urosły jej piersi. Ta dziewczyna jest dziewicą. Jest pięćdziesiąt milionów razy
czystsza od pani czy ode mnie. Musiałem zabrać córkę z tej szkoły. Powiedziałem jej: – Ricey, trzeba będzie oddać tego malca. Jeszcze za wcześnie, żebyś miała własne dziecko. Jego matka chce je mieć z powrotem. Zmieniła decyzję, córeczko. – Teraz wydaje mi się, że rozłą- czając ją z tym malcem popełniłem wobec mojej córki czyn karygodny. Kiedy zabrały go władze z Danbury, zachowywała się apatycznie. – Wiesz, że nie jesteś jego mamusią, prawda? – spytałem. Nie otworzyła ust, nie odpowiedziała. W drodze do Providence na Rhode Island, gdzie Ricey miała zamieszkać u swojej ciotki, sio- stry Frances, powiedziałem: – Kochanie, twój ojciec zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy ojciec. – Nadal żadnej od- powiedzi i daremnie bym próbował, bo z jej oczu zniknęło milczące szczęście, które widziałem tam dwudziestego pierwszego grudnia. Wobec tego wracając sam z Providence jęczałem na głos w pociągu, a w wagonie restauracyj- nym wyciągnąłem z kieszeni talię kart i zacząłem układać pasjansa. Gromadka osób czekała na miejsce, aleja zajmowałem stolik i chociaż byłem urżnięty, nikt, kto miał dobrze w głowie, nie ośmieliłby mi się naprzykrzać. Mówiłem na głos i jęczałem, a karty raz po raz spadały na podłogę. W Danbury konduktor i jakiś drugi facet pomogli mi wysiąść z pociągu, leżałem teraz na ławce dworcowej i złorzeczyłem. – Przekleństwo ciąży nad tym krajem. Dzieje się tu coś złego. Coś się popsuło. Przekleństwo ciąży nad tym krajem! Znałem zawiadowcę od dawna; to porządny staruszek, pilnował, żeby mnie policjanci nie za- brali. Zatelefonował do Lily i przyjechała po mnie kombi. A jeśli idzie o ten dzień łez i szaleństwa, wyglądało to z grubsza tak: Jest zimowy poranek i ja kłócę się z żoną przy śniadaniu o naszych lokatorów. Lily przebudowała domek, jeden z niewielu na terenie posiadłości, których nie zająłem dla świń, bo był stary i leżał na uboczu. Powiedziałem, żeby zaczęła roboty, ale później nie dawałem gotówki, więc zamiast desek trzeba było dać dyktę i robić rozmaite inne oszczędności. Lily wyremontowała domek, dała nową ubikację i pomalowała ściany w środku i na zewnątrz. Ale w budynku nie było izolacji. Przyszedł listopad i lokatorzy za- częli marznąć. No cóż, takie mole książkowe, za mało się ruszali, żeby utrzymać przyzwoitą tem- peraturę ciała. Po kilku skargach oznajmili Lily, że chcą się wyprowadzić. – W porządku, zgódź się – powiedziałem. Naturalnie ani myślałem zwrócić im kaucji, ale kaza- łem się wynieść. Tak więc przerobiony domek stał pusty, a pieniądze włożone w stolarkę, nową ubikację, zlew i tak dalej poszły w błoto. Co więcej, lokatorzy zostawili kota. A ja byłem wściekły i wrzeszczałem przy śniadaniu, waląc pięścią w stół, dopóki nie przewrócił się dzbanek z kawą. Potem nagle Lily, bardzo przestraszona, umilkła i długo nasłuchiwała, a ja słuchałem razem z nią. Zwróciła się do mnie: – Co z panną Lenox? Chyba piętnaście minut temu miała nam podać jajka. Panna Lenox była tą starą kobietą mieszkającą po drugiej stronie drogi, przychodziła rano i przyrządzała nam śniadanie. Dziwaczna, postrzelona, malutka stara panna o czerwonych nadąsa- nych policzkach i w płaskim szkockim berecie na głowie. Gmerała po kątach jak mysz i zabierała do domu puste butelki, pudełka i podobne śmiecie. Poszedłem do kuchni i zobaczyłem tę starowinę na podłodze, nieżywą. Kiedy ja się wścieka- łem, jej serce stanęło. Jajka wciąż się gotowały, stukając o brzegi garnuszka; zawsze tak stukają, kiedy woda kipi. Zamknąłem gaz. Nieżywa! Przytknąłem palce do drobnej, bezzębnej twarzy, już stygła. Dusza, jak powiew, jak przeciąg, jak bańka powietrza, została wyssana za okno. Wpatry- wałem się w zmarłą. Więc to jest tak, koniec – pożegnanie? A zdarzyło się to, kiedy przez ostatnie
dni i tygodnie wietrzny ogród mówił mi o tym fakcie, tylko o nim; i do tej chwili nie rozumiałem, co mi mówią ta szarość i biel, i brąz, kora, śnieg, gałązki. Nie powiedziałem nic Lily. A że nie bardzo wiedziałem, co robić, napisałem na kartce: PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ, i przypiąłem ją do spódnicy staruszki, po czym udałem się przez ścięty zimą ogród do jej domku. Na podwórzu rosło tam stare drzewo surmii, o pomalowanym niebieską farbą pniu i dolnych gałęziach. Staruszka umocowała na nim małe lusterka i stare światła odblaskowe rowerów; w le- cie lubiła się wspinać między konary, siedziała tam ze swoimi kotami i piła piwo. Teraz jeden z tych kotów patrzył na mnie z drzewa i przechodząc pod nim wyparłem się wszelkiej winy, jaką to kocie spojrzenie chciało mnie może obciążyć. Jak mogę być winien – czy dlatego, że mam donio- sły głos i że mój gniew jest taki niepohamowany? W środku musiałem przełazić z pokoju do pokoju przez pudła i wózki dziecięce, które nagro- madziła. Wózki pamiętały ubiegły wiek, więc mógł tu być też mój, bo panna Lenox ściągała swoje rupiecie z całej okolicy. Butelki, lampy, stare masielniczki i kandelabry walały się na podłodze, a dalej torby na sprawunki pełne sznurków i szmat i ostro zakończone otwieracze, jakie dodawano kiedyś w mleczarniach do zdejmowania papierowych kapsli z butelek; i kosze napełnione guzika- mi i porcelanowymi klamkami. A na ścianach kalendarze, proporczyki, stare fotografie. I myślałem: „Och, hańba, hańba! Och, co za hańba! Jak możemy? Czemu sobie na to pozwala- my? Co my robimy? Ostatni mały pokoik w ziemi czeka. Bez okien. Więc, na miłość boską, Hen- derson, zrób coś, zdobądź się na wysiłek. Ty też umrzesz na tę zarazę. Śmierć cię unicestwi i nic się nie uchowa, nic nie zostanie prócz śmieci. Ponieważ nigdy nic nie było, więc nic się nie ucho- wa. Dopóki jeszcze coś jest – teraz! Dla dobra wszystkich – uciekaj! Lily opłakiwała śmierć biednej staruszki. – Dlaczego zostawiłeś taką kartkę? – Żeby jej nikt nie ruszał przed przyjściem koronera – odparłem. – Takie jest prawo. Sam led- wie ją dotknąłem. – Potem zaproponowałem Lily coś do picia, ale odmówiła, więc napełniłem szklankę po wodzie burbonem i wypiłem do dna. Tyle tylko, że dostałem zgagi. Alkohol nie mógł zmienić strasznego faktu. Staruszka padła rażona moim napadem wściekłości, jak inni ludzie kor- kują, podczas fali upału czy w czasie wspinania się na schody kolei podziemnej. Lily zdawała so- bie z tego sprawę i zaczęła mamrotać coś na ten temat. Zamyśliła się głęboko i umilkła, a czysta biel jej twarzy pociemniała wokół oczu. Przedsiębiorca pogrzebowy w naszym miasteczku kupił dom, gdzie kiedyś odbywały się lekcje tańca. Czterdzieści lat temu chodziłem tam w lakierkach. Kiedy karawan wyjeżdżał tyłem z pod- jazdu, powiedziałem: – Słuchaj, Lily, ta wyprawa do Afryki, którą organizuje Charlie Albert. Wyjeżdża za dwa tygo- dnie i chyba pojadę z nim i jego żoną. Odstawimy Buicka do garażu. Nie będą ci potrzebne dwa samochody. Przynajmniej raz nie sprzeciwiła się mojemu projektowi. – Może powinieneś. – Muszę coś zrobić. I tak panna Lenox pojechała na cmentarz, a ja pojechałem do Idlewild i wsiadłem na pokład sa- molotu.