Okładkę projektował JAN S. MIKLASZEWSKI
„Czytelnik” Warszawa 1960. Wydanie 1. Nakład 40 250 egz. Objętość: ark.
wyd. 12,75; ark, druk. J8,5. Papir fotogr. sat., kl. V, 70 g, 75 cm z fabryki w
Kluczach. Oddano do składania 19.IX.59. Podpisano do druku S.X.59.
Druk ukończono w lutym 1960 r. Zakłady Grałiczne „Dom Słowa Polskiego"
w Warszawie. Zam. 3589. W88. Cena 20.‒ zł.
Printed in Poi and
ROZDZIAŁ I
MILIONER I KELNER
– Słucham pana?
Jules, słynny pierwszy kelner hotelu Grand Babylon, skłonił się
zawodowym gestem energicznemu, w średnim wieku mężczyźnie,
który właśnie wszedł do palarni i opadł na trzcinowe krzesło w kącie
przy oranżerii. Działo się to w bardzo upalny czerwcowy wieczór
o godzinie 1945 i w hotelu Grand Babylon miano właśnie podawać
obiad. Mężczyźni różnego wieku, wzrostu i narodowości, ale
wszyscy odziani identycznie w nieskazitelne ubrania wieczorowe,
tworzyli nieregularne plamy w wielkiej, ciemnej sali. Z oranżerii
dolatywał słaby zapach kwiatów i szmer fontanny. Kelnerzy pod
wodzą Julesa ruszali się cicho po grubych wschodnich dywanach,
balansując tacami jak żonglerzy, przyjmowali zamówienia
i roznosili potrawy z wyrazem niezwykłej powagi, która cechuje
pierwszorzędnych kelnerów fachowców. Panowała atmosfera
spokoju i ciszy, tak charakterystyczna dla hotelu Grand Babylon.
Wydawało się wprost niemożliwe, by coś mogło zmącić
arystokratyczną, monotonną egzystencję tego doskonale
prowadzonego przedsiębiorstwa. A jednak właśnie tego wieczoru
miał nastąpić największy wstrząs, jaki kiedykolwiek zdarzył się
w Grand Babylonie.
– Słucham pana? – powtórzył Jules i tym razem w głosie jego
zabrzmiał cień pogardliwego niezadowolenia, bowiem nieczęsto
zdarzało mu się dwukrotnie zwracać do gościa.
– Och! – westchnął energiczny pan w średnim wieku podnosząc po
dłuższej chwili głowę. Gdy spostrzegł wyraz twarzy kelnera, jego
szare oczy mrugnęły – był zupełnie nieświadomy, że ma przed sobą
wielkiego Julesa. – Proszę mi przynieść Pocałunek Anioła.
– Pardon, co takiego?
– Proszę mi przynieść Pocałunek Anioła i z łaski swojej możliwie
szybko.
– To amerykański trunek i, o ile mi wiadomo, nie trzymamy go,
proszę pana.
Głos Julesa brzmiał lodowato, przenikliwie i kilku panów
odwróciło się, jak gdyby potępiali zakłócenie panującego spokoju.
Jednak wygląd gościa, z którym rozmawiał Jules, uspokoił ich do
pewnego stopnia, gdyż wyglądał na doświadczonego, bywałego
Anglika, który instynktownie potrafi odróżnić jeden hotel od
drugiego i wie od razu, gdzie można wszcząć sprzeczkę
z właścicielem, a gdzie należy zachowywać się tak jak w klubie.
Grand Babylon był hotelem, w którego palarni należało zachowywać
się tak jak we własnym klubie.
– Zapewne nie trzymacie tego trunku, ale możecie go przyrządzić
nawet w tym hotelu.
– To nie jest amerykański hotel, proszę pana. – Świadoma
impertynencja tych słów była zręcznie zamaskowana pokorną
uniżonością.
Energiczny pan w średnim wieku wyprostował się i spojrzał
spokojnie na Julesa, który właśnie gładził swoje słynne rude
bokobrody.
– Proszę przynieść szklaneczkę jak do likieru – powiedział
stanowczo, ale i pobłażliwie – nalać równe ilości maraschino,
śmietanki i crême de menthe. Nie poruszać szklanką ani nie
potrząsać. Proszę przynieść ją do mnie i powiedzieć barmanowi…
– Barmanowi, proszę pana?
– Proszę powiedzieć barmanowi, żeby zanotował przepis na ten
cocktail. Jeśli utrzyma się taka upalna pogoda, co wieczór przed
obiadem będę zamawiać Pocałunek Anioła.
– Przyślę panu ten cocktail – odparł Jules wyniośle.
Był to jego ostatni, pożegnalny strzał, chciał w ten sposób
zaznaczyć, jak bardzo różni się od kelnerów i że każdy, kto go
traktuje bez szacunku, czyni to na własną odpowiedzialność.
W kilka minut później, gdy energiczny pan w średnim wieku
sączył Pocałunek Anioła, Jules siedział na prywatnej rozmówce
z panną Spencer, która prowadziła biuro recepcji hotelu Grand
Babylon. Był to dość duży pokój, oddzielony od hallu wejściowego
i palarni ścianą ze szkła, gdzie jednak tylko mała część pracy
biurowej wielkiego hotelu była załatwiana. Pokój ten służył również
pannie Spencer jako jej sanktuarium, a dama ta była też znana
i ważna jak sam Jules. Większość hoteli zatrudnia urzędnika do
prowadzenia biura recepcji. Ale Grand Babylon szedł własną drogą.
Panna Spencer prowadziła biuro od chwili, gdy kominy Grand
Babylonu wzniosły się do nieba, i pozostawała na swej placówce
niezależnie od kaprysów innych hoteli. Zawsze nieskazitelnie
ubrana w czarną jedwabną suknię z małą brylantową broszką
i dziewiczobiałymi mankietami, miała fryzowane żółte włosy
i wyglądała teraz dokładnie tak samo jak przed laty. Jej wieku nie
znał nikt oprócz niej samej i może jeszcze jednej osoby, a zresztą
nikt na to nie zwracał uwagi. Krągłe linie jej ciała były bez zarzutu
i wieczorami reprezentowała znakomicie Grand Babylon, z czego
każdy hotel mógłby być dumny. Jej znajomość Bradshawa, rozkładu
rejsów, programu teatrów i music-hallów była niedościgła, choć
sama nigdy nie podróżowała i nigdy nie chodziła do teatrów czy
music-hallów. Miało się wrażenie, że całe życie spędzała w swoim
sanktuarium udzielając informacji gościom, telefonując do innych
działów hotelu albo poufnie rozmawiając z wybranymi przyjaciółmi
z personelu, jak to miało miejsce w tej chwili.
– Numer 107, kto to taki? – spytał Jules damę w czerni.
Panna Spencer przejrzała księgi.
– Pan Teodor Racksole, Nowy Jork.
– Od razu sobie pomyślałem, że to nowojorczyk – powiedział Jules
po krótkiej, znaczącej pauzie – mówi jednak po angielsku równie
dobrze jak my. Powiedział, że chce mieć Pocałunek Anioła –
maraschino, śmietanka. Już moja w tym głowa, żeby nie zatrzymał
się tu długo.
Panna Spencer uśmiechnęła się ponuro w odpowiedzi. Myśl, że
można mówić o Teodorze Racksole jako o nowojorczyku, podziałała
na jej poczucie humoru, którego to zmysłu nie była w zupełności
pozbawiona. Wiedziała oczywiście, że Jules wie, że ów Teodor
Racksole musi być tym jedynym Teodorem Racksole, trzecim co do
bogactwa człowiekiem w Stanach Zjednoczonych, a więc zapewne
i w świecie. Jednak natychmiast stanęła po stronie Julesa. Tak jak był
tylko jeden Racksole, tak samo był tylko jeden Jules i panna Spencer
instynktownie podzielała jego oburzenie na widok osoby – kto by to
nie był, milioner czy cesarz – która ośmieliłaby się zażądać na
terenie hotelu Grand Babylon Pocałunku Anioła, tej niegodnej
mieszaniny maraschino i śmietanki. W świecie hotelarskim było
powszechnie wiadomo, że w Grand Babylonie zaraz po właścicielu
są trzy bóstwa: Jules, pierwszy kelner, panna Spencer
i najpotężniejszy ze wszystkich Rocco, słynny szef kuchni, który
zarabiał dwa tysiące funtów rocznie i posiadał willę nad Jeziorem
Czterech Kantonów. Wszystkie wielkie hotele na Northumberland
Avenue i Thames Embankment starały się zabrać Rocco z Grand
Babylonu, ale bezskutecznie. Rocco dobrze sobie zdawał sprawę, że
nie wzniesie się wyżej niż maître d’hôtel Grand Babylonu, który
choć nigdy się nie ogłaszał i nie należał do towarzystwa akcyjnego,
był pierwszym hotelem, w Europie – pierwszym co do cen,
pierwszym co do ekskluzywności, pierwszym co do tej tajemniczej
zalety znanej jako „styl”.
Położony nad brzegiem Tamizy Grand Babylon mimo swych
szlachetnych proporcji był jak by nieco przytłoczony sąsiadującymi
kolosami. Miał zaledwie trzysta pięćdziesiąt pokoi, podczas gdy dwa
hotele w promieniu ćwierć mili liczyły około czterystu pokoi każdy.
Z drugiej strony Grand Babylon był jedynym hotelem w Londynie,
który posiadał stale w użyciu oddzielne wejście dla królewskich
gości. Dzień, w którym nie bawił w hotelu co najmniej książę
niemiecki albo maharadża jakiegoś hinduskiego państewka, Grand
Babylon uważał za stracony. Gdy Feliks Babylon – od którego
nazwiska, a nie jakiegoś londyńskiego pseudonimu został
ochrzczony hotel – zakładał hotel w 1869 roku, postanowił służyć
osobom krwi królewskiej, i to było tajemnicą jego niezwykłej
indywidualności. Syn bogatego hotelarza i finansisty szwajcarskiego
zdołał nawiązać stosunki z dworzanami europejskich domów
panujących nie szczędząc w tym celu pieniędzy. Kilku królów i wiele
książąt nazywało go Feliksem, a o hotelu wyrażano się poufale „u
Feliksa”. Feliks przekonał się, że to świetnie wpływa na interesy
i prowadził hotel z myślą o swych protektorach. Zasadą jego polityki
była dyskrecja, przede wszystkim dyskrecja, spokój, prostota
i wyniosłość. Hotel ten – to jak gdyby pałac incognito. Nad wejściem
nie widniał herb ani nawet żadna tablica. Idziesz sobie, człowieku,
małą boczną uliczką od Strandu, patrzysz, a na wprost zwykły
brunatny budynek, dwie pary drzwi wahadłowych i dwóch
portierów, drzwi otwierają się bezszelestnie, wchodzisz, jesteś
u Feliksa. Jeśli zamierzałeś zostać gościem, ty lub twój wysłannik,
należało oddać wizytówkę pannie Spencer. Pod żadnym pozorem
nie wolno było zapytać o koszta. Nie należało do dobrego tonu
wymieniać ceny w Grand Babylonie; ceny były zawrotne, ale nigdy
ich nie wymieniano. Na zakończenie twego pobytu przedstawiano ci
rachunek, krótki, pozbawiony suchych szczegółów, płaciłeś bez
słowa. Traktowano cię z wyszukaną grzecznością, to wszystko. Na
początku nikt cię nie namawiał, żebyś się tu zatrzymał, na
zakończenie nikt nie wyrażał nadziei, że znów tu wrócisz. Grand
Babylon był wyższy ponad takie chwyty, wyzywał konkurencję, po
prostu ignorując ją; i w rezultacie w sezonie był prawie zawsze
pełny.
Jedna rzecz wyprowadzała Grand Babylon z równowagi, budziła
wściekłość, to porównywanie lub poczytywanie go za hotel
amerykański. Grand Babylon był całkowitym przeciwieństwem
amerykańskich metod jedzenia, picia i mieszkania, specjalnie zaś
metod picia. Niezadowolenie więc Julesa, gdy Teodor Racksole
zażądał Pocałunku Anioła, było w pełni zrozumiałe.
– Czy pan Teodor Racksole jest sam? – spytał Jules prowadząc dalej
rozmowę z panną Spencer. Nazwisko gościa wymówił pogardliwie,
akcentując każdą sylabę.
– Z panną Racksole, spod numeru 111.
Jules zamilkł i gładził tylko lewy bokobród leżący na błyszczącej
bieli kołnierzyka.
– Gdzie mieszka? – spytał z naciskiem.
– Pod 111. Nic na to nie mogłam poradzić. Nie było innego
apartamentu z łazienką i garderobą na tym piętrze. – W głosie
panny Spencer brzmiała przepraszająca nuta.
– Dlaczego nie powiedziano panu i pannie Racksole, że nie
jesteśmy w stanie ich przyjąć?
– Ponieważ Babs był przy tym.
Tylko trzy osoby na całym świecie ośmieliły się nazwać pana
Feliksa Babylon tym zabawnym, ale pozbawionym szacunku
skrótem „Babs”, byli to Jules, panna Spencer i Rocco. Wymyślił je
Jules. Nikt inny tylko on miał na tyle dowcipu i odwagi, by tak
mówić.
– Trzeba dopilnować, by panna Racksole zmieniła jeszcze dziś
wieczór apartament – odezwał się Jules po ponownej chwili
milczenia. – Proszę już mnie to zostawić. Ja to załatwię. Au revoir.
Jest za trzy minuty ósma. Sam dziś wieczór zajmę się jadalnią. –
I Jules wyszedł zacierając powoli i z namysłem swe białe, delikatne
ręce. Miał we zwyczaju zacierać ręce dziwnym, okrągłym ruchem,
a czynność ta oznaczała, że coś niezwykłego wisi w powietrzu.
Punkt o ósmej podano obiad w wielkiej sali jadalnej, nieskazitelnej
i wspaniałej, lśniącej złotem i bielą. Przy małym stoliku tuż koło
okna siedziała samotnie młoda dama. Jej suknia pochodziła
z Paryża, ale twarz bez wątpienia z Nowego Jorku. Była to buzia
urocza, świadcząca o opanowaniu, twarz dziewczyny, która
przywykła czynić to, co chce, kiedy chce i jak chce, twarz
dziewczyny, która nauczyła setki wytwornych młodzieńców trudnej
sztuki służenia sobie i która przez blisko dwadzieścia lat
ojcowskiego rozpieszczania doszła do wniosku, że jest kobiecym
odpowiednikiem cara Wszechrosji. Kobiety tego typu zostały
wyhodowane w Ameryce, ale rozkwitają tylko w Europie, którą
uważają za kontynent stworzony przez Opatrzność dla ich rozrywki.
Młoda dama przy oknie przeczytała z niezadowoleniem menu.
Potem rozejrzała się po sali i oglądając współbiesiadników doszła do
wniosku, że jadalnia jest mała i brzydka. Następnie spojrzała przez
otwarte okno i powiedziała sobie, że choć Tamiza o zmierzchu
wygląda wcale nieźle, w żadnym wypadku nie można jej porównać
z Hudsonem, nad którego brzegiem jej ojciec miał letni domek
wartości stu tysięcy dolarów. Znów wróciła do menu i ściągając
śliczne usta dała do zrozumienia, że nic tu nie widzi do jedzenia.
– Przepraszam, żeś na mnie czekała, Nellu. – Był to pan Racksole,
odważny milioner, który ośmielił się zamówić Pocałunek Anioła
w palarni Grand Babylonu. Nella – właściwe jej imię brzmiało
Helena – uśmiechnęła się pobłażliwie, zostawiając sobie prawo do
skarcenia, jeżeli przyjdzie jej na to chęć.
– Ty zawsze się spóźniasz, papo.
– Tylko podczas wakacji – sprostował. – Co tu mamy do jedzenia?
– Nic.
– No, to jedzmy. Jestem głodny; Kiedy naprawdę próżnuję, wtedy
mam największy apetyt.
– Consomme Britannia – zaczęła czytać z karty. – Saumon
d’Ecosse, Sauce Genoise, Aspics de Homard. Na miłość boską, któż
by chciał jeść te straszne potrawy w taki wieczór jak dziś?
– Ależ, Nellu, tu jest najlepsza kuchnia w Europie – zaprotestował.
– Słuchaj, papo – powiedziała zagniewana wyraźnie – czyś już
zapomniał, że jutro są moje urodziny?
– Czyżbym kiedykolwiek zapomniał o twych urodzinach,
o najkosztowniejsza z córek?
– Na ogół biorąc byłeś ojcem na poziomie – odparła łagodniej –
i w nagrodę zadowolę się w tym roku najtańszym prezentem
urodzinowym, jaki mi kiedykolwiek dałeś. Tylko muszę go mieć dziś
wieczór.
– A więc? – spytał z wypróbowaną cierpliwością, przygotowany na
każdą niespodziankę (Racksole był doskonale wytrenowany przez
Nellę). – Co to takiego?
– Chcę dziś na obiad befsztyk i piwo Bass. To będzie wspaniałe,
przepadam za tym.
– Ależ, Nellu kochana! – zawołał. – Befsztyk i piwo u Feliksa? To
niemożliwe. A zresztą młodym damom poniżej dwudziestu trzech
lat nie wolno pić piwa Bass.
– Powiedziałam: befsztyk i Bass, a co do dwudziestu trzech lat, to
skończę je w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. –
Panna Racksole pokazała małe, białe ząbki. Ktoś dyskretnie
zakaszlał. Jules stał nad nimi. Powodowany zapewne zamiłowaniem
do przygód wybrał sobie ten właśnie stolik. Zwykle Jules nie podawał
obiadu. Był po prostu obserwatorem jak kapitan na mostku podczas
wachty marynarzy. Stali bywalcy hotelu czuli się zaszczyceni, kiedy
Jules zajmował się nimi osobiście.
Teodor Racksole zawahał się sekundę, a potem z niedbałą miną
wydał polecenie:
– Dwa befsztyki i butelkę piwa Bass. – Był to najodważniejszy czyn
w życiu Teodora Racksole, a przecież w wielu krytycznych
momentach nie zbywało mu na odwadze.
– Tego nie ma w karcie, proszę pana – odparł doskonale spokojny
Jules.
– Nic nie szkodzi. Proszę podać, my to zamawiamy.
– Dobrze, proszę pana.
Jules skierował się do drzwi dla służby i nawet nie udając, że się
tam zatrzymał, natychmiast wrócił z powrotem.
– Pan Rocco niezmiernie żałuje, ale dziś wieczorem nie może
służyć befsztykiem i piwem, proszę pana.
– Pan Rocco? – spytał Racksole od niechcenia.
– Pan Rocco – powtórzył Jules stanowczo.
– A kim jest pan Rocco?
– Pan Rocco to nasz szef kuchni. – Jules powiedział to z wyrazem
twarzy człowieka, którego pytają o wytłumaczenie, kto to jest
Szekspir.
Obydwaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Było wprost
niewiarygodne, by nadzwyczajny Racksole, właściciel tysięcy mil
linii kolejowych, kilku miast i sześćdziesięciu głosów w Kongresie,
mógł być zlekceważony przez kelnera czy nawet cały hotel. A jednak
tak było. Kiedy znużona Europa zostanie przyparta do muru, nawet
regiment milionerów nie zdoła jej powalić. Jules patrzył ze spokojem
człowieka, który jest pewien swego zwycięstwa. Jego twarz mówiła:
„Raz mnie pokonałeś, ale teraz moja kolej, mój nowojorski
przyjacielu”.
Jeśli idzie o Nellę, to znając swego ojca przewidywała ciekawe
wydarzenia i ze spokojem czekała na befsztyk. Nie była specjalnie
głodna, więc mogła sobie pozwolić na czekanie.
– Przepraszam cię na chwilę, Nellu – powiedział cicho Teodor
Racksole – wrócę za jakieś dwie sekundy – i wyszedł z sali jadalnej.
Nikt go tu nie rozpoznał, gdyż nie był znany w Londynie, a do
Europy zawitał po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat. Gdyby
ktoś go rozpoznał jednak i dostrzegł wyraz jego twarzy, zadrżałby
w obawie przed eksplozją, zdolną wrzucić do Tamizy cały Grand
Babylon. Jules strategicznie wycofał się w kąt jadalni. Zadał cios,
teraz kolej na jego przeciwnika. Długie i bogate doświadczenie
nauczyło Julesa, że gość, który stawia na niższą pozycję kelnera,
prawie zawsze przegrywa; w tego rodzaju zatargu kelner ma tyle
atutów po swojej stronie…
ROZDZIAŁ II
JAK PAN RACKSOLE OTRZYMAŁ SWÓJ OBIAD
A jednak istnieją na świecie mężczyźni o ustalonych zwyczajach
chodzenia własną drogą, nawet jeśli są gośćmi ekskluzywnego
hotelu, a Teodor Racksole dawno już przyswoił sobie ten pożyteczny
nawyk – z wyjątkiem tylko tych okazji, kiedy jego jedyna córka
Helena, osierocona przez matkę, ale bardzo samodzielna, uważała,
że krzyżuje jej plany: w takich wypadkach Teodor Racksole
kapitulował i szybko się wycofywał. Kiedy jednak razem z córką
kroczyli jedną i tą samą drogą, co zdarzało się dość często, tylko
niebo mogło dopomóc śmiałkowi, który był na tyle lekkomyślny, by
stanąć im w poprzek. I chociaż Jules był wielkim człowiekiem
i spostrzegawczym człowiekiem, nie zauważył wybitnie wystających
podbródków zarówno ojca, jak i córki, w przeciwnym wypadku, być
może, przemyślałby raz jeszcze sprawę befsztyka i piwa Bass.
Teodor Racksole udał się prosto do hallu i wszedł do sanktuarium
panny Spencer.
– Chcę się widzieć z panem Babylon i to natychmiast. – Panna
Spencer leniwie podniosła lnianowłosą głowę. – Obawiam się… –
zaczęła zwykłą formułę. Zniechęcanie gości, którzy pragnęli się
widzieć z panem Babylon, należało do jej codziennych obowiązków.
– Nie, nie – odparł szybko Racksole – nie chcę żadnych „obawiam
się”. Mam interes. Gdyby pani była zwykłym urzędnikiem
hotelowym, wsunąłbym pani do ręki kilka suwerenów i sprawa
byłaby załatwiona… A ponieważ tak nie jest – i nie mogę dać pani
łapówki – powiadam więc: muszę natychmiast widzieć się z panem
Babylon w sprawie niesłychanie pilnej. Nazywam się Racksole,
Teodor Racksole.
– Z Nowego Jorku? – spytał jakiś głos od drzwi z lekkim
cudzoziemskim akcentem.
Milioner odwrócił się gwałtownie i ujrzał raczej niskiego
jegomościa, wyglądającego na Francuza, z łysą głową, siwą brodą,
w długim, doskonale uszytym surducie, z binoklami na cieniutkim,
srebrnym łańcuszku i niebieskimi oczami, których przezroczysta
niewinność była zupełnie dziewczęca.
– Jest tylko jeden – uciął krótko Racksole.
– Pan chciał mnie widzieć? – spytał nowo przybyły.
– Czy mam przyjemność z panem Feliksem Babylon?
Mężczyzna się skłonił.
– W tej chwili pragnę pana widzieć bardziej niż kogokolwiek na
świecie – powiedział Racksole. – Płonę chęcią zobaczenia się
z panem. Chodzi mi o parę minut spokojnej rozmowy. Mam
nadzieję, że uda mi się załatwić moją sprawę w tym czasie.
Przyjaznym gestem pan Babylon zaprosił milionera do bocznego
korytarza, na końcu którego mieścił się prywatny apartament
właściciela hotelu, salon cudownie urządzony meblami i gobelinami
z epoki Ludwika XV: jak większość nieżonatych mężczyzn o dużych
dochodach pan Babylon posiadał wielce kosztowne gusty.
Gospodarz i jego gość usiedli naprzeciw siebie. I w tej przygodzie
Teodor Racksole miał szczęście, jak to się zwykle zdarza
milionerom, gdyż pan Babylon z zasady nie widywał się z gośćmi,
a dystynkcja ich, bogactwo czy upór nie odgrywały żadnej roli.
Gdyby nie zdarzyło się przypadkiem, że właśnie w tym momencie
wszedł do pokoju panny Spencer, i gdyby w jakiś dziwny sposób
fizjonomia milionera nie zrobiła na nim dużego wrażenia, nawet
cała amerykańska energia i przemyślność pana Racksole nic by nie
wskórały w uzyskaniu, tego wieczora widzenia z właścicielem Grand
Babylonu. Oczywiście Teodor Racksole nie zdawał sobie sprawy, że
dopomógł mu zwykły zbieg okoliczności. Całą zasługę przypisał
sobie.
– Kilka miesięcy temu czytałem w nowojorskich gazetach – zaczął
Racksole nie odchrząknąwszy nawet – że pański hotel, panie
Babylon, miał być sprzedany spółce z ograniczoną
odpowiedzialnością, ale o ile mi wiadomo, transakcja nie doszła do
skutku.
– Nie, nie doszła – odparł szczerze pan Babylon – dlatego, że
pośrednicy pomiędzy zainteresowanymi nabywcami a mną chcieli
potajemnie bardzo wiele zarobić. Zrezygnowałem więc, nie chcąc
paść ofiarą takiego zysku. Oni byli stanowczy, ja byłem stanowczy
i dlatego nic z tego nie wyszło.
– Czy ustalona cena była zadowalająca?
– W zupełności.
– Czy mogę spytać, jaka była cena?
– Czy pan jest nabywcą, panie Racksole?
– Czy pan chce sprzedać, panie Babylon?
– Chcę sprzedać, ale na pewnych warunkach. Moja cena to
czterysta tysięcy funtów, wliczając w to renomę firmy i dzierżawę.
Sprzedaję jednak hotel pod tym warunkiem, że nabywca nie odstąpi
go towarzystwu akcyjnemu za wyższą cenę.
– Chciałbym pana spytać o jedno – powiedział milioner. – Jakie
były przeciętne pańskie zyski w okresie ostatnich czterech lat?
– Trzydzieści cztery tysiące funtów rocznie.
– Kupuję – powiedział Teodor Racksole uśmiechając się
z zadowoleniem – jeśli pan pozwoli, natychmiast załatwimy wstępne
formalności.
– Szybko się pan decyduje. Może jednak od dawna zastanawiał się
pan nad tą sprawą?
– Wprost przeciwnie – odparł Racksole patrząc na zegarek –
zastanawiam się nad tym dokładnie sześć minut.
Feliks Babylon skłonił się, był już przyzwyczajony do
ekscentryczności ludzi bogatych.
– Urok tego, że człowiek jest dobrze znany, polega na tym – ciągnął
Racksole – że nie trzeba zawracać sobie głowy wstępnymi
rokowaniami. Pan, panie Babylon, wie o mnie zapewne wszystko, ja
wiem o panu bardzo wiele. Możemy więc rozmawiać ze sobą bez
żadnych gwarancji. Doprawdy, równie łatwo jest kupić hotel czy
linię kolejową, jak się kupuje zegarek, założywszy jednak, że do
transakcji stają równi partnerzy.
– Istotnie – zgodził się pan Babylon z uśmiechem. – Może
spiszemy teraz krótką, nieformalną umowę? Są pewne szczegóły,
które trzeba przemyśleć. Ale, ale, przyszło mi do głowy, że może pan
jeszcze nie jadł obiadu i wolałby te mniej ważne szczegóły omówić
po jedzeniu.
– Nie jadłem jeszcze obiadu – potwierdził milioner z naciskiem –
i w związku z tym, czy zechce pan wyświadczyć mi pewną
grzeczność? Czy może pan wezwać pana Rocco?
– Pan chce się z nim widzieć?
– Tak – powiedział milioner i dodał: – w sprawie mego obiadu.
– Rocco to wielki, człowiek – szepnął pan Babylon naciskając guzik
dzwonka i nie zwracając uwagi na ostatnie słowa milionera. –
Proszę się kłaniać panu Rocco – powiedział do boya, który wszedł na
dzwonek – i jeśli mu to odpowiada, chciałbym zaraz się z nim
zobaczyć.
– Ile pan płaci temu Rocco? – spytał Racksole.
– Ma dwa tysiące rocznie i traktuję go jak ambasadora.
– Będę go traktował jak ambasadora i dam trzy tysiące.
– Bardzo to roztropne z pańskiej strony – powiedział Feliks
Babylon. W tej samej chwili bardzo cicho wszedł do pokoju Rocco.
Był to mężczyzna czterdziestoletni, szczupły, o długich, delikatnych
dłoniach i niezwykle długich, brązowych, jedwabistych wąsach.
– Rocco – powiedział Feliks Babylon – pozwolę sobie przedstawić
pana Teodora Racksole z Nowego Jorku.
– Bardzo mi miło – odparł Rocco z ukłonem. – Czi pan być to, co się
nazywać milioner?
– Istotnie – uciął Racksole i ciągnął dalej: – Panie Rocco, pana
pierwszego chciałbym powiadomić o fakcie, że nabyłem hotel Grand
Babylon. Jeżeli zechce pan wyświadczyć mi ten wielki zaszczyt
pełnienia tu nadal swych funkcji, będę niezmiernie zadowolony
mogąc zaoferować panu wynagrodzenie trzy tysiące rocznie.
– Czi pan powiedział?
– Trzy.
– Zachwicony.
– A teraz, panie Rocco, byłbym niezmiernie panu wdzięczny, gdyby
pan kazał podać Julesowi – specjalnie mi zależy na nim – dwa zwykłe
befsztyki i butelkę piwa Bass na stół numer 17 za dziesięć minut
licząc od chwili obecnej. I czy zaszczyci mnie pan swoim
towarzystwem jutro w czasie lunchu?
Pan Rocco westchnął, ukłonił się, wymamrotał coś po francusku
i wyszedł.
W pięć minut później dawny właściciel i nowy właściciel hotelu
Grand Babylon podpisali krótki dokument na papierze firmowym
hotelu. Feliks Babylon nie zadawał żadnych pytań i właśnie ten
heroiczny z jego strony brak ciekawości czy zdziwienia
zaimponował najbardziej Teodorowi Racksole. Ciekawym, ilu
hotelarzy na świecie – zapytywał siebie Racksole – zostawiłoby
befsztyk i piwo Bass bez słowa komentarza?
– Od jakiej daty chce pan formalnie nabyć hotel? – spytał Babylon.
– Och – powiedział milioner lekko – to nie ma znaczenia.
Powiedzmy od dziś wieczór.
– Proszę bardzo. Dawno już chciałem się wycofać z interesów.
I teraz, kiedy ta chwila nadeszła – i to tak dramatycznie – jestem
gotów. Wrócę do Szwajcarii. Nie można tam wydać wiele pieniędzy,
ale to mój kraj ojczysty. Będę najbogatszym człowiekiem
w Szwajcarii. – Uśmiechnął się ze smutnym rozbawieniem.
– Przypuszczam, że jest pan dość dobrze zabezpieczony? – spytał
Racksole swoim zwyczajem poufale, jak gdyby mu to nagle przyszło
do głowy.
– Oprócz tego, co otrzymam od pana, mam jeszcze ulokowane pół
miliona.
– A więc będzie pan prawie milionerem.
Feliks Babylon przytaknął skinieniem głowy.
– Gratuluję panu – powiedział Racksole tonem sędziego
przyjmującego nowego aplikanta. – Dziewięćset tysięcy funtów
przeliczone na franki, to w Szwajcarii ładna sumka.
– Oczywiście dla pana, panie Racksole, taka suma to bagatelka.
A pana sytuacja jak się przedstawia? – Feliks Babylon naśladował
swobodę swego rozmówcy.
– Doprawdy nie bardzo wiem, ile jestem wart, orientuję się
z dokładnością do jakichś pięciu milionów – powiedział Racksole
szczerze, a w jego głosie brzmiał żal, że nie może dać dokładnej
odpowiedzi.
– Czy miał pan kłopoty?
– Nadal je mam. Teraz spędzam wakacje razem z córką
w Londynie, gdyż chcę się od nich na pewien czas oderwać.
– Więc kupowanie hoteli jest, pańskim zdaniem, formą odprężenia
się?
Racksole wzruszył ramionami.
– W każdym razie to coś innego niż linie kolejowe – zaśmiał się.
– Ach, drogi przyjacielu, pan zupełnie nie wie, co pan kupił.
– Ależ tak, wiem doskonale, kupiłem najlepszy hotel na świecie.
– To prawda, to prawda – przyznał Babylon wpatrując się
w zabytkowy dywan perski. – Nie ma drugiego takiego hotelu jak
mój. Jednak będzie pan jeszcze żałował tej transakcji, panie
Racksole. Oczywiście, nie moja to sprawa, ale muszę jednak
powtórzyć, że będzie pan żałował transakcji.
– Nigdy niczego nie żałuję.
– To pan wkrótce zacznie, może jeszcze dziś wieczór.
– Dlaczego pan to mówi?
– Ponieważ Grand Babylon, to Grand Babylon. Wydaje się panu, że
skoro umie pan kierować kompaniami okrętowymi, liniami
kolejowymi czy stalowniami, to będzie pan umiał wszystko
poprowadzić. Ale nie Grand Babylon. Jest coś takiego, jeśli idzie
o Grand Babylon, że… – rozłożył ręce.
– Z pewnością służba pana okrada.
– Oczywiście. Tracę w ten sposób jakieś sto funtów tygodniowo.
Ale nie to miałem na myśli. Chodzi mi o gości. Goście są zbyt… zbyt
dystyngowani. Wielcy ambasadorowie, wielcy finansiści, wielcy
notable, wszyscy ludzie, którzy kierują światem, zbierają się pod
moim dachem. Londyn jest ośrodkiem wszystkiego, a mój… pański
hotel jest ośrodkiem Londynu. Kiedyś zatrzymali się u mnie
równocześnie król i cesarzowa-wdowa. Proszę to sobie tylko
wyobrazić.
– Wielki to zaszczyt, ale gdzież tu trudność?
– Panie Racksole – padła ponura odpowiedź – gdzież się podział
pański spryt, ten spryt, dzięki któremu zrobił pan fortunę tak
wielką, że nawet pan nie może jej obliczyć? Czyż pan nie rozumie, że
dom, który daje schronienie wszelkiej sile, wszelkiej potędze świata,
musi również dawać schronienie niezliczonym, bezimiennym
intrygantom, mącicielom, złoczyńcom i najemnikom zła? Sprawa
jasna jak słońce i ciemna jak noc. Nigdy nie wiem, jacy ludzie mnie
otaczają, co się tu knuje. Czasem tylko podchwytuję przebłyski
dziwnych rzeczy i dziwnych tajemnic. Wymienił pan moją służbę.
Prawie każdy z nich to dobry, zręczny pracownik, doskonały
fachowiec. Ale kim są poza tym? O ile mi wiadomo mój czwarty
podszef jest zapewne agentem pewnego rządu europejskiego. O ile
mi wiadomo moja bezcenna panna Spencer jest opłacana przez
nadwornego krawca albo frankfurckiego bankiera. Nawet Rocco jest
pewnie kimś więcej niż Rocco.
– Cała sprawa staje się tym bardziej interesująca – zauważył
Teodor Racksole.
– Tak długo cię nie było, papo – powiedziała Nella, kiedy wrócił na
salę jadalną, do stolika numer 17.
– Tylko dwadzieścia minut, mój gołąbku.
– Ale powiedziałeś, że dwie sekundy. To duża różnica.
– Widzisz, musiałem czekać na usmażenie befsztyka. – Czy dużo
miałeś kłopotu, żeby zdobyć moje urodzinowe przyjęcie?
– Kłopotu? Wcale. Ale nie wypadło to tak tanio, jak powiedziałaś.
– Co masz na myśli, tatusiu?
– Jedynie to, że kupiłem cały hotel. Tylko proszę cię nie zemdlej.
– Zawsze byłeś wspaniałym ojcem. Czy dasz mi hotel
w urodzinowym prezencie?
– Nie. Poprowadzę go dla rozrywki. Ale, ale, dla kogo jest to
krzesło? – Zauważył w tej chwili, że zostało dołożone trzecie
nakrycie.
– To dla mego znajomego, który tu się pojawił jakieś pięć minut
temu. Naturalnie zaprosiłam go na nasz befsztyk. Będzie tu za
chwilę.
– Czy mogę pokornie spytać o jego nazwisko?
– Dimmock, imię – Reginald, zawód – towarzysz księcia Ariberta
Possen, narodowość – Anglik. Spotkałam go ostatniej jesieni
w Petersburgu, kiedy tam byłam z kuzynką Hetty. Otóż on. Panie
Dimmock, pozwoli pan, to mój ojciec. Udało mu się zamówić
befsztyk.
Teodor Racksole ujrzał przed sobą bardzo młodego człowieka
o czarnych oczach i chłopięcym wyrazie twarzy. Zaczęto rozmawiać.
Jules podał befsztyki. Racksole starał się dostrzec wyraz oczu
kelnera, ale mu się nie udało. Obiad toczył się swoim trybem.
– Och, papo – zawołała Nella. – Dlaczego nałożyłeś tak dużo
musztardy?
– Naprawdę? – spytał i w tej chwili spojrzał przypadkiem w lustro,
które znajdowało się po jego lewej ręce pomiędzy dwoma oknami.
Ujrzał odbicie Julesa, który stał za jego krzesłem i powoli, znacząco
mrugnął na pana Reginalda Dimmock.
Racksole popatrzył w milczeniu na musztardę. Pomyślał sobie, że
może naprawdę zbyt wiele nałożył jej na talerz.
ROZDZIAŁ III
O TRZECIEJ NAD RANEM
Pan Reginald Dimmock pomimo niezwykle młodego wieku okazał
się człowiekiem światowym i wyrobionym towarzysko, a przy tym
doświadczonym causerem. Rozmowa jego z Nellą toczyła się gładko
i potoczyście. Mówili o Petersburgu i zamarzniętej Newie, o tenorze
z opery, który został zesłany na Sybir, i o zaletach herbaty rosyjskiej,
o słodyczy szampana rosyjskiego i o innych sprawach żywota
moskiewskiego. Po wyczerpaniu tego tematu Nella krótko
opowiedziała o swoich poczynaniach od chwili spotkania
młodzieńca w stolicy cara i rozmowa przeniosła się na Londyn,
wokół którego toczyła się aż do zjedzenia ostatniego kęsa befsztyka.
Teodor Racksole zauważył, że Dimmock dawał skąpe informacje
o swoich posunięciach zarówno przeszłych, jak i przyszłych. Doszedł
do wniosku, że młodzieniec jest typowym bywalcem dworów
królewskich, i zastanawiał się, jak udało mu się zdobyć stanowisko
towarzysza księcia Ariberta i jaki jest ten książę Aribert-Possen.
Milioner miał wrażenie, że już kiedyś słyszał o Possen, ale nie był
tego pewien; wyobrażał sobie, że było to jedno z tych tuzinkowych
państewek niemieckich, w których pięć szóstych poddanych to
dworzanie pałacowi, a reszta węglarze i właściciele gospód. Prawie
do końca obiadu Racksole mało się odzywał – być może jego myśli
zbyt były pochłonięte mrugnięciem Julesa na Dimmocka, ale kiedy
po lodach podano kawę, postanowił, że dla dobra interesów, hotelu
należy dowiedzieć się czegoś o znajomym córki. Nigdy, ani przez
chwilę, nie kwestionował jej praw do posiadania własnego kręgu
znajomych i przyjaciół, zostawiał jej zawsze zdumiewającą swobodę
wierząc, że jej wrodzony rozsądek uchroni ją od kłopotów, ale
pomijając mrugnięcie zaskoczony był tym, w jaki sposób Nella
traktowała Dimmocka; była to mieszanina przyjacielskiej pogardy
i oczywistej chęci przypodobania się i czarowania.
– Nella mówiła o pańskiej zażyłości z księciem Aribertem Possen –
zaczął Racksole. – Proszę mi wybaczyć amerykańską ignorancję, ale
czy książę Aribert jest księciem panującym, w Europie nazywacie to
chyba księciem-regentem?
– Jego Wysokość nie jest księciem panującym i zapewne nigdy nim
nie będzie – odparł Dimmock. – Wielki tron książęcy w Possen
zajmuje bratanek Jego Wysokości, Wielki Książę Eugeniusz.
– Bratanek? – zawołała zdumiona Nella.
– A dlaczegóż by nie, łaskawa pani?
– Przecież książę Aribert jest z pewnością bardzo młody?
– Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, co zdarza się czasem
w dziejach rodów, książę jest dokładnie w tym samym wieku, co
Wielki Książę. Ojciec poprzedniego Wielkiego Księcia był
dwukrotnie żonaty. Tym się tłumaczy młody wiek księcia Ariberta.
– To cudowne być stryjem rówieśnika. Ale dla księcia Ariberta nie
ma w tym chyba nic zabawnego. Pewnie jest pełen szacunku
i w ogóle bardzo oddany swemu bratankowi.
– Wielki Książę i mój czcigodny pan są jak bracia.
Oczywiście teraz książę Aribert jest nominalnym dziedzicem
tronu, ale jak państwu zapewne wiadomo, Wielki Książę wkrótce
założy rodzinę, gdyż poślubi kuzynkę cesarza – pan Dimmock urwał
i wzruszył ramionami. – Wielki Książę – ciągnął kończąc ostatnie
zdanie – wolałby, żeby to książę Aribert był jego następcą. Wcale nie
chce się żenić. Mówiąc między nami, tylko między nami, uważa
małżeństwo za nudziarstwo. Ale będąc Wielkim Księciem
niemieckim, rzecz oczywista, musi się ożenić. Winien to swemu
krajowi, Possen.
– Jak duże jest Possen? – spytał ostro Racksole.
– Ależ, papo – wtrąciła się Nella ze śmiechem – dlaczego zadajesz
takie niewłaściwe pytania. Powinieneś się domyślać, że
wypytywanie o wielkość księstwa niemieckiego jest sprzeczne
z etykietą.
– Jestem pewien – powiedział Dimmock z grzecznym uśmiechem –
że Wielki Książę sam jest ubawiony wielkością swego państwa.
Zapomniałem, jaka dokładnie jest powierzchnia, ale pamiętam, że
z księciem Aribertem w jeden dzień przemierzyliśmy księstwo tam
i z powrotem.
– A więc Wielki Książę nie może robić wielkich podróży po swoich
posiadłościach… Można by powiedzieć, że słońce zachodzi nad jego
państwem.
– O tak, zachodzi – roześmiał się Dimmock.
– Chyba, że jest pochmurno – wtrąciła Nella. – Czy Wielki Książę
lubi stale przebywać w domu?
– Wprost przeciwnie, jest zamiłowanym podróżnikiem, czego nie
można powiedzieć o księciu Aribercie. Mogę państwu wyznać to,
czego nikt spoza hotelu jeszcze w tej chwili nie wie, że Jego
Wysokość Wielki Książę z niewielką świtą przybędzie tu jutro.
– Do Londynu? – spytała Nella.
– Tak.
– Do tego hotelu?
– Tak.
– To wprost cudownie.
– Dlatego pani uniżony sługa znajduje się tu dziś jako straż
przednia.
– Ale, o ile zrozumiałem – powiedział Racksole – pan był związany
Okładkę projektował JAN S. MIKLASZEWSKI „Czytelnik” Warszawa 1960. Wydanie 1. Nakład 40 250 egz. Objętość: ark. wyd. 12,75; ark, druk. J8,5. Papir fotogr. sat., kl. V, 70 g, 75 cm z fabryki w Kluczach. Oddano do składania 19.IX.59. Podpisano do druku S.X.59. Druk ukończono w lutym 1960 r. Zakłady Grałiczne „Dom Słowa Polskiego" w Warszawie. Zam. 3589. W88. Cena 20.‒ zł. Printed in Poi and
ROZDZIAŁ I MILIONER I KELNER – Słucham pana? Jules, słynny pierwszy kelner hotelu Grand Babylon, skłonił się zawodowym gestem energicznemu, w średnim wieku mężczyźnie, który właśnie wszedł do palarni i opadł na trzcinowe krzesło w kącie przy oranżerii. Działo się to w bardzo upalny czerwcowy wieczór o godzinie 1945 i w hotelu Grand Babylon miano właśnie podawać obiad. Mężczyźni różnego wieku, wzrostu i narodowości, ale wszyscy odziani identycznie w nieskazitelne ubrania wieczorowe, tworzyli nieregularne plamy w wielkiej, ciemnej sali. Z oranżerii dolatywał słaby zapach kwiatów i szmer fontanny. Kelnerzy pod wodzą Julesa ruszali się cicho po grubych wschodnich dywanach, balansując tacami jak żonglerzy, przyjmowali zamówienia i roznosili potrawy z wyrazem niezwykłej powagi, która cechuje pierwszorzędnych kelnerów fachowców. Panowała atmosfera spokoju i ciszy, tak charakterystyczna dla hotelu Grand Babylon. Wydawało się wprost niemożliwe, by coś mogło zmącić arystokratyczną, monotonną egzystencję tego doskonale prowadzonego przedsiębiorstwa. A jednak właśnie tego wieczoru miał nastąpić największy wstrząs, jaki kiedykolwiek zdarzył się w Grand Babylonie. – Słucham pana? – powtórzył Jules i tym razem w głosie jego zabrzmiał cień pogardliwego niezadowolenia, bowiem nieczęsto
zdarzało mu się dwukrotnie zwracać do gościa. – Och! – westchnął energiczny pan w średnim wieku podnosząc po dłuższej chwili głowę. Gdy spostrzegł wyraz twarzy kelnera, jego szare oczy mrugnęły – był zupełnie nieświadomy, że ma przed sobą wielkiego Julesa. – Proszę mi przynieść Pocałunek Anioła. – Pardon, co takiego? – Proszę mi przynieść Pocałunek Anioła i z łaski swojej możliwie szybko. – To amerykański trunek i, o ile mi wiadomo, nie trzymamy go, proszę pana. Głos Julesa brzmiał lodowato, przenikliwie i kilku panów odwróciło się, jak gdyby potępiali zakłócenie panującego spokoju. Jednak wygląd gościa, z którym rozmawiał Jules, uspokoił ich do pewnego stopnia, gdyż wyglądał na doświadczonego, bywałego Anglika, który instynktownie potrafi odróżnić jeden hotel od drugiego i wie od razu, gdzie można wszcząć sprzeczkę z właścicielem, a gdzie należy zachowywać się tak jak w klubie. Grand Babylon był hotelem, w którego palarni należało zachowywać się tak jak we własnym klubie. – Zapewne nie trzymacie tego trunku, ale możecie go przyrządzić nawet w tym hotelu. – To nie jest amerykański hotel, proszę pana. – Świadoma impertynencja tych słów była zręcznie zamaskowana pokorną uniżonością. Energiczny pan w średnim wieku wyprostował się i spojrzał spokojnie na Julesa, który właśnie gładził swoje słynne rude bokobrody. – Proszę przynieść szklaneczkę jak do likieru – powiedział stanowczo, ale i pobłażliwie – nalać równe ilości maraschino, śmietanki i crême de menthe. Nie poruszać szklanką ani nie potrząsać. Proszę przynieść ją do mnie i powiedzieć barmanowi…
– Barmanowi, proszę pana? – Proszę powiedzieć barmanowi, żeby zanotował przepis na ten cocktail. Jeśli utrzyma się taka upalna pogoda, co wieczór przed obiadem będę zamawiać Pocałunek Anioła. – Przyślę panu ten cocktail – odparł Jules wyniośle. Był to jego ostatni, pożegnalny strzał, chciał w ten sposób zaznaczyć, jak bardzo różni się od kelnerów i że każdy, kto go traktuje bez szacunku, czyni to na własną odpowiedzialność. W kilka minut później, gdy energiczny pan w średnim wieku sączył Pocałunek Anioła, Jules siedział na prywatnej rozmówce z panną Spencer, która prowadziła biuro recepcji hotelu Grand Babylon. Był to dość duży pokój, oddzielony od hallu wejściowego i palarni ścianą ze szkła, gdzie jednak tylko mała część pracy biurowej wielkiego hotelu była załatwiana. Pokój ten służył również pannie Spencer jako jej sanktuarium, a dama ta była też znana i ważna jak sam Jules. Większość hoteli zatrudnia urzędnika do prowadzenia biura recepcji. Ale Grand Babylon szedł własną drogą. Panna Spencer prowadziła biuro od chwili, gdy kominy Grand Babylonu wzniosły się do nieba, i pozostawała na swej placówce niezależnie od kaprysów innych hoteli. Zawsze nieskazitelnie ubrana w czarną jedwabną suknię z małą brylantową broszką i dziewiczobiałymi mankietami, miała fryzowane żółte włosy i wyglądała teraz dokładnie tak samo jak przed laty. Jej wieku nie znał nikt oprócz niej samej i może jeszcze jednej osoby, a zresztą nikt na to nie zwracał uwagi. Krągłe linie jej ciała były bez zarzutu i wieczorami reprezentowała znakomicie Grand Babylon, z czego każdy hotel mógłby być dumny. Jej znajomość Bradshawa, rozkładu rejsów, programu teatrów i music-hallów była niedościgła, choć sama nigdy nie podróżowała i nigdy nie chodziła do teatrów czy music-hallów. Miało się wrażenie, że całe życie spędzała w swoim sanktuarium udzielając informacji gościom, telefonując do innych
działów hotelu albo poufnie rozmawiając z wybranymi przyjaciółmi z personelu, jak to miało miejsce w tej chwili. – Numer 107, kto to taki? – spytał Jules damę w czerni. Panna Spencer przejrzała księgi. – Pan Teodor Racksole, Nowy Jork. – Od razu sobie pomyślałem, że to nowojorczyk – powiedział Jules po krótkiej, znaczącej pauzie – mówi jednak po angielsku równie dobrze jak my. Powiedział, że chce mieć Pocałunek Anioła – maraschino, śmietanka. Już moja w tym głowa, żeby nie zatrzymał się tu długo. Panna Spencer uśmiechnęła się ponuro w odpowiedzi. Myśl, że można mówić o Teodorze Racksole jako o nowojorczyku, podziałała na jej poczucie humoru, którego to zmysłu nie była w zupełności pozbawiona. Wiedziała oczywiście, że Jules wie, że ów Teodor Racksole musi być tym jedynym Teodorem Racksole, trzecim co do bogactwa człowiekiem w Stanach Zjednoczonych, a więc zapewne i w świecie. Jednak natychmiast stanęła po stronie Julesa. Tak jak był tylko jeden Racksole, tak samo był tylko jeden Jules i panna Spencer instynktownie podzielała jego oburzenie na widok osoby – kto by to nie był, milioner czy cesarz – która ośmieliłaby się zażądać na terenie hotelu Grand Babylon Pocałunku Anioła, tej niegodnej mieszaniny maraschino i śmietanki. W świecie hotelarskim było powszechnie wiadomo, że w Grand Babylonie zaraz po właścicielu są trzy bóstwa: Jules, pierwszy kelner, panna Spencer i najpotężniejszy ze wszystkich Rocco, słynny szef kuchni, który zarabiał dwa tysiące funtów rocznie i posiadał willę nad Jeziorem Czterech Kantonów. Wszystkie wielkie hotele na Northumberland Avenue i Thames Embankment starały się zabrać Rocco z Grand Babylonu, ale bezskutecznie. Rocco dobrze sobie zdawał sprawę, że nie wzniesie się wyżej niż maître d’hôtel Grand Babylonu, który choć nigdy się nie ogłaszał i nie należał do towarzystwa akcyjnego,
był pierwszym hotelem, w Europie – pierwszym co do cen, pierwszym co do ekskluzywności, pierwszym co do tej tajemniczej zalety znanej jako „styl”. Położony nad brzegiem Tamizy Grand Babylon mimo swych szlachetnych proporcji był jak by nieco przytłoczony sąsiadującymi kolosami. Miał zaledwie trzysta pięćdziesiąt pokoi, podczas gdy dwa hotele w promieniu ćwierć mili liczyły około czterystu pokoi każdy. Z drugiej strony Grand Babylon był jedynym hotelem w Londynie, który posiadał stale w użyciu oddzielne wejście dla królewskich gości. Dzień, w którym nie bawił w hotelu co najmniej książę niemiecki albo maharadża jakiegoś hinduskiego państewka, Grand Babylon uważał za stracony. Gdy Feliks Babylon – od którego nazwiska, a nie jakiegoś londyńskiego pseudonimu został ochrzczony hotel – zakładał hotel w 1869 roku, postanowił służyć osobom krwi królewskiej, i to było tajemnicą jego niezwykłej indywidualności. Syn bogatego hotelarza i finansisty szwajcarskiego zdołał nawiązać stosunki z dworzanami europejskich domów panujących nie szczędząc w tym celu pieniędzy. Kilku królów i wiele książąt nazywało go Feliksem, a o hotelu wyrażano się poufale „u Feliksa”. Feliks przekonał się, że to świetnie wpływa na interesy i prowadził hotel z myślą o swych protektorach. Zasadą jego polityki była dyskrecja, przede wszystkim dyskrecja, spokój, prostota i wyniosłość. Hotel ten – to jak gdyby pałac incognito. Nad wejściem nie widniał herb ani nawet żadna tablica. Idziesz sobie, człowieku, małą boczną uliczką od Strandu, patrzysz, a na wprost zwykły brunatny budynek, dwie pary drzwi wahadłowych i dwóch portierów, drzwi otwierają się bezszelestnie, wchodzisz, jesteś u Feliksa. Jeśli zamierzałeś zostać gościem, ty lub twój wysłannik, należało oddać wizytówkę pannie Spencer. Pod żadnym pozorem nie wolno było zapytać o koszta. Nie należało do dobrego tonu wymieniać ceny w Grand Babylonie; ceny były zawrotne, ale nigdy
ich nie wymieniano. Na zakończenie twego pobytu przedstawiano ci rachunek, krótki, pozbawiony suchych szczegółów, płaciłeś bez słowa. Traktowano cię z wyszukaną grzecznością, to wszystko. Na początku nikt cię nie namawiał, żebyś się tu zatrzymał, na zakończenie nikt nie wyrażał nadziei, że znów tu wrócisz. Grand Babylon był wyższy ponad takie chwyty, wyzywał konkurencję, po prostu ignorując ją; i w rezultacie w sezonie był prawie zawsze pełny. Jedna rzecz wyprowadzała Grand Babylon z równowagi, budziła wściekłość, to porównywanie lub poczytywanie go za hotel amerykański. Grand Babylon był całkowitym przeciwieństwem amerykańskich metod jedzenia, picia i mieszkania, specjalnie zaś metod picia. Niezadowolenie więc Julesa, gdy Teodor Racksole zażądał Pocałunku Anioła, było w pełni zrozumiałe. – Czy pan Teodor Racksole jest sam? – spytał Jules prowadząc dalej rozmowę z panną Spencer. Nazwisko gościa wymówił pogardliwie, akcentując każdą sylabę. – Z panną Racksole, spod numeru 111. Jules zamilkł i gładził tylko lewy bokobród leżący na błyszczącej bieli kołnierzyka. – Gdzie mieszka? – spytał z naciskiem. – Pod 111. Nic na to nie mogłam poradzić. Nie było innego apartamentu z łazienką i garderobą na tym piętrze. – W głosie panny Spencer brzmiała przepraszająca nuta. – Dlaczego nie powiedziano panu i pannie Racksole, że nie jesteśmy w stanie ich przyjąć? – Ponieważ Babs był przy tym. Tylko trzy osoby na całym świecie ośmieliły się nazwać pana Feliksa Babylon tym zabawnym, ale pozbawionym szacunku skrótem „Babs”, byli to Jules, panna Spencer i Rocco. Wymyślił je Jules. Nikt inny tylko on miał na tyle dowcipu i odwagi, by tak
mówić. – Trzeba dopilnować, by panna Racksole zmieniła jeszcze dziś wieczór apartament – odezwał się Jules po ponownej chwili milczenia. – Proszę już mnie to zostawić. Ja to załatwię. Au revoir. Jest za trzy minuty ósma. Sam dziś wieczór zajmę się jadalnią. – I Jules wyszedł zacierając powoli i z namysłem swe białe, delikatne ręce. Miał we zwyczaju zacierać ręce dziwnym, okrągłym ruchem, a czynność ta oznaczała, że coś niezwykłego wisi w powietrzu. Punkt o ósmej podano obiad w wielkiej sali jadalnej, nieskazitelnej i wspaniałej, lśniącej złotem i bielą. Przy małym stoliku tuż koło okna siedziała samotnie młoda dama. Jej suknia pochodziła z Paryża, ale twarz bez wątpienia z Nowego Jorku. Była to buzia urocza, świadcząca o opanowaniu, twarz dziewczyny, która przywykła czynić to, co chce, kiedy chce i jak chce, twarz dziewczyny, która nauczyła setki wytwornych młodzieńców trudnej sztuki służenia sobie i która przez blisko dwadzieścia lat ojcowskiego rozpieszczania doszła do wniosku, że jest kobiecym odpowiednikiem cara Wszechrosji. Kobiety tego typu zostały wyhodowane w Ameryce, ale rozkwitają tylko w Europie, którą uważają za kontynent stworzony przez Opatrzność dla ich rozrywki. Młoda dama przy oknie przeczytała z niezadowoleniem menu. Potem rozejrzała się po sali i oglądając współbiesiadników doszła do wniosku, że jadalnia jest mała i brzydka. Następnie spojrzała przez otwarte okno i powiedziała sobie, że choć Tamiza o zmierzchu wygląda wcale nieźle, w żadnym wypadku nie można jej porównać z Hudsonem, nad którego brzegiem jej ojciec miał letni domek wartości stu tysięcy dolarów. Znów wróciła do menu i ściągając śliczne usta dała do zrozumienia, że nic tu nie widzi do jedzenia. – Przepraszam, żeś na mnie czekała, Nellu. – Był to pan Racksole, odważny milioner, który ośmielił się zamówić Pocałunek Anioła w palarni Grand Babylonu. Nella – właściwe jej imię brzmiało
Helena – uśmiechnęła się pobłażliwie, zostawiając sobie prawo do skarcenia, jeżeli przyjdzie jej na to chęć. – Ty zawsze się spóźniasz, papo. – Tylko podczas wakacji – sprostował. – Co tu mamy do jedzenia? – Nic. – No, to jedzmy. Jestem głodny; Kiedy naprawdę próżnuję, wtedy mam największy apetyt. – Consomme Britannia – zaczęła czytać z karty. – Saumon d’Ecosse, Sauce Genoise, Aspics de Homard. Na miłość boską, któż by chciał jeść te straszne potrawy w taki wieczór jak dziś? – Ależ, Nellu, tu jest najlepsza kuchnia w Europie – zaprotestował. – Słuchaj, papo – powiedziała zagniewana wyraźnie – czyś już zapomniał, że jutro są moje urodziny? – Czyżbym kiedykolwiek zapomniał o twych urodzinach, o najkosztowniejsza z córek? – Na ogół biorąc byłeś ojcem na poziomie – odparła łagodniej – i w nagrodę zadowolę się w tym roku najtańszym prezentem urodzinowym, jaki mi kiedykolwiek dałeś. Tylko muszę go mieć dziś wieczór. – A więc? – spytał z wypróbowaną cierpliwością, przygotowany na każdą niespodziankę (Racksole był doskonale wytrenowany przez Nellę). – Co to takiego? – Chcę dziś na obiad befsztyk i piwo Bass. To będzie wspaniałe, przepadam za tym. – Ależ, Nellu kochana! – zawołał. – Befsztyk i piwo u Feliksa? To niemożliwe. A zresztą młodym damom poniżej dwudziestu trzech lat nie wolno pić piwa Bass. – Powiedziałam: befsztyk i Bass, a co do dwudziestu trzech lat, to skończę je w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. – Panna Racksole pokazała małe, białe ząbki. Ktoś dyskretnie zakaszlał. Jules stał nad nimi. Powodowany zapewne zamiłowaniem
do przygód wybrał sobie ten właśnie stolik. Zwykle Jules nie podawał obiadu. Był po prostu obserwatorem jak kapitan na mostku podczas wachty marynarzy. Stali bywalcy hotelu czuli się zaszczyceni, kiedy Jules zajmował się nimi osobiście. Teodor Racksole zawahał się sekundę, a potem z niedbałą miną wydał polecenie: – Dwa befsztyki i butelkę piwa Bass. – Był to najodważniejszy czyn w życiu Teodora Racksole, a przecież w wielu krytycznych momentach nie zbywało mu na odwadze. – Tego nie ma w karcie, proszę pana – odparł doskonale spokojny Jules. – Nic nie szkodzi. Proszę podać, my to zamawiamy. – Dobrze, proszę pana. Jules skierował się do drzwi dla służby i nawet nie udając, że się tam zatrzymał, natychmiast wrócił z powrotem. – Pan Rocco niezmiernie żałuje, ale dziś wieczorem nie może służyć befsztykiem i piwem, proszę pana. – Pan Rocco? – spytał Racksole od niechcenia. – Pan Rocco – powtórzył Jules stanowczo. – A kim jest pan Rocco? – Pan Rocco to nasz szef kuchni. – Jules powiedział to z wyrazem twarzy człowieka, którego pytają o wytłumaczenie, kto to jest Szekspir. Obydwaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Było wprost niewiarygodne, by nadzwyczajny Racksole, właściciel tysięcy mil linii kolejowych, kilku miast i sześćdziesięciu głosów w Kongresie, mógł być zlekceważony przez kelnera czy nawet cały hotel. A jednak tak było. Kiedy znużona Europa zostanie przyparta do muru, nawet regiment milionerów nie zdoła jej powalić. Jules patrzył ze spokojem człowieka, który jest pewien swego zwycięstwa. Jego twarz mówiła: „Raz mnie pokonałeś, ale teraz moja kolej, mój nowojorski
przyjacielu”. Jeśli idzie o Nellę, to znając swego ojca przewidywała ciekawe wydarzenia i ze spokojem czekała na befsztyk. Nie była specjalnie głodna, więc mogła sobie pozwolić na czekanie. – Przepraszam cię na chwilę, Nellu – powiedział cicho Teodor Racksole – wrócę za jakieś dwie sekundy – i wyszedł z sali jadalnej. Nikt go tu nie rozpoznał, gdyż nie był znany w Londynie, a do Europy zawitał po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat. Gdyby ktoś go rozpoznał jednak i dostrzegł wyraz jego twarzy, zadrżałby w obawie przed eksplozją, zdolną wrzucić do Tamizy cały Grand Babylon. Jules strategicznie wycofał się w kąt jadalni. Zadał cios, teraz kolej na jego przeciwnika. Długie i bogate doświadczenie nauczyło Julesa, że gość, który stawia na niższą pozycję kelnera, prawie zawsze przegrywa; w tego rodzaju zatargu kelner ma tyle atutów po swojej stronie…
ROZDZIAŁ II JAK PAN RACKSOLE OTRZYMAŁ SWÓJ OBIAD A jednak istnieją na świecie mężczyźni o ustalonych zwyczajach chodzenia własną drogą, nawet jeśli są gośćmi ekskluzywnego hotelu, a Teodor Racksole dawno już przyswoił sobie ten pożyteczny nawyk – z wyjątkiem tylko tych okazji, kiedy jego jedyna córka Helena, osierocona przez matkę, ale bardzo samodzielna, uważała, że krzyżuje jej plany: w takich wypadkach Teodor Racksole kapitulował i szybko się wycofywał. Kiedy jednak razem z córką kroczyli jedną i tą samą drogą, co zdarzało się dość często, tylko niebo mogło dopomóc śmiałkowi, który był na tyle lekkomyślny, by stanąć im w poprzek. I chociaż Jules był wielkim człowiekiem i spostrzegawczym człowiekiem, nie zauważył wybitnie wystających podbródków zarówno ojca, jak i córki, w przeciwnym wypadku, być może, przemyślałby raz jeszcze sprawę befsztyka i piwa Bass. Teodor Racksole udał się prosto do hallu i wszedł do sanktuarium panny Spencer. – Chcę się widzieć z panem Babylon i to natychmiast. – Panna Spencer leniwie podniosła lnianowłosą głowę. – Obawiam się… – zaczęła zwykłą formułę. Zniechęcanie gości, którzy pragnęli się widzieć z panem Babylon, należało do jej codziennych obowiązków. – Nie, nie – odparł szybko Racksole – nie chcę żadnych „obawiam się”. Mam interes. Gdyby pani była zwykłym urzędnikiem hotelowym, wsunąłbym pani do ręki kilka suwerenów i sprawa
byłaby załatwiona… A ponieważ tak nie jest – i nie mogę dać pani łapówki – powiadam więc: muszę natychmiast widzieć się z panem Babylon w sprawie niesłychanie pilnej. Nazywam się Racksole, Teodor Racksole. – Z Nowego Jorku? – spytał jakiś głos od drzwi z lekkim cudzoziemskim akcentem. Milioner odwrócił się gwałtownie i ujrzał raczej niskiego jegomościa, wyglądającego na Francuza, z łysą głową, siwą brodą, w długim, doskonale uszytym surducie, z binoklami na cieniutkim, srebrnym łańcuszku i niebieskimi oczami, których przezroczysta niewinność była zupełnie dziewczęca. – Jest tylko jeden – uciął krótko Racksole. – Pan chciał mnie widzieć? – spytał nowo przybyły. – Czy mam przyjemność z panem Feliksem Babylon? Mężczyzna się skłonił. – W tej chwili pragnę pana widzieć bardziej niż kogokolwiek na świecie – powiedział Racksole. – Płonę chęcią zobaczenia się z panem. Chodzi mi o parę minut spokojnej rozmowy. Mam nadzieję, że uda mi się załatwić moją sprawę w tym czasie. Przyjaznym gestem pan Babylon zaprosił milionera do bocznego korytarza, na końcu którego mieścił się prywatny apartament właściciela hotelu, salon cudownie urządzony meblami i gobelinami z epoki Ludwika XV: jak większość nieżonatych mężczyzn o dużych dochodach pan Babylon posiadał wielce kosztowne gusty. Gospodarz i jego gość usiedli naprzeciw siebie. I w tej przygodzie Teodor Racksole miał szczęście, jak to się zwykle zdarza milionerom, gdyż pan Babylon z zasady nie widywał się z gośćmi, a dystynkcja ich, bogactwo czy upór nie odgrywały żadnej roli. Gdyby nie zdarzyło się przypadkiem, że właśnie w tym momencie wszedł do pokoju panny Spencer, i gdyby w jakiś dziwny sposób fizjonomia milionera nie zrobiła na nim dużego wrażenia, nawet
cała amerykańska energia i przemyślność pana Racksole nic by nie wskórały w uzyskaniu, tego wieczora widzenia z właścicielem Grand Babylonu. Oczywiście Teodor Racksole nie zdawał sobie sprawy, że dopomógł mu zwykły zbieg okoliczności. Całą zasługę przypisał sobie. – Kilka miesięcy temu czytałem w nowojorskich gazetach – zaczął Racksole nie odchrząknąwszy nawet – że pański hotel, panie Babylon, miał być sprzedany spółce z ograniczoną odpowiedzialnością, ale o ile mi wiadomo, transakcja nie doszła do skutku. – Nie, nie doszła – odparł szczerze pan Babylon – dlatego, że pośrednicy pomiędzy zainteresowanymi nabywcami a mną chcieli potajemnie bardzo wiele zarobić. Zrezygnowałem więc, nie chcąc paść ofiarą takiego zysku. Oni byli stanowczy, ja byłem stanowczy i dlatego nic z tego nie wyszło. – Czy ustalona cena była zadowalająca? – W zupełności. – Czy mogę spytać, jaka była cena? – Czy pan jest nabywcą, panie Racksole? – Czy pan chce sprzedać, panie Babylon? – Chcę sprzedać, ale na pewnych warunkach. Moja cena to czterysta tysięcy funtów, wliczając w to renomę firmy i dzierżawę. Sprzedaję jednak hotel pod tym warunkiem, że nabywca nie odstąpi go towarzystwu akcyjnemu za wyższą cenę. – Chciałbym pana spytać o jedno – powiedział milioner. – Jakie były przeciętne pańskie zyski w okresie ostatnich czterech lat? – Trzydzieści cztery tysiące funtów rocznie. – Kupuję – powiedział Teodor Racksole uśmiechając się z zadowoleniem – jeśli pan pozwoli, natychmiast załatwimy wstępne formalności. – Szybko się pan decyduje. Może jednak od dawna zastanawiał się
pan nad tą sprawą? – Wprost przeciwnie – odparł Racksole patrząc na zegarek – zastanawiam się nad tym dokładnie sześć minut. Feliks Babylon skłonił się, był już przyzwyczajony do ekscentryczności ludzi bogatych. – Urok tego, że człowiek jest dobrze znany, polega na tym – ciągnął Racksole – że nie trzeba zawracać sobie głowy wstępnymi rokowaniami. Pan, panie Babylon, wie o mnie zapewne wszystko, ja wiem o panu bardzo wiele. Możemy więc rozmawiać ze sobą bez żadnych gwarancji. Doprawdy, równie łatwo jest kupić hotel czy linię kolejową, jak się kupuje zegarek, założywszy jednak, że do transakcji stają równi partnerzy. – Istotnie – zgodził się pan Babylon z uśmiechem. – Może spiszemy teraz krótką, nieformalną umowę? Są pewne szczegóły, które trzeba przemyśleć. Ale, ale, przyszło mi do głowy, że może pan jeszcze nie jadł obiadu i wolałby te mniej ważne szczegóły omówić po jedzeniu. – Nie jadłem jeszcze obiadu – potwierdził milioner z naciskiem – i w związku z tym, czy zechce pan wyświadczyć mi pewną grzeczność? Czy może pan wezwać pana Rocco? – Pan chce się z nim widzieć? – Tak – powiedział milioner i dodał: – w sprawie mego obiadu. – Rocco to wielki, człowiek – szepnął pan Babylon naciskając guzik dzwonka i nie zwracając uwagi na ostatnie słowa milionera. – Proszę się kłaniać panu Rocco – powiedział do boya, który wszedł na dzwonek – i jeśli mu to odpowiada, chciałbym zaraz się z nim zobaczyć. – Ile pan płaci temu Rocco? – spytał Racksole. – Ma dwa tysiące rocznie i traktuję go jak ambasadora. – Będę go traktował jak ambasadora i dam trzy tysiące. – Bardzo to roztropne z pańskiej strony – powiedział Feliks
Babylon. W tej samej chwili bardzo cicho wszedł do pokoju Rocco. Był to mężczyzna czterdziestoletni, szczupły, o długich, delikatnych dłoniach i niezwykle długich, brązowych, jedwabistych wąsach. – Rocco – powiedział Feliks Babylon – pozwolę sobie przedstawić pana Teodora Racksole z Nowego Jorku. – Bardzo mi miło – odparł Rocco z ukłonem. – Czi pan być to, co się nazywać milioner? – Istotnie – uciął Racksole i ciągnął dalej: – Panie Rocco, pana pierwszego chciałbym powiadomić o fakcie, że nabyłem hotel Grand Babylon. Jeżeli zechce pan wyświadczyć mi ten wielki zaszczyt pełnienia tu nadal swych funkcji, będę niezmiernie zadowolony mogąc zaoferować panu wynagrodzenie trzy tysiące rocznie. – Czi pan powiedział? – Trzy. – Zachwicony. – A teraz, panie Rocco, byłbym niezmiernie panu wdzięczny, gdyby pan kazał podać Julesowi – specjalnie mi zależy na nim – dwa zwykłe befsztyki i butelkę piwa Bass na stół numer 17 za dziesięć minut licząc od chwili obecnej. I czy zaszczyci mnie pan swoim towarzystwem jutro w czasie lunchu? Pan Rocco westchnął, ukłonił się, wymamrotał coś po francusku i wyszedł. W pięć minut później dawny właściciel i nowy właściciel hotelu Grand Babylon podpisali krótki dokument na papierze firmowym hotelu. Feliks Babylon nie zadawał żadnych pytań i właśnie ten heroiczny z jego strony brak ciekawości czy zdziwienia zaimponował najbardziej Teodorowi Racksole. Ciekawym, ilu hotelarzy na świecie – zapytywał siebie Racksole – zostawiłoby befsztyk i piwo Bass bez słowa komentarza? – Od jakiej daty chce pan formalnie nabyć hotel? – spytał Babylon. – Och – powiedział milioner lekko – to nie ma znaczenia.
Powiedzmy od dziś wieczór. – Proszę bardzo. Dawno już chciałem się wycofać z interesów. I teraz, kiedy ta chwila nadeszła – i to tak dramatycznie – jestem gotów. Wrócę do Szwajcarii. Nie można tam wydać wiele pieniędzy, ale to mój kraj ojczysty. Będę najbogatszym człowiekiem w Szwajcarii. – Uśmiechnął się ze smutnym rozbawieniem. – Przypuszczam, że jest pan dość dobrze zabezpieczony? – spytał Racksole swoim zwyczajem poufale, jak gdyby mu to nagle przyszło do głowy. – Oprócz tego, co otrzymam od pana, mam jeszcze ulokowane pół miliona. – A więc będzie pan prawie milionerem. Feliks Babylon przytaknął skinieniem głowy. – Gratuluję panu – powiedział Racksole tonem sędziego przyjmującego nowego aplikanta. – Dziewięćset tysięcy funtów przeliczone na franki, to w Szwajcarii ładna sumka. – Oczywiście dla pana, panie Racksole, taka suma to bagatelka. A pana sytuacja jak się przedstawia? – Feliks Babylon naśladował swobodę swego rozmówcy. – Doprawdy nie bardzo wiem, ile jestem wart, orientuję się z dokładnością do jakichś pięciu milionów – powiedział Racksole szczerze, a w jego głosie brzmiał żal, że nie może dać dokładnej odpowiedzi. – Czy miał pan kłopoty? – Nadal je mam. Teraz spędzam wakacje razem z córką w Londynie, gdyż chcę się od nich na pewien czas oderwać. – Więc kupowanie hoteli jest, pańskim zdaniem, formą odprężenia się? Racksole wzruszył ramionami. – W każdym razie to coś innego niż linie kolejowe – zaśmiał się. – Ach, drogi przyjacielu, pan zupełnie nie wie, co pan kupił.
– Ależ tak, wiem doskonale, kupiłem najlepszy hotel na świecie. – To prawda, to prawda – przyznał Babylon wpatrując się w zabytkowy dywan perski. – Nie ma drugiego takiego hotelu jak mój. Jednak będzie pan jeszcze żałował tej transakcji, panie Racksole. Oczywiście, nie moja to sprawa, ale muszę jednak powtórzyć, że będzie pan żałował transakcji. – Nigdy niczego nie żałuję. – To pan wkrótce zacznie, może jeszcze dziś wieczór. – Dlaczego pan to mówi? – Ponieważ Grand Babylon, to Grand Babylon. Wydaje się panu, że skoro umie pan kierować kompaniami okrętowymi, liniami kolejowymi czy stalowniami, to będzie pan umiał wszystko poprowadzić. Ale nie Grand Babylon. Jest coś takiego, jeśli idzie o Grand Babylon, że… – rozłożył ręce. – Z pewnością służba pana okrada. – Oczywiście. Tracę w ten sposób jakieś sto funtów tygodniowo. Ale nie to miałem na myśli. Chodzi mi o gości. Goście są zbyt… zbyt dystyngowani. Wielcy ambasadorowie, wielcy finansiści, wielcy notable, wszyscy ludzie, którzy kierują światem, zbierają się pod moim dachem. Londyn jest ośrodkiem wszystkiego, a mój… pański hotel jest ośrodkiem Londynu. Kiedyś zatrzymali się u mnie równocześnie król i cesarzowa-wdowa. Proszę to sobie tylko wyobrazić. – Wielki to zaszczyt, ale gdzież tu trudność? – Panie Racksole – padła ponura odpowiedź – gdzież się podział pański spryt, ten spryt, dzięki któremu zrobił pan fortunę tak wielką, że nawet pan nie może jej obliczyć? Czyż pan nie rozumie, że dom, który daje schronienie wszelkiej sile, wszelkiej potędze świata, musi również dawać schronienie niezliczonym, bezimiennym intrygantom, mącicielom, złoczyńcom i najemnikom zła? Sprawa jasna jak słońce i ciemna jak noc. Nigdy nie wiem, jacy ludzie mnie
otaczają, co się tu knuje. Czasem tylko podchwytuję przebłyski dziwnych rzeczy i dziwnych tajemnic. Wymienił pan moją służbę. Prawie każdy z nich to dobry, zręczny pracownik, doskonały fachowiec. Ale kim są poza tym? O ile mi wiadomo mój czwarty podszef jest zapewne agentem pewnego rządu europejskiego. O ile mi wiadomo moja bezcenna panna Spencer jest opłacana przez nadwornego krawca albo frankfurckiego bankiera. Nawet Rocco jest pewnie kimś więcej niż Rocco. – Cała sprawa staje się tym bardziej interesująca – zauważył Teodor Racksole. – Tak długo cię nie było, papo – powiedziała Nella, kiedy wrócił na salę jadalną, do stolika numer 17. – Tylko dwadzieścia minut, mój gołąbku. – Ale powiedziałeś, że dwie sekundy. To duża różnica. – Widzisz, musiałem czekać na usmażenie befsztyka. – Czy dużo miałeś kłopotu, żeby zdobyć moje urodzinowe przyjęcie? – Kłopotu? Wcale. Ale nie wypadło to tak tanio, jak powiedziałaś. – Co masz na myśli, tatusiu? – Jedynie to, że kupiłem cały hotel. Tylko proszę cię nie zemdlej. – Zawsze byłeś wspaniałym ojcem. Czy dasz mi hotel w urodzinowym prezencie? – Nie. Poprowadzę go dla rozrywki. Ale, ale, dla kogo jest to krzesło? – Zauważył w tej chwili, że zostało dołożone trzecie nakrycie. – To dla mego znajomego, który tu się pojawił jakieś pięć minut temu. Naturalnie zaprosiłam go na nasz befsztyk. Będzie tu za chwilę. – Czy mogę pokornie spytać o jego nazwisko? – Dimmock, imię – Reginald, zawód – towarzysz księcia Ariberta Possen, narodowość – Anglik. Spotkałam go ostatniej jesieni w Petersburgu, kiedy tam byłam z kuzynką Hetty. Otóż on. Panie
Dimmock, pozwoli pan, to mój ojciec. Udało mu się zamówić befsztyk. Teodor Racksole ujrzał przed sobą bardzo młodego człowieka o czarnych oczach i chłopięcym wyrazie twarzy. Zaczęto rozmawiać. Jules podał befsztyki. Racksole starał się dostrzec wyraz oczu kelnera, ale mu się nie udało. Obiad toczył się swoim trybem. – Och, papo – zawołała Nella. – Dlaczego nałożyłeś tak dużo musztardy? – Naprawdę? – spytał i w tej chwili spojrzał przypadkiem w lustro, które znajdowało się po jego lewej ręce pomiędzy dwoma oknami. Ujrzał odbicie Julesa, który stał za jego krzesłem i powoli, znacząco mrugnął na pana Reginalda Dimmock. Racksole popatrzył w milczeniu na musztardę. Pomyślał sobie, że może naprawdę zbyt wiele nałożył jej na talerz.
ROZDZIAŁ III O TRZECIEJ NAD RANEM Pan Reginald Dimmock pomimo niezwykle młodego wieku okazał się człowiekiem światowym i wyrobionym towarzysko, a przy tym doświadczonym causerem. Rozmowa jego z Nellą toczyła się gładko i potoczyście. Mówili o Petersburgu i zamarzniętej Newie, o tenorze z opery, który został zesłany na Sybir, i o zaletach herbaty rosyjskiej, o słodyczy szampana rosyjskiego i o innych sprawach żywota moskiewskiego. Po wyczerpaniu tego tematu Nella krótko opowiedziała o swoich poczynaniach od chwili spotkania młodzieńca w stolicy cara i rozmowa przeniosła się na Londyn, wokół którego toczyła się aż do zjedzenia ostatniego kęsa befsztyka. Teodor Racksole zauważył, że Dimmock dawał skąpe informacje o swoich posunięciach zarówno przeszłych, jak i przyszłych. Doszedł do wniosku, że młodzieniec jest typowym bywalcem dworów królewskich, i zastanawiał się, jak udało mu się zdobyć stanowisko towarzysza księcia Ariberta i jaki jest ten książę Aribert-Possen. Milioner miał wrażenie, że już kiedyś słyszał o Possen, ale nie był tego pewien; wyobrażał sobie, że było to jedno z tych tuzinkowych państewek niemieckich, w których pięć szóstych poddanych to dworzanie pałacowi, a reszta węglarze i właściciele gospód. Prawie do końca obiadu Racksole mało się odzywał – być może jego myśli zbyt były pochłonięte mrugnięciem Julesa na Dimmocka, ale kiedy po lodach podano kawę, postanowił, że dla dobra interesów, hotelu
należy dowiedzieć się czegoś o znajomym córki. Nigdy, ani przez chwilę, nie kwestionował jej praw do posiadania własnego kręgu znajomych i przyjaciół, zostawiał jej zawsze zdumiewającą swobodę wierząc, że jej wrodzony rozsądek uchroni ją od kłopotów, ale pomijając mrugnięcie zaskoczony był tym, w jaki sposób Nella traktowała Dimmocka; była to mieszanina przyjacielskiej pogardy i oczywistej chęci przypodobania się i czarowania. – Nella mówiła o pańskiej zażyłości z księciem Aribertem Possen – zaczął Racksole. – Proszę mi wybaczyć amerykańską ignorancję, ale czy książę Aribert jest księciem panującym, w Europie nazywacie to chyba księciem-regentem? – Jego Wysokość nie jest księciem panującym i zapewne nigdy nim nie będzie – odparł Dimmock. – Wielki tron książęcy w Possen zajmuje bratanek Jego Wysokości, Wielki Książę Eugeniusz. – Bratanek? – zawołała zdumiona Nella. – A dlaczegóż by nie, łaskawa pani? – Przecież książę Aribert jest z pewnością bardzo młody? – Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, co zdarza się czasem w dziejach rodów, książę jest dokładnie w tym samym wieku, co Wielki Książę. Ojciec poprzedniego Wielkiego Księcia był dwukrotnie żonaty. Tym się tłumaczy młody wiek księcia Ariberta. – To cudowne być stryjem rówieśnika. Ale dla księcia Ariberta nie ma w tym chyba nic zabawnego. Pewnie jest pełen szacunku i w ogóle bardzo oddany swemu bratankowi. – Wielki Książę i mój czcigodny pan są jak bracia. Oczywiście teraz książę Aribert jest nominalnym dziedzicem tronu, ale jak państwu zapewne wiadomo, Wielki Książę wkrótce założy rodzinę, gdyż poślubi kuzynkę cesarza – pan Dimmock urwał i wzruszył ramionami. – Wielki Książę – ciągnął kończąc ostatnie zdanie – wolałby, żeby to książę Aribert był jego następcą. Wcale nie chce się żenić. Mówiąc między nami, tylko między nami, uważa
małżeństwo za nudziarstwo. Ale będąc Wielkim Księciem niemieckim, rzecz oczywista, musi się ożenić. Winien to swemu krajowi, Possen. – Jak duże jest Possen? – spytał ostro Racksole. – Ależ, papo – wtrąciła się Nella ze śmiechem – dlaczego zadajesz takie niewłaściwe pytania. Powinieneś się domyślać, że wypytywanie o wielkość księstwa niemieckiego jest sprzeczne z etykietą. – Jestem pewien – powiedział Dimmock z grzecznym uśmiechem – że Wielki Książę sam jest ubawiony wielkością swego państwa. Zapomniałem, jaka dokładnie jest powierzchnia, ale pamiętam, że z księciem Aribertem w jeden dzień przemierzyliśmy księstwo tam i z powrotem. – A więc Wielki Książę nie może robić wielkich podróży po swoich posiadłościach… Można by powiedzieć, że słońce zachodzi nad jego państwem. – O tak, zachodzi – roześmiał się Dimmock. – Chyba, że jest pochmurno – wtrąciła Nella. – Czy Wielki Książę lubi stale przebywać w domu? – Wprost przeciwnie, jest zamiłowanym podróżnikiem, czego nie można powiedzieć o księciu Aribercie. Mogę państwu wyznać to, czego nikt spoza hotelu jeszcze w tej chwili nie wie, że Jego Wysokość Wielki Książę z niewielką świtą przybędzie tu jutro. – Do Londynu? – spytała Nella. – Tak. – Do tego hotelu? – Tak. – To wprost cudownie. – Dlatego pani uniżony sługa znajduje się tu dziś jako straż przednia. – Ale, o ile zrozumiałem – powiedział Racksole – pan był związany