Maksymilian Berezowski
Koniecznie
skandal
Ksiqżka i Wiedza
Warszawa 1982
Presley czy Proust
Podczas gdy jedni się cieszą, a inni biadają, fakt po
zostaje faktem: sprawy prywatne, intymne coraz częściej
stają się własnością publiczną. Seks, wiara, strzępy po
lityki — wszystko to zostało podświetlone jupiterami,
przemieszane, przetworzone w artykuł masowej, popular
nej kultury.
Nie ma jako tako rozwiniętego kraju, którego by ta
reguła w ogóle nie dotyczyła. Najbardziej jednak dotyczy
krajów wysoko rozwiniętych, gdzie wielką domeną kultu
ry popularnej rządzą nie tylko potrzeby duchowe, lecz
także prawa komercji, rynku, reklamy. Ma to poniekąd
interesujące skutki — stwarza stan obfitości w rozrywce,
czyni ją barwną i żywą. Ma jednak również stronę znacz
nie gorszą, a mianowicie szerzy płytkie poglądy i mierne
gusty, rodzi skłonność do banałów.
Obcowanie przez wiele lat z jednym i drugim obliczem
tej kultury, głównie w jej wydaniu amerykańskim i an
gielskim, nasunęło mi kilka refleksji. Przede wszystkim
tę, że ideałem kultury popularnej musi być widowisko
wość i dramatyczność za wszelką cenę (najlepiej za naj
wyższą). Temu ideałowi zostały podporządkowane siły
twórcze, pomysłowość, rozmach techniczny.
Przebywałem w Londynie, gdy wydawano za mąż
księżniczkę Małgorzatę; niegdyś tego rodzaju zaślubiny
celebrowano w zaciszu królewskiej kaplicy — teraz został
z nich sfabrykowany telewizyjny show dla mas. Później
w wartki nurt pop-kultury został rzucony rozwód Mał
gorzaty i jej amory na odległej wyspie karaibskiej. Co
wspanialsze pogrzeby również nie są wyłączone z tejże
konwencji. Stanowi to odpowiedź na tak zwane zamó
wienie społeczeństwa — odpowiedź, która z kolei wpływa
na jego upodobania i zamiłowania.
Zasada igrzysk obowiązuje również na pograniczu sze
roko pojętej kultury i polityki. W Stanach Zjednoczonych
miałem sposobność obserwować, jak zmusza ona kandy
datów na prezydenta do stawania na aktorskich kotur
nach i ubiegania się o wawrzyn idola. Polityk, który
nie jest w stanie sprostać aktualnym wyobrażeniom kul
turowym, skazuje się na niepowodzenie; i odwrotnie
— ten, który potrafi je spożytkować, odnosi sukces nie
współmierny z rolą tej zalety przy kierowaniu nawą
państwową.
Zasada reklamy przenikająca do sfery religijnej to
ruje drogę manii kultów i biciu pokłonów samozwańczym
apostołom. Zasada komercjalizacji, stosowana uniwersal
nie, odziera erotykę z intymności, czyni ją sztuką „pod
glądania”, wulgaryzuje. Zaś skandaliczność, która stąd
często (choć nie zawsze) wynika, jest dla pop-kultury naj
głośniejszą trąbą jerychońską.
Cechy te nie wyczerpują właściwości pop-kultury, lecz
warte są bliższego poznania. Po pierwsze z tej chociażby
racji, że człowiek zagubiony w kamiennych dżunglach
cywilizacji chętnie właśnie tak, a nie inaczej poszukuje
swojej tożsamości d najłatwiej zagłusza swoje zwątpienia.
Po drugie również z tego powodu, iż niektóre dzieła i zja
wiska w tym zakresie nie są i nam obce: przyswajamy
je i naśladujemy.
Wiemy więc, że kultura popularna nie pozostawia
swoich konsumentów o chlebie i wodzie. Daje im podnie
ty, a także poczucie uczestnictwa i demokratyczności.
Jeszcze nie tak dawno przebrane księżniczki występowały
wyłącznie w baśniach i operetkach — dziś do oglądania
i wynajęcia na użytek kulturowy są prawdziwe. To, co
niegdyś uchodziło za standard lekkiej rozrywki, obecnie
rozprzestrzeniło się na prawie całe życie publiczne. Uleg
ło ono uprzemysłowieniu, a zatem ujednoliceniu.
Przy unormowanej, dobrze ułożonej, pozbawianej gwał
townych wstrząsów egzystencji — jaka jest przywilejem
zamożnych społeczeństw — rytm żyda często wydaje się
ludziom nużący, a w związku z tym pragną oni większej
ilości widowiskowych, rozweselających przerywników.
Guenter Wallraff w jednym ze swoich reportaży przyto
czył słowa 50-letniego mężczyzny w RFN, który sformu
łował pod adresem telewizji swoje życzenia: „Nie powin
ni pokazywać trudnych filmów. Chcemy rozrywki, bez
żadnych dodatkowych problemów”. Więc niech będzie
drastyczna, lecz Boże broń przed skomplikowaną. Analo
giczne wymagania są stawiane znacznej części rozrywko
wej literatury, dramaturgii, muzyki, sztuk plastycznych,
muzealnictwa. Skądinąd skomplikowane jest samo życie;
reszta niech należy do show.
Przed stu laty Dostojewski zastanawiał się w swoich
notatnikach:
„Cóż z tego, że obwieszczę na afiszach, że co sobotę
albo niedzielę pokazy wać będę goły tyłek.
Wierzę, że znajdą się amatorzy, którzy przyjdą tłumnie,
lecz czy będą darzyć mnie szacunkiem?”*
Jak trudno jest przewidywać: ekshibicjonizm już nie
pozbawia człowieka szacunku.
Bowiem ludzie pośpiesznej, sytej i niespokojnej cywili
zacji szukają błyskawicznego i bulwersującego odpręże
nia. Pragną jaskrawych efektów. Tym bardziej chcą wy
buchnąć głośnym śmiechem, że w zorganizowanej pracy
muszą zachowywać powagę. Chcą oglądać roznegliżowane
dziewczyny w telewizji, filmach i magazynach nie tylko
* Fiodor Dostojewski, Z notatników, Czytelnik, Warszawa
1979. v
z oczywistych powodów, lecz także dlatego, by odetchnąć
od widoku kobiet-robotów w kombinezonach i fartuchach.
Pragną odmienności, wstrząsów, szyku, blichtru. Taka
pop-kultura ma rację bytu, nie jest absolutnym złem;
dlatego, jak pisze Antonina Kłoskowska, potępianie kul
tury masowej byłoby zajęciem utopijnym.
Z oczywistych powodów nie może ona uwolnić się od
mechanizmów, które ją stworzyły. Również rozrywka
operuje stereotypami — powtarza szablony sensacji, dra
styczności i zagadek, spreparowanych w gruncie rzeczy na
jedną modłę. To, co jest wystawione na sprzedaż w kiosku
masowej kultury, musi być przyrządzone metodą taśmo
wą, przemysłową. Toteż nie należy się dziwić, że nagły
sukces jakiegoś filmu (dla przykładu Szczęki) natychmiast
powoduje lawinę imitacji: współczesna zabawa odbywa
się według reguł obowiązujących w całym systemie pro
dukcji — zmechanizowanym, numerycznie sterowanym,
seryjnym.
Amerykański uczony Lewis Mumford zauważył, że w
dziedzinie rozrywki osobiste sądy, pragnienia i marzenia
przestały być sprawą prywatną, a co więcej, utraciły
swobodę i spontaniczność — „zmonopolizowano je i zain
westowano w nie kapitał, tworząc w ten sposób rozbu
dowany na szeroką skalę przemysł rozrywkowy”.
Kultura popularna XX wieku nie jest więc „przyjacie
lem” ani też „wrogiem ludu”, lecz nieuniknionym pro
duktem systemów przemysłowych i handlowych. Niektó
re jej elementy przenikają przy tym do kultury arty
stycznej, gdzie ulegają zasymilowaniu. W konsekwencji
następuje zbliżenie i pewne upodobnienie obu prądów,
co u krytyków pop-kultury wywołuje przerażenie, a u
wielbicieli budzi satysfakcję. Włoski poeta Eugenio Mon-
tale, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury w
1975 roku, należał do przerażonych. Montale był zdania,
iż sztuka nie udźwignie ciężaru, jakim stało się skomer
cjalizowanie i nakaz, że „wszystko musi być rozrywką”.
Także amerykański laureat Nobla, powieściopisarz Saul
Bellów, stwierdził w rozmowie ze mną, że jego zdaniem
pop-kultura mimo pewnych zasług stała się dla Ameryki
obciążeniem. ł
Mniej obaw okazał przed laty wybitny poeta amery
kański Randall Jarrell. Zasugerował on obrazowo, że w
idealnej kulturze dzieło W poszukiwaniu straconego czasu
przyniosłoby Proustowi milion dolarów, zaś pieśniarz
Elvis Presley byłby zwykłym sprzedawcą benzyny. W
idealnie złej kulturze — kontynuował Jarrell — cykl W
poszukiwaniu straconego czasu nigdy nie zostałby opubli
kowany i nawet nie zostałby napisany, a Marcel Proust
podjąłby się napisania biografii Presleya dla tygodnika
„Saturday Evening Post”. Poeta miał zapewne na myśli
to, że istniejący model jest znośny, chociaż bliższy jest
ideałowi pop-kultury, w której miliony dolarów i sta
tus idola przypadły nie Proustowi, lecz Presleyowi.
Być może z rozważań tych wynika także, iż twórcy
elitarni marzą o tym, by ich dzieła zostały zauważone,
podchwycone i przetrawione przez kulturę popularną,
ponieważ w ten sposób doczekają się uznania milionów
ludzi i milionowych fortun, co prawda, kosztem zbanali-
zowania. Taka możliwość nie jest wykluczona, lecz tutaj
trzeba liczyć raczej na łut szczęścia niż na tryumf żelaz
nej logiki.
Jak wiadomo, kultura należy do dziedzin, w których
irraejonalność korzysta z naturalnego prawa azylu —
również kultura popularna. Jest w niej miejsce dla fan
tazji, przesady, paraboli, dla mistyfikacji i koloryzowania.
W świeeie uporządkowanym i pseudoracjonalnym potrze
buje ona jak powietrza tchnienia szaleństwa. Lecz gdy
pewne granice zostaną przekroczone, cecha ta nabiera
właściwości destrukcyjnych i otumaniających odbior
ców.
W antycznym teatrze greckim dla rozładowania psy
chicznego napięcia u widzów grano na przemian z trage
diami farsy. W czasach, gdy na odwrót, samo życie pub
liczne coraz częściej przypomina farsę przerywaną
tragediami, pop-kultura co dzień odświeża się w strumie
niu nowęj inspiracji. Zgodnie ze swoją naturą przeobraża
ona tragedię w melodramat lub burleskę, chociaż czło
wieka dręczonego niepokojami XX wieku nie wyzwalają
w pełni ani ckliwe łzy, ani homeryckie salwy śmiechu.
\
Komiksy zwykłe
i przewrotne
Nikt nie zaprzeczy, że wcieleniem pop-kultury jest ko
miks. I gdy przy końcu lat siedemdziesiątych magle się
okazało, że odkryta już przed pewnym czasem substancja
pod nazwą interferon nadaje się do leczenia niektórych
schorzeń rakowych, w Ameryce z dumą przypomniano, iż
w 1960 roku autor komiksu zatytułowanego Flash Gor
don, dowiedziawszy się o interferonie, wpadł na pomysł,
aby jego bohaterowie użyli tej substancji do zwalczania
pozaziemskich wirusów, które (w komiksie)1 przeniknęły
na naszą planetę.
Jest to przykład komiksu, który swoim spojrzeniem
wyprzedził naukę; zresztą fantazjowanie na pograniczu
science fiction należy w komiksach do zwyczaju. Bohater
ka serii Dazzler (Olśniewająca), pieśniarka Alison Blaire,
wpływała na zachowanie ludzi przekształcając dźwięki w
wiązki światła, a Niewiarygodny Kolos (Incredible Hulk)
miał krew skażoną promieniami gamma, co zmieniło jego
osobowość.
Z chwilą pojawienia się komiksu w Ameryce — ency
klopedia komiksów Homa określa to w przybliżeniu na
lata 1901—1905 — powstał zupełnie nowy i trwały ga
tunek masowej kultury. Ma on zagorzałych przeciwników
i jeszcze gorętszych wielbicieli. Z początku zdobył sobie
popularność jako produkt łatwiejszy w recepcji od cze
gokolwiek, co dotąd ukazało się w druku. Komiksy zawsze
były zwarte, lakoniczne i okraszone humorem, a często
pointą. Pojawiły się one, kiedy — mówiąc za wybitnym
historykiem kultury Huizingą — nastąpiło „wtargnięcie
niedokształconych mas w sferę życia duchowego” i kiedy
kino stawiało dopiero pierwsze kroki. Wystarczy wyobra
zić sobie ówczesną Amerykę. Ruch umysłowy nie nadążał
za pędzącą cywilizacją techniczną, ale zwiększały się
również potrzeby pozamaterialne. Komiksy były pierwo
wzorem współczesnej kultury obrazkowej, którą potem
przejęły film i telewizja, czymś pośrednim między obra
zem nieruchomym a zmiennym.
Amerykę dzielił Ocean od bajek braci Grimm i An
dersena, od świata legend, potworów i śmiałych rycerzy
poślubiających ocalone księżniczki. Jej folklor był ubogi
w porównaniu z Europą, bo świat europejskiej fantazji
został najgęściej zaludniony w czasach feudalnych, któ
rych Stany Zjednoczone nie zaznały. Zamiast kota w
siedmiomilowych butach, zaklętych łabędzi i czarnoksięż
ników w spiczastych kapeluszach Ameryka stworzyła ko
miksy. Bardziej przyziemne i mniej liryczne. Mało w nich
konwencjonalnych czarów, dużo natomiast technicznej
wyobraźni. Amerykanin również zapragnął wciągnąć sied
miomilowe buty.
Jak hamburgery, komiksy podbiły powojenną Europę.
Jedno krótkie danie kulturowe, gotowe do szybkiej kon
sumpcji, pasowało do rytmu przyśpieszonej cywilizacji.
Nie wyparło innych dań, lecz być może zmieniło gusty.
W każdym bądź razie miało wtedy posmak egzotyki, od
powiadało modzie na amerykanizmy. Lecz już przy końcu
lat pięćdziesiątych amerykański krytyk Robert Warshaw
ostrzegał, że dla wielu odbiorców komiksy stały się oprócz
telewizji jedynym kontaktem z kulturą, niepokojącym su-
rogatem. Wychodziły one wówczas z „adaptacją” znanych
powieści, pozorując skrócenie trudnej drogi edukacji.
W owych czasach komiksom, jak parweniuszom, prze
znaczano w gazetach i periodykach pośledniejsze miejsca.
Gdy redaktor dziennika „Washington Post” postanowił
zdegradować rubrykę jednego z reporterów, przesunął ją
w pobliże działu komiksów. Jak wiele zmieniło się od
tamtych lat! Dziś żaden reporter nie zrezygnowałby
z dawniej pogardzanego miejsca: sąsiedztwo z komiksami
zapewnia większą poczytność. Ich rangę może ilustrować
spór, jaki wybuchł w 1980 roku między „Washington
Post” a konkurencyjnym dziennikiem „Washington Star”
na tle praw do komiksu Doonesbury. Wygrał go w końcu
„Washington Star”.
Autor tego komiksu Garry Trudeau uprawia polityczną
satyrę i używa sardonicznego hiumoru. W Waszyngtonie
zauważyłem, że zapoznawanie się z tym, co obmyślił
Trudeau, stało się częścią codziennego rytuału polityków
i dziennikarzy. Można u niego rozpoznać członków Kon
gresu, kandydatów do najwyższych urzędów i skarykatu-
rowanych współpracowników prezydenta, a w związku
z tym Doonesbury trafia do porannych przeglądów pra
sowych sporządzanych w Białym Domu. Komiks ten
pod pewnym względem jest bardziej wyrafinowaną sek
wencją cyklu Al Cappa L’il Abner, który w swoim szczy
towym okresie stroił kpiny z establishmentu na łamach
900 dzienników Ameryki.
Komiksy pokrywają się własną patyną. Oryginały naj
bardziej znanych rysunków komiksowych są kolekcjono
wane w niektórych amerykańskich muzeach i ekspono
wane w galeriach jako dokument pop-kultury i nowe
zjawisko w sztuce plastycznej; należą do nich np. ukazu
jące się nadal Peanuts Charlesa Schulza. Latem 1978
roku odbyła się pierwsza wielka aukcja komiksów w sa
lonach firmy Sothe-by Parkę Bernet w Nowym Jorku,
która głównie zajmuje się licytowaniem wybitnych -dzieł
sztuki. Ten wzrost wartości rysunków komiksowych jest
ostateczną nobilitacją po amerykańsku.
Od połowy lat siedemdziesiątych zainicjowano dorocz
ne konwencje twórców i wydawców komiksów, które
zanim pokryją się patyną, mogą być również dochodo
wym interesem. Francuski historyk komiksów Claude
Molitereni zauważył, że popularne albumy komiksowe
ukazują się we Francji w nakładzie co najmniej 15 ty
sięcy egzemplarzy, podczas gdy powieści rzadko przekra
czają pułap pięciu tysięcy. Ten dowód zmieniających się
gustów niestety nie wyjaśnia do końca, czy powieść pod
upadła czy też komiks wyszłachetniał.
Francuzi ubiegli wszystkich komiksową force de frap-
pe: w 1980 roku przystąpili do wydawania wielotomowej
encyklopedii powszechnej w postaci komiksów (dotych
czas istniała tylko encyklopedia o komiksach). Włosi
z kolei okazali się pionierami „fotoromansu” — ckliwej
serii komiksowej złożonej ze zdjęć odpowiednio upozowa-
nych aktorów (zamiast rysunków) z dialogami; „fotoro-
manse” czytuje 35 milionów Włochów i 20 milionów
Francuzów. Dla kogo są one przeznaczone? Mówi jeden
z kierowników wydawnictwa Lancio: „Nasza publiczność
jest młoda, czuje się pod pewnymi względami nieszczę
śliwa i pozbawiona przywilejów; powiedziałbym, że czę
ściowo należy do tzw. peryferii”.
Jednak w filmowaniu komiksów palma pierwszeństwa
pozostała przy Amerykanach. U progu lat osiemdziesią
tych na ekrany weszła filmowa wersja amerykańskiego
arcykomifcsu z lat trzydziestych pt. Superman (Nadczło-
wiek). Miał on już swoje niezbyt udane wcielenie tele
wizyjne, toteż film postanowiono zrealizować z wielkim
rozmachem gwiazdorsfcim, tecbniczno-trickowym i rekla
mowym. Zaangażowano najbardziej kasowych aktorów
ma czele z Marlonem Brando, któremu powierzono epizo
dyczną rolę ojca ekspediującego z odległej planety swego
potomka na Ziemię, aby ocalić go przed kosmicznym
kataklizmem. Ów potomek staje się Supermanem i do
konuje niezwykłych czynów.
Szybując w przestworzach Superman ratuje podczas
burzy samolot prezydenta Stanów Zjednoczonych, napra
wia słynący z piękna i przepołowiony trzęsieniem ziemi
most Golden Gate w San Francisco, wyciąga z nurtów
rzeki łódź z uciekającymi kryminalistami i osadza ją na
suchym lądzie, aż wreszcie, pozostawiając na boku poli
tykę, przelatuje dookoła świata w 90 sekund trzymając
w ramionach śliczną Lois. Jest to w gruncie rzeczy dy
daktyczna epopeja wzorowego i naiwnego amerykaniz-
mu.
Jakim magnesem dla masowego odbiorcy był ten. film,
świadczą premiery w 700 kinach oraz publikacje ośmiu
nowych książek o Supermanie, ogromnej liczby broszur
komiksowych, płyt, zabawek, plakatów, koszulek. Nie
ulega wątpliwości, że wytwórni Warner Bros udało się
podbić Amerykę i może jeszcze inne kontynenty.
Superman jest również bajką moralizatorską dla do
rosłych: Superman spełnia szlachetne uczynki ongiś
przypisywane w Europie dobrym wróżkom i baśniowym
mocarzom. Zaspokaja łaknienie niezwykłej przygody,
które stworzyło legendę o Ikarze wzbijającym się w po
wietrze, a Odyseuszowi kazało opłynąć morza — co
prawda, zaspokaja nieco infantylnie, gdyż z uderzającą
nowoczesnością techniczną idą w parze nieporadne tony
moralizatorskie. Producenci nie zadowalają się już ma
moną, pragną występować także w roli dobroczyńców.
Twórca filmowej wersji Supermana ogłosił jak z ambo
ny: „W rzeczywistości przekazujemy ludziom chrześci
jański morał — że wszyscy powinniśmy być uczciwi,
kochać bliźniego i pomagać upośledzonym”.
Odwoływanie się do chrześcijańskiej moralności w kul
turze rozrywkowej stało się często stosowanym zabiegiem
w myśl zasady: „Bawić się i jednocześnie zbawić świat”.
Nie gorszmy się: na potrzebach sumienia, jak na wszy
stkim, robi się interesy.
Komiksowy epos o życiu Chrystusa, wydany w Lon
dynie nakładem oficyny Darton, Longman and Todd,
został przez wydawnictwo nazwany „ważnym wydarze
niem w dziedzinie chrześcijańskiej kultury”. Czym sobie
na to zasłużył? Nowatorstwo autora komiksu (w edycji
książkowej), emerytowanego profesora studiów biblijnych
Williama Barclaya, polegało na włożeniu w Chrystusowe
usta wersetów z Biblii i przemieszaniu ich ze slangiem
londyńskich przedmieść. Jakiż zachwyt tym; wzbudził!
Jak wiemy, przynajmniej od czasu barwnego musicalu
Jesus Christ Superstar bariery chroniące religijność przed
świętokradztwem rozrywki runęły — nie pod atakiem
bezbożników, lecz pod akompaniament wiwatów komer
cjalizmu. Z tego punktu widzenia publikacja ekumenicz
nego komiksu istotnie może ujść za „ważne wydarzenie”:
podkreśliło ono, że ukomiksowanie kultury zatacza szer
sze kręgi i że od udziału w nim nie stronią również
profesorowie.
Stając się klasycznym gatunkiem pop-kultury, komiks
nie uwolnił się od pewnego stygmatu: określenie „komik
sowa” dotyczące innej twórczości nie bywa komplemen
tem.
Oczywiście komiks komiksowi nierówny. Oprócz ko
miksów oklepanych, których jest najwięcej, będących
jak gdyby odpowiednikiem brukowej powieści odcinko
wej, z tym że często ciągnących się w nieskończoność,
mamy do czynienia z najbardziej oczywistą komercjal-
nością: wielka amerykańska firma Burger King, sprze
dająca hamburgery na całym kontynencie, w celach re
klamowych kreuje jako swój symbol komiksową postać
zwaną Magie Burger King, aby ją przeciwstawić komik
sowemu klownowi imieniem Ronald McDonald, który
znajduje się w herbie konkurencyjnej firmy hamburge
rów, McDonald’s. Odkrywamy tutaj jedno ze źródeł sza
lonego powodzenia komiksów: ich tożsamość z reklamą
przenikającą amerykańską codzienność.
Natomiast na drugim biegunie ukazują się komiksy
ambitne i nawet wyrafinowane — jak gdyby zdrajcy
swego gatunku, trzymające się tylko jego formy i nie
przynależące do tej samej branży; w gruncie rzeczy —
antykom iksy. Wymieniłem już niektóre z nicih, jak ten
autorstwa Gerry’ego Trudeau, ale wydaje się, że szcze
gólnie odbiega od sztampy seria komiksowa drukowana
raz w tygodniu przez poważny angielski dziennik
„Guardian”. Parodiuje ona produkcję masową, naigrawa
się z prostactwa i z kanonów mieszczańskiej etyki. Rolę
głównej bohaterki—kpiarza pełni w nich studentka
Jocasta, z udaną naiwnością ośmieszająca starsze pokole
nie filistrów, jego nowe dogmaty i tradycyjne pozer
stwa. »
W tym przewrotnym komiksie macocha Jocasty, pani
Trish Wright, doznaje niepokojących przeżyć, gdy nie
opatrznie udaje sdę do pierwszego z brzegu dentysty.
Okazuje się nim Craig Crombie, Australijczyk. Dlaczego
przybysz z tak daleka? Prawdopodobnie w całej Anglii
nie ma and jednego dentysty z antypodów, więc przygo
da tym bardziej zapowiada się surrealistycznie i zło-
wiesraM.
I rzeczywiście: w poczekalni Crombiego stół jest za
walony lewicowymi publikacjami, a na ścianie — na ścia
nie wisi wielki portret Karola Marksa. Crombie jest
marksistą! — doznaje olśnienia pani Wright. Lecz jest
za późno, aby się wycofać. Za chwilę bowiem już siada
w fotelu, już wyciąga się do niej owłosiona łapa, już
z ust dentysty padają dwuznaczne aluzje. Ach, gdybyż
to natury erotycznej! Niestety: dotyczą wyłącznie polity
ki. Gdyż ujrzawszy, że pacjentka jest dobrze sytuowaną
damą kapitalistyczną, Crombie wyciąga z niej przyznanie
się do pasożytniczego trybu życia, jaki ona wiedzie.
Biedna Trish! Zmuszona do uległości bólem zęba, spo
wiada się ze swoich luksusów i posłusznie łyka lekar
stwa wzmagające poczucie winy. W trakcie drugiej wi
zyty u dentysty głośno i klasowo potępia swego małżon
ka; przyrzeka, że odprawi służącą, że pozbędzie się dru
giego samochodu. Jest więc prawie uleczona! Na pożeg
nanie Crombie wręcza jej plakietkę z napisem: „Jestem
2 Koniecznie skandal 17
dobrą pacjentką”, lecz jako rasowy marksista australij
ski nie może sobie odmówić drwin. „Niech parni uważa
— mówi. — Zęby należy utrzymywać w czystości. I żad
nej jazdy wierzchem z otwartą buzią, dobrze?” Morał
z tego taki, że nawet dentyści mogą wdrążać się w głąb
poczciwej duszy burżuazyjnej i siać w niej zamęt. A więc
znów moralizowanie?
Nie razi ono, gdy jest przyprawione sarkazmem, jak
w amerykańskim periodyku „Atlantic Monthly”, który
w drodze wyjątku zamieścił latem 1981 roku komiks
Edwarda Sorela pt. Socjolog. Komiks przedstawiał dżen
telmena, któremu niezasłużenie wymyślają od „bielasów”
sekretarka-Murzynka i Murzyn-taksówkarz, lecz który
usprawiedliwia „gniew czarnych” przyczynami socjohis-
torycznymi. Napadnięty wreszcie przez białego rabusia,
szlachetny liberał jest wzruszony do łez: wyraża podzię
kowanie bandycie, iż obalił stereotypowy pogląd, jakoby
przestępstwa tego rodzaju popełniali głównie Murzyni.
„Bierz moje pieniądze i niech cię Bóg błogosławi!” —
woła wniebowzięty socjolog.
Chociaż wzrasta ilość utworów przewrotnych, komik
sy w większości są przeznaczone dla niewybrednej klien
teli. Wiemy, że pewne aspekty emancypacji kobiet nie
gdyś wzbudzały u publiczności dwuznaczne dreszcze,
szczególnie w krajach eks-purytańskich. Drażliwe wów
czas tematy nie miały więc debitu w komiksach druko
wanych i telewizyjnych. Jak w życiu, kobiety figurowa
ły w nich w roli posiłkowej i dekoracyjnej; sugestie, iż
są poddawane (jak mówią współczesne emancypantki)
eksploatacji erotycznej, uchodziłyby za nietakt. Lecz cza
sy się zmieniły i obok Supermanów pojawiły się również
komiksowe Superkobiety.
W latach czterdziestych lansowanie damskich komik
sów zakończyło się porażką. Nie chwyciły ani Miss Ame
rica, Venus i Millie the Model (Modelka Millie), ani Miss
Fury (Panna Furia) i Shanna the She Devil (Diablica
Shanna). Nie chwyciły, ponieważ komiksy interesowały
wyłącznie chłopców, a chłopcom wydawało się, że czy
tanie takich komiksów, w których główną rolę kreują
stwory rodzaju żeńskiego, zalatuje zniewieściałością.
Natomiast w 1980 roku amerykańskie wydawnictwo
Marvel Comics obliczyło, że 46 proc. jego czytelników
stanowią dziewczęta. Ruch feministyczny przysporzył mu
klientek. Nikt się teraz nie wstydzi być zbity z nóg przez
dzierlatkę.
Jak ich koledzy, Superkobiety symbolizują tęsknotę za
siłą i przygodą, za sprawiedliwością — którą same wy
mierzają. Rozdają one ciosy na prawo i na lewo, obez
władniają demony, ścigają złoczyńców i niebezpiecznych
fanatyków, walczą ze złem i rażą je ogniem. Są seksow
ne i przedsiębiorcze, odznaczają się zgrabną kibicią
i przytomnością umysłu. Utkwiła mi w pamięci okładka
komiksu Wonder W oman (Cud kobieta), na której tłum
wylęknionych mężczyzn błaga ją: „Pomocy, Cud Kobieto,
pomocy! Ratuj przed Latającym Spodkiem!” I apel zo
staje wysłuchany.
Komiks emancypowany jest więc miksturą dla każde
go: (niewielka dawka sex appealu, równouprawnienie ko
biet, szczypta science fiction, wątek kryminalny, odrobi
na mistyki — w gruncie rzeczy modernizacja staroświec
kiej formuły o cudownym ocaleniu od pomoru i zarazy.
Z nostalgią za cudownością spotykamy się często: równo
waży ona w ludzkiej psychice fascynację i zmęczenie
techniką. Dążność ta ujawniła się właśnie w dochowy
waniu wierności nurtom fantastycznym.
Najpopularniejsze Superkobiety występują w broszu
rach komiksowych im poświęconych: Pani Wspaniała,
Kobieta-Pająk, Rudowłosa Sonia, Cud Kobieta czy Ma
dame Xanadu celująca w czarnej magii; wtóruje im Dzi
ki Kołos płci żeńskiej. Telewizja również nie obeszła się
z nimi po macoszemu. Stara się ona zdobyć widownię
dorosłych, jednocześnie nie wyrzekając się dziecięcej. Im
więcej telewizorów, tym większe dochody z reklamy. Stąd
zabawa musi się przeplatać z moralizowaniem; religijna
w swojej genezie walka między dobrem a ziem, przyswo
jona przez świecką moralistykę, powinna przynieść
tryumf konwencjonalnemu dobru.
Dzieci nie należały do pierwszych konsumentów ko
miksów, lecz kultura obrazkowa zwabiła najmłodszych.
Serwuje się więc im menu dorosłych w zdziecinniałym
opakowaniu. Otrzymują potrawkę, na którą później tupią
nogami albo — jeżeli są mało wybredne — od której
spokojnie idiocieją. Pełni dobrej woli krytycy i psycho
logowie zastanawiają się więc, co dawać dzieciom do
czytania i co im pokazywać; tymczasem jednak przemysł
rozrywkowy od lat robi swoje, nie czekając na wynik
inteligenckiej dyskusji.
Dzieci brytyjskie dorastają chłonąc tradycyjne bajki
czarodziejskie o psie z oczami jak talerze, skrócone edycje
diariusza misjonarzy, całe fury zwyczajnych i przewrot
nych komiksów, baśnie o księżniczkach, które .nigdy się
nie rozwodzą, a także książki przygodowe, bryki z Dic
kensa, opowieści fantastyczno-naukowe oraz nowsze
osiągnięcia wychowawcze, w rodzaju książki Przepra
szam, depczesz mi po oczach.
■ Angielski krytyk Geoffrey Gorer wyraził mniemanie,
że popularność baśni u dorosłych wynika z dążeń do
zachowania „niewinności” dzieci; przeważnie myślą
o „niewinności” seksualnej i bazującej na tym moral
ności. Było to proste w dawnych czasach; ale jak zacho
wać dziewiczość duszy, gdy gazety z całą szczerością opi
sują wyczyn młodej londyńskiej damy, deprawatorki
czterech chłopców? Czy dyskusja o „czystości wyobraź
ni” ma sens?
Wśród ekspertów dlatego panuje naturalny rozgardiasz.
W Anglii, gdzie rocznie wydaje się blisko trzy tysiące
tytułów dla młodego czytelnika, ukazała się książka pt.
Czy to nadaje się dla dzieci?, poświęcona kontrowersjom,*
które dotyczą wprowadzenia najmłodszych w świat fan
tazji i realiów. Czytamy więc, iż krytyk Margaret Meek
zgodziła się z koleżanką po fachu panią Sherwood, że
najmłodszym należy udostępnić lekturę dającą pełny
przekrój uczuć ludzkich, z czego naturalnie nic nie wy
nika. Miłość i nienawiść, pogardę i strach, można różnie
przedstawić i różnie się przedstawia: wywołując przera
żenie opowieścią o psie z oczami jak talerze — albo re
lacją o deptaniu obcasem po oczach. W pierwszym wy
padku dziecko wsłuchuje się w konwencję baśniową,
w drugim styka się z bestialstwem i tandetą.
Lecz może polemika jest w ogóle bezprzedmiotowa?
Żyjąc w obrębie kultury obrazkowej dzieci codziennie wi
dzą w telewizji masakrę, i to zarówno w programie
„przygodowym”, jak też podczas serwisu informacyjnego
0 prawdziwych wydarzeniach. Oglądają poza tym przy
gotowania — czasem niekompletne — do wszeteczeństwa
1 nic ich nie może zadziwić. Krytycy jak gdyby zapomnie
li o komercjalności i modzie, żywiących się zarówno tzw.
zepsuciem obyczajów, jak też westchnieniami za dziewi
czą moralnością.
Amerykańscy rodzice, bardziej niż europejscy wysta
wieni na kontakt z kulturą obrazkową i żyjący w społe
czeństwie szczególnie stechnicyzowanym, często unikają
przekazywania dzieciom tradycyjnych baśni — z tej racji,
że stracili je z pola widzenia bądź odnoszą wrażenie, iż
opowiadania o zaczarowanych ludziach i zwierzętach są
oderwane od realiów codzienności, co ich zdaniem może
przynieść dzieciom szkodę.
Tak błądzących rodziców przywołał do porządku słyn
ny amerykański psycholog-freudysta Bruno Bettelheim.
Ostrzegł on w książce The Uses oj Enchantment (Pożytki
zaczarowania), że dziecku, które nie osłuchało się z baj
kami, grozi utrata wyobraźni. Bajki pomagają dziecku
w pewnym samookreślaniu się: nie jest ono w stanie wy
razić słowami swoich obaw, lecz dobrze rozumie sym
bole zawarte w bajkach, dowiaduje się z nich, że lęków
nie należy się wstydzić i można je pokonywać. Z dru
giej strony, dr Bettelheim zaskoczył dorosłych stwierdze
niem, iż najbardziej znane klasyczne baśnie — jak Kró
lewna Śnieżka, Śpiąca królewna i Kopciuszek — są mię
dzy innymi przypowieścią o seksualnym dojrzewaniu
dziewcząt; krew i zaklęcia symbolizują menstruację,
a kosmate zwierzaki — agresywny aspekt męskości.
Obawy przed odwróceniem się bajek dla dzieci od praw
dziwego życia zostały więc rozwiane...
W Ameryce stare baśnie jeszcze nie wróciły do łask.
Odżyło jednak zainteresowanie zeszłowiecznymi opowia
daniami o złośliwych, niepoprawnych dzieciach, w rodza
ju powieści George’a Wilbura Pecka o Złym chłopcu. Wi
dzimy go na okładce, jak niewinnie patrząc kramarzowi
w oczy, sięga po kryjomu do kadzi z ogórkami. Od tego
jeden krok do włożenia łapy komuś do kieszeni. Mali
Amerykanie powinni odczuwać odrazę do „złego chłopca”,
ale kto wie, czy go nie podziwiają.
O ileż podstępniejsze pouczanie zawiera współczesna
powiastka ilustrowana nosząca tytuł Bill Włamywacz,
przeznaczona dla dzieci angielskich. (Jeżeli zechcą ją czy
tać: ma więcej tekstu niż ilustracji. Tymczasem 47 proc.
brytyjskich dzieci przebadanych w 913 szkołach Anglii,
Walii i Północnej Irlandii w 1980 roku przedkładało ko
miksy nad książki. Należy jednak czym prędzej stwier
dzić, że komiksy mogą wpływać budująco; w USA za
chęciły one portorykańskie dzieci do nauki czytania, gdyż
tym sposobem całkowicie rozszyfrowały znaczenie obraz
ków; natomiast podręczniki nie pociągały ich wcale).
„Bill Włamywacz — rozpoczynają intrygę autorzy —
mieszka samotnie w wielkim domu pełnym kradzionych
dóbr. Co wieczór spożywa na kolację kradzioną rybę
z frytkami i pije filiżankę kradzionej herbaty. Potem Bill
zarzuca sobie na plecy wielki kradziony worek i wyru
sza do pracy, kradnąc różne rzeczy”.
Pewnego dnia Bill przynosi z wyprawy duże drewniane
pudło, które wpadło mu w oko. Dochodzi jednak z niego
dziwne kwilenie; i cóż się okazuje? — w pudle leży
dziecko. Nie jest ono szczególnie pociągające, to prawda,
lecz i Bill urodą nie grzeszy; za to z dobrego serca huśta
je na kolanach, dopóki mu nie zwilgotnieją.
Wiemy, że Bill sam dałby sobie radą z ukradzionym
bachorem; jednak następnej nocy do domu Billa Wła
mywacza włamuje się wdowa Betty. Zdumienie obojga
profesjonałów przeradza się w sympatię; i oto wdowa,
pragnąc zmienić swój stan cywilny kosztem Billa, na
mawia go do ustatkowania się i z podejrzaną czułością
tuli do łona obcego berbecia.
Jaki z tego morał? Bill jest postacią miłą, lecz nale
żącą do niższych sfer, kradnie byle co nie przebierając
i pakuje przywłaszczone mienie do zwyczajnego worka;
posługuje się wulgarnym językiem i pożywia się specja
łem plebsu — fish and chips. Toteż w imię ładu społecz
nego pokona tylko jeden szczebel: z włamywacza awan
suje na uczciwego wyrobnika.
Mieszczańskie dziecko ery reklamowej, któremu jest
dedykowana powiastka o Billu, powinno się albo cieszyć,
że Bill Włamywacz przestał kraść i zeszlachetniał — albo
martwić się z powodu jego ożenku i degradacji finanso
wej wynikającej ze zmiany zawodu; ale dziecku ery
reklamowej jest w istocie wszystko jedno i najpewniej
uspokaja siebie przekonaniem, że złodzieje wraz z wy
robnikami i biednymi wdowami przynależą do innego
świata, nie ma więc po co nimi zbytnio się przejmo
wać. --
Przed wielu laty dzieci czytywały komiks zatytułowa
ny Lord Lister, dżentelmen-wlamywacz, opisujący po
dwójne życie tajemniczego arystokraty. Jako lord prze
siadywał on w wytwornych klubach pykając fajkę. Nocą
— w smokingu i rękawiczkach — Lister włamywał się
do rezydencji znanych sobie osobistości, by otworzyć
sejfy i wygarnąć ich zawartość. Jak na lorda była to
czynność zaskakująca. Wynikała ona jednak z szlachet
nych pobudek, bo przeważnie chodziło o wykradzenie.
niegodnych dokumentów i przywrócenie czci zbezczesz
czonym hrabiankom.
Ówczesne dzieci bardzo się zmartwiły, gdy lord Lister
załatwił wszystkie porachunki i zaprzestał frapującej
działalności. Zakarbowały sobie jednak w pamięci, że od
stępstwo od przyjętych norm postępowania było podyk
towane zaletą ducha, właściwą dobrze urodzonym; nie
ulegało przecież wątpliwości, iż włamywanie się nie sta
nowiło źródła utrzymania lorda Listera. Morał sprowa
dzał się zatem do podziwu dla arystokraty, który musiał
się poniżać, cierpiąc przy tym katusze.
Tymczasem u Billa kradzież jest zajęciem przyrodzo
nym, a czyni to w celach egoistyczno-zarobkowych, ponie
waż żyje z tego, co skradnie. Nie jest utalentowanym
amatorem jak Lister, lecz przeciętnym zawodowcem od
łapserdackiej roboty. Dobrze mu z tym, sumienie go nie
gryzie i tylko wdowa Betty włazi mu w paradę; będąc
człowiekiem podłego rodu i nietęgiego umysłu, nie za
stanawia się nad swoją kondycją i daje się ponieść sen
tymentom.
Możemy więc powiedzieć w zaufaniu, że chociaż od
publikacji pierwszej powiastki — o lordzie Listerze —
upłynął szmat czasu, to druga — o Billu Włamywaczu
— tkwi w tej samej konwencji, tylko od przeciwnej stro
ny: dawniej tłumaczyło się najmłodszym i dziś się im
tłumaczy, że ludzie dzielą się na rozmaite sfery i niech
się każdy trzyma swojej.
Komiks spowinowacony z reklamą i bajką — raz fan
tazja, raz mini-humoreska, najprostszy twór kultury
obrazkowej, skrót myślowy pośpiesznej cywilizacji —
umie z dziecinną fabułą sprzedawać całkiem dorosłe mo
rały.
Uroki mody
Giuseppe BaLsamo występował pod przybranym nazwis
kiem hrabiego Cagliostro. Jako lew salonów, bożyszcze
kobiet, podbił najlepsze sfery Paryża obietnicą eliksiru
młodości, a jego życie posłużyło Goethemu za kanwę
Fausta. Eliksir sycylijskiego alchemika okazał się niesku
teczny, mimo to, nim powinęła mu się noga, Balsam®
objechał pół Europy — zawadziwszy i o Warszawę —
z obietnicą, która była zawsze ponętna. Gdy zawiódł na
dzieje, poznał więzienne lochy Londynu oraz Bastylii
i życie zakończył w papieskiej twierdzy San Leo. Aby
zemstę ubrać w godne szaty, obwołano go „ateistą, ha
niebnym ignorantem w sprawach religii, heretykiem,
wściekłym szalbierzem, łotrem, oszustem i bestią”.
Dopiero niedawno Balsamo został uroczyście oczyszczo
ny od zarzutów Inkwizycji. Upowszechnienie eliksirów
młodości i urody podyktowało zdjęcie klątwy z tak zna
komitego poprzednika przemysłu kosmetycznego. Męż
czyźni władczy i majętni zawsze chcieli się otaczać po
wabnymi kobietami, a sobie zapewnić długą młodość.
Z kolei kobiety pragnęły wyostrzyć swój najskuteczniej
szy oręż — urodę. Egipska królowa Nefretete pokrywała
różem usta i grubo barwiła powieki. W innej epoce an
gielska Elżbieta Pierwsza, przyglądająca się z zimną
krwią kaźni swego faworyta hrabiego Essexa, zwykła ma
lować na czole żyłki, by myślano, że przeświecają spod
skóry, panowała bowiem moda na eteryczność i aniel-
skość. Za czasów Cagliostra damy w Paryżu zaopatrywa
ły się w sztuczne brwi z mysich skórek, mimo że odkle-
jały się w najbardziej nieodpowiednich momentach.
Upiększanie się, podkreślanie uroków cielesnych, jest
naturalnym ludzkim pragnieniem, a w związku z tym
przemysł kosmetyczny należy do najlepiej prosperują
cych; dociera ze swoimi wyrobami do najbardziej zapad
łych kątów. Jest też coraz więcej milionerów, którzy
zdobyli fortunę produkując fałszywe rzęsy, oszukańcze
rumieńce, podrabiane fryzury i sztuczną bladość. Ani
recesje gospodarcze, ani przejściowa moda na „wygląd
naturalny” nie zmniejszyły zużycia „eliksirów młodości”.
Wielka konsumpcja kosmetyków rozpoczęła się wraz ze
wzrostem zamożności i higieny społeczeństwa: czystość
i zapach świeżości stały się dostępne dla każdego, cho
ciaż nie każdy z tego dobrodziejstwa korzysta. Wystar
czy przy tym przewertować paryskie magazyny, rzucić
okiem na afisze w londyńskim metrze lub spędzić parę
godzin przy telewizorze w Stanach Zjednoczonych, by
przekonać się, jak olbrzymi aparat został uruchomiony
dla reklamowania walorów przemysłu kosmetycznego.
Wiele pomadek, kremów, płynów i przysypek nie od
mieni konsumentów, z czego oni w głębi serca zdają sobie
sprawę. Ale jednak tli się nadzieja: może upiększą?...
Firma Revlon wylansowała serię kosmetyków „Jontue”
dzięki reklamie zapewniającej, że są „zmysłowe... lecz
jednocześnie z odrobiną niewinności”. Cóż to właściwie
ma znaczyć? Jednak zachęta poskutkowała i seria „Jon
tue” zdobyła drugie miejsce w świecie pod względem
wpływów ze sprzedaży — sukces niebywały, jeśli
uwzględnić, że wielkie firmy kosmetyczne produkują
samych kredek do warg i lakierów do paznokci w 2 500
odcieniach, które ciągle zmieniają.
Na czołowe miejsce wysunęła się i w tej dziedzinie
Ameryka. Niesłychanie aktywna reklama zachęca do za
kupów i stwarza nacisk otoczenia, a pomysłowość busi-
Seria «Zachód z bliska »
Maksymilian Berezowski Koniecznie skandal Ksiqżka i Wiedza Warszawa 1982
Presley czy Proust Podczas gdy jedni się cieszą, a inni biadają, fakt po zostaje faktem: sprawy prywatne, intymne coraz częściej stają się własnością publiczną. Seks, wiara, strzępy po lityki — wszystko to zostało podświetlone jupiterami, przemieszane, przetworzone w artykuł masowej, popular nej kultury. Nie ma jako tako rozwiniętego kraju, którego by ta reguła w ogóle nie dotyczyła. Najbardziej jednak dotyczy krajów wysoko rozwiniętych, gdzie wielką domeną kultu ry popularnej rządzą nie tylko potrzeby duchowe, lecz także prawa komercji, rynku, reklamy. Ma to poniekąd interesujące skutki — stwarza stan obfitości w rozrywce, czyni ją barwną i żywą. Ma jednak również stronę znacz nie gorszą, a mianowicie szerzy płytkie poglądy i mierne gusty, rodzi skłonność do banałów. Obcowanie przez wiele lat z jednym i drugim obliczem tej kultury, głównie w jej wydaniu amerykańskim i an gielskim, nasunęło mi kilka refleksji. Przede wszystkim tę, że ideałem kultury popularnej musi być widowisko wość i dramatyczność za wszelką cenę (najlepiej za naj wyższą). Temu ideałowi zostały podporządkowane siły twórcze, pomysłowość, rozmach techniczny. Przebywałem w Londynie, gdy wydawano za mąż księżniczkę Małgorzatę; niegdyś tego rodzaju zaślubiny celebrowano w zaciszu królewskiej kaplicy — teraz został z nich sfabrykowany telewizyjny show dla mas. Później
w wartki nurt pop-kultury został rzucony rozwód Mał gorzaty i jej amory na odległej wyspie karaibskiej. Co wspanialsze pogrzeby również nie są wyłączone z tejże konwencji. Stanowi to odpowiedź na tak zwane zamó wienie społeczeństwa — odpowiedź, która z kolei wpływa na jego upodobania i zamiłowania. Zasada igrzysk obowiązuje również na pograniczu sze roko pojętej kultury i polityki. W Stanach Zjednoczonych miałem sposobność obserwować, jak zmusza ona kandy datów na prezydenta do stawania na aktorskich kotur nach i ubiegania się o wawrzyn idola. Polityk, który nie jest w stanie sprostać aktualnym wyobrażeniom kul turowym, skazuje się na niepowodzenie; i odwrotnie — ten, który potrafi je spożytkować, odnosi sukces nie współmierny z rolą tej zalety przy kierowaniu nawą państwową. Zasada reklamy przenikająca do sfery religijnej to ruje drogę manii kultów i biciu pokłonów samozwańczym apostołom. Zasada komercjalizacji, stosowana uniwersal nie, odziera erotykę z intymności, czyni ją sztuką „pod glądania”, wulgaryzuje. Zaś skandaliczność, która stąd często (choć nie zawsze) wynika, jest dla pop-kultury naj głośniejszą trąbą jerychońską. Cechy te nie wyczerpują właściwości pop-kultury, lecz warte są bliższego poznania. Po pierwsze z tej chociażby racji, że człowiek zagubiony w kamiennych dżunglach cywilizacji chętnie właśnie tak, a nie inaczej poszukuje swojej tożsamości d najłatwiej zagłusza swoje zwątpienia. Po drugie również z tego powodu, iż niektóre dzieła i zja wiska w tym zakresie nie są i nam obce: przyswajamy je i naśladujemy. Wiemy więc, że kultura popularna nie pozostawia swoich konsumentów o chlebie i wodzie. Daje im podnie ty, a także poczucie uczestnictwa i demokratyczności. Jeszcze nie tak dawno przebrane księżniczki występowały wyłącznie w baśniach i operetkach — dziś do oglądania
i wynajęcia na użytek kulturowy są prawdziwe. To, co niegdyś uchodziło za standard lekkiej rozrywki, obecnie rozprzestrzeniło się na prawie całe życie publiczne. Uleg ło ono uprzemysłowieniu, a zatem ujednoliceniu. Przy unormowanej, dobrze ułożonej, pozbawianej gwał townych wstrząsów egzystencji — jaka jest przywilejem zamożnych społeczeństw — rytm żyda często wydaje się ludziom nużący, a w związku z tym pragną oni większej ilości widowiskowych, rozweselających przerywników. Guenter Wallraff w jednym ze swoich reportaży przyto czył słowa 50-letniego mężczyzny w RFN, który sformu łował pod adresem telewizji swoje życzenia: „Nie powin ni pokazywać trudnych filmów. Chcemy rozrywki, bez żadnych dodatkowych problemów”. Więc niech będzie drastyczna, lecz Boże broń przed skomplikowaną. Analo giczne wymagania są stawiane znacznej części rozrywko wej literatury, dramaturgii, muzyki, sztuk plastycznych, muzealnictwa. Skądinąd skomplikowane jest samo życie; reszta niech należy do show. Przed stu laty Dostojewski zastanawiał się w swoich notatnikach: „Cóż z tego, że obwieszczę na afiszach, że co sobotę albo niedzielę pokazy wać będę goły tyłek. Wierzę, że znajdą się amatorzy, którzy przyjdą tłumnie, lecz czy będą darzyć mnie szacunkiem?”* Jak trudno jest przewidywać: ekshibicjonizm już nie pozbawia człowieka szacunku. Bowiem ludzie pośpiesznej, sytej i niespokojnej cywili zacji szukają błyskawicznego i bulwersującego odpręże nia. Pragną jaskrawych efektów. Tym bardziej chcą wy buchnąć głośnym śmiechem, że w zorganizowanej pracy muszą zachowywać powagę. Chcą oglądać roznegliżowane dziewczyny w telewizji, filmach i magazynach nie tylko * Fiodor Dostojewski, Z notatników, Czytelnik, Warszawa 1979. v
z oczywistych powodów, lecz także dlatego, by odetchnąć od widoku kobiet-robotów w kombinezonach i fartuchach. Pragną odmienności, wstrząsów, szyku, blichtru. Taka pop-kultura ma rację bytu, nie jest absolutnym złem; dlatego, jak pisze Antonina Kłoskowska, potępianie kul tury masowej byłoby zajęciem utopijnym. Z oczywistych powodów nie może ona uwolnić się od mechanizmów, które ją stworzyły. Również rozrywka operuje stereotypami — powtarza szablony sensacji, dra styczności i zagadek, spreparowanych w gruncie rzeczy na jedną modłę. To, co jest wystawione na sprzedaż w kiosku masowej kultury, musi być przyrządzone metodą taśmo wą, przemysłową. Toteż nie należy się dziwić, że nagły sukces jakiegoś filmu (dla przykładu Szczęki) natychmiast powoduje lawinę imitacji: współczesna zabawa odbywa się według reguł obowiązujących w całym systemie pro dukcji — zmechanizowanym, numerycznie sterowanym, seryjnym. Amerykański uczony Lewis Mumford zauważył, że w dziedzinie rozrywki osobiste sądy, pragnienia i marzenia przestały być sprawą prywatną, a co więcej, utraciły swobodę i spontaniczność — „zmonopolizowano je i zain westowano w nie kapitał, tworząc w ten sposób rozbu dowany na szeroką skalę przemysł rozrywkowy”. Kultura popularna XX wieku nie jest więc „przyjacie lem” ani też „wrogiem ludu”, lecz nieuniknionym pro duktem systemów przemysłowych i handlowych. Niektó re jej elementy przenikają przy tym do kultury arty stycznej, gdzie ulegają zasymilowaniu. W konsekwencji następuje zbliżenie i pewne upodobnienie obu prądów, co u krytyków pop-kultury wywołuje przerażenie, a u wielbicieli budzi satysfakcję. Włoski poeta Eugenio Mon- tale, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1975 roku, należał do przerażonych. Montale był zdania, iż sztuka nie udźwignie ciężaru, jakim stało się skomer cjalizowanie i nakaz, że „wszystko musi być rozrywką”.
Także amerykański laureat Nobla, powieściopisarz Saul Bellów, stwierdził w rozmowie ze mną, że jego zdaniem pop-kultura mimo pewnych zasług stała się dla Ameryki obciążeniem. ł Mniej obaw okazał przed laty wybitny poeta amery kański Randall Jarrell. Zasugerował on obrazowo, że w idealnej kulturze dzieło W poszukiwaniu straconego czasu przyniosłoby Proustowi milion dolarów, zaś pieśniarz Elvis Presley byłby zwykłym sprzedawcą benzyny. W idealnie złej kulturze — kontynuował Jarrell — cykl W poszukiwaniu straconego czasu nigdy nie zostałby opubli kowany i nawet nie zostałby napisany, a Marcel Proust podjąłby się napisania biografii Presleya dla tygodnika „Saturday Evening Post”. Poeta miał zapewne na myśli to, że istniejący model jest znośny, chociaż bliższy jest ideałowi pop-kultury, w której miliony dolarów i sta tus idola przypadły nie Proustowi, lecz Presleyowi. Być może z rozważań tych wynika także, iż twórcy elitarni marzą o tym, by ich dzieła zostały zauważone, podchwycone i przetrawione przez kulturę popularną, ponieważ w ten sposób doczekają się uznania milionów ludzi i milionowych fortun, co prawda, kosztem zbanali- zowania. Taka możliwość nie jest wykluczona, lecz tutaj trzeba liczyć raczej na łut szczęścia niż na tryumf żelaz nej logiki. Jak wiadomo, kultura należy do dziedzin, w których irraejonalność korzysta z naturalnego prawa azylu — również kultura popularna. Jest w niej miejsce dla fan tazji, przesady, paraboli, dla mistyfikacji i koloryzowania. W świeeie uporządkowanym i pseudoracjonalnym potrze buje ona jak powietrza tchnienia szaleństwa. Lecz gdy pewne granice zostaną przekroczone, cecha ta nabiera właściwości destrukcyjnych i otumaniających odbior ców. W antycznym teatrze greckim dla rozładowania psy chicznego napięcia u widzów grano na przemian z trage
diami farsy. W czasach, gdy na odwrót, samo życie pub liczne coraz częściej przypomina farsę przerywaną tragediami, pop-kultura co dzień odświeża się w strumie niu nowęj inspiracji. Zgodnie ze swoją naturą przeobraża ona tragedię w melodramat lub burleskę, chociaż czło wieka dręczonego niepokojami XX wieku nie wyzwalają w pełni ani ckliwe łzy, ani homeryckie salwy śmiechu. \
Komiksy zwykłe i przewrotne Nikt nie zaprzeczy, że wcieleniem pop-kultury jest ko miks. I gdy przy końcu lat siedemdziesiątych magle się okazało, że odkryta już przed pewnym czasem substancja pod nazwą interferon nadaje się do leczenia niektórych schorzeń rakowych, w Ameryce z dumą przypomniano, iż w 1960 roku autor komiksu zatytułowanego Flash Gor don, dowiedziawszy się o interferonie, wpadł na pomysł, aby jego bohaterowie użyli tej substancji do zwalczania pozaziemskich wirusów, które (w komiksie)1 przeniknęły na naszą planetę. Jest to przykład komiksu, który swoim spojrzeniem wyprzedził naukę; zresztą fantazjowanie na pograniczu science fiction należy w komiksach do zwyczaju. Bohater ka serii Dazzler (Olśniewająca), pieśniarka Alison Blaire, wpływała na zachowanie ludzi przekształcając dźwięki w wiązki światła, a Niewiarygodny Kolos (Incredible Hulk) miał krew skażoną promieniami gamma, co zmieniło jego osobowość. Z chwilą pojawienia się komiksu w Ameryce — ency klopedia komiksów Homa określa to w przybliżeniu na lata 1901—1905 — powstał zupełnie nowy i trwały ga tunek masowej kultury. Ma on zagorzałych przeciwników i jeszcze gorętszych wielbicieli. Z początku zdobył sobie popularność jako produkt łatwiejszy w recepcji od cze gokolwiek, co dotąd ukazało się w druku. Komiksy zawsze były zwarte, lakoniczne i okraszone humorem, a często
pointą. Pojawiły się one, kiedy — mówiąc za wybitnym historykiem kultury Huizingą — nastąpiło „wtargnięcie niedokształconych mas w sferę życia duchowego” i kiedy kino stawiało dopiero pierwsze kroki. Wystarczy wyobra zić sobie ówczesną Amerykę. Ruch umysłowy nie nadążał za pędzącą cywilizacją techniczną, ale zwiększały się również potrzeby pozamaterialne. Komiksy były pierwo wzorem współczesnej kultury obrazkowej, którą potem przejęły film i telewizja, czymś pośrednim między obra zem nieruchomym a zmiennym. Amerykę dzielił Ocean od bajek braci Grimm i An dersena, od świata legend, potworów i śmiałych rycerzy poślubiających ocalone księżniczki. Jej folklor był ubogi w porównaniu z Europą, bo świat europejskiej fantazji został najgęściej zaludniony w czasach feudalnych, któ rych Stany Zjednoczone nie zaznały. Zamiast kota w siedmiomilowych butach, zaklętych łabędzi i czarnoksięż ników w spiczastych kapeluszach Ameryka stworzyła ko miksy. Bardziej przyziemne i mniej liryczne. Mało w nich konwencjonalnych czarów, dużo natomiast technicznej wyobraźni. Amerykanin również zapragnął wciągnąć sied miomilowe buty. Jak hamburgery, komiksy podbiły powojenną Europę. Jedno krótkie danie kulturowe, gotowe do szybkiej kon sumpcji, pasowało do rytmu przyśpieszonej cywilizacji. Nie wyparło innych dań, lecz być może zmieniło gusty. W każdym bądź razie miało wtedy posmak egzotyki, od powiadało modzie na amerykanizmy. Lecz już przy końcu lat pięćdziesiątych amerykański krytyk Robert Warshaw ostrzegał, że dla wielu odbiorców komiksy stały się oprócz telewizji jedynym kontaktem z kulturą, niepokojącym su- rogatem. Wychodziły one wówczas z „adaptacją” znanych powieści, pozorując skrócenie trudnej drogi edukacji. W owych czasach komiksom, jak parweniuszom, prze znaczano w gazetach i periodykach pośledniejsze miejsca. Gdy redaktor dziennika „Washington Post” postanowił
zdegradować rubrykę jednego z reporterów, przesunął ją w pobliże działu komiksów. Jak wiele zmieniło się od tamtych lat! Dziś żaden reporter nie zrezygnowałby z dawniej pogardzanego miejsca: sąsiedztwo z komiksami zapewnia większą poczytność. Ich rangę może ilustrować spór, jaki wybuchł w 1980 roku między „Washington Post” a konkurencyjnym dziennikiem „Washington Star” na tle praw do komiksu Doonesbury. Wygrał go w końcu „Washington Star”. Autor tego komiksu Garry Trudeau uprawia polityczną satyrę i używa sardonicznego hiumoru. W Waszyngtonie zauważyłem, że zapoznawanie się z tym, co obmyślił Trudeau, stało się częścią codziennego rytuału polityków i dziennikarzy. Można u niego rozpoznać członków Kon gresu, kandydatów do najwyższych urzędów i skarykatu- rowanych współpracowników prezydenta, a w związku z tym Doonesbury trafia do porannych przeglądów pra sowych sporządzanych w Białym Domu. Komiks ten pod pewnym względem jest bardziej wyrafinowaną sek wencją cyklu Al Cappa L’il Abner, który w swoim szczy towym okresie stroił kpiny z establishmentu na łamach 900 dzienników Ameryki. Komiksy pokrywają się własną patyną. Oryginały naj bardziej znanych rysunków komiksowych są kolekcjono wane w niektórych amerykańskich muzeach i ekspono wane w galeriach jako dokument pop-kultury i nowe zjawisko w sztuce plastycznej; należą do nich np. ukazu jące się nadal Peanuts Charlesa Schulza. Latem 1978 roku odbyła się pierwsza wielka aukcja komiksów w sa lonach firmy Sothe-by Parkę Bernet w Nowym Jorku, która głównie zajmuje się licytowaniem wybitnych -dzieł sztuki. Ten wzrost wartości rysunków komiksowych jest ostateczną nobilitacją po amerykańsku. Od połowy lat siedemdziesiątych zainicjowano dorocz ne konwencje twórców i wydawców komiksów, które zanim pokryją się patyną, mogą być również dochodo
wym interesem. Francuski historyk komiksów Claude Molitereni zauważył, że popularne albumy komiksowe ukazują się we Francji w nakładzie co najmniej 15 ty sięcy egzemplarzy, podczas gdy powieści rzadko przekra czają pułap pięciu tysięcy. Ten dowód zmieniających się gustów niestety nie wyjaśnia do końca, czy powieść pod upadła czy też komiks wyszłachetniał. Francuzi ubiegli wszystkich komiksową force de frap- pe: w 1980 roku przystąpili do wydawania wielotomowej encyklopedii powszechnej w postaci komiksów (dotych czas istniała tylko encyklopedia o komiksach). Włosi z kolei okazali się pionierami „fotoromansu” — ckliwej serii komiksowej złożonej ze zdjęć odpowiednio upozowa- nych aktorów (zamiast rysunków) z dialogami; „fotoro- manse” czytuje 35 milionów Włochów i 20 milionów Francuzów. Dla kogo są one przeznaczone? Mówi jeden z kierowników wydawnictwa Lancio: „Nasza publiczność jest młoda, czuje się pod pewnymi względami nieszczę śliwa i pozbawiona przywilejów; powiedziałbym, że czę ściowo należy do tzw. peryferii”. Jednak w filmowaniu komiksów palma pierwszeństwa pozostała przy Amerykanach. U progu lat osiemdziesią tych na ekrany weszła filmowa wersja amerykańskiego arcykomifcsu z lat trzydziestych pt. Superman (Nadczło- wiek). Miał on już swoje niezbyt udane wcielenie tele wizyjne, toteż film postanowiono zrealizować z wielkim rozmachem gwiazdorsfcim, tecbniczno-trickowym i rekla mowym. Zaangażowano najbardziej kasowych aktorów ma czele z Marlonem Brando, któremu powierzono epizo dyczną rolę ojca ekspediującego z odległej planety swego potomka na Ziemię, aby ocalić go przed kosmicznym kataklizmem. Ów potomek staje się Supermanem i do konuje niezwykłych czynów. Szybując w przestworzach Superman ratuje podczas burzy samolot prezydenta Stanów Zjednoczonych, napra wia słynący z piękna i przepołowiony trzęsieniem ziemi
most Golden Gate w San Francisco, wyciąga z nurtów rzeki łódź z uciekającymi kryminalistami i osadza ją na suchym lądzie, aż wreszcie, pozostawiając na boku poli tykę, przelatuje dookoła świata w 90 sekund trzymając w ramionach śliczną Lois. Jest to w gruncie rzeczy dy daktyczna epopeja wzorowego i naiwnego amerykaniz- mu. Jakim magnesem dla masowego odbiorcy był ten. film, świadczą premiery w 700 kinach oraz publikacje ośmiu nowych książek o Supermanie, ogromnej liczby broszur komiksowych, płyt, zabawek, plakatów, koszulek. Nie ulega wątpliwości, że wytwórni Warner Bros udało się podbić Amerykę i może jeszcze inne kontynenty. Superman jest również bajką moralizatorską dla do rosłych: Superman spełnia szlachetne uczynki ongiś przypisywane w Europie dobrym wróżkom i baśniowym mocarzom. Zaspokaja łaknienie niezwykłej przygody, które stworzyło legendę o Ikarze wzbijającym się w po wietrze, a Odyseuszowi kazało opłynąć morza — co prawda, zaspokaja nieco infantylnie, gdyż z uderzającą nowoczesnością techniczną idą w parze nieporadne tony moralizatorskie. Producenci nie zadowalają się już ma moną, pragną występować także w roli dobroczyńców. Twórca filmowej wersji Supermana ogłosił jak z ambo ny: „W rzeczywistości przekazujemy ludziom chrześci jański morał — że wszyscy powinniśmy być uczciwi, kochać bliźniego i pomagać upośledzonym”. Odwoływanie się do chrześcijańskiej moralności w kul turze rozrywkowej stało się często stosowanym zabiegiem w myśl zasady: „Bawić się i jednocześnie zbawić świat”. Nie gorszmy się: na potrzebach sumienia, jak na wszy stkim, robi się interesy. Komiksowy epos o życiu Chrystusa, wydany w Lon dynie nakładem oficyny Darton, Longman and Todd, został przez wydawnictwo nazwany „ważnym wydarze niem w dziedzinie chrześcijańskiej kultury”. Czym sobie
na to zasłużył? Nowatorstwo autora komiksu (w edycji książkowej), emerytowanego profesora studiów biblijnych Williama Barclaya, polegało na włożeniu w Chrystusowe usta wersetów z Biblii i przemieszaniu ich ze slangiem londyńskich przedmieść. Jakiż zachwyt tym; wzbudził! Jak wiemy, przynajmniej od czasu barwnego musicalu Jesus Christ Superstar bariery chroniące religijność przed świętokradztwem rozrywki runęły — nie pod atakiem bezbożników, lecz pod akompaniament wiwatów komer cjalizmu. Z tego punktu widzenia publikacja ekumenicz nego komiksu istotnie może ujść za „ważne wydarzenie”: podkreśliło ono, że ukomiksowanie kultury zatacza szer sze kręgi i że od udziału w nim nie stronią również profesorowie. Stając się klasycznym gatunkiem pop-kultury, komiks nie uwolnił się od pewnego stygmatu: określenie „komik sowa” dotyczące innej twórczości nie bywa komplemen tem. Oczywiście komiks komiksowi nierówny. Oprócz ko miksów oklepanych, których jest najwięcej, będących jak gdyby odpowiednikiem brukowej powieści odcinko wej, z tym że często ciągnących się w nieskończoność, mamy do czynienia z najbardziej oczywistą komercjal- nością: wielka amerykańska firma Burger King, sprze dająca hamburgery na całym kontynencie, w celach re klamowych kreuje jako swój symbol komiksową postać zwaną Magie Burger King, aby ją przeciwstawić komik sowemu klownowi imieniem Ronald McDonald, który znajduje się w herbie konkurencyjnej firmy hamburge rów, McDonald’s. Odkrywamy tutaj jedno ze źródeł sza lonego powodzenia komiksów: ich tożsamość z reklamą przenikającą amerykańską codzienność. Natomiast na drugim biegunie ukazują się komiksy ambitne i nawet wyrafinowane — jak gdyby zdrajcy swego gatunku, trzymające się tylko jego formy i nie przynależące do tej samej branży; w gruncie rzeczy —
antykom iksy. Wymieniłem już niektóre z nicih, jak ten autorstwa Gerry’ego Trudeau, ale wydaje się, że szcze gólnie odbiega od sztampy seria komiksowa drukowana raz w tygodniu przez poważny angielski dziennik „Guardian”. Parodiuje ona produkcję masową, naigrawa się z prostactwa i z kanonów mieszczańskiej etyki. Rolę głównej bohaterki—kpiarza pełni w nich studentka Jocasta, z udaną naiwnością ośmieszająca starsze pokole nie filistrów, jego nowe dogmaty i tradycyjne pozer stwa. » W tym przewrotnym komiksie macocha Jocasty, pani Trish Wright, doznaje niepokojących przeżyć, gdy nie opatrznie udaje sdę do pierwszego z brzegu dentysty. Okazuje się nim Craig Crombie, Australijczyk. Dlaczego przybysz z tak daleka? Prawdopodobnie w całej Anglii nie ma and jednego dentysty z antypodów, więc przygo da tym bardziej zapowiada się surrealistycznie i zło- wiesraM. I rzeczywiście: w poczekalni Crombiego stół jest za walony lewicowymi publikacjami, a na ścianie — na ścia nie wisi wielki portret Karola Marksa. Crombie jest marksistą! — doznaje olśnienia pani Wright. Lecz jest za późno, aby się wycofać. Za chwilę bowiem już siada w fotelu, już wyciąga się do niej owłosiona łapa, już z ust dentysty padają dwuznaczne aluzje. Ach, gdybyż to natury erotycznej! Niestety: dotyczą wyłącznie polity ki. Gdyż ujrzawszy, że pacjentka jest dobrze sytuowaną damą kapitalistyczną, Crombie wyciąga z niej przyznanie się do pasożytniczego trybu życia, jaki ona wiedzie. Biedna Trish! Zmuszona do uległości bólem zęba, spo wiada się ze swoich luksusów i posłusznie łyka lekar stwa wzmagające poczucie winy. W trakcie drugiej wi zyty u dentysty głośno i klasowo potępia swego małżon ka; przyrzeka, że odprawi służącą, że pozbędzie się dru giego samochodu. Jest więc prawie uleczona! Na pożeg nanie Crombie wręcza jej plakietkę z napisem: „Jestem 2 Koniecznie skandal 17
dobrą pacjentką”, lecz jako rasowy marksista australij ski nie może sobie odmówić drwin. „Niech parni uważa — mówi. — Zęby należy utrzymywać w czystości. I żad nej jazdy wierzchem z otwartą buzią, dobrze?” Morał z tego taki, że nawet dentyści mogą wdrążać się w głąb poczciwej duszy burżuazyjnej i siać w niej zamęt. A więc znów moralizowanie? Nie razi ono, gdy jest przyprawione sarkazmem, jak w amerykańskim periodyku „Atlantic Monthly”, który w drodze wyjątku zamieścił latem 1981 roku komiks Edwarda Sorela pt. Socjolog. Komiks przedstawiał dżen telmena, któremu niezasłużenie wymyślają od „bielasów” sekretarka-Murzynka i Murzyn-taksówkarz, lecz który usprawiedliwia „gniew czarnych” przyczynami socjohis- torycznymi. Napadnięty wreszcie przez białego rabusia, szlachetny liberał jest wzruszony do łez: wyraża podzię kowanie bandycie, iż obalił stereotypowy pogląd, jakoby przestępstwa tego rodzaju popełniali głównie Murzyni. „Bierz moje pieniądze i niech cię Bóg błogosławi!” — woła wniebowzięty socjolog. Chociaż wzrasta ilość utworów przewrotnych, komik sy w większości są przeznaczone dla niewybrednej klien teli. Wiemy, że pewne aspekty emancypacji kobiet nie gdyś wzbudzały u publiczności dwuznaczne dreszcze, szczególnie w krajach eks-purytańskich. Drażliwe wów czas tematy nie miały więc debitu w komiksach druko wanych i telewizyjnych. Jak w życiu, kobiety figurowa ły w nich w roli posiłkowej i dekoracyjnej; sugestie, iż są poddawane (jak mówią współczesne emancypantki) eksploatacji erotycznej, uchodziłyby za nietakt. Lecz cza sy się zmieniły i obok Supermanów pojawiły się również komiksowe Superkobiety. W latach czterdziestych lansowanie damskich komik sów zakończyło się porażką. Nie chwyciły ani Miss Ame rica, Venus i Millie the Model (Modelka Millie), ani Miss Fury (Panna Furia) i Shanna the She Devil (Diablica
Shanna). Nie chwyciły, ponieważ komiksy interesowały wyłącznie chłopców, a chłopcom wydawało się, że czy tanie takich komiksów, w których główną rolę kreują stwory rodzaju żeńskiego, zalatuje zniewieściałością. Natomiast w 1980 roku amerykańskie wydawnictwo Marvel Comics obliczyło, że 46 proc. jego czytelników stanowią dziewczęta. Ruch feministyczny przysporzył mu klientek. Nikt się teraz nie wstydzi być zbity z nóg przez dzierlatkę. Jak ich koledzy, Superkobiety symbolizują tęsknotę za siłą i przygodą, za sprawiedliwością — którą same wy mierzają. Rozdają one ciosy na prawo i na lewo, obez władniają demony, ścigają złoczyńców i niebezpiecznych fanatyków, walczą ze złem i rażą je ogniem. Są seksow ne i przedsiębiorcze, odznaczają się zgrabną kibicią i przytomnością umysłu. Utkwiła mi w pamięci okładka komiksu Wonder W oman (Cud kobieta), na której tłum wylęknionych mężczyzn błaga ją: „Pomocy, Cud Kobieto, pomocy! Ratuj przed Latającym Spodkiem!” I apel zo staje wysłuchany. Komiks emancypowany jest więc miksturą dla każde go: (niewielka dawka sex appealu, równouprawnienie ko biet, szczypta science fiction, wątek kryminalny, odrobi na mistyki — w gruncie rzeczy modernizacja staroświec kiej formuły o cudownym ocaleniu od pomoru i zarazy. Z nostalgią za cudownością spotykamy się często: równo waży ona w ludzkiej psychice fascynację i zmęczenie techniką. Dążność ta ujawniła się właśnie w dochowy waniu wierności nurtom fantastycznym. Najpopularniejsze Superkobiety występują w broszu rach komiksowych im poświęconych: Pani Wspaniała, Kobieta-Pająk, Rudowłosa Sonia, Cud Kobieta czy Ma dame Xanadu celująca w czarnej magii; wtóruje im Dzi ki Kołos płci żeńskiej. Telewizja również nie obeszła się z nimi po macoszemu. Stara się ona zdobyć widownię dorosłych, jednocześnie nie wyrzekając się dziecięcej. Im
więcej telewizorów, tym większe dochody z reklamy. Stąd zabawa musi się przeplatać z moralizowaniem; religijna w swojej genezie walka między dobrem a ziem, przyswo jona przez świecką moralistykę, powinna przynieść tryumf konwencjonalnemu dobru. Dzieci nie należały do pierwszych konsumentów ko miksów, lecz kultura obrazkowa zwabiła najmłodszych. Serwuje się więc im menu dorosłych w zdziecinniałym opakowaniu. Otrzymują potrawkę, na którą później tupią nogami albo — jeżeli są mało wybredne — od której spokojnie idiocieją. Pełni dobrej woli krytycy i psycho logowie zastanawiają się więc, co dawać dzieciom do czytania i co im pokazywać; tymczasem jednak przemysł rozrywkowy od lat robi swoje, nie czekając na wynik inteligenckiej dyskusji. Dzieci brytyjskie dorastają chłonąc tradycyjne bajki czarodziejskie o psie z oczami jak talerze, skrócone edycje diariusza misjonarzy, całe fury zwyczajnych i przewrot nych komiksów, baśnie o księżniczkach, które .nigdy się nie rozwodzą, a także książki przygodowe, bryki z Dic kensa, opowieści fantastyczno-naukowe oraz nowsze osiągnięcia wychowawcze, w rodzaju książki Przepra szam, depczesz mi po oczach. ■ Angielski krytyk Geoffrey Gorer wyraził mniemanie, że popularność baśni u dorosłych wynika z dążeń do zachowania „niewinności” dzieci; przeważnie myślą o „niewinności” seksualnej i bazującej na tym moral ności. Było to proste w dawnych czasach; ale jak zacho wać dziewiczość duszy, gdy gazety z całą szczerością opi sują wyczyn młodej londyńskiej damy, deprawatorki czterech chłopców? Czy dyskusja o „czystości wyobraź ni” ma sens? Wśród ekspertów dlatego panuje naturalny rozgardiasz. W Anglii, gdzie rocznie wydaje się blisko trzy tysiące tytułów dla młodego czytelnika, ukazała się książka pt. Czy to nadaje się dla dzieci?, poświęcona kontrowersjom,*
które dotyczą wprowadzenia najmłodszych w świat fan tazji i realiów. Czytamy więc, iż krytyk Margaret Meek zgodziła się z koleżanką po fachu panią Sherwood, że najmłodszym należy udostępnić lekturę dającą pełny przekrój uczuć ludzkich, z czego naturalnie nic nie wy nika. Miłość i nienawiść, pogardę i strach, można różnie przedstawić i różnie się przedstawia: wywołując przera żenie opowieścią o psie z oczami jak talerze — albo re lacją o deptaniu obcasem po oczach. W pierwszym wy padku dziecko wsłuchuje się w konwencję baśniową, w drugim styka się z bestialstwem i tandetą. Lecz może polemika jest w ogóle bezprzedmiotowa? Żyjąc w obrębie kultury obrazkowej dzieci codziennie wi dzą w telewizji masakrę, i to zarówno w programie „przygodowym”, jak też podczas serwisu informacyjnego 0 prawdziwych wydarzeniach. Oglądają poza tym przy gotowania — czasem niekompletne — do wszeteczeństwa 1 nic ich nie może zadziwić. Krytycy jak gdyby zapomnie li o komercjalności i modzie, żywiących się zarówno tzw. zepsuciem obyczajów, jak też westchnieniami za dziewi czą moralnością. Amerykańscy rodzice, bardziej niż europejscy wysta wieni na kontakt z kulturą obrazkową i żyjący w społe czeństwie szczególnie stechnicyzowanym, często unikają przekazywania dzieciom tradycyjnych baśni — z tej racji, że stracili je z pola widzenia bądź odnoszą wrażenie, iż opowiadania o zaczarowanych ludziach i zwierzętach są oderwane od realiów codzienności, co ich zdaniem może przynieść dzieciom szkodę. Tak błądzących rodziców przywołał do porządku słyn ny amerykański psycholog-freudysta Bruno Bettelheim. Ostrzegł on w książce The Uses oj Enchantment (Pożytki zaczarowania), że dziecku, które nie osłuchało się z baj kami, grozi utrata wyobraźni. Bajki pomagają dziecku w pewnym samookreślaniu się: nie jest ono w stanie wy razić słowami swoich obaw, lecz dobrze rozumie sym
bole zawarte w bajkach, dowiaduje się z nich, że lęków nie należy się wstydzić i można je pokonywać. Z dru giej strony, dr Bettelheim zaskoczył dorosłych stwierdze niem, iż najbardziej znane klasyczne baśnie — jak Kró lewna Śnieżka, Śpiąca królewna i Kopciuszek — są mię dzy innymi przypowieścią o seksualnym dojrzewaniu dziewcząt; krew i zaklęcia symbolizują menstruację, a kosmate zwierzaki — agresywny aspekt męskości. Obawy przed odwróceniem się bajek dla dzieci od praw dziwego życia zostały więc rozwiane... W Ameryce stare baśnie jeszcze nie wróciły do łask. Odżyło jednak zainteresowanie zeszłowiecznymi opowia daniami o złośliwych, niepoprawnych dzieciach, w rodza ju powieści George’a Wilbura Pecka o Złym chłopcu. Wi dzimy go na okładce, jak niewinnie patrząc kramarzowi w oczy, sięga po kryjomu do kadzi z ogórkami. Od tego jeden krok do włożenia łapy komuś do kieszeni. Mali Amerykanie powinni odczuwać odrazę do „złego chłopca”, ale kto wie, czy go nie podziwiają. O ileż podstępniejsze pouczanie zawiera współczesna powiastka ilustrowana nosząca tytuł Bill Włamywacz, przeznaczona dla dzieci angielskich. (Jeżeli zechcą ją czy tać: ma więcej tekstu niż ilustracji. Tymczasem 47 proc. brytyjskich dzieci przebadanych w 913 szkołach Anglii, Walii i Północnej Irlandii w 1980 roku przedkładało ko miksy nad książki. Należy jednak czym prędzej stwier dzić, że komiksy mogą wpływać budująco; w USA za chęciły one portorykańskie dzieci do nauki czytania, gdyż tym sposobem całkowicie rozszyfrowały znaczenie obraz ków; natomiast podręczniki nie pociągały ich wcale). „Bill Włamywacz — rozpoczynają intrygę autorzy — mieszka samotnie w wielkim domu pełnym kradzionych dóbr. Co wieczór spożywa na kolację kradzioną rybę z frytkami i pije filiżankę kradzionej herbaty. Potem Bill zarzuca sobie na plecy wielki kradziony worek i wyru sza do pracy, kradnąc różne rzeczy”.
Pewnego dnia Bill przynosi z wyprawy duże drewniane pudło, które wpadło mu w oko. Dochodzi jednak z niego dziwne kwilenie; i cóż się okazuje? — w pudle leży dziecko. Nie jest ono szczególnie pociągające, to prawda, lecz i Bill urodą nie grzeszy; za to z dobrego serca huśta je na kolanach, dopóki mu nie zwilgotnieją. Wiemy, że Bill sam dałby sobie radą z ukradzionym bachorem; jednak następnej nocy do domu Billa Wła mywacza włamuje się wdowa Betty. Zdumienie obojga profesjonałów przeradza się w sympatię; i oto wdowa, pragnąc zmienić swój stan cywilny kosztem Billa, na mawia go do ustatkowania się i z podejrzaną czułością tuli do łona obcego berbecia. Jaki z tego morał? Bill jest postacią miłą, lecz nale żącą do niższych sfer, kradnie byle co nie przebierając i pakuje przywłaszczone mienie do zwyczajnego worka; posługuje się wulgarnym językiem i pożywia się specja łem plebsu — fish and chips. Toteż w imię ładu społecz nego pokona tylko jeden szczebel: z włamywacza awan suje na uczciwego wyrobnika. Mieszczańskie dziecko ery reklamowej, któremu jest dedykowana powiastka o Billu, powinno się albo cieszyć, że Bill Włamywacz przestał kraść i zeszlachetniał — albo martwić się z powodu jego ożenku i degradacji finanso wej wynikającej ze zmiany zawodu; ale dziecku ery reklamowej jest w istocie wszystko jedno i najpewniej uspokaja siebie przekonaniem, że złodzieje wraz z wy robnikami i biednymi wdowami przynależą do innego świata, nie ma więc po co nimi zbytnio się przejmo wać. -- Przed wielu laty dzieci czytywały komiks zatytułowa ny Lord Lister, dżentelmen-wlamywacz, opisujący po dwójne życie tajemniczego arystokraty. Jako lord prze siadywał on w wytwornych klubach pykając fajkę. Nocą — w smokingu i rękawiczkach — Lister włamywał się do rezydencji znanych sobie osobistości, by otworzyć
sejfy i wygarnąć ich zawartość. Jak na lorda była to czynność zaskakująca. Wynikała ona jednak z szlachet nych pobudek, bo przeważnie chodziło o wykradzenie. niegodnych dokumentów i przywrócenie czci zbezczesz czonym hrabiankom. Ówczesne dzieci bardzo się zmartwiły, gdy lord Lister załatwił wszystkie porachunki i zaprzestał frapującej działalności. Zakarbowały sobie jednak w pamięci, że od stępstwo od przyjętych norm postępowania było podyk towane zaletą ducha, właściwą dobrze urodzonym; nie ulegało przecież wątpliwości, iż włamywanie się nie sta nowiło źródła utrzymania lorda Listera. Morał sprowa dzał się zatem do podziwu dla arystokraty, który musiał się poniżać, cierpiąc przy tym katusze. Tymczasem u Billa kradzież jest zajęciem przyrodzo nym, a czyni to w celach egoistyczno-zarobkowych, ponie waż żyje z tego, co skradnie. Nie jest utalentowanym amatorem jak Lister, lecz przeciętnym zawodowcem od łapserdackiej roboty. Dobrze mu z tym, sumienie go nie gryzie i tylko wdowa Betty włazi mu w paradę; będąc człowiekiem podłego rodu i nietęgiego umysłu, nie za stanawia się nad swoją kondycją i daje się ponieść sen tymentom. Możemy więc powiedzieć w zaufaniu, że chociaż od publikacji pierwszej powiastki — o lordzie Listerze — upłynął szmat czasu, to druga — o Billu Włamywaczu — tkwi w tej samej konwencji, tylko od przeciwnej stro ny: dawniej tłumaczyło się najmłodszym i dziś się im tłumaczy, że ludzie dzielą się na rozmaite sfery i niech się każdy trzyma swojej. Komiks spowinowacony z reklamą i bajką — raz fan tazja, raz mini-humoreska, najprostszy twór kultury obrazkowej, skrót myślowy pośpiesznej cywilizacji — umie z dziecinną fabułą sprzedawać całkiem dorosłe mo rały.
Uroki mody Giuseppe BaLsamo występował pod przybranym nazwis kiem hrabiego Cagliostro. Jako lew salonów, bożyszcze kobiet, podbił najlepsze sfery Paryża obietnicą eliksiru młodości, a jego życie posłużyło Goethemu za kanwę Fausta. Eliksir sycylijskiego alchemika okazał się niesku teczny, mimo to, nim powinęła mu się noga, Balsam® objechał pół Europy — zawadziwszy i o Warszawę — z obietnicą, która była zawsze ponętna. Gdy zawiódł na dzieje, poznał więzienne lochy Londynu oraz Bastylii i życie zakończył w papieskiej twierdzy San Leo. Aby zemstę ubrać w godne szaty, obwołano go „ateistą, ha niebnym ignorantem w sprawach religii, heretykiem, wściekłym szalbierzem, łotrem, oszustem i bestią”. Dopiero niedawno Balsamo został uroczyście oczyszczo ny od zarzutów Inkwizycji. Upowszechnienie eliksirów młodości i urody podyktowało zdjęcie klątwy z tak zna komitego poprzednika przemysłu kosmetycznego. Męż czyźni władczy i majętni zawsze chcieli się otaczać po wabnymi kobietami, a sobie zapewnić długą młodość. Z kolei kobiety pragnęły wyostrzyć swój najskuteczniej szy oręż — urodę. Egipska królowa Nefretete pokrywała różem usta i grubo barwiła powieki. W innej epoce an gielska Elżbieta Pierwsza, przyglądająca się z zimną krwią kaźni swego faworyta hrabiego Essexa, zwykła ma lować na czole żyłki, by myślano, że przeświecają spod skóry, panowała bowiem moda na eteryczność i aniel-
skość. Za czasów Cagliostra damy w Paryżu zaopatrywa ły się w sztuczne brwi z mysich skórek, mimo że odkle- jały się w najbardziej nieodpowiednich momentach. Upiększanie się, podkreślanie uroków cielesnych, jest naturalnym ludzkim pragnieniem, a w związku z tym przemysł kosmetyczny należy do najlepiej prosperują cych; dociera ze swoimi wyrobami do najbardziej zapad łych kątów. Jest też coraz więcej milionerów, którzy zdobyli fortunę produkując fałszywe rzęsy, oszukańcze rumieńce, podrabiane fryzury i sztuczną bladość. Ani recesje gospodarcze, ani przejściowa moda na „wygląd naturalny” nie zmniejszyły zużycia „eliksirów młodości”. Wielka konsumpcja kosmetyków rozpoczęła się wraz ze wzrostem zamożności i higieny społeczeństwa: czystość i zapach świeżości stały się dostępne dla każdego, cho ciaż nie każdy z tego dobrodziejstwa korzysta. Wystar czy przy tym przewertować paryskie magazyny, rzucić okiem na afisze w londyńskim metrze lub spędzić parę godzin przy telewizorze w Stanach Zjednoczonych, by przekonać się, jak olbrzymi aparat został uruchomiony dla reklamowania walorów przemysłu kosmetycznego. Wiele pomadek, kremów, płynów i przysypek nie od mieni konsumentów, z czego oni w głębi serca zdają sobie sprawę. Ale jednak tli się nadzieja: może upiększą?... Firma Revlon wylansowała serię kosmetyków „Jontue” dzięki reklamie zapewniającej, że są „zmysłowe... lecz jednocześnie z odrobiną niewinności”. Cóż to właściwie ma znaczyć? Jednak zachęta poskutkowała i seria „Jon tue” zdobyła drugie miejsce w świecie pod względem wpływów ze sprzedaży — sukces niebywały, jeśli uwzględnić, że wielkie firmy kosmetyczne produkują samych kredek do warg i lakierów do paznokci w 2 500 odcieniach, które ciągle zmieniają. Na czołowe miejsce wysunęła się i w tej dziedzinie Ameryka. Niesłychanie aktywna reklama zachęca do za kupów i stwarza nacisk otoczenia, a pomysłowość busi-