kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Berezowski Maksymilian - Koniecznie skandal

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Berezowski Maksymilian - Koniecznie skandal .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BEREZOWSKI MAKSYMILIAN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Seria «Zachód z bliska »

Maksymilian Berezowski Koniecznie skandal Ksiqżka i Wiedza Warszawa 1982

Presley czy Proust Podczas gdy jedni się cieszą, a inni biadają, fakt po­ zostaje faktem: sprawy prywatne, intymne coraz częściej stają się własnością publiczną. Seks, wiara, strzępy po­ lityki — wszystko to zostało podświetlone jupiterami, przemieszane, przetworzone w artykuł masowej, popular­ nej kultury. Nie ma jako tako rozwiniętego kraju, którego by ta reguła w ogóle nie dotyczyła. Najbardziej jednak dotyczy krajów wysoko rozwiniętych, gdzie wielką domeną kultu­ ry popularnej rządzą nie tylko potrzeby duchowe, lecz także prawa komercji, rynku, reklamy. Ma to poniekąd interesujące skutki — stwarza stan obfitości w rozrywce, czyni ją barwną i żywą. Ma jednak również stronę znacz­ nie gorszą, a mianowicie szerzy płytkie poglądy i mierne gusty, rodzi skłonność do banałów. Obcowanie przez wiele lat z jednym i drugim obliczem tej kultury, głównie w jej wydaniu amerykańskim i an­ gielskim, nasunęło mi kilka refleksji. Przede wszystkim tę, że ideałem kultury popularnej musi być widowisko­ wość i dramatyczność za wszelką cenę (najlepiej za naj­ wyższą). Temu ideałowi zostały podporządkowane siły twórcze, pomysłowość, rozmach techniczny. Przebywałem w Londynie, gdy wydawano za mąż księżniczkę Małgorzatę; niegdyś tego rodzaju zaślubiny celebrowano w zaciszu królewskiej kaplicy — teraz został z nich sfabrykowany telewizyjny show dla mas. Później

w wartki nurt pop-kultury został rzucony rozwód Mał­ gorzaty i jej amory na odległej wyspie karaibskiej. Co wspanialsze pogrzeby również nie są wyłączone z tejże konwencji. Stanowi to odpowiedź na tak zwane zamó­ wienie społeczeństwa — odpowiedź, która z kolei wpływa na jego upodobania i zamiłowania. Zasada igrzysk obowiązuje również na pograniczu sze­ roko pojętej kultury i polityki. W Stanach Zjednoczonych miałem sposobność obserwować, jak zmusza ona kandy­ datów na prezydenta do stawania na aktorskich kotur­ nach i ubiegania się o wawrzyn idola. Polityk, który nie jest w stanie sprostać aktualnym wyobrażeniom kul­ turowym, skazuje się na niepowodzenie; i odwrotnie — ten, który potrafi je spożytkować, odnosi sukces nie­ współmierny z rolą tej zalety przy kierowaniu nawą państwową. Zasada reklamy przenikająca do sfery religijnej to­ ruje drogę manii kultów i biciu pokłonów samozwańczym apostołom. Zasada komercjalizacji, stosowana uniwersal­ nie, odziera erotykę z intymności, czyni ją sztuką „pod­ glądania”, wulgaryzuje. Zaś skandaliczność, która stąd często (choć nie zawsze) wynika, jest dla pop-kultury naj­ głośniejszą trąbą jerychońską. Cechy te nie wyczerpują właściwości pop-kultury, lecz warte są bliższego poznania. Po pierwsze z tej chociażby racji, że człowiek zagubiony w kamiennych dżunglach cywilizacji chętnie właśnie tak, a nie inaczej poszukuje swojej tożsamości d najłatwiej zagłusza swoje zwątpienia. Po drugie również z tego powodu, iż niektóre dzieła i zja­ wiska w tym zakresie nie są i nam obce: przyswajamy je i naśladujemy. Wiemy więc, że kultura popularna nie pozostawia swoich konsumentów o chlebie i wodzie. Daje im podnie­ ty, a także poczucie uczestnictwa i demokratyczności. Jeszcze nie tak dawno przebrane księżniczki występowały wyłącznie w baśniach i operetkach — dziś do oglądania

i wynajęcia na użytek kulturowy są prawdziwe. To, co niegdyś uchodziło za standard lekkiej rozrywki, obecnie rozprzestrzeniło się na prawie całe życie publiczne. Uleg­ ło ono uprzemysłowieniu, a zatem ujednoliceniu. Przy unormowanej, dobrze ułożonej, pozbawianej gwał­ townych wstrząsów egzystencji — jaka jest przywilejem zamożnych społeczeństw — rytm żyda często wydaje się ludziom nużący, a w związku z tym pragną oni większej ilości widowiskowych, rozweselających przerywników. Guenter Wallraff w jednym ze swoich reportaży przyto­ czył słowa 50-letniego mężczyzny w RFN, który sformu­ łował pod adresem telewizji swoje życzenia: „Nie powin­ ni pokazywać trudnych filmów. Chcemy rozrywki, bez żadnych dodatkowych problemów”. Więc niech będzie drastyczna, lecz Boże broń przed skomplikowaną. Analo­ giczne wymagania są stawiane znacznej części rozrywko­ wej literatury, dramaturgii, muzyki, sztuk plastycznych, muzealnictwa. Skądinąd skomplikowane jest samo życie; reszta niech należy do show. Przed stu laty Dostojewski zastanawiał się w swoich notatnikach: „Cóż z tego, że obwieszczę na afiszach, że co sobotę albo niedzielę pokazy wać będę goły tyłek. Wierzę, że znajdą się amatorzy, którzy przyjdą tłumnie, lecz czy będą darzyć mnie szacunkiem?”* Jak trudno jest przewidywać: ekshibicjonizm już nie pozbawia człowieka szacunku. Bowiem ludzie pośpiesznej, sytej i niespokojnej cywili­ zacji szukają błyskawicznego i bulwersującego odpręże­ nia. Pragną jaskrawych efektów. Tym bardziej chcą wy­ buchnąć głośnym śmiechem, że w zorganizowanej pracy muszą zachowywać powagę. Chcą oglądać roznegliżowane dziewczyny w telewizji, filmach i magazynach nie tylko * Fiodor Dostojewski, Z notatników, Czytelnik, Warszawa 1979. v

z oczywistych powodów, lecz także dlatego, by odetchnąć od widoku kobiet-robotów w kombinezonach i fartuchach. Pragną odmienności, wstrząsów, szyku, blichtru. Taka pop-kultura ma rację bytu, nie jest absolutnym złem; dlatego, jak pisze Antonina Kłoskowska, potępianie kul­ tury masowej byłoby zajęciem utopijnym. Z oczywistych powodów nie może ona uwolnić się od mechanizmów, które ją stworzyły. Również rozrywka operuje stereotypami — powtarza szablony sensacji, dra­ styczności i zagadek, spreparowanych w gruncie rzeczy na jedną modłę. To, co jest wystawione na sprzedaż w kiosku masowej kultury, musi być przyrządzone metodą taśmo­ wą, przemysłową. Toteż nie należy się dziwić, że nagły sukces jakiegoś filmu (dla przykładu Szczęki) natychmiast powoduje lawinę imitacji: współczesna zabawa odbywa się według reguł obowiązujących w całym systemie pro­ dukcji — zmechanizowanym, numerycznie sterowanym, seryjnym. Amerykański uczony Lewis Mumford zauważył, że w dziedzinie rozrywki osobiste sądy, pragnienia i marzenia przestały być sprawą prywatną, a co więcej, utraciły swobodę i spontaniczność — „zmonopolizowano je i zain­ westowano w nie kapitał, tworząc w ten sposób rozbu­ dowany na szeroką skalę przemysł rozrywkowy”. Kultura popularna XX wieku nie jest więc „przyjacie­ lem” ani też „wrogiem ludu”, lecz nieuniknionym pro­ duktem systemów przemysłowych i handlowych. Niektó­ re jej elementy przenikają przy tym do kultury arty­ stycznej, gdzie ulegają zasymilowaniu. W konsekwencji następuje zbliżenie i pewne upodobnienie obu prądów, co u krytyków pop-kultury wywołuje przerażenie, a u wielbicieli budzi satysfakcję. Włoski poeta Eugenio Mon- tale, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1975 roku, należał do przerażonych. Montale był zdania, iż sztuka nie udźwignie ciężaru, jakim stało się skomer­ cjalizowanie i nakaz, że „wszystko musi być rozrywką”.

Także amerykański laureat Nobla, powieściopisarz Saul Bellów, stwierdził w rozmowie ze mną, że jego zdaniem pop-kultura mimo pewnych zasług stała się dla Ameryki obciążeniem. ł Mniej obaw okazał przed laty wybitny poeta amery­ kański Randall Jarrell. Zasugerował on obrazowo, że w idealnej kulturze dzieło W poszukiwaniu straconego czasu przyniosłoby Proustowi milion dolarów, zaś pieśniarz Elvis Presley byłby zwykłym sprzedawcą benzyny. W idealnie złej kulturze — kontynuował Jarrell — cykl W poszukiwaniu straconego czasu nigdy nie zostałby opubli­ kowany i nawet nie zostałby napisany, a Marcel Proust podjąłby się napisania biografii Presleya dla tygodnika „Saturday Evening Post”. Poeta miał zapewne na myśli to, że istniejący model jest znośny, chociaż bliższy jest ideałowi pop-kultury, w której miliony dolarów i sta­ tus idola przypadły nie Proustowi, lecz Presleyowi. Być może z rozważań tych wynika także, iż twórcy elitarni marzą o tym, by ich dzieła zostały zauważone, podchwycone i przetrawione przez kulturę popularną, ponieważ w ten sposób doczekają się uznania milionów ludzi i milionowych fortun, co prawda, kosztem zbanali- zowania. Taka możliwość nie jest wykluczona, lecz tutaj trzeba liczyć raczej na łut szczęścia niż na tryumf żelaz­ nej logiki. Jak wiadomo, kultura należy do dziedzin, w których irraejonalność korzysta z naturalnego prawa azylu — również kultura popularna. Jest w niej miejsce dla fan­ tazji, przesady, paraboli, dla mistyfikacji i koloryzowania. W świeeie uporządkowanym i pseudoracjonalnym potrze­ buje ona jak powietrza tchnienia szaleństwa. Lecz gdy pewne granice zostaną przekroczone, cecha ta nabiera właściwości destrukcyjnych i otumaniających odbior­ ców. W antycznym teatrze greckim dla rozładowania psy­ chicznego napięcia u widzów grano na przemian z trage­

diami farsy. W czasach, gdy na odwrót, samo życie pub­ liczne coraz częściej przypomina farsę przerywaną tragediami, pop-kultura co dzień odświeża się w strumie­ niu nowęj inspiracji. Zgodnie ze swoją naturą przeobraża ona tragedię w melodramat lub burleskę, chociaż czło­ wieka dręczonego niepokojami XX wieku nie wyzwalają w pełni ani ckliwe łzy, ani homeryckie salwy śmiechu. \

Komiksy zwykłe i przewrotne Nikt nie zaprzeczy, że wcieleniem pop-kultury jest ko­ miks. I gdy przy końcu lat siedemdziesiątych magle się okazało, że odkryta już przed pewnym czasem substancja pod nazwą interferon nadaje się do leczenia niektórych schorzeń rakowych, w Ameryce z dumą przypomniano, iż w 1960 roku autor komiksu zatytułowanego Flash Gor­ don, dowiedziawszy się o interferonie, wpadł na pomysł, aby jego bohaterowie użyli tej substancji do zwalczania pozaziemskich wirusów, które (w komiksie)1 przeniknęły na naszą planetę. Jest to przykład komiksu, który swoim spojrzeniem wyprzedził naukę; zresztą fantazjowanie na pograniczu science fiction należy w komiksach do zwyczaju. Bohater­ ka serii Dazzler (Olśniewająca), pieśniarka Alison Blaire, wpływała na zachowanie ludzi przekształcając dźwięki w wiązki światła, a Niewiarygodny Kolos (Incredible Hulk) miał krew skażoną promieniami gamma, co zmieniło jego osobowość. Z chwilą pojawienia się komiksu w Ameryce — ency­ klopedia komiksów Homa określa to w przybliżeniu na lata 1901—1905 — powstał zupełnie nowy i trwały ga­ tunek masowej kultury. Ma on zagorzałych przeciwników i jeszcze gorętszych wielbicieli. Z początku zdobył sobie popularność jako produkt łatwiejszy w recepcji od cze­ gokolwiek, co dotąd ukazało się w druku. Komiksy zawsze były zwarte, lakoniczne i okraszone humorem, a często

pointą. Pojawiły się one, kiedy — mówiąc za wybitnym historykiem kultury Huizingą — nastąpiło „wtargnięcie niedokształconych mas w sferę życia duchowego” i kiedy kino stawiało dopiero pierwsze kroki. Wystarczy wyobra­ zić sobie ówczesną Amerykę. Ruch umysłowy nie nadążał za pędzącą cywilizacją techniczną, ale zwiększały się również potrzeby pozamaterialne. Komiksy były pierwo­ wzorem współczesnej kultury obrazkowej, którą potem przejęły film i telewizja, czymś pośrednim między obra­ zem nieruchomym a zmiennym. Amerykę dzielił Ocean od bajek braci Grimm i An­ dersena, od świata legend, potworów i śmiałych rycerzy poślubiających ocalone księżniczki. Jej folklor był ubogi w porównaniu z Europą, bo świat europejskiej fantazji został najgęściej zaludniony w czasach feudalnych, któ­ rych Stany Zjednoczone nie zaznały. Zamiast kota w siedmiomilowych butach, zaklętych łabędzi i czarnoksięż­ ników w spiczastych kapeluszach Ameryka stworzyła ko­ miksy. Bardziej przyziemne i mniej liryczne. Mało w nich konwencjonalnych czarów, dużo natomiast technicznej wyobraźni. Amerykanin również zapragnął wciągnąć sied­ miomilowe buty. Jak hamburgery, komiksy podbiły powojenną Europę. Jedno krótkie danie kulturowe, gotowe do szybkiej kon­ sumpcji, pasowało do rytmu przyśpieszonej cywilizacji. Nie wyparło innych dań, lecz być może zmieniło gusty. W każdym bądź razie miało wtedy posmak egzotyki, od­ powiadało modzie na amerykanizmy. Lecz już przy końcu lat pięćdziesiątych amerykański krytyk Robert Warshaw ostrzegał, że dla wielu odbiorców komiksy stały się oprócz telewizji jedynym kontaktem z kulturą, niepokojącym su- rogatem. Wychodziły one wówczas z „adaptacją” znanych powieści, pozorując skrócenie trudnej drogi edukacji. W owych czasach komiksom, jak parweniuszom, prze­ znaczano w gazetach i periodykach pośledniejsze miejsca. Gdy redaktor dziennika „Washington Post” postanowił

zdegradować rubrykę jednego z reporterów, przesunął ją w pobliże działu komiksów. Jak wiele zmieniło się od tamtych lat! Dziś żaden reporter nie zrezygnowałby z dawniej pogardzanego miejsca: sąsiedztwo z komiksami zapewnia większą poczytność. Ich rangę może ilustrować spór, jaki wybuchł w 1980 roku między „Washington Post” a konkurencyjnym dziennikiem „Washington Star” na tle praw do komiksu Doonesbury. Wygrał go w końcu „Washington Star”. Autor tego komiksu Garry Trudeau uprawia polityczną satyrę i używa sardonicznego hiumoru. W Waszyngtonie zauważyłem, że zapoznawanie się z tym, co obmyślił Trudeau, stało się częścią codziennego rytuału polityków i dziennikarzy. Można u niego rozpoznać członków Kon­ gresu, kandydatów do najwyższych urzędów i skarykatu- rowanych współpracowników prezydenta, a w związku z tym Doonesbury trafia do porannych przeglądów pra­ sowych sporządzanych w Białym Domu. Komiks ten pod pewnym względem jest bardziej wyrafinowaną sek­ wencją cyklu Al Cappa L’il Abner, który w swoim szczy­ towym okresie stroił kpiny z establishmentu na łamach 900 dzienników Ameryki. Komiksy pokrywają się własną patyną. Oryginały naj­ bardziej znanych rysunków komiksowych są kolekcjono­ wane w niektórych amerykańskich muzeach i ekspono­ wane w galeriach jako dokument pop-kultury i nowe zjawisko w sztuce plastycznej; należą do nich np. ukazu­ jące się nadal Peanuts Charlesa Schulza. Latem 1978 roku odbyła się pierwsza wielka aukcja komiksów w sa­ lonach firmy Sothe-by Parkę Bernet w Nowym Jorku, która głównie zajmuje się licytowaniem wybitnych -dzieł sztuki. Ten wzrost wartości rysunków komiksowych jest ostateczną nobilitacją po amerykańsku. Od połowy lat siedemdziesiątych zainicjowano dorocz­ ne konwencje twórców i wydawców komiksów, które zanim pokryją się patyną, mogą być również dochodo­

wym interesem. Francuski historyk komiksów Claude Molitereni zauważył, że popularne albumy komiksowe ukazują się we Francji w nakładzie co najmniej 15 ty­ sięcy egzemplarzy, podczas gdy powieści rzadko przekra­ czają pułap pięciu tysięcy. Ten dowód zmieniających się gustów niestety nie wyjaśnia do końca, czy powieść pod­ upadła czy też komiks wyszłachetniał. Francuzi ubiegli wszystkich komiksową force de frap- pe: w 1980 roku przystąpili do wydawania wielotomowej encyklopedii powszechnej w postaci komiksów (dotych­ czas istniała tylko encyklopedia o komiksach). Włosi z kolei okazali się pionierami „fotoromansu” — ckliwej serii komiksowej złożonej ze zdjęć odpowiednio upozowa- nych aktorów (zamiast rysunków) z dialogami; „fotoro- manse” czytuje 35 milionów Włochów i 20 milionów Francuzów. Dla kogo są one przeznaczone? Mówi jeden z kierowników wydawnictwa Lancio: „Nasza publiczność jest młoda, czuje się pod pewnymi względami nieszczę­ śliwa i pozbawiona przywilejów; powiedziałbym, że czę­ ściowo należy do tzw. peryferii”. Jednak w filmowaniu komiksów palma pierwszeństwa pozostała przy Amerykanach. U progu lat osiemdziesią­ tych na ekrany weszła filmowa wersja amerykańskiego arcykomifcsu z lat trzydziestych pt. Superman (Nadczło- wiek). Miał on już swoje niezbyt udane wcielenie tele­ wizyjne, toteż film postanowiono zrealizować z wielkim rozmachem gwiazdorsfcim, tecbniczno-trickowym i rekla­ mowym. Zaangażowano najbardziej kasowych aktorów ma czele z Marlonem Brando, któremu powierzono epizo­ dyczną rolę ojca ekspediującego z odległej planety swego potomka na Ziemię, aby ocalić go przed kosmicznym kataklizmem. Ów potomek staje się Supermanem i do­ konuje niezwykłych czynów. Szybując w przestworzach Superman ratuje podczas burzy samolot prezydenta Stanów Zjednoczonych, napra­ wia słynący z piękna i przepołowiony trzęsieniem ziemi

most Golden Gate w San Francisco, wyciąga z nurtów rzeki łódź z uciekającymi kryminalistami i osadza ją na suchym lądzie, aż wreszcie, pozostawiając na boku poli­ tykę, przelatuje dookoła świata w 90 sekund trzymając w ramionach śliczną Lois. Jest to w gruncie rzeczy dy­ daktyczna epopeja wzorowego i naiwnego amerykaniz- mu. Jakim magnesem dla masowego odbiorcy był ten. film, świadczą premiery w 700 kinach oraz publikacje ośmiu nowych książek o Supermanie, ogromnej liczby broszur komiksowych, płyt, zabawek, plakatów, koszulek. Nie ulega wątpliwości, że wytwórni Warner Bros udało się podbić Amerykę i może jeszcze inne kontynenty. Superman jest również bajką moralizatorską dla do­ rosłych: Superman spełnia szlachetne uczynki ongiś przypisywane w Europie dobrym wróżkom i baśniowym mocarzom. Zaspokaja łaknienie niezwykłej przygody, które stworzyło legendę o Ikarze wzbijającym się w po­ wietrze, a Odyseuszowi kazało opłynąć morza — co prawda, zaspokaja nieco infantylnie, gdyż z uderzającą nowoczesnością techniczną idą w parze nieporadne tony moralizatorskie. Producenci nie zadowalają się już ma­ moną, pragną występować także w roli dobroczyńców. Twórca filmowej wersji Supermana ogłosił jak z ambo­ ny: „W rzeczywistości przekazujemy ludziom chrześci­ jański morał — że wszyscy powinniśmy być uczciwi, kochać bliźniego i pomagać upośledzonym”. Odwoływanie się do chrześcijańskiej moralności w kul­ turze rozrywkowej stało się często stosowanym zabiegiem w myśl zasady: „Bawić się i jednocześnie zbawić świat”. Nie gorszmy się: na potrzebach sumienia, jak na wszy­ stkim, robi się interesy. Komiksowy epos o życiu Chrystusa, wydany w Lon­ dynie nakładem oficyny Darton, Longman and Todd, został przez wydawnictwo nazwany „ważnym wydarze­ niem w dziedzinie chrześcijańskiej kultury”. Czym sobie

na to zasłużył? Nowatorstwo autora komiksu (w edycji książkowej), emerytowanego profesora studiów biblijnych Williama Barclaya, polegało na włożeniu w Chrystusowe usta wersetów z Biblii i przemieszaniu ich ze slangiem londyńskich przedmieść. Jakiż zachwyt tym; wzbudził! Jak wiemy, przynajmniej od czasu barwnego musicalu Jesus Christ Superstar bariery chroniące religijność przed świętokradztwem rozrywki runęły — nie pod atakiem bezbożników, lecz pod akompaniament wiwatów komer­ cjalizmu. Z tego punktu widzenia publikacja ekumenicz­ nego komiksu istotnie może ujść za „ważne wydarzenie”: podkreśliło ono, że ukomiksowanie kultury zatacza szer­ sze kręgi i że od udziału w nim nie stronią również profesorowie. Stając się klasycznym gatunkiem pop-kultury, komiks nie uwolnił się od pewnego stygmatu: określenie „komik­ sowa” dotyczące innej twórczości nie bywa komplemen­ tem. Oczywiście komiks komiksowi nierówny. Oprócz ko­ miksów oklepanych, których jest najwięcej, będących jak gdyby odpowiednikiem brukowej powieści odcinko­ wej, z tym że często ciągnących się w nieskończoność, mamy do czynienia z najbardziej oczywistą komercjal- nością: wielka amerykańska firma Burger King, sprze­ dająca hamburgery na całym kontynencie, w celach re­ klamowych kreuje jako swój symbol komiksową postać zwaną Magie Burger King, aby ją przeciwstawić komik­ sowemu klownowi imieniem Ronald McDonald, który znajduje się w herbie konkurencyjnej firmy hamburge­ rów, McDonald’s. Odkrywamy tutaj jedno ze źródeł sza­ lonego powodzenia komiksów: ich tożsamość z reklamą przenikającą amerykańską codzienność. Natomiast na drugim biegunie ukazują się komiksy ambitne i nawet wyrafinowane — jak gdyby zdrajcy swego gatunku, trzymające się tylko jego formy i nie przynależące do tej samej branży; w gruncie rzeczy —

antykom iksy. Wymieniłem już niektóre z nicih, jak ten autorstwa Gerry’ego Trudeau, ale wydaje się, że szcze­ gólnie odbiega od sztampy seria komiksowa drukowana raz w tygodniu przez poważny angielski dziennik „Guardian”. Parodiuje ona produkcję masową, naigrawa się z prostactwa i z kanonów mieszczańskiej etyki. Rolę głównej bohaterki—kpiarza pełni w nich studentka Jocasta, z udaną naiwnością ośmieszająca starsze pokole­ nie filistrów, jego nowe dogmaty i tradycyjne pozer­ stwa. » W tym przewrotnym komiksie macocha Jocasty, pani Trish Wright, doznaje niepokojących przeżyć, gdy nie­ opatrznie udaje sdę do pierwszego z brzegu dentysty. Okazuje się nim Craig Crombie, Australijczyk. Dlaczego przybysz z tak daleka? Prawdopodobnie w całej Anglii nie ma and jednego dentysty z antypodów, więc przygo­ da tym bardziej zapowiada się surrealistycznie i zło- wiesraM. I rzeczywiście: w poczekalni Crombiego stół jest za­ walony lewicowymi publikacjami, a na ścianie — na ścia­ nie wisi wielki portret Karola Marksa. Crombie jest marksistą! — doznaje olśnienia pani Wright. Lecz jest za późno, aby się wycofać. Za chwilę bowiem już siada w fotelu, już wyciąga się do niej owłosiona łapa, już z ust dentysty padają dwuznaczne aluzje. Ach, gdybyż to natury erotycznej! Niestety: dotyczą wyłącznie polity­ ki. Gdyż ujrzawszy, że pacjentka jest dobrze sytuowaną damą kapitalistyczną, Crombie wyciąga z niej przyznanie się do pasożytniczego trybu życia, jaki ona wiedzie. Biedna Trish! Zmuszona do uległości bólem zęba, spo­ wiada się ze swoich luksusów i posłusznie łyka lekar­ stwa wzmagające poczucie winy. W trakcie drugiej wi­ zyty u dentysty głośno i klasowo potępia swego małżon­ ka; przyrzeka, że odprawi służącą, że pozbędzie się dru­ giego samochodu. Jest więc prawie uleczona! Na pożeg­ nanie Crombie wręcza jej plakietkę z napisem: „Jestem 2 Koniecznie skandal 17

dobrą pacjentką”, lecz jako rasowy marksista australij­ ski nie może sobie odmówić drwin. „Niech parni uważa — mówi. — Zęby należy utrzymywać w czystości. I żad­ nej jazdy wierzchem z otwartą buzią, dobrze?” Morał z tego taki, że nawet dentyści mogą wdrążać się w głąb poczciwej duszy burżuazyjnej i siać w niej zamęt. A więc znów moralizowanie? Nie razi ono, gdy jest przyprawione sarkazmem, jak w amerykańskim periodyku „Atlantic Monthly”, który w drodze wyjątku zamieścił latem 1981 roku komiks Edwarda Sorela pt. Socjolog. Komiks przedstawiał dżen­ telmena, któremu niezasłużenie wymyślają od „bielasów” sekretarka-Murzynka i Murzyn-taksówkarz, lecz który usprawiedliwia „gniew czarnych” przyczynami socjohis- torycznymi. Napadnięty wreszcie przez białego rabusia, szlachetny liberał jest wzruszony do łez: wyraża podzię­ kowanie bandycie, iż obalił stereotypowy pogląd, jakoby przestępstwa tego rodzaju popełniali głównie Murzyni. „Bierz moje pieniądze i niech cię Bóg błogosławi!” — woła wniebowzięty socjolog. Chociaż wzrasta ilość utworów przewrotnych, komik­ sy w większości są przeznaczone dla niewybrednej klien­ teli. Wiemy, że pewne aspekty emancypacji kobiet nie­ gdyś wzbudzały u publiczności dwuznaczne dreszcze, szczególnie w krajach eks-purytańskich. Drażliwe wów­ czas tematy nie miały więc debitu w komiksach druko­ wanych i telewizyjnych. Jak w życiu, kobiety figurowa­ ły w nich w roli posiłkowej i dekoracyjnej; sugestie, iż są poddawane (jak mówią współczesne emancypantki) eksploatacji erotycznej, uchodziłyby za nietakt. Lecz cza­ sy się zmieniły i obok Supermanów pojawiły się również komiksowe Superkobiety. W latach czterdziestych lansowanie damskich komik­ sów zakończyło się porażką. Nie chwyciły ani Miss Ame­ rica, Venus i Millie the Model (Modelka Millie), ani Miss Fury (Panna Furia) i Shanna the She Devil (Diablica

Shanna). Nie chwyciły, ponieważ komiksy interesowały wyłącznie chłopców, a chłopcom wydawało się, że czy­ tanie takich komiksów, w których główną rolę kreują stwory rodzaju żeńskiego, zalatuje zniewieściałością. Natomiast w 1980 roku amerykańskie wydawnictwo Marvel Comics obliczyło, że 46 proc. jego czytelników stanowią dziewczęta. Ruch feministyczny przysporzył mu klientek. Nikt się teraz nie wstydzi być zbity z nóg przez dzierlatkę. Jak ich koledzy, Superkobiety symbolizują tęsknotę za siłą i przygodą, za sprawiedliwością — którą same wy­ mierzają. Rozdają one ciosy na prawo i na lewo, obez­ władniają demony, ścigają złoczyńców i niebezpiecznych fanatyków, walczą ze złem i rażą je ogniem. Są seksow­ ne i przedsiębiorcze, odznaczają się zgrabną kibicią i przytomnością umysłu. Utkwiła mi w pamięci okładka komiksu Wonder W oman (Cud kobieta), na której tłum wylęknionych mężczyzn błaga ją: „Pomocy, Cud Kobieto, pomocy! Ratuj przed Latającym Spodkiem!” I apel zo­ staje wysłuchany. Komiks emancypowany jest więc miksturą dla każde­ go: (niewielka dawka sex appealu, równouprawnienie ko­ biet, szczypta science fiction, wątek kryminalny, odrobi­ na mistyki — w gruncie rzeczy modernizacja staroświec­ kiej formuły o cudownym ocaleniu od pomoru i zarazy. Z nostalgią za cudownością spotykamy się często: równo­ waży ona w ludzkiej psychice fascynację i zmęczenie techniką. Dążność ta ujawniła się właśnie w dochowy­ waniu wierności nurtom fantastycznym. Najpopularniejsze Superkobiety występują w broszu­ rach komiksowych im poświęconych: Pani Wspaniała, Kobieta-Pająk, Rudowłosa Sonia, Cud Kobieta czy Ma­ dame Xanadu celująca w czarnej magii; wtóruje im Dzi­ ki Kołos płci żeńskiej. Telewizja również nie obeszła się z nimi po macoszemu. Stara się ona zdobyć widownię dorosłych, jednocześnie nie wyrzekając się dziecięcej. Im

więcej telewizorów, tym większe dochody z reklamy. Stąd zabawa musi się przeplatać z moralizowaniem; religijna w swojej genezie walka między dobrem a ziem, przyswo­ jona przez świecką moralistykę, powinna przynieść tryumf konwencjonalnemu dobru. Dzieci nie należały do pierwszych konsumentów ko­ miksów, lecz kultura obrazkowa zwabiła najmłodszych. Serwuje się więc im menu dorosłych w zdziecinniałym opakowaniu. Otrzymują potrawkę, na którą później tupią nogami albo — jeżeli są mało wybredne — od której spokojnie idiocieją. Pełni dobrej woli krytycy i psycho­ logowie zastanawiają się więc, co dawać dzieciom do czytania i co im pokazywać; tymczasem jednak przemysł rozrywkowy od lat robi swoje, nie czekając na wynik inteligenckiej dyskusji. Dzieci brytyjskie dorastają chłonąc tradycyjne bajki czarodziejskie o psie z oczami jak talerze, skrócone edycje diariusza misjonarzy, całe fury zwyczajnych i przewrot­ nych komiksów, baśnie o księżniczkach, które .nigdy się nie rozwodzą, a także książki przygodowe, bryki z Dic­ kensa, opowieści fantastyczno-naukowe oraz nowsze osiągnięcia wychowawcze, w rodzaju książki Przepra­ szam, depczesz mi po oczach. ■ Angielski krytyk Geoffrey Gorer wyraził mniemanie, że popularność baśni u dorosłych wynika z dążeń do zachowania „niewinności” dzieci; przeważnie myślą o „niewinności” seksualnej i bazującej na tym moral­ ności. Było to proste w dawnych czasach; ale jak zacho­ wać dziewiczość duszy, gdy gazety z całą szczerością opi­ sują wyczyn młodej londyńskiej damy, deprawatorki czterech chłopców? Czy dyskusja o „czystości wyobraź­ ni” ma sens? Wśród ekspertów dlatego panuje naturalny rozgardiasz. W Anglii, gdzie rocznie wydaje się blisko trzy tysiące tytułów dla młodego czytelnika, ukazała się książka pt. Czy to nadaje się dla dzieci?, poświęcona kontrowersjom,*

które dotyczą wprowadzenia najmłodszych w świat fan­ tazji i realiów. Czytamy więc, iż krytyk Margaret Meek zgodziła się z koleżanką po fachu panią Sherwood, że najmłodszym należy udostępnić lekturę dającą pełny przekrój uczuć ludzkich, z czego naturalnie nic nie wy­ nika. Miłość i nienawiść, pogardę i strach, można różnie przedstawić i różnie się przedstawia: wywołując przera­ żenie opowieścią o psie z oczami jak talerze — albo re­ lacją o deptaniu obcasem po oczach. W pierwszym wy­ padku dziecko wsłuchuje się w konwencję baśniową, w drugim styka się z bestialstwem i tandetą. Lecz może polemika jest w ogóle bezprzedmiotowa? Żyjąc w obrębie kultury obrazkowej dzieci codziennie wi­ dzą w telewizji masakrę, i to zarówno w programie „przygodowym”, jak też podczas serwisu informacyjnego 0 prawdziwych wydarzeniach. Oglądają poza tym przy­ gotowania — czasem niekompletne — do wszeteczeństwa 1 nic ich nie może zadziwić. Krytycy jak gdyby zapomnie­ li o komercjalności i modzie, żywiących się zarówno tzw. zepsuciem obyczajów, jak też westchnieniami za dziewi­ czą moralnością. Amerykańscy rodzice, bardziej niż europejscy wysta­ wieni na kontakt z kulturą obrazkową i żyjący w społe­ czeństwie szczególnie stechnicyzowanym, często unikają przekazywania dzieciom tradycyjnych baśni — z tej racji, że stracili je z pola widzenia bądź odnoszą wrażenie, iż opowiadania o zaczarowanych ludziach i zwierzętach są oderwane od realiów codzienności, co ich zdaniem może przynieść dzieciom szkodę. Tak błądzących rodziców przywołał do porządku słyn­ ny amerykański psycholog-freudysta Bruno Bettelheim. Ostrzegł on w książce The Uses oj Enchantment (Pożytki zaczarowania), że dziecku, które nie osłuchało się z baj­ kami, grozi utrata wyobraźni. Bajki pomagają dziecku w pewnym samookreślaniu się: nie jest ono w stanie wy­ razić słowami swoich obaw, lecz dobrze rozumie sym­

bole zawarte w bajkach, dowiaduje się z nich, że lęków nie należy się wstydzić i można je pokonywać. Z dru­ giej strony, dr Bettelheim zaskoczył dorosłych stwierdze­ niem, iż najbardziej znane klasyczne baśnie — jak Kró­ lewna Śnieżka, Śpiąca królewna i Kopciuszek — są mię­ dzy innymi przypowieścią o seksualnym dojrzewaniu dziewcząt; krew i zaklęcia symbolizują menstruację, a kosmate zwierzaki — agresywny aspekt męskości. Obawy przed odwróceniem się bajek dla dzieci od praw­ dziwego życia zostały więc rozwiane... W Ameryce stare baśnie jeszcze nie wróciły do łask. Odżyło jednak zainteresowanie zeszłowiecznymi opowia­ daniami o złośliwych, niepoprawnych dzieciach, w rodza­ ju powieści George’a Wilbura Pecka o Złym chłopcu. Wi­ dzimy go na okładce, jak niewinnie patrząc kramarzowi w oczy, sięga po kryjomu do kadzi z ogórkami. Od tego jeden krok do włożenia łapy komuś do kieszeni. Mali Amerykanie powinni odczuwać odrazę do „złego chłopca”, ale kto wie, czy go nie podziwiają. O ileż podstępniejsze pouczanie zawiera współczesna powiastka ilustrowana nosząca tytuł Bill Włamywacz, przeznaczona dla dzieci angielskich. (Jeżeli zechcą ją czy­ tać: ma więcej tekstu niż ilustracji. Tymczasem 47 proc. brytyjskich dzieci przebadanych w 913 szkołach Anglii, Walii i Północnej Irlandii w 1980 roku przedkładało ko­ miksy nad książki. Należy jednak czym prędzej stwier­ dzić, że komiksy mogą wpływać budująco; w USA za­ chęciły one portorykańskie dzieci do nauki czytania, gdyż tym sposobem całkowicie rozszyfrowały znaczenie obraz­ ków; natomiast podręczniki nie pociągały ich wcale). „Bill Włamywacz — rozpoczynają intrygę autorzy — mieszka samotnie w wielkim domu pełnym kradzionych dóbr. Co wieczór spożywa na kolację kradzioną rybę z frytkami i pije filiżankę kradzionej herbaty. Potem Bill zarzuca sobie na plecy wielki kradziony worek i wyru­ sza do pracy, kradnąc różne rzeczy”.

Pewnego dnia Bill przynosi z wyprawy duże drewniane pudło, które wpadło mu w oko. Dochodzi jednak z niego dziwne kwilenie; i cóż się okazuje? — w pudle leży dziecko. Nie jest ono szczególnie pociągające, to prawda, lecz i Bill urodą nie grzeszy; za to z dobrego serca huśta je na kolanach, dopóki mu nie zwilgotnieją. Wiemy, że Bill sam dałby sobie radą z ukradzionym bachorem; jednak następnej nocy do domu Billa Wła­ mywacza włamuje się wdowa Betty. Zdumienie obojga profesjonałów przeradza się w sympatię; i oto wdowa, pragnąc zmienić swój stan cywilny kosztem Billa, na­ mawia go do ustatkowania się i z podejrzaną czułością tuli do łona obcego berbecia. Jaki z tego morał? Bill jest postacią miłą, lecz nale­ żącą do niższych sfer, kradnie byle co nie przebierając i pakuje przywłaszczone mienie do zwyczajnego worka; posługuje się wulgarnym językiem i pożywia się specja­ łem plebsu — fish and chips. Toteż w imię ładu społecz­ nego pokona tylko jeden szczebel: z włamywacza awan­ suje na uczciwego wyrobnika. Mieszczańskie dziecko ery reklamowej, któremu jest dedykowana powiastka o Billu, powinno się albo cieszyć, że Bill Włamywacz przestał kraść i zeszlachetniał — albo martwić się z powodu jego ożenku i degradacji finanso­ wej wynikającej ze zmiany zawodu; ale dziecku ery reklamowej jest w istocie wszystko jedno i najpewniej uspokaja siebie przekonaniem, że złodzieje wraz z wy­ robnikami i biednymi wdowami przynależą do innego świata, nie ma więc po co nimi zbytnio się przejmo­ wać. -- Przed wielu laty dzieci czytywały komiks zatytułowa­ ny Lord Lister, dżentelmen-wlamywacz, opisujący po­ dwójne życie tajemniczego arystokraty. Jako lord prze­ siadywał on w wytwornych klubach pykając fajkę. Nocą — w smokingu i rękawiczkach — Lister włamywał się do rezydencji znanych sobie osobistości, by otworzyć

sejfy i wygarnąć ich zawartość. Jak na lorda była to czynność zaskakująca. Wynikała ona jednak z szlachet­ nych pobudek, bo przeważnie chodziło o wykradzenie. niegodnych dokumentów i przywrócenie czci zbezczesz­ czonym hrabiankom. Ówczesne dzieci bardzo się zmartwiły, gdy lord Lister załatwił wszystkie porachunki i zaprzestał frapującej działalności. Zakarbowały sobie jednak w pamięci, że od­ stępstwo od przyjętych norm postępowania było podyk­ towane zaletą ducha, właściwą dobrze urodzonym; nie ulegało przecież wątpliwości, iż włamywanie się nie sta­ nowiło źródła utrzymania lorda Listera. Morał sprowa­ dzał się zatem do podziwu dla arystokraty, który musiał się poniżać, cierpiąc przy tym katusze. Tymczasem u Billa kradzież jest zajęciem przyrodzo­ nym, a czyni to w celach egoistyczno-zarobkowych, ponie­ waż żyje z tego, co skradnie. Nie jest utalentowanym amatorem jak Lister, lecz przeciętnym zawodowcem od łapserdackiej roboty. Dobrze mu z tym, sumienie go nie gryzie i tylko wdowa Betty włazi mu w paradę; będąc człowiekiem podłego rodu i nietęgiego umysłu, nie za­ stanawia się nad swoją kondycją i daje się ponieść sen­ tymentom. Możemy więc powiedzieć w zaufaniu, że chociaż od publikacji pierwszej powiastki — o lordzie Listerze — upłynął szmat czasu, to druga — o Billu Włamywaczu — tkwi w tej samej konwencji, tylko od przeciwnej stro­ ny: dawniej tłumaczyło się najmłodszym i dziś się im tłumaczy, że ludzie dzielą się na rozmaite sfery i niech się każdy trzyma swojej. Komiks spowinowacony z reklamą i bajką — raz fan­ tazja, raz mini-humoreska, najprostszy twór kultury obrazkowej, skrót myślowy pośpiesznej cywilizacji — umie z dziecinną fabułą sprzedawać całkiem dorosłe mo­ rały.

Uroki mody Giuseppe BaLsamo występował pod przybranym nazwis­ kiem hrabiego Cagliostro. Jako lew salonów, bożyszcze kobiet, podbił najlepsze sfery Paryża obietnicą eliksiru młodości, a jego życie posłużyło Goethemu za kanwę Fausta. Eliksir sycylijskiego alchemika okazał się niesku­ teczny, mimo to, nim powinęła mu się noga, Balsam® objechał pół Europy — zawadziwszy i o Warszawę — z obietnicą, która była zawsze ponętna. Gdy zawiódł na­ dzieje, poznał więzienne lochy Londynu oraz Bastylii i życie zakończył w papieskiej twierdzy San Leo. Aby zemstę ubrać w godne szaty, obwołano go „ateistą, ha­ niebnym ignorantem w sprawach religii, heretykiem, wściekłym szalbierzem, łotrem, oszustem i bestią”. Dopiero niedawno Balsamo został uroczyście oczyszczo­ ny od zarzutów Inkwizycji. Upowszechnienie eliksirów młodości i urody podyktowało zdjęcie klątwy z tak zna­ komitego poprzednika przemysłu kosmetycznego. Męż­ czyźni władczy i majętni zawsze chcieli się otaczać po­ wabnymi kobietami, a sobie zapewnić długą młodość. Z kolei kobiety pragnęły wyostrzyć swój najskuteczniej­ szy oręż — urodę. Egipska królowa Nefretete pokrywała różem usta i grubo barwiła powieki. W innej epoce an­ gielska Elżbieta Pierwsza, przyglądająca się z zimną krwią kaźni swego faworyta hrabiego Essexa, zwykła ma­ lować na czole żyłki, by myślano, że przeświecają spod skóry, panowała bowiem moda na eteryczność i aniel-

skość. Za czasów Cagliostra damy w Paryżu zaopatrywa­ ły się w sztuczne brwi z mysich skórek, mimo że odkle- jały się w najbardziej nieodpowiednich momentach. Upiększanie się, podkreślanie uroków cielesnych, jest naturalnym ludzkim pragnieniem, a w związku z tym przemysł kosmetyczny należy do najlepiej prosperują­ cych; dociera ze swoimi wyrobami do najbardziej zapad­ łych kątów. Jest też coraz więcej milionerów, którzy zdobyli fortunę produkując fałszywe rzęsy, oszukańcze rumieńce, podrabiane fryzury i sztuczną bladość. Ani recesje gospodarcze, ani przejściowa moda na „wygląd naturalny” nie zmniejszyły zużycia „eliksirów młodości”. Wielka konsumpcja kosmetyków rozpoczęła się wraz ze wzrostem zamożności i higieny społeczeństwa: czystość i zapach świeżości stały się dostępne dla każdego, cho­ ciaż nie każdy z tego dobrodziejstwa korzysta. Wystar­ czy przy tym przewertować paryskie magazyny, rzucić okiem na afisze w londyńskim metrze lub spędzić parę godzin przy telewizorze w Stanach Zjednoczonych, by przekonać się, jak olbrzymi aparat został uruchomiony dla reklamowania walorów przemysłu kosmetycznego. Wiele pomadek, kremów, płynów i przysypek nie od­ mieni konsumentów, z czego oni w głębi serca zdają sobie sprawę. Ale jednak tli się nadzieja: może upiększą?... Firma Revlon wylansowała serię kosmetyków „Jontue” dzięki reklamie zapewniającej, że są „zmysłowe... lecz jednocześnie z odrobiną niewinności”. Cóż to właściwie ma znaczyć? Jednak zachęta poskutkowała i seria „Jon­ tue” zdobyła drugie miejsce w świecie pod względem wpływów ze sprzedaży — sukces niebywały, jeśli uwzględnić, że wielkie firmy kosmetyczne produkują samych kredek do warg i lakierów do paznokci w 2 500 odcieniach, które ciągle zmieniają. Na czołowe miejsce wysunęła się i w tej dziedzinie Ameryka. Niesłychanie aktywna reklama zachęca do za­ kupów i stwarza nacisk otoczenia, a pomysłowość busi-