kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Berna Paul - Alarm!

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Berna Paul - Alarm! .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNA PAUL Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Rozdział pierwszy. Pan Brossay, dyrektor liceum w Château-Milon, otworzył książkę i zerknął z ukosa na wiszący zegar: pięć po czwartej. Nabrał tchu i zaczął czytać na głos, powoli i dobitnie: — …Klęski, zagrażające ongiś mrowiu ludzkiemu, zmniejszyły się wraz z postępem nauki. Jednakże, ta mozolnie zdobyta przewaga człowieka stanowi niekiedy złudną obronę. Kroniki ostatnich stu lat świadczą wymownie o tym, że nowe pokolenia zbyt szybko zapominają o nieszczęściach, ich przewidywania się nie sprawdzają, a wielkie katastrofy żywiołowe przerastają człowieka zawsze, zarówno z powodu swej nagłości, jak i swych rozmiarów… Ta dramatyczna przestroga spłynęła bez wrażenia po audyto- rium złożonym z ośmiu słuchaczy klasy pomaturalnej, przygo- towujących się do egzaminów na wyższą uczelnię. Duży Muret, zwany Lulu, szybko zapisywał coś w swoim bloczku, ale jego notatki nie miały najmniejszego związku z wy- kładem dyrektora. Od początku kursu na próżno starał się przegrupować piłkarską drużynę szkolną, jego drużynę, która miała niebawem rozegrać spotkanie ze szkolną drużyną z Cu- nault. Wciąż brakowało mu dobrego łącznika na prawym skrzy- dle. Okropna sytuacja! Przesuwając do przodu Leo Lalande’a, naj- odpowiedniejszego do tego celu, popsułby środkową linię obro- ny, a znów zastąpienie go kimś innym pociągnęłoby za sobą całą serię zmian, doprowadzając do zaskakującego wyniku: je- denastka, w której nikt, nawet bramkarz, nie jest na swoim zwykłym miejscu. Muret widział jedno jedyne wyjście: zatkać dziurę swoim młodszym bratem, świetnym graczem drugo li- gowym. Niestety! Dzielny Koko nie będzie w stanie wytrzymać całego meczu z wiejskimi osiłkami z Cunault, nacierającymi jak wściekłe bizony.

Siedzący w tej samej ławce po lewej stronie Lalande kącikiem oka usiłował odcyfrować gryzmoły swego kapitana. — Może by tak profesor Boris? — nagle zapytał szeptem. Mówił o młodym nauczycielu języków obcych, wspaniałym sportowcu, który miał na swoim koncie już niejedno świetne zwycięstwo na boisku. Muret wzruszył ramionami i odparł przez zęby: — Nic z tego. Wyjeżdża dziś wieczorem do Paryża… Za nimi siedział, z twarzą zwróconą w stronę wysokich okien wychodzących na dziedziniec zamkowy, zamyślony Vignoles i patrzył z zaciekawieniem, jak powoli gaśnie światło pięknego grudniowego dnia. Niebo, koloru starego złota, nie miało głębi i ciążyło jak pokrywa na dalekich kopułach lasów. Późna jesień od dziesięciu dni darzyła świat wiosennym wprost ciepłem, od którego zakwitły na nowo pnące róże hodowane przez panią Brossay. Purpurowe winorośle i brzoskwinie jeszcze płonęły na niskich pagórkach Sermaize i Beaufort, wśród żółtych fal łysie- jących sadów. Na dziedzińcu szkolnym wysokie platany dopie- ro zaczęły gubić liście. Przez tę ażurową zasłonę Vignoles mógł dojrzeć wąską drogę wiodącą do Bohalle, masywną dzwonnicę w Ménitré górującą nad kręgiem różowych i błękitnych da- chów, a jeszcze dalej, w odległości trzech kilometrów, prosto- kątny szaniec wału ukrywającego przed jego okiem łożysko Lo- ary. Od czasu do czasu na tej zawieszonej w powietrzu drodze ukazywał się maleńki samochód jadący z Saumur do Angers i ginął za ciemnym grzbietem lasu d’Arcy. Pięć lat temu, takiego samego wieczora, Vignoles przybył do Château-Milon i już stąd nie wyjechał. Ojciec zostawił go tutaj tak, jak się oddaje walizkę na przechowanie, i rzucił się ponow- nie w wir interesów, które go gnały z jednego kontynentu na drugi. Co trzy miesiące przychodził od niego list z czekiem na pieniądze. Nic poza tym. Przyjazny stosunek państwa Brossay i koleżeńska atmosfera panująca w szkole nie zdołały pocieszyć chłopca opuszczonego na tak długo. Jak tu się wyrwać z Châte- au-Milon? To samo pytanie zadawał sobie elegancki Hubert Boisson de Chazelles, choć był w zupełnie innym nastroju. Jego wydatny

nos i przylizane z tyłu włosy przypominały głowę drapieżnego ptaka, spojrzenie miał badawcze i aroganckie. Z nogą niedbale założoną na nogę i wysuniętą poza ławkę, trzymając palce w wycięciu czerwonej kamizelki, niby to słuchał wykładu pana Brossay, ale cały czas ważył w umyśle powody, które w innych szkołach okazały się skuteczne, żeby go wylano. W ciągu ostat- nich pięciu lat zwiedził tych szkół niemało: trzy licea, sześć in- ternatów, dwie „fabryki maturzystów”. Razem z Château-Milon będzie równo tuzin. Właściwie wszystko było obmyślone: jego starszy kuzyn Omer de Courson, któremu ojciec użyczył na tydzień samochodu, miał go porwać jeszcze dziś wieczorem, w chwili kiedy będą opuszczać szkołę uczniowie z miasta. Dopomoże mu w tym grupa łobuziaków. Czy to wystarczy, żeby się wyczerpała po- błażliwość pana Brossay? Nieco dalej Guillon i Montaigu z minami świętoszków naj- spokojniej w świecie prowadzili korespondencyjną rozmowę na wyrwanej z bloku kartce, która kursowała od jednego do dru- giego, przenosząc pytania i odpowiedzi. Guillon zapoczątkował wymianę myśli trzema słowami, podającymi najnowsze wyda- rzenia: „Fujara stawia żagle…” „Bujda! — odpisał Montaigu. — Gadają o tym już dwa tygo- dnie, a on wciąż jeszcze jest tu”. „Podobno u średniaków była piekielna rozróba w czasie zajęć. Dyrcio musiał osobiście interweniować, żeby ich uspokoić…” „Nie pierwszy raz”. „Tak, ale ta farsa zaczyna być tragiczna. Fujara mało nie pła- kał. Karolek Dubourg słyszał na własne uszy, jak pan Lecour mówił do ojca Fabiana, że ten biedaczysko Salier wyjedzie w niedzielę”. „Kto zawinił?” „Jak zwykle, duży Chomel. Prawdziwa zaraza ten chłopak. Dziwię się bardzo, że wśród juniorów nie znalazł się ani jeden, żeby mu utrzeć nosa i ująć się za Fujarą. W końcu to nie jego wina, że tak głupio wygląda. Wcale nie jest najgorszy”. „Jak się ta awantura zaczęła?”

„Chomel i Sardynka zamknęli koty pani Juillet w pulpicie ka- tedry. Wszyscy zadarli głowy i czekali, kiedy Fujara uniesie wieko. Minął kwadrans i nic! Kocury pewnie zdrzemnęły się w cieple. Nagle jeden z nich zaczął miauczeć. Fujara zbladł jak ściana, otworzył gwałtownie pulpit, kocury wyskoczyły jak sza- tany. Fujara wrzeszcząc zleciał z krzesła, corrida po całej klasie, dwadzieścia pięć bachorów skręca się ze śmiechu, możesz sobie wyobrazić!” „Mimo wszystko — odpisał Montaigu — to musiało być rze- czywiście komiczne…” Guillon szturchnął go łokciem, wskazując na okno. Fujara i ojciec Fabian — nauczyciel filozofii, a zarazem kate- cheta — przechadzali się wolniutko pod platanami dziedzińca. Wychowawca słuchał ze spuszczoną głową perory dawnego mi- sjonarza. Salier, świeżo upieczony magister jakiegoś prowincjo- nalnego uniwersytetu, objął od nowego roku szkolnego stano- wisko opiekuna klasy i sypialni w pawilonie „średniaków”, zwa- nym „du Plessis”. Przez to piekło przeszło już wielu nieszczę- śników i żaden nie zagrzał długo miejsca u niesfornych, rozhu- kanych chłopaków. Antypatyczny urwipołeć Chomel przezwał go z punktu Fujarą. Salier nie był ani urodziwy, ani szpetny; na pewno posiadał duże zalety serca i umysłu, jednakże wszystkie jego walory przekreślała wielka nieśmiałość, która nadawała jego słowom i całemu zachowaniu fatalne piętno śmieszności. Najgłupsze i najbardziej niesprawiedliwe przezwiska ciążą nie- kiedy z ponurą mocą na swych ofiarach jak wyrok skazujący. Przezwisko „Fujara” przyjęło się powszechnie, używali go na- wet niekiedy profesorowie między sobą, aż wreszcie nieszczę- sny Salier jak gdyby się do niego dostosował. W głębi klasy pracuś Charpenne szkicował z zapałem poczci- wą twarz dyrektora. Ołówkiem w jego dłoni kierowała zemsta. Dyrektor miał uroczą córkę Edytę, która zjawiała się co drugą niedzielę w Château-Milon, siejąc spustoszenie pośród pięć- dziesięciu mieszkańców internatu. Charpenne był jedyny, który odważył się wyznać jej swoje płomienne uczucie: układał co dwa tygodnie sonety i używał jako posłańca małego Jozasa, najmłodszego z ósmej klasy, który spełniał tę przysługę za ba-

tonik mlecznej czekolady. Cherubinek łatwiej od każdego inne- go prześlizgiwał się do domu dyrektora i jakoś udawało mu się wręczyć wybrance wiersze Ronsarda czy Musseta, skorygowane i podpisane przez Charpenne’a. Kiedy panna Edyta po raz pierwszy otrzymała liścik, ofiaro- wała posłańcowi drugi batonik czekoladowy i poleciła mu prze- kazać wiersze kucharce, pani Juillet, potężnej kobiecie o ru- mianych policzkach i lekko wąsatej, która także miała na imię Edyta. Następne bileciki powędrowały tą samą drogą. W ten sposób Jozas uzbierał sobie cały czekoladowy majątek. Charpenne nie wiedząc, że jego muza pracuje wyłącznie dla kuchni, dziwił się uporczywemu milczeniu swojej bogdanki i niesłusznie przypisywał je rodzicielskiej cenzurze. Nie zauważył przy tym, że od pewnego czasu pani Juillet dziwnie na niego spogląda. Dorobił teraz panu Brossay brodawkę na nosie i skupił się na parę chwil, żeby skończyć karykaturę. Czy ten okrutny ojciec ma być szakalem, hieną czy hipopotamem? A może gorylem? Ze względu na brak miejsca artysta zdecydował się na tułów stonogi uzbrojony w parę kleszczy. Dokończywszy swego dzie- ła, przesunął rysunek pod lewą rękę i podał go do oceny sąsia- dowi. Picard, nieruchawy i łagodny, popatrzył mętnym wzrokiem na to arcydzieło i tylko dorysował rondelek przy ogonie stono- gi. Chwilowo trapiły go problemy natury kulinarnej. Czy będą dziś na kolację klopsiki? Pani Juillet świetnie przyrządzała te duże krokiety z mielonej wołowiny z dodatkiem kartofli, obto- czone w mące i smażone na oliwie. Picard przepadał za tą po- trawą, która znakomicie zaspokajała głód wyrośniętego wiej- skiego chłopaka, obdarzonego wilczym apetytem. Już dawno nie było tego przysmaku w jadłospisie. Może dziś wieczorem… — Pan Brossay skończył. — No, co uważacie za najbardziej znamienne w przeczytanych przeze mnie wyjątkach? Urywek, który przytoczyłem na wstę- pie, daje wiele do myślenia… Żadnej odpowiedzi. Dyrektor uniósł ramiona i opuścił je ru- chem zniechęcenia.

— Zauważyłem, że od jakichś dziesięciu dni nic was nie inte- resuje — ciągnął dalej, zirytowany. — A przecież są tu elementy referatu, który mógłby skusić umysły żądne wiedzy. Porozma- wiam o tym z ojcem Fabianem… Zbudźcie się wreszcie, do dia- bła! Ośmiu słuchaczy patrzało na niego osowiałym wzrokiem, nie okazując cienia zapału. Czekali tylko na dzwonek ogłaszający przerwę. I na nic więcej. Vignoles nadal obserwował niebo, zafrasowany. Tak, pan Brossay miał rację. Od dziesięciu dni pogoda była zbyt piękna, zbyt ciepła. W Château-Milon, tak jak i gdzie indziej, miało się chęć trwać w bezczynności, patrząc, jak przemijają złote godzi- ny rozświetlające schyłek roku. Nawet noc przynosiła tylko le- ciutkie ochłodzenie, a nad rzeką Authion płynącą za murami parku snuły się nierównymi ławicami opary. Wiatr zamarł zu- pełnie. Vignoles odwrócił głowę, żeby przyjrzeć się pięknym barwom zachodu. Na przekór samemu sobie pokochał po latach kraj swego wygnania i lepiej niż ktokolwiek poznał delikatne prze- miany, znaczące przechodzenie jednej pory roku w drugą. Dzi- siaj na niebie nie było ani jednej chmurki. A jednak to niebo z brązu coś wróżyło. Nigdy jeszcze nie ciążyło z taką siłą na rozle- głym krajobrazie Andegawenii. W sąsiedniej klasie pan Lacour, profesor matematyki, zama- szyście wypisywał na tablicy szeregi równań, nie troszcząc się o hałasy, którymi klasa witała jego wykład. Uczniowie z ostatniej klasy, wpatrzeni w dyżurnego „dzwonnika” Jeanteta, wskazy- wali mu groźnymi gestami to na wiszący zegar, to na drzwi. Gdy dochodził kwadrans, Jeantet porwawszy teczką wybiegł jak wicher, sprintem dopadł wieży Meroweusza strzegącej bra- my liceum i uwiesił się u sznura dzwonu przezwanego Kune- gundą, który srebrnym głosem znaczył osiem razy dziennie roz- kład zajęć. Stało się to rytuałem Château-milon, zaszczytem na- miętnie pożądanym przez starszych uczniów, którzy tę funkcję pełnili po kolei. Kiedy Picard wykonywał tę czynność po raz

pierwszy, urwał dzwon, który wyleciał jak z procy, wpadł na od- daloną o dziesięć metrów rabatę z geranium i zarył się w niej niczym pocisk dużego kalibru. Odtąd siłacz został zwolniony z tego obowiązku. Zazwyczaj Kunegundą wydzwaniała tylko wesołe tony, ale tego sobotniego wieczoru jej dźwięk w nieruchomym powietrzu nabrał dziwnego pogłosu, który utrwalił się w pamięci paru co wrażliwszych chłopców. Na pierwsze uderzenie dzwonu pięć klas liceum w Château- Milon opróżniło się w oka mgnieniu. Horda juniorów z ósmej i dziewiątej przemknęła jak trąba powietrzna pod platanami dziedzińca i szturmem zdobyła jadalnię, gdzie pani Juillet ze swą córką Paulina rozdawały właśnie podwieczorek. Peleton eksternów w liczbie dwudziestu rzucił się do samo- chodów zaparkowanych przed bramą, na bocznej drodze do Bohalle. Hubert Boisson de Chazelles zręcznie wśliznął się po- między nich, szukając wzrokiem wielkiej, niebieskiej „Fregaty” swego kuzyna. Nie widząc samochodu, niepoprawny recydywi- sta obrzucił oczami tłumek rodziców cisnących się przy kracie, ale nie dostrzegł nikogo znajomego. Zrobił w tył zwrot, klnąc Omera i całą jego bandę. Znowu tydzień jak długi będzie mu- siał konać z nudów w tej wiejskiej dziurze! Stary administrator liceum pan Corzon oraz nauczyciele La- cour, Boris i Simon poszli parami w kierunku zameczka, gdzie profesorom podawano herbatę. Pochód zamykał ojciec Fabian z Salierem, wciąż jeszcze bardzo przygnębionym. Pani Brossay wróciła właśnie z Edytą z Nantes i okna jej wielkiego salonu wesoło rozbłysły w zapadającym zmroku. Muret ze swoim przyjacielem Lalande’em dopadli profesora Borisa przed tarasem. — Nie możemy znikąd wytrzasnąć prawego łącznika — oznaj- mił z ponurą miną Lulu. — Te draby z Cunault dadzą nam łup- nia… — Wyjdzie to wam na zdrowie — roześmiał się nauczyciel. — Nie ma nic lepszego, jak oberwanie od czasu do czasu dobrych wnyków!

— Niech pan będzie morowy! — chłopiec wpadł w błagalny ton. — Niech pan jeszcze rozegra z nami to spotkanie… — A do Paryża pojedzie pan za tydzień, wielkie mi coś! — do- dał Lalande. Boris zwrócił się do kolegi, jak gdyby biorąc go na świadka swojej słabości. Potem rzucił roztargnione spojrzenie w dal, gdzie krajobraz nabierał dziwnych, złocistobrązowych barw, i powiedział z rezygnacją: — Niech już będzie. Zagram na prawym skrzydle. Postaramy się dać w skórę tym dryblasom, którzy wam napędzili takiego

stracha. Jutro pogoda pewnie się utrzyma, trzeba korzystać. Muret i Lalande podziękowali mu wylewnie i oddalili się bie- giem. Gracze skręcali już za róg zameczka, rzucając do siebie starą ćwiczebną piłkę. Boisko futbolowe rozciągało się za par- kiem, na skrawku zaniedbanej łąki, dochodzącej aż do poro- śniętego krzakami brzegu rzeki Authion. Ponieważ pauza wie- czorna była za krótka na rozegranie całej partii, kapitan ograni- czał się do ćwiczenia ataku i obrony, gdzie się tylko dało. Zago- rzali sportowcy kopali piłkę nie przejmując się wcale zmierz- chem, który powoli ogarniał okolicę. Uczniowie spędzali te trzy kwadranse, jak im się podobało. Niektórzy skakali po obszernym boisku koszykówki lub harco- wali po dziedzińcu pomiędzy stuletnimi platanami, górującymi nad starym zameczkiem, nad nowymi pawilonami i boiskami. Wieża Meroweusza, będąca niegdyś młynem postawionym z pięknego tutejszego kamienia, cała otulona dzikim winem, po- została nie ruszona na życzenie pana Brossay, gdyż nadawała jego posiadłości piętno średniowiecza. Ale ponieważ wewnętrz- ne belkowanie przegniło na wylot, amatorzy gry w chowanego mieli surowo zabroniony wstęp do tej szacownej ruiny. Guillon i Montaigu kłócili się z Karolkiem Dubourg przed wejściem do jadalni. Szybko jednak doszli do porozumienia, że trzeba energicznie interweniować w sprawie pana Saliera. — Chodź no tu! — zawołał Karolek swego młodszego brata, znanego urwipołcia i prowodyra juniorów. Kiki zbliżył się niedbałym krokiem, z ustami pełnymi chleba i czekolady. — Jak wam nie wstyd! — ostro wsiadł na niego Guillon i wy- kręcił mu ucho. — Od dwóch miesięcy tępicie bez najmniejsze- go powodu tego nieszczęsnego Fujarę, który jest najlepszym z ludzi! Od czasu do czasu każdemu się zdarzy pobałaganić dla odprężenia, to jeszcze nikomu nie zaszkodziło i nawet najsu- rowszy profesor w końcu sam się z tego będzie śmiał. Ale dzi- siaj po południu przebraliście miarkę. Przez was dyrektor wy- rzuci Saliera z pracy. O to wam chodziło? Wasz wychowawca musi przecież zarabiać na życie jak każdy inny, a wy mu odbie- racie chleb!

Kiki Dubourg spuścił głowę i powiedział, wyraźnie zawstydzo- ny: — Ja z tym nie mam nic wspólnego. To Chomel z kumplami poderwali koty matce Juillet. Ja tylko się śmiałem z chłopaka- mi… — To idź teraz do nich i opowiedz im nowinę… Niech się cie- szą — dodał starszy brat lodowatym tonem. — Tylko uprzedź przy okazji, że ma być spokój. Fujara będzie dzisiaj odrabiał z wami lekcje po raz ostatni. Jeżeli znowu zrobicie chryję, to już nie pan Brossay położy temu kres. To my, seniorzy, dobierzemy się wam do skóry. Co zaś do Chomela, to możesz go zawiado- mić, że jutro wieczorem spuścimy mu takie lanie, że popamię- ta… Leć! W kilku grupkach stojących na uboczu chłopcy komentowali cyrkowy numer wychowawcy z tłumionymi wybuchami śmie- chu. Kiki przechodził od jednych do drugich i coś szeptał z ta- jemniczą miną. Ultimatum seniorów ostudziło natychmiast na- wet najbardziej zapalonych do psikusów. A tymczasem niebo zmieniło barwę i zapłonęło ostrą purpurą, która odbiła się na fasadach budynków, jakby je oświetlił teatralny reflektor. Samotny Vignoles wrócił wolnym krokiem do wieży Merowe- usza. Ostatni uczniowie z miasta właśnie odjechali. Juillet za- mykał bramę z kutego żelaza, której oba skrzydła były wtłoczo- ne między kaplicę i stary młyn. Jowialny, wąsaty olbrzym, bę- dący mężem kucharki, łączył w jednej osobie funkcje .odźwier- nego, kierowcy, naczelnego ogrodnika i majstra do wszystkie- go. Juillet bardzo lubił tego opuszczonego chłopca, który spę- dzał wszystkie ferie w szkole i nigdy nie narzekał ani się nie nu- dził. Przez chwilę obaj patrzyli poprzez kraty na rozległe gaje płonące w promieniach zachodu. W oddali na szosie biegnącej przez wał widać było coraz liczniejsze pod koniec dnia samo- chody. — Dziwna pogoda — mruknął Vignoles wciągając powietrze. — Jeszcze tydzień takiego słońca, a cała okolica pokryje się kwiatami. — Miejmy się na baczności — odparł Juillet. — Powietrze jest jakieś zgniłe. Nie zauważyłeś? Ziemia pachnie jak przed bu-

rzą… — O, niedzielę na pewno będziemy mieli piękną! — Dla ślimaków! Złapałem akurat komunikat meteorologicz- ny: w południe padało w Biarritz. Jutro zbudzimy się pod sza- rym niebem. — Byłoby niedobrze dla meczu. Ja na mokrym boisku jestem do niczego. — I to będzie nie byle jaki deszczyk, możesz mi wierzyć — do- dał Juillet z rubasznym śmiechem. Picard, głodny jak wilk, stanął za rogiem zameczka przed bu- dynkiem gospodarczym. Chciał koniecznie przeprowadzić wy- wiad. Właśnie wracali z warzywnika z koszem pełnym sałaty bracia Trévidic, Hiob i Ivon. Dawni parobcy folwarczni, awan- sowani na pedelów szkolnych, mieli pod swoją opieką także ogród i zaopatrzenie w żywność. Od nich można było się dowie- dzieć na całą dobę naprzód, jaka będzie wyżerka. Jednak Pi- card nie chciał zdradzać się ze swoim łakomstwem. Poszedł za nimi pod kuchnię, jak gdyby nigdy nic. Drzwi otworzyły się na- gle jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i oczom Picarda przedstawił się niebiański widok: krokiety! Obtoczone’w mące, ułożone były długim szeregiem przez dwa zestawione z sobą stoły. Pani Juillet formowała ostatnie w swoich potężnych dło- niach. Dostrzegła pełną zachwytu twarz żarłoka zaglądającego do drzwi. — Nie bój się! — zawołała do niego, mrużąc oko. — Starczy po dwa na osobę. Najecie się potąd… Charpenne szukał wśród chłopców na dziedzińcu swojego po- słańca. Sfabrykował właśnie „Piąty sonet do Edyty”, w którym dwa ostatnie wiersze były jego pióra, cała zaś reszta należała do Lamartine’a. Mały Jozas minął go jakby od niechcenia. Bilecik natychmiast przeszedł z ręki do ręki. — Muszę podnieść taryfę — oznajmił poważnie złotowłosy, różowy cherubinek. — W porze podwieczorku narażam się na większe ryzyko: dwa batoniki… Zalotnik zapłacił bez sprzeciwu. Jozas pobiegł kłusem w kie- runku tarasu i dopadł schodów, przeskakując je po dwa stop- nie. W tej samej chwili Charpenne, wyciągając z kieszeni chust-

kę do nosa, wyrzucił na ziemię jeszcze jakiś papierek, podniósł go, rozwinął… i włosy stanęły mu na głowie z przerażenia. Fa- talnie się pomylił: w ręku trzymał swój sonet. Ukochana Edyta otrzyma podobiznę swego czcigodnego ojca fantazyjnie ozdo- bioną tułowiem stonogi! — Wracaj! — zawył pędząc za posłańcem. Za późno! Chłopiec wchodził już przez oszklone drzwi. W pięć minut później rysunek krążył po salonie z rąk do rąk ku wielkiej radości zebranych i pomimo sprzeciwu Edyty, która nie zdołała go uchronić przed ciekawskim okiem ojca Fabiana. Pan Brossay wybrnął z sytuacji, śmiejąc się najgłośniej ze wszystkich. — Poznaję ołówek Charpenne’a — odezwał się wreszcie z drwiną… — Ale rondelek jest już dorobiony inną ręką… Co za paskudztwo! Ojcze Fabianie, czy ja rzeczywiście jestem podob- ny do stonogi? Wśród śmiechu zebranych chwycił za pióro i napisał u góry szkicu: „Serdeczne gratulacje dla artysty”, u dołu zaś: „Bon na osiem godzin pozostania w klasie po lekcjach”. Postawił swoją parafę i wręczył arkusik panu Simon, który miał asystować przy wieczornych zajęciach seniorów. — Proszę mu to wręczyć, ale z uśmiechem. Na drugi raz na pewno znajdzie sobie inny obiekt… Charpenne, skulony pod otwartym oknem salonu, zrozumiał bez trudu, że jego sprawa przybrała kiepski obrót. Wieczór nie przyniósł najmniejszego ochłodzenia. Na dziedziń- cu nieruchome powietrze coraz bardziej przytłaczało osowiałe dzieci. Oba koty pani Juillet snuły się wystraszone po rabatach, szeroko otwierając fosforyzujące ślepia i fukając ze złością na każdego, kto się do nich zbliżył. Futboliści jeszcze uganiali się po łące w półmroku, który gęst- niał z każdą chwilą. Muret musiał gwizdkiem oznajmić koniec o kwadrans wcześniej. Niebo zgasło nagle, nie można było już

nawet dojrzeć piłki. Drużyna wróciła do szkoły, wypowiadając optymistyczne prognozy na temat jutrzejszego spotkania. — Przygotowani jesteśmy na medal — oświadczył Gontier z ataku — a ładna pogoda pozwoli nam grać tak, że mucha nie siądzie. Mając pana Borisa w pierwszej trójce, damy chłopa- kom z Cunault w kuchnię. — Jeżeli nie będzie tak gorąco jak dzisiaj — ostrzegł Raynard wciągając bluzę. — Zeszłej niedzieli po przerwie wszyscy mieli języki na brodzie… W dyrektorskim salonie Fujara pił herbatę małymi łyczkami, wstydliwie chowając się w kącie. Czuł się już przepędzonym z tej szkoły, gdzie mógł mieć przyjemne i lekkie życie. Postawił filiżankę na stoliku i zdjął okulary, żeby przetrzeć zmęczone oczy. Bez tych grubych szkieł, nadających jego spojrzeniu wy- raz tępoty, twarz jego na kilka chwil się odprężyła, co zmieniło ją nie do poznania. — Powinien pan zdejmować okulary jak najczęściej przy chło- paczyskach — odezwała się łagodnie Edyta. — Za tymi ilumina- torami wcale nie widać, jaki pan jest sympatyczny… — Teraz jest już za późno — odparł szeptem mały wychowaw- ca. Ponad głowami gości Brossay dał mu dyskretny znak ręką. Nauczyciel, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, okrążył sa- lon i wszedł za dyrektorem do jego wielkiego gabinetu. Dyrek- tor liceum w Château-Milon miał minę bardzo niezadowoloną. — Jest mi niezmiernie przykro — powiedział opuszczając oczy — ale musi pan przyznać, że ten stan nie może trwać dłużej. Dałem panu dwa tygodnie czasu na wzięcie w karby najbardziej niesfornych uczniów. To odroczenie na nic się nie zdało: klasa, którą pan się opiekuje, jest stałym ogniskiem rozprzężenia. Oczywiście, to nie jest pańska wina i prowodyrzy zostaną uka- rani tak, jak na to zasługują. Ale ja nie mogę spędzać całych dni w pawilonie Plessis na podpieraniu pana zachwianego autory- tetu. — Wyjadę stąd — mruknął Salier zrezygnowany. Kiedy pan

będzie chciał… Pan Brossay był sprawiedliwym i energicznym dyrektorem szkoły. Zależało mu jednak najbardziej na tym, żeby zakład jego nadal cieszył się pierwszorzędną opinią i rozgłosem w kra- ju, co zapewniało mu rokrocznie ten sam kontyngent uczniów. Potulność Saliera sprawiła mu ulgę. — O, to nic pilnego — oświadczył łagodniejąc. — Spędzi pan jutrzejszy dzień w zameczku i będzie pan mógł spokojnie po- zbierać swoje manatki. W poniedziałek rano Juillet odwiezie pana samochodem na dworzec w Angers. W ten sposób, po wieczornych zajęciach, uwolni się pan ostatecznie od swoich oprawców. Ma pan pełne prawo wywieźć jak najgorsze wraże- nie z krótkiego u nas pobytu, dlatego pragnąłbym, żeby przy- najmniej ostatnie godziny pozostawiły po sobie miłe wspo- mnienie. Żaden z naszych chłopców nie jest w gruncie rzeczy zły. Może pan być pewny, że największe łobuziaki już żałują wyrządzonej panu krzywdy. Salier uprzejmie skinął głową. Jego zdanie było inne: twarz ucznia Chomela była uosobieniem złości. Nic nie mogło rozbro- ić jego złych instynktów ani niedorzecznej antypatii, jaką obda- rzał wątłego belfra, paraliżowanego własną nieśmiałością. Wrócili do salonu, rozmawiając o sprawach obojętnych. Żeby ożywić trochę zebranie, pani Brossay zapaliła wszystkie lampy. Sobotnia herbatka odbywała się tak samo, jak w każde popołu- dnie. A jednak większość zebranych odczuwała skrępowanie, jakie zawsze powoduje w zgranym kółku obecność kogoś obce- go. Grzmiący śmiech ojca Fabiana brzmiał nieco wymuszenie. Edyta prawie nie reagowała na przyjazne zaczepki profesorów. Boris sam się na tym złapał, że nagle, bez powodu, spojrzał przez ramię, jak gdyby ktoś go z tyłu delikatnie trącił. W pew- nym momencie gospodyni powiodła uważnym spojrzeniem po zebranych, jakby chcąc się upewnić, że są tu ei sami, co zawsze, i nikt inny. Przez szeroko otwarte okna słychać było, jak dzieci bawią się i biegają wokół platanów, ale ich stłumione głosy zdradzały ostudzenie zapału. — Ta temperatura jest doprawdy czymś nienormalnym — za- uważył stary Corzon ocierając chustką wilgotne czoło.

— Widział pan? — zagadnęła go gospodyni. — Dwie nowe róże zakwitły mi przy południowej ścianie kaplicy. — Jutrzejsze słońce na pewno je rozchyli zupełnie. Brossay wyciągnął rękę, żeby spojrzeć na zegarek. W miarę jak upływały minuty, Salier czuł, że serce ściska mu się ze stra- chu przed godziną zajęć. Jeantet szybkim krokiem szedł w stronę wieży Meroweusza, odsuwając na bok młodszych uczniów, którzy wrzaskliwie za- klinali go, żeby dorzucił jeszcze minutkę do przerwy. Dzwon Kunegundy zabrzmiał w spokojnym powietrzu matowym, jak- by dolatującym z bardzo daleka głosem. Przed pawilonem seniorów, zwanym ,,la Valliere”, Vignoles stał bez ruchu, nadstawiając uszu, czujny i napięty. Srebrzysty dźwięk skonkretyzował w nim niejasną obawę, która narastała z godziny na godzinę. „Coś się musi stać”. Z ostatnim uderzeniem dzwonka noc nadbiegła zewsząd i za- padła raptownie jak kurtyna. Salier opuścił salon państwa Brossay wraz z ostatnią grupą ko- legów. Lacour i Simon z politowaniem pokiwali głowami, pa- trząc na tę sylwetkę skazańca, oddalającą się powoli w kierun- ku pawilonu Plessis. W klasie panowała grobowa cisza. Dwadzieścia pięć głów po- chylonych w ławkach nawet nie drgnęło, kiedy drzwi zamknęły się po cichu. W chwilach wielkiego rozżalenia Salier miał ocho- tę klepnąć dłonią po każdej z tych głów i przypomnieć wszyst- kie doznane zniewagi. „Co za diabelstwo znowu mi przygoto- wują?” — zadawał sobie w duchu pytanie, wchodząc na kate- drę. Nie miał zaufania do perfidnej ciszy, która zazwyczaj zapo- wiadała jakąś wielką chryję. Spiczasty nos Chomela i opadający kosmyk włosów prawie całkiem skryły się w półotwartym atla- sie. Wychowawca usiadł i odetchnął z ulgą, kładąc przed sobą grube księgi. Pod niewydarzoną powłoką tego człowieka o śmiesznych manierach kryła się duża inteligencja, a zarazem wielka skromność. Pracując dorywczo i ukradkiem, Salier pisał

rozprawę filozoficzną pod tytułem: „Dalszy ciąg myśli Kanta w obecnych czasach”. Ten oderwany temat był odskocznią po- zwalającą lżej znosić codzienne afronty. Pierwsza godzina przeszła spokojnie. Głucha krzątanina po- woli zastąpiła początkową ciszę, ale były to nieznaczne hałasy, spowodowane kręceniem się w ławkach dwudziestu pięciu nie- spokojnych ciał: tu ktoś szura nogami, ziewa, tu znów komuś upadło pióro czy zeszyt na podłogę, ktoś się pyta po cichutku o coś kolegi albo zajadle wyciera w zeszycie gumką, aż cała ławka chodzi. Krótko mówiąc, nic złego. Chomel nie odrywa spicza- stego nosa od podręcznika. Salier nabrał otuchy: jeszcze jedna godzina i to piekło się skończy, Zagłębił się w „Krytykę czystego rozumu” tak, że zapo- mniał o swoim wiecznym utrapieniu. Gdyby mu się teraz do- brze przyjrzeć, to wyglądał jak starszy o parę lat, taki sam pilny uczeń, jak wszyscy. I właśnie ktoś mu się przyglądał. Pierwsze słowa nagany, jakie usłyszał, przypominały mu o jego szkolnych czasach. — Uczniu Salier, przepiszesz mi sto linijek! — rozległ się głos brzuchomówcy, dobiegający jak gdyby z głębi klasy. Burza śmiechu powitała tę uwagę. Fujara zgubił wątek swojej lektury, podniósł oczy z błędnym spojrzeniem. Przed jego wzrokiem krótkowidza cały pokój falował jak wzburzone mo- rze. Gdyby postąpił jeden krok od katedry — utonąłby natych- miast. Toteż nie ruszył się z miejsca. Długa, blada twarz Cho- mela stojącego w ławce dyrygowała widocznie ceremonią poże- gnalną, która złączyła pod wspólnym sztandarem najgrzecz- niejszych uczniów i największych nygusów. Zrozpaczony nauczyciel podniósł obie ręce ruchem mającym uspokoić klasę, ale to nieme błaganie tylko rozpętało większy harmider. Biedaczysko zrozumiał, że ‘jest skazany na haniebną ucieczkę, na przemknięcie się pędem do zameczka po odsiecz w postaci żelaznej ręki pana Brossay. W chwili kiedy rwetes osiągnął szczyt, nadeszła niespodzie- wana pomoc skądinąd. Jakieś chrapliwe dźwięki zaczęły się przedzierać poprzez grzmiący śmiech uczniów. Na dworze działo się coś niezwykłego. Śmiechy ucichły. Wystraszony Cho-

mel opadł na ławkę: ten podstępny łobuziak był zarazem naj- większym tchórzem z całej szkoły. Salier, chowający już swoje grube księgi, pomyślał przez chwilę, że udało mu się poskromić swych prześladowców. Ale wyprowadziła go z błędu ich stężała postawa. Odwrócił się w stronę okna, ale nie dojrzał nic, bo też nie było tam nic do zobaczenia. W ciągu dwóch sekund wszystko się zmieniło. Jakieś przej- mujące zawodzenie rozległo się tak blisko, że szyby w oknach zadrżały. W chwilę później nie domknięte okno rozwarło się z hukiem podobnym do strzału armatniego, a obie połówki za- częły walić o ścianę pod wpływem gwałtownego podmuchu, który w oka mgnieniu pozmiatał wszystko z pulpitów. Nagle za- padła martwa cisza. Paru odważniejszych chłopców zbliżyło się z zaciekawieniem do otwartego okna. Na zewnątrz była tylko czarna noc. W dali przetoczył się, milknąc, głuchy grzmot, jak cichnący tętent kopyt końskich. Nauczyciel zdecydowanym ruchem zszedł z katedry. Rzecz nie do wytłumaczenia, ale ta groza nocy tchnęła w niego po raz pierwszy jakąś straszliwą odwagę. Zatrzasnął z hałasem okno i ostro odwrócił się w stronę zdumionych chłopców: — Wszyscy do lekcji! Pierwszy, kto się ruszy albo coś mruk- nie, będzie miał ze mną do czynienia! Jego stanowczy głos przeciął ciszę z tak odmienną od zwykłej intonacją, jak gdyby wydobył się z innych ust. Powiedziawszy to, Salier wszedł odważnie pomiędzy rzędy ławek, żeby popę- dzić opieszałych, ślamazarnie zbierających rozrzucone kartki. Chomel kucnął w przejściu, ale nawet on wolał być cicho jak myszka. Szesnastoletni leń, który siedział po dwa lata w każdej klasie, wyższy był od małego belfra o dobrą głowę. Salier pod- niósł go za ucho i spojrzał mu prosto w oczy. Nigdy nikt się nie dowiedział, skąd nauczyciel czerpał natchnienie, ale nareszcie wziął odwet na dręczycielu. — Chomel — powiedział skandując słowa — jesteś bardzo sil- ny, bardzo sprytny i twoja niegodziwość jednoczy wszystkich durniów w klasie. Jednak nie ciesz się przed czasem, gdyż wca- le nie jest pewne, że opuszczę szkołę przed tobą. Chomel usiadł jak trusia.

Rozdział drugi. Te hałasy sprawiły takie samo wrażenie w pawilonie la Vallie- re, z tą tylko różnicą, że starsi uczniowie pracowali w zupełnym spokoju, kiedy wichura zaczęła się srożyć wokół Château-Mi- lon. Osiem latarń zapalano na dziedzińcu dopiero kiedy zaczy- nał się tam ruch, żeby oświetlić krytą aleję łączącą pawilony z klasami i jadalnią. Toteż ciemność wydała się nieprzenikniona tym, co zaczęli się cisnąć do okien. Zaskoczony pan Simon zdradzał wyraźny niepokój. — Nie ruszajcie się — rozkazał — pójdę zobaczyć, co to takiego. Grupa najstarszych, nie zważając na zakaz, wymknęła się szybko w ślad za nim. Wolnym krokiem doszli do bramy, roz- glądając się uważnie dookoła. Powietrze było tak samo spokoj- ne i ciężkie jak przed godziną. Na niebie, aż po sam skraj hory- zontu, roiło się od gwiazd. Nigdzie nic, najmniejszego hałasu, tylko niekiedy w drzewach parkowych lekkie trzepotanie skrzy- deł. Vignoles podniósł głowę. Z wysokich platanów zerwał się deszcz ostatnich suchych liści, które opadały krążąc niezwykle wolno i świeciły jak rój złotych motyli, wpadając w smugę świa- tła z okien. Z ciemności wyłonił się ojciec Fabian z brewiarzem w ręku. — Słyszał pan? — zapytał go Simon. — To tylko podmuch wiatru — odparł pogodnie stary misjo- narz. — Ja też tak myślę, ale takie silne podmuchy nigdy nie bywają odosobnione. Teraz znów jest zupełna cisza… — Następny nadleci pewnie za chwilę — wtrącił Vignoles. — Zaczekajmy. — Trzęsienie ziemi? — zaryzykował pytanie Lalande. — Odczulibyście je zupełnie inaczej — mruknął ojciec Fabian. — Mogę coś o tym powiedzieć… — A może gdzieś wysadzono w powietrze prochownię?’ —

poddał myśl Guillon. — Pamiętacie zeszłoroczny wybuch w okręgu Seine-et-Marne? — To nawet dość prawdopodobne — zgodził się Simon — ale najbliższa prochownia oddalona jest od nas o sto kilometrów w stronę Chatellerault. — Fala wybuchów obiera czasami dziwną drogę, nim wyga- śnie — oznajmił stojący z tyłu Montaigu. — Trzeba będzie po- słuchać miejscowego komunikatu, jeżeli stało się coś ważnego, na pewno nadadzą… W oddali, na tarasie zameczka, ukazał się Brossay z Corzo- nem. Rozprawiali gestykulując z ożywieniem i wpatrywali się zaniepokojeni w ciemności. Nie zauważyli grupy stojącej przed portalem i po chwili cofnęli się z powrotem do domu. — Wróćmy do zajęć — zdecydował Simon. Poszli z umyślną powolnością, śmiejąc się z minionego stra- chu, który wniósł trochę urozmaicenia w życie szkoły. Charpen- ne, który odzyskał swoją stonogę wraz z ośmiogodzinną od- siadką po lekcjach, używał wszelkich zaklęć, żeby sprowadzić maleńki kataklizm i ożywić w ten sposób ponurą niedzielę, jaką miał w perspektywie. Picard przystanął z nosem do góry jak wyżeł: za rogiem bu- dynku krokiety zaczynały już skwierczeć w tłuszczu, roztaczając dookoła cudną woń, od której ślinka napływała do ust. — Będziemy mieli wspaniałą pogodę, żeby dać łupnia druży- nie z Cunault — odezwał się Muret wskazując na wygwieżdżone niebo. — I to przy wypełnionych trybunach! — dorzucił Lalande ze źle ukrywanym zadowoleniem. — A jakże! — mruknął pod nosem wrażliwy Vignoles. Niedawna nagła wichura obudziła w nim na nowo przygnę- biające przeczucie. Jakaś wielka groźba czaiła się wśród ciem- ności. Chłopiec był teraz pewien, że lada moment przybierze ona przerażający kształt, ale nieuchronność niebezpieczeństwa nie odbierała mu przytomności umysłu. Odczuwał przede wszystkim przemożną ciekawość dla ciemnych sił czających się na horyzoncie, które ślepy los kierował w ich stronę. O siódmej Kunegundą wesoło wydzwoniła na kolację. Jeantet

puścił sznur i przekręcił wielki wyłącznik od latarń. Kwadrat zabudowań oświetlił się pięknie, odsłaniając wielki dziedziniec pokryty gęstym, płowym dywanem. Uczniowie wybiegli z sali popychając się i zdumieli się niezwykłym zjawiskiem: tajemni- czy podmuch wiatru całkowicie odarł z liści platany, a ich nagie gałęzie blado rysowały się na tle wygwieżdżonego nieba. — No, nie uniknę pańszczyzny przy grabiach! — westchnął Charpenne. — Niech skonam, jeżeli pan Brossay nie każe mi uprzątnąć tego wszystkiego w przyśpieszonym tempie… Piękna niedziela, nie ma co!… Bracia Trévidic, w długich, białych fartuchach, ukazali się w różowym odblasku padającym z okien jadalni. Hiob otworzył oba skrzydła drzwi i zaczął gwałtownym ruchem potrząsać dzwonkiem. — Do stołu! — zawołał Simon klaszcząc w dłonie, żeby popę- dzić spóźnialskich. Nigdy kolacja nie była bardziej ożywiona i hałaśliwa. Przy wszystkich stołach, nie wyłączając profesorskiego, komentowa- no wydarzenia tego wieczora z namiętnością, która powodowa- ła sprzeczki pomiędzy wystraszonymi i kpiarzami. — Byłem akurat na dworze i wyrzucałem obierzyny w głębi warzywnika — mówił Ivon Trévidic usługując przy stole senio- rów. — Możecie mi nie wierzyć, ale wiadro wyskoczyło mi z ręki, a ja sam mało nie wpadłem głową do śmietnika… Dotąd jeszcze cały się trząsł z wrażenia. — I co dalej? — zapy- tał zdziwiony Guillon. — A nic. Nawet nie zdążyłem się połapać, co to było. Minęło tak samo prędko, jak przyszło… Czysty figiel, jak pragnę… Paulina, wysoka, koścista latorośl Juilletów, zajmowała się wyłącznie stołem profesorskim. — Radio nie podawało nic szczególnego — opowiadała. — Nie ruszyłam się z kuchni przez cały czas komunikatu… — Nie do wiary! — zawołał Simon patrząc na kolegów zdu- mionym wzrokiem. — A jaki jest komunikat meteorologiczny? — Kiepski! Na południowym zachodzie leje jak z cebra… Salier, z nosem utkwionym w talerzu, powstrzymywał się od zabierania głosu w dyskusji. Zresztą, trudno było wyciągnąć

rozsądne słowo z wystraszonego człowieczka, który tracił kon- tenans przy najbardziej błahych pytaniach. Koledzy nauczyli się szanować jego odosobnienie. Nowina o jego odejściu zdąży- ła się rozprzestrzenić, ale nikt jeszcze nie odważył się składać mu wyrazów żalu z obawy, że wydadzą się one nieszczere. Ukazanie się krokietów położyło kres dyskusji: powitano je szmerem zadowolenia. Przy stole seniorów zapadł cichy układ: każdy czekał na godzinę próby Picarda. Grymaśny Hubert Bo- isson de Chazelles, który miał wstręt do zbyt ciężkich potraw, otworzył ogień proponując wprost: — Może ktoś chce moją porcję? Naprawdę nie jestem już głodny… Bez ceregieli… Pomiędzy współbiesiadnikami nastąpiła wymiana fałszywych uprzejmości. Wszyscy odmówili jeden po drugim, ale po niezli- czonych wahaniach, od których zimne poty wystąpiły na obżar- tucha. W efekcie końcowym oba wzgardzone krokiety wylądo- wały na talerzu Picarda, który zabrał się do nich nie podnosząc oczu znad talerza. Montaigu zjadł tylko jeden krokiet, drugi zaś obszedł cały stół i wreszcie trafił do tego samego miejsca. Na- stępny był Lalande, po nim Guillon, Vignoles i Muret. Char- penne, zniechęcony do wszystkiego sprawą stonogi, nie dotknął jedzenia, aż ostygło zupełnie. Picard dłubał w ostatnich okru- szynkach z sercem pełnym melancholii. Nagle zauważył dwa cuda ofiarowane mu szerokim gestem i spadł na nie jak ja- strząb na parę jagniąt. — Pomału! — odezwał się Lulu Muret napełniając szklankę żarłoka. — Wypij trochę jabłecznika, żeby rozcieńczyć ten be- ton. Wszystkich rozbolały brzuchy od samego patrzenia, jak się obżerasz! Picard, bynajmniej nie speszony, łagodnie pochylił głowę, ru- szając nadal szczękami. Wreszcie skończył, zobaczył wokół sie- bie same puste talerze i zrobiło mu się przykro. Hiob szedł aku- rat roznosząc salaterki. — Czy przypadkiem nie ma drobnej dokładki? — zwrócił się do niego żarłok ze zdumiewającym tupetem. Sąsiedzi się poświęcili. Dubourg starszy podał półmisek, na którym było jeszcze pięć krokietów.

— Stop! — jęknął Montaigu łapiąc się oburącz za głowę. — Padniesz zimnym trupem na stół. Żarłok nie przejął się tym wcale i spałaszował dokładkę nie zwalniając tempa. Wreszcie skończył. — Szesnaście krokietów! — krzyknął Muret głosem pełnym zachwytu. — Pobiłeś swój własny rekord z poprzedniego mie- siąca. Doprawdy, stary, można by pomyśleć, że nic w ustach nie miałeś od tygodnia. — Mam duże zapotrzebowanie — odparł Picard oddychając jak najswobodniej. — Co na to poradzę? Pewne potrawy przela- tują przeze mnie jak szklanka wody. Muszę więc zrobić rezer- wę, żeby wytrzymać. — Dzisiejsza kolacja starczy ci na długo — zakończył Vignoles wśród powszechnej wesołości. Przy stole dziewiątej klasy Chomel, blady i zdenerwowany, grzebał w talerzu, rzucając pełne nienawiści spojrzenia na kole- gów, których winił za nieudany figiel. — Mam jeszcze dwie petardy na wrony — szepnął do ucha Sardy’ego, klasowego błazna. — Weźmy je do sypialni. Fujara nigdy nie gasi swojej lampki przed północą, ale wystarczy, że je położysz przy rozsuwanych drzwiach. Zapalę je w odpowiedniej chwili, nie ruszając się z łóżka. Dwunastometrowy lont będzie się tlił najmniej dwadzieścia minut. Starczy nam czasu na obu- dzenie tej bandy tchórzów, żeby ich przygotować do wybuchu. — Klawo! — odpowiedział Sardynka. Między kolacją a pójściem spać pozostawało zawsze pół go- dziny wolnego czasu. Piętnastu uczniów, seniorów i maturzy- stów, których Brossay obdarzał zaufaniem, miało pełną swobo- dę spędzania tego czasu w parku lub, nie hałasując, w sali bilar- dowej zameczka. Pozostali szli grupami do sal rekreacyjnych lub do swoich pawilonów, gdzie każdy wychowawca organizo- wał ciche zabawy. Tego wieczoru Boris nagle zaproponował Salierowi, że mu dotrzyma towarzystwa. Obaj nauczyciele zgromadzili „średnia- ków” i zapędzili ich do owczarni.

— Czy pan już wie, że wyjeżdżam w poniedziałek? — zapytał Salier kolegi. Boris pochylił głowę. — Wszyscy jesteśmy tym bardzo zmartwieni, proszę mi wie- rzyć. Dwa miesiące to za mało, żeby bliżej się poznać, i jestem pewien, że wielu z nas będzie bardzo żałowało pana odjazdu. — Za to ani jeden z tych, to pewne — mruknął Salier wskazu- jąc chłopaków popychających się przy wejściu do pawilonu. — To też nic pewnego — odparł Boris. — Bardzo trudno jest wiedzieć, co się naprawdę dzieje w tych ptasich móżdżkach! Oczywiście, wystarczy nieraz jeden niegodziwiec, żeby zatruć umysły całej dywizji, ale nawet najgorszy z naszych urwipoł- ciów nie jest aż tak zatwardziały, a złośliwość może mu minąć tak samo nagle i bez widocznego powodu, jak zwykła grypa. — Chomel — to już prawdziwa zaraza! — Przydałby mu się wielki wstrząs, żeby zmienić jego złe skłonności i charakter. To mu się przytrafi na pewno w jakimś momencie rozwoju. Nieraz wystarczy głupstwo… — Z jego odrodzenia skorzysta już kto inny — westchnął Sa- lier z rezygnacją. — Co pan będzie teraz robił? — Pojadę do Sabaudii, do starych rodziców. Dwa tygodnie wypoczynku przywrócą mi formę. A potem postaram się złapać jakąś posadę korepetytora w Grenoble czy gdzie indziej. Żebym tylko miał z czego wyżyć, nie pragnę niczego więcej… — Mam dobrych przyjaciół na wydziale filologicznym w Gre- noble — powiedział Boris. — Dam panu do nich liścik polecają- cy. Na pewno znajdą panu jakąś pracę. Sypialnia pawilonu Plessis Składała się z trzech rzędów łóżek, oddzielonych przepierzeniami sięgającymi do wysokości ra- mion. Pokój Saliera wychodził na klatkę schodową i łączył się bezpośrednio z salą rozsuwanymi drzwiami, zasłoniętymi fi- ranką, co pozwalało wychowawcy mieć oko na wieczne ognisko niepokoju i tropić fałszywych lunatyków o każdej porze nocy. Stojąc na progu pokoju, wychowawca z daleka obserwował