kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Bernard Julia - Wstęga i kamień - (02. Czarownice z Wolfensteinu)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernard Julia - Wstęga i kamień - (02. Czarownice z Wolfensteinu) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNARD JULIA Cykl: Czarownice z Wolfensteinu
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Pracownia WV Ilustracja na okładce © maksimshirkov/fotolia.com; Franz Xaver/Wikimedia Commons Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2014​ Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl Tekst © Julia Bernard © Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2014 ISBN 978-83-7835-368-3

Dla Ewy, która dostała Milion Gwiazdek M.

Prolog Złote popołudnie letniego dnia. Brzęczenie owadów i leniwe śpiewy świerszczy zlewały się z przebijającymi przez gałęzie promieniami słońca. Zacienione miejsce pod świerkami zapewniało wytchnienie od wszechpanującego upału. Amelka przeciągnęła się na leżaku i wystawiła przed siebie rękę, pozwalając, by mały złoty promień odbijał się od jej bransoletki. Wiszące na łańcuszku drobne wisiorki zatańczyły posłusznie, migocząc rytmicznie. – Za bardzo lubisz biżuterię, moja droga. – Adela odstawiła dzbanek i podniosła spodeczek z filiżanką. Wyblakłe już róże, zdobiące porcelanę, nikły jeszcze bardziej w cieniu drzew. – Dziewczyno, popatrz na siebie, jesteś jak sroka. Bransoletka od Iana, naszyjnik z pereł, nieśmiertelnik od mamy, kolczyki od Diega i pierścień ode mnie. Nic do niczego nie pasuje. – Podwójne zaprzeczenie, babciu. – Amelia wyprostowała się i także sięgnęła po filiżankę. Leniwie machnęła ręką nad miseczką z konfiturami, by odgonić osę. – A eklektyzm jest modny. – Powinnaś pozbyć się przynajmniej jednej rzeczy. Może to coś pomoże. I nie mów mi, co jest modne, bo i tak powiem ci, że wszystko już takie było. Adela rozsiadła się wygodniej, wyciągnęła przed siebie skrzyżowane nogi. – Powinnaś ściągnąć wreszcie perły, wiesz o tym – powiedziała, z dezaprobatą kręcąc głową, i upiła łyk herbaty. Słońce odbijało się od lśniącego nowego dachu Wolfensteinu. Z otwartego okna w pokoju Amelki wystawała biała firanka, delikatnie nadymając się jak żagiel. – I kolczyki od Diega. Zostaw je tutaj. Mama też tak uważa. Równowaga i umiar, moja droga. Dziewczyna odwróciła wzrok od śnieżnobiałej elewacji domu, popatrzyła na zacienioną linię drzew, gdzie zaczynał się las. Niewysoka sylwetka powoli wyłaniała się spomiędzy pni, zdecydowanym krokiem wchodząc na polanę i kierując się w ich stronę. Amelia z westchnieniem wskazała trzecią filiżankę stojącą na stoliku i z ociąganiem wstała z leżaka. – Mama idzie. Zaraz sama mi powie, co powinnam, co muszę i co wypada. Ruszyła w kierunku gościa. Martyna szła do niej zdecydowanym krokiem, już ją zobaczyła, pomachała w geście powitania. Mimo upału miała na sobie swój stary, długi skórzany płaszcz. Uśmiechała się, patrząc na córkę; tym lekko ironicznym skrzywieniem ust, przymrużonymi oczami. Słońce prześwietlało jej długie czarne kosmyki tak, że zdawały się prawie kasztanowe, a miejscami prawie rude, czerwone. Nie powinna przecież wystawiać się na słońce. Wampiry muszą unikać promieni słonecznych, dlaczego matka o tym nie pamięta? Kiedy czerwień włosów stała się prawie żółta, migocząca jak ogień, Amelia

zaczęła biec. Martyna ze zdziwieniem podniosła rękę, zatrzymała się. Płomienie wokół jej głowy tańczyły gwałtownie, sięgając do brwi, nosa, ust. Upadła na kolana, zakrywając dłońmi twarz. Leniwe brzęczenie owadów zagłuszył pełen bólu krzyk. Amelia próbowała do niej dobiec, ale mimo wysiłku wciąż była daleko. Przecież ma perły, ma moc, powinna być tam w ułamku sekundy! – Mamo! Ręce Martyny pokryły się czerwonymi wykwitami poparzeń, po czarnym płaszczu coraz śmielej pełzały płomienie. Klęcząca kobieta w ogniu nie rusza się, nie odrywa dłoni od twarzy. Słychać tylko jej wrzask. * * * Żałoba ma podobno pięć etapów. Pięć schodów, które trzeba pokonać, by móc żyć spokojnie po czymś strasznym. Jeśli nie przejdzie się jak należy każdego z tych stopni, nie będzie normalnego życia. Zadaję sobie pytanie, po cholerę mi normalne życie. Albo inaczej: jak mogłabym spokojnie żyć, jeśli normalności już nie ma? Nadal jestem na drugim stopniu: zaprzeczenie, żal, pustka. Złość. Wściekłość. Nienawiść. To codziennie zmusza mnie do wstania rano, do akceptacji siebie w lustrze. Nienawidząc tego, który zabił Martynę i Adelę, a tym samym zesłał na mnie pustkę i samotność, nakręcam się wściekłością na cały dzień. Nie wiem, co mam zrobić… Ale czuję, że to usprawiedliwia mnie przed samą sobą, że ja nadal żyję. Jeśli dojdę do etapu trzeciego, kiedy odczuwa się (podobno) tylko bezradność i żal nad sobą, to rozsypię się kompletnie. Czwarty i piąty stopień – ukojenie i akceptacja straty. Nie chcę tego czuć. Znienawidzę siebie, jeśli tam dotrę. I. W taką noc ktoś się zjawia Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydobywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu

włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej. Usiadła nagle, obudzona własnym krzykiem, który wydawał się za mocny, całkowicie nie na miejscu w tak małym pomieszczeniu, jak ta sypialnia w drewnianym domku. – Nieee!!! Znowu to samo. Podkuliła nogi i objęła ramionami kolana, oparła o nie czoło. Dopiero kiedy zaczęła spokojniej oddychać, popatrzyła na jasny kwadrat okna. Powoli wracała świadomość, gdzie się znajdowała. I dlaczego właśnie tutaj. * * * Mały pokój, który znała od lat, kojarzący się jej zawsze z najbardziej radosnym okresem w życiu jej i matki – z feriami zimowymi. Miała chyba cztery albo pięć lat, kiedy pierwszy raz przyjechały tam na narty. Mała drewniana chata, położona paręset metrów powyżej pensjonatu, stojącego samotnie przy drodze wychodzącej z Canazei. Martyna mówiła, że to najlepsze miejsce na świecie, „Szczyt Świata”, bo pensjonat leżał nad miasteczkiem, a one miały dom jeszcze wyżej. Dla Amelii jednak problemem był zawsze fakt, że nie mieszkają w tym samym budynku, gdzie zatrzymywały się rodziny z dziećmi, gdzie życie tętniło wystarczająco głośno. Z zazdrością patrzyła przy posiłkach (bo stołowały się na dole) na przekomarzające się dzieciaki, wesołe rozmowy ich rodziców. Martyna początkowo próbowała bagatelizować narzekania córki, opowiadając o ich „Szczycie Świata”, a kiedy dziewczyna podrosła, powiedziała jej po prostu, że tamten domek jest dużo tańszy niż pokój w pensjonacie, na który ich nie stać. „Martyna Racjonalistka” wygrała. Samo oddalenie chaty od jakiegokolwiek życia i ruchu było deprymujące. Rano, oczywiście, można było niezbyt ośnieżoną drogą zjechać na nartach przed pensjonat, zjeść śniadanie, a potem ruszyć jeszcze kawałek, pod stację wyciągu, który był częścią Sella Rondy. Powrót po całym dniu na stokach był koszmarem, bo kiedy podrosła, mama przestała nosić ją na rękach. Wtedy powolne brnięcie zaśnieżoną drogą, w butach narciarskich i z nartami na ramieniu, w tym rozleniwieniu po ciepłej kolacji u Marii, właścicielki i gospodyni pensjonatu – wydawało się niekończącą torturą. Czasami udawała przy stole, że zasnęła, wtedy mąż Marii, Rupert, zawoził je do domu skuterem z małą przyczepką. Ale Amelia tak naprawdę kochała tę chatę, swój pokój, który co roku na nią czekał. Była zachwycona faktem, że zawsze wyglądał tak, jakby nikt inny go nie wynajmował, nie zajmował jej ulubionej przestrzeni. Nawet jeśli przez przypadek zostawiła coś w szufladzie czy na stoliku, zawsze znajdowała to rok później. Dziękowała wtedy Marii, myśląc, jak bardzo to miłe, że kobieta tak dbała o nią,

małą Amelkę, która zjawiała się tutaj raz do roku. Dopiero teraz, kiedy nie było już Martyny, z którą mogłaby się kolejny raz pokłócić o oszukiwanie jej przez całe życie, dowiedziała się, dlaczego jako dziecko musiała zapieprzać pod górę do odległej chaty, której ściany przyozdobione były zdjęciami pań Hohenstauf i grafikami ze znakami nieskończoności. * * * Owinęła się kołdrą i zamknęła okno, ignorując kupkę śniegu na parapecie. Od swojego przyjazdu tydzień wcześniej co wieczór zostawiała je uchylone, licząc, że w chłodnym pomieszczeniu lepiej będzie spać, bez snów. Następna teoria Martyny, która się nie sprawdziła, gdy jej samej już przy tym nie było. Znowu zeszła o czwartej nad ranem po skrzypiących znajomo drewnianych schodach do małej kuchni, znowu włączyła czajnik i, czekając na herbatę, znowu podjęła próbę przypomnienia sobie jakichś szczegółów swojego snu. Na blacie, przy puszkach z kawą, leżał do połowy zapisany brulion, noszący wszelkie oznaki niezbyt uważnego traktowania przez właścicielkę – plamy po kawie, keczupie i łzach; naderwane kartki, zabazgrane w złości strony. Otworzyła go w zaznaczonym długopisem miejscu, choć nie mogła za wiele odczytać w zimnej niebieskiej poświacie odbijanego od śniegu mizernego światła, które wpadało przez niewielkie okno. Metalowa obudowa długopisu lśniła światłem czerwonej kontrolki elektrycznego czajnika, tworząc złudzenie żywego ognia. Sen się niby powtarzał, jednak każdej nocy był trochę inny. Dzisiaj mama nie zdążyła zniknąć w niebieskim pyle. Okno w pokoju Amelki było otwarte. Biała firanka. Bransoletka z wisiorkami. Czajnik wyłączył się z cichym pyknięciem, zniknęło czerwone światełko, pozostawiając kuchnię w niebiesko-szarej poświacie. Amelia dalej stała z brulionem w dłoniach, wgapiając się w śnieg za oknem. Jeden element snu był całkowicie niezrozumiały. Nigdy nie dostała niczego od Diega, a na pewno nie kolczyki. Pierścień od Adeli? To musiały być metafory. Ale najbardziej zaniepokoiła ją kwestia, kim, do cholery, był Ian… * * * To nie było tak, że Amelia nie chciała zdjąć pereł i oddać ich tam, gdzie powinny się znaleźć. A przynajmniej – prawdopodobnie powinny i były wyczekiwane. W tej chaotycznej ucieczce od prawdy o śmierci matki i babci jednym z pierwszych świadomych celów był Castel del Monte. Jedyne miejsce, które wydawało się połączone z rodziną. Szaleństwem byłoby oczekiwać, że czekający gdzieś tam cień duszy Małgorzaty, od wieków przywołujący swoją progeniturę, okaże się ostoją i substytutem rodziny, jednak Ami – gdzieś w głębi nie całkiem trzeźwo myślącego

umysłu – miała właśnie taką nadzieję. Zjawi się na ośmiokątnym dziedzińcu, a Małgorzata zrobi coś takiego, że znikną ból i samotność, a w ich miejsce zjawi się jakieś uniwersalne rozwiązanie i siła do dalszego życia. Odda perły, pozbawiając się dopalacza mocy, ale zyska coś, co wskaże jakiś sens tego wszystkiego, co wydarzyło się na Kopcu. A przy okazji będzie wiedziała, jak ma sobie poradzić z Diegiem. Odpychała od siebie ciągle moment, kiedy powinna sensownie i racjonalnie pomyśleć o tym, komu teraz podlega kuzyn i czyje wypełnia rozkazy, i – przede wszystkim – dlaczego chłopak wszedł w taki układ. Bo fakt, że zrobił to, ratując jej życie, cholernie komplikował jej proste rozwiązanie, by móc go znienawidzić. I nie szarpać się dłużej ze świadomością, że Diego był gdzieś tam z Perunem, miał go w zasięgu ręki (czy raczej w jego przypadku: kłów) i nic, ale to nic nie mógł zrobić; że wstydziła się sama przed sobą przyznać, jak bardzo za nim tęskniła i nie za bardzo wiedziała, jak ta ich historia miałaby się skończyć, jeśli zawsze będzie nad nimi wisiała sprawa śmierci Adeli. Tak więc wybrała sobie cel tej bezsensownej podróży – Włochy, Bari. Były święta Bożego Narodzenia, zatrzymała się w jakimś przydrożnym barze, przy granicy austriacko-włoskiej, w małej wiosce, którą wybrała tylko ze względu na znajomo brzmiącą nazwę – Arnoldstein, i zapłakana próbowała coś pisać w swoim brulionie. Było wczesne popołudnie, ludzie siedzieli w domach, przy choinkach, i wściekali się na swoje rodziny, pod wpływem przedawkowania cukru w słodyczach dzieciaki roznosiła energia, a ona z uporem starała się nie słyszeć myśli właściciela zajazdu. Już wiedziała, że nie może wynająć tutaj pokoju, że musi jechać gdzieś dalej, ale wzdrygała się na myśl o tym, by wsiąść teraz do zaśmieconego pustymi kubkami po kawie i opakowaniami po hamburgerach samochodu, który stał się jej domem, czyli jedynym stałym punktem w życiu. Dwa gnomy, siedzące parę stolików dalej, nie spuszczały z niej oczu, ale nie odważyły się zbliżyć. Nawet idąc po kolejne piwo do baru, robiły duży łuk, by ją ominąć. Odruchowo potarła perły palcami, przypominając sobie, że to jedyna rzecz łącząca ją z Adelą. I wtedy łańcuch skojarzeń doprowadził ją do tego szalonego przekonania, że powinna znaleźć się na wzgórzu z ośmiokątną warownią, odnaleźć ileś-tam-razy-prababkę i poczuć, że znowu ktoś się nią opiekuje. Bo kiedy ma się osiemnaście lat, to bardzo ciąży upierdliwa opieka matki i człowiek chce udowodnić światu, że jest dorosły i sam może sobie świetnie dawać radę. Ale tylko do momentu, aż wymordują ci rodzinę, pozbawią cię domu i prawa do przebywania we własnym kraju. Tak, wtedy punkt widzenia trochę się zmienia. Wtedy osamotnienie i brak poczucia, że komuś na tobie zależy, zaczynają wywoływać coś w rodzaju paniki. Najlepszy przyjaciel nie odbierał telefonu od miesiąca, a ostatnio nawet, kiedy próbowała się do niego dodzwonić, usłyszała, że nie ma takiego numeru. Odrzucenie ze strony Andrzeja bolało. Jednocześnie multum telefonów od Anki i reszty znajomych (których nie

chciała odebrać) drażniło ją tylko, bo podejrzewała, że Andrzej zdradził ją i wypłakiwał się teraz w rękaw reszcie znajomych, którzy czuli się w obowiązku zadzwonić i opieprzyć ją, że to on cierpi przez nią. Bo go zostawiła. Raz nawet zadzwoniła babcia Andrzeja, ale Amelia nie odważyła się odebrać. „Jeśli sam nie odbiera telefonów, niech nie załatwia tego przez osoby trzecie, bo ja jestem obecnie w jeszcze większej dupie niż on”. Co z tego, że nagle mogła robić, co jej się żywnie podobało? W dodatku mając karty kredytowe i bankomatowe, które nie pozwolą ani umrzeć z głodu, ani stać się bezdomną z przymusu? Nie interesowała się limitem na kartach, nie chciała dzwonić do Pawła, starszego pana, którego zadaniem po śmierci jego pracodawczyni (i chyba przyjaciółki) było zadbanie o finansową stronę życia jej wnuczki. Dlatego zawsze, płacąc za benzynę czy kawę, przeżywała moment stresu, czy karta nie zostanie odrzucona. Dopiero po tygodniu tułaczego życia wpadła na genialny w swej prostocie pomysł wypłacania co jakiś czas gotówki, by wiedzieć, na czym stoi. Uporczywie wstrzymywała się jednak ze sprawdzaniem stanów kont, jakby ciekawość, na ile może sobie pozwolić, jak bardzo babcia ją zabezpieczyła – miała umniejszyć jej żałobę. Więc wtedy, w drugim dniu świąt, w zajeździe w Arnoldstein, dokonała pierwszego świadomego wyboru trasy. I zaczęło jej się śpieszyć. Wstała nagle, wprawiając kiwające się nad piwem gnomy w panikę, pozbierała ze stolika swoje rzeczy i wybiegła na mroźne powietrze grudniowego zmierzchu. Zanim włączyła silnik, machnięciem dłoni wyrzuciła wszystkie śmieci z przednich siedzeń i podłogi – na tylne siedzenie. Chuchając co chwilę w dłonie, czekała, aż obudzony GPS zacznie kontaktować. Wiedziała, że czeka ją nocna jazda, a od jakiegoś czasu jej unikała, dokładnie od momentu, kiedy, chcąc wyminąć wrak stojący w poprzek autostrady pod Budapesztem, o mały włos nie spowodowała wypadku. Nocami trudniej jej było odróżnić elementy świata żywych od błąkających się przy drogach widm albo dziwnych gości hotelowych w różnym stopniu rozkładu. Z niepokojem zauważała też natarczywą chęć zbliżenia się do niej wszelkich istot, które funkcjonowały w świecie żywych, tych zasymilowanych demonów wszystkich stopni, proekologicznych boginek źródeł, pól i łąk, strumyków i basenów publicznych, udomowionych wilkołaków i prostytuujących się wampirów. Każde jej wejście do pomieszczenia, gdzie ktoś taki przebywał, kończyło się nieprzyjemną sytuacją, kiedy delikwent nie mógł opanować się, by nie podejść jak najbliżej, chociaż widziała w jego oczach panikę i przerażenie. Jakby była potężnym magnesem. Zawsze jednak strach wygrywał i w ostatniej chwili każdy z nich uciekał. Czasami zdarzało się to na pustych stacjach benzynowych, ale czasami w zatłoczonym barze przy autostradzie. Kiedy przestała się tak bardzo bać takich akcji, bywało to po

prostu dziwaczne. Na przykład któregoś dnia zaatakowała ją kobieta, której mąż na widok Amelki najpierw wstał od stolika, z hukiem odrzucając krzesło, podbiegł do niej, a potem z obłędem w oczach wybiegł z restauracji. * * * A przestała się bać, bo po paru takich zdarzeniach zadzwoniła do Diega. Pierwszy raz od ich rozstania w Wiedniu. Oczywiście codziennie miała dwa nieodebrane połączenia od kuzyna, zawsze w tych samych godzinach (przypuszczała cynicznie, że chłopak ma włączony „przypominacz” w telefonie). Nieodbieranie sprawiało jej wielką, dziecinną wręcz satysfakcję. Kiedy pewnego dnia telefon nie zadzwonił o stałej porze, prawie wpadła w panikę, ale zaczekała do następnej stałej godziny, a wtedy komórka odezwała się jak zawsze. Pogratulowała sobie, że wtedy nie spanikowała i nie zadzwoniła. Za to spektakularnie i infantylnie pękła, kiedy pewnej nocy trzy wampiry zaczęły ją okrążać podczas tankowania benzyny na małej stacji przy bocznej drodze. Najpierw trzymały się z daleka, zerkając na nią zza rogu, a potem, jakby chcąc odbiec, rzuciły się w stronę drogi, ale nagle skręciły, zataczając koło. Zbliżały się do niej, jak wilki osaczające ofiarę, w przeraźliwej ciszy, bez słowa, nie spuszczając z niej wzroku. Zamykała wlew paliwa, zastanawiając się, czy ma udawać, że nic się nie dzieje, i iść zapłacić za benzynę, czy wskoczyć do samochodu i uciekać. Wtedy poczuła, że coś się w niej zmienia, traci ostrość widzenia przez różowawą mgłę. I przestraszyła się jeszcze bardziej, bo znała już to uczucie. Tak było wtedy, na Kopcu, kiedy pozwoliła, by adrenalina zapanowała nad jej ciałem i zaczęła zabijać, zbyt sprawnie, zbyt profesjonalnie jak na niedoświadczoną w walce czarownicę. I czuła się przy tym niepokojąco fantastycznie. Wyprostowała się i odwróciła w kierunku budynku. Wampiry zatrzymały się niepewnie. Kiedy zrobiła pierwszy krok, cofnęły się. Z każdym pokonanym metrem czuła się coraz pewniej, ale kiedy zapłaciła już i znalazła się z powrotem w samochodzie, ręce trzęsły jej się tak, że ledwo zapaliła silnik. Światła stacji nie zniknęły jeszcze w tylnym lusterku, kiedy miała już telefon w dłoni. Odebrał po drugim sygnale, ale odezwał się dopiero po kilku sekundach. – Ami…? Ami, to ty? – powiedział szeptem. Oddychał ciężko. – Diego, nie wiem, co się dzieje, prawie zaatakowały mnie wampiry. Przecież minęło już osiem tygodni, nie mam tej świeżej krwi… Ale to nie pierwszy raz, wszyscy się na mnie gapią i podchodzą jak najbliżej mnie. Boję się, Boże, jak ja się boję. I teraz jeszcze ta mgła na oczach. Ja chciałam, żeby zaatakowały, ja chciałam zabić, rozumiesz? Co mam robić? Kurwa, co ja mam robić..?! – Przerwała, by wytrzeć rękawem mokry, spuchnięty od płaczu nos. Diego chwilę ciężko oddychał, jakby szedł pod górę. Wreszcie się odezwał:

– Dlaczego nie odbierasz ode mnie telefonów? – nadal mówił szeptem, ale wydawało się, że chciał to wykrzyczeć ze zniecierpliwieniem. – Od miesiąca się nie odzywasz, nie wiedziałbym, czy żyjesz, gdyby nie nadajnik w samochodzie i wyciągi z kont. Jesteś tak cholernie nieodpowiedzialna! Pomyślałaś chociaż przez chwilę, że ja się zamartwiam o twój cholerny tyłek?! Kończąc, podniósł już głos. Ktoś obok niego syknął ostrzegawczo i chłopak znowu zaczął mówić gorączkowym szeptem: – Jeździsz jak popierdolona tam i z powrotem po Europie, przez to pieprzone Schengen, nawet nie wiesz, kiedy przekraczasz granice i gdzie jesteś… Miałaś tylko dojechać sama do Grenady. To takie, kurwa, trudne..?! – Czy ty, do cholery, słyszysz, co mówię?! Coś każe mi zabijać, wszyscy się na mnie gapią, zbliżają się, chcą mnie zabić…! Nie jeździłabym po czwórce, bo mnie wywiozłeś z Polski! – Tamta panika zaczęła znikać, robiąc miejsce złości na Diega. Znała go jednak na tyle, że gdzieś podświadomie już się uspokajała samym faktem, że chłopak po wysłuchaniu jej w ogóle się nie przejął jej sytuacją. Ale mógł przynajmniej powiedzieć choć jedno uspokajające słowo. – Co się dzieje? Dlaczego wszyscy nienormale chcą się na mnie rzucić? – Jakby chcieli, toby się rzucili i byłby przynajmniej spokój. – Odetchnął głębiej. – Masz na sobie perły? Odruchowo dotknęła ciemnych koralików na szyi. – Taaak…? – Ja pier… No idiotka. Mówiłem, że idiotka. Mistrzostwo świata, szczyt głupoty. Szczyt szczytów. Artefakt wzmacnia twoją moc, równocześnie sprawia, że jesteś jak wielki neon z napisem: „Dotknij mnie, ale możesz się sparzyć”. Albo bardziej: „Dotknij, dotknij, dotknij!”. Naprawdę uważasz, że każdy demon czy wilkołak musi mieć odruch zabijania każdej napotkanej wiedźmy? Przecież to normalni ludzie! – Urwał i powiedział coś szybko i niezrozumiale do kogoś obok siebie, zakrywając telefon. – Ami, ściągaj te perły! Schowaj je w samochodzie. Jeśli nie będą miały z tobą bezpośredniego kontaktu, będą martwe. Mogą się aktywować, tylko kiedy ich dotkniesz albo umieścisz w źródle. Właśnie… Uważaj, żebyś nie wjechała z perłami do czyjegoś źródła, bo będziesz miała przesrane! – A dlaczego, cholera, nikt mi tego nie powiedział wcześniej?! Dlaczego ty mi nie powiedziałeś, co może się dziać?! Skąd mam wiedzieć, że wchodzę w czyjąś granicę? – Była już spokojna, nawet nie chciało jej się z nim kłócić. – Poczujesz. Będzie cię odpychać. Mówiłem, Ami. Mówiłem ci wszystko w Wiedniu, kiedy… – Nie dokończył. Jego głośny oddech w telefonie i jednostajny szum silnika. – Teraz za bardzo nie mogę, ale chciałbym… – zaczął spokojnie, ale gdzieś koło niego zaczęło się jakieś zamieszanie, słychać było odległe wrzaski. – Muszę

kończyć, zadzwo… – Rozłączył się. I w ten sposób, nie uspokajając jej ani trochę, nie wspierając żadnym: „wszystko będzie dobrze” albo „błagam cię, uspokój się, oddychaj i nie daj się zabić” – sprawił, że przestała się bać. I pierwszy raz przemknął jej cień, malutki cień myśli, że wcale nie jest sama, a wyrzucanie Diega ze swojego życia to nie był akt szaleńczego poświęcenia miłości na ołtarzu pamięci matki i babci, tylko głupio niebezpieczne zachowanie. Ale to był tylko cień, który zaraz zniknął. Podczas tej rozmowy usłyszała coś, co dziwnie przyjemnie się jej skojarzyło. To nie był sam Diego, to jakieś słowo, myśl albo nawiązanie. Taka mała gwiazdka, która zapaliła się ciepłym światłem i zaraz zgasła. Przypomni sobie później. * * * Ustawiając GPS przed małym zajazdem w Arnoldstein, była już trochę mądrzejsza o tę wiedzę, którą łaskawie podzielił się z nią Diego, i o parę własnych doświadczeń. Fakt, perły działały jak magnes na wszelkiego rodzaju stworzenia żyjące nie całkiem ludzkim życiem, ale jak dotąd nikt nie próbował zbliżyć się na tyle, by ją przerazić. Co bardziej cywilizowane formy czy osobniki trzymały się na odległość, bacznie ją jednak obserwując. A pereł nie ściągnęła, bo… za bardzo się bała, że w sytuacji zagrożenia nie poradzi sobie bez dopalacza, który sprawiał, że ciało samo reagowało na podnoszącą się adrenalinę, stając się czymś w rodzaju podręcznej maszyny do samoobrony. Nawet nie dopuszczała myśli, że stawało się maszyną do zabijania. Była zbyt przerażona swoją obecną sytuacją, by pozwolić sobie na małe dylematy etyczne. Od tamtej rozmowy z Diegiem znowu konsekwentnie ignorowała jego telefony, ale satysfakcja z tego powodu już nie była taka jak wcześniej. Była pewna, że za jakiś czas pewnie sama do niego zadzwoni, kiedy sytuacja ją przerośnie. Bo musiała mieć kogoś, do kogo mogłaby zadzwonić… Do Castel del Monte miała około tysiąca kilometrów, jakieś dziesięć godzin drogi. Włączyła odtwarzacz, ale po chwili stwierdziła, że nie da rady po raz enty słuchać tej samej playlisty, więc przełączyła na radiowe świąteczne „dżingelbelsy”. Nie brzmiały już tak bardzo przygnębiająco, ale po chwili przerzucania stacji znalazła jakąś nadającą rzewne kawałki z lat siedemdziesiątych. Ruszyła więc galopem po pustyni, na koniu bez imienia, z zespołem America. Droga wzdłuż Adriatyku wyglądała w GPS-ie całkiem ciekawie. * * * Siedział oparty o ścianę jaskini, niezdarnie próbując zatamować krwawienie z rany na lewym ramieniu. Zasłaniające oczy mokre włosy przeszkadzały mu, by przyjrzeć się dokładnie rozcięciu, tym bardziej że mieli do dyspozycji tylko światła komórek.

Próbował opanować drżenie na całym ciele, wywołane bólem, opadającą powoli adrenaliną i trudną do odparcia w tym momencie chęcią przemiany, która pozwoliłaby mu na szybszą regenerację. Zostało ich czterech z dwunastu, którzy weszli do labiryntu jaskiń. Z tych, którzy bronili wejścia do niego, nie został nikt. Wytarł o spodnie prawą dłoń, upapraną krwią, i próbując coś dostrzec przez włosy, zaczął przesuwać listę kontaktów w telefonie. – Dzwonisz do starego, że już po wszystkim? – zapytał kucający obok niego latawiec, nerwowo ruszając głową. Próbował nawet się uśmiechnąć. – Przecież on już wie, że przejście jest wolne. Zawsze wie takie rzeczy. Diego nie odpowiedział, skupiając całą energię na prawidłowym naciśnięciu ekranu, co z drżącymi rękami wcale nie było takie proste. Szybka pokrywała się czerwonymi smugami przy każdym ruchu palca. – Co ty, nie wiesz, że to jego godzina…?! – Zaśmiał się chrapliwie pękaty gnom, leżący obok chłopaka i obserwujący z zaciekawieniem, jak tamten próbuje znaleźć zasięg. – Zawsze dzwoni i nikt, kurwa, nie odpowiada. Ty, młody, to się nazywa natręctwo, wiesz? Nie, że jesteś natrętny, rozumiesz, tylko że nie panujesz nad tym, co robisz. Moja teściowa to miała. Ja pierdzielę, myła zlewozmywak dziesięć razy dziennie, rozumiesz? Dziesięć razy, dokładnie, za każdym razem pięć okrężnych ruchów szmatą w prawo i pięć w lewo, nigdy się, kurwa, nie pomyliła, sprawdzałem. Latawiec zaśmiał się nerwowo, bardziej by dać upust napięciu, które jeszcze w nim buzowało, niż z rozbawienia. Jego śmiech, przechodzący w kaszel, odbił się od wilgotnych ścian jaskini i pobiegł dalej przez ciemne korytarze labiryntu. Diego oderwał drżącą rękę z telefonem od ucha, czując ulgę, że tym razem też nie odebrała. * * * Wzgórze było widoczne już z daleka, ciemny kształt na tle szarego nieba. Zjechała z głównej drogi w las, przez który prowadził kręty szlak. Nie pamiętała tego odcinka z poprzedniej wizyty tutaj, parę lat temu. Może dlatego, że na dłuższych trasach zawsze zasypiała w samochodzie i budziła się niechętnie dopiero na miejscu, zła na matkę, że musi iść oglądać jakieś ruiny, nibyurokliwe miasteczka albo wyjątkowe – nie wiadomo dlaczego – wytwórnie wina czy oliwy. Powoli dniało, noc zamieniała się w szarówkę. Wprawdzie po drodze zrobiła sobie postój i przespała się w samochodzie jakieś dwie godziny, ale czuła, że coraz trudniej jest jej skupić się na drodze i odczuwała coraz mocniejsze zmęczenie. Wjechała na mały parking, który musiał być jakimś pierwszym punktem dla turystów. Strzegący drogi na sam szczyt budynek straszył ciemnymi oknami. Zaparkowała na pustym placu, wyłączyła silnik i czekała w ciszy, czy jakiś stróż albo strażnik zainteresuje się samochodem. Oczywiście, mogła zaczekać do rana

i wejść do zamku jak każdy inny turysta. Mogła pojechać kilka kilometrów dalej, do miasteczka, i wziąć pokój w jakimś pensjonacie. Ale ona chciała zrobić to teraz, przekonać się, że… Właściwie wcale nie wiedziała, czego ma oczekiwać. Ale sam fakt, że tutaj może się coś ważnego wydarzyć, sprawiał, że ekscytacja całkowicie zapanowała nad jakąkolwiek racjonalną cierpliwością. Wysiadła z samochodu i cicho zamknęła drzwi. Nie było tu śniegu, ale lodowaty wiatr przewiał od razu jej czerwoną bluzę, więc klnąc na swoją bezmyślność, otworzyła samochód jeszcze raz i wyciągnęła spomiędzy śmieci na tylnym siedzeniu zwinięty w kłębek czarny skórzany płaszcz Martyny. Założyła go na siebie szybko, wyciągnęła spod kołnierza kaptur bluzy i trzasnęła drzwiami, tym razem dużo głośniej. I tak nikogo tam nie było. Szła powoli przez parking do miejsca, gdzie zaczynała się droga zamkowa. Dotknęła pereł i zaczęła je jak zwykle przesuwać między palcami. Przyspieszyła, mijając opustoszały o tej porze budynek, czując, że za chwilę zacznie biec, choć droga najwyraźniej prowadziła pod górę. Podmuch zimnego wiatru uderzył nagle, prawie zatrzymując ją w miejscu. Ruszyła do przodu, ale niemal odbiła się od niewidocznej bariery. Odruchowo spojrzała w górę, czy przypadkiem nie stoi przed szklaną bramą, której obudowę mogłaby zobaczyć na tle szarego nieba. Ale czuła już nieprzyjemne łaskotanie na karku, o wiele intensywniejsze niż przy wyczuwaniu obecności. Źródło, które nie chce jej wpuścić. – Bez jaj, Małgorzato. Przyniosłam ci twój naszyjnik – powiedziała przez zęby. Rzuciła się do przodu z wyciągniętymi przed siebie rękami, ale cały impet, który włożyła w ten atak, zwrócił się przeciwko niej. Odrzuciło ją tak mocno, że pewnie wylądowałaby na plecach, gdyby nie wyćwiczona moc, pozwalająca jej polecieć w tył i wylądować na nogach. Zbierało jej się na płacz. Podeszła jeszcze raz do bariery, zabraniającej jej wejść na wzgórze. Zamknęła oczy, ponownie wystawiając przed siebie ręce. Kiedy kłujące iskierki mocy na dłoniach stały się już bolesne, z całej siły uderzyła nimi w niewidzialną granicę. Tym razem nawet wyćwiczenie umiejętności latania po drzewach jej nie pomogło. Znalazła się bliżej samochodu niż bariery. Leżała w plecach i wcale nie miała siły się podnieść. Od wschodu niebo jaśniało, a ona patrzyła przez łzy i łkała coraz głośniej. Teraz cały plan przyjeżdżania tutaj wydał jej się idiotycznie naiwny, cały sens snów, zsyłanych jej przez Małgorzatę zaraz po przemianie – niezrozumiały. Chyba że to nie Małgorzata, tylko… Adela! Dziewczyna usiadła nagle, porażona prostotą rozwiązania. Adela zsyłała jej sny, żeby poznała historię pokręconej antenatki albo żeby po prostu… miała rozrywkę. Siedząc, zaczęła się bawić grudkami żwiru, na którym siedziała. Martyna nawet coś takiego napomknęła, że babcia najwyraźniej chciała zapewnić jej rozrywkę, ale wtedy Amelia nie wzięła tych słów na poważnie. Dobra, ale w takim razie, dlaczego nie mogła wejść na teren Małgośki? Przecież były tutaj z matką, Adela mówiła jej

też, że wiele kobiet z ich rodu odwiedzało zamek. „Nikt nie wspominał o problemach z wejściówką, do cholery! Ale chyba żadna z nich nie przyniosła tutaj pereł…” – pomyślała z rosnącą irytacją. W pierwszym odruchu sięgnęła do szyi, ale nie potrafiła dotknąć zapinki. Wewnętrzny opór przed zdjęciem pereł, właśnie teraz, kiedy była do tego najbardziej zdeterminowana, stał się tak mocny, że prawie wpadła w panikę. Nie chciała się ich pozbywać, nie mogła nawet pomyśleć, że ma się z nimi rozstać. Z tyłu głowy słyszała jednak nieśmiały głosik, mówiący jej, że to perły nie pozwolą się porzucić. Zabrakło jej tchu i pomimo zimna zaczęła się pocić. Z przerażeniem zrozumiała, że nie jest w stanie przeciwstawić się sile, która wcale nie miała ochoty się z nią rozstać. Zajęta tą wewnętrzną szarpaniną zignorowała mrowienie obecności. Dopiero kątem oka zauważyła ciemny kształt, powoli wyłaniający się zza rogu budynku. Niska, zaskakująco szeroka postać poruszała się niepewnie, kiwając się na boki, jednak parła do przodu, w kierunku leżącej dziewczyny. Amelia odetchnęła głęboko, odchylając głowę w zniecierpliwieniu i myśląc: „Tylko kolejnego wariata, który nie może się oprzeć przywoływaniu silnej mocy, mi teraz potrzeba”. Rzuciła kamyki, które miała w dłoni, w kierunku masywnej istoty, żeby ją odstraszyć. Ten jednak zamiast cofnąć się i uciec, warknął groźnie i szarpnął się do przodu. Oparty na długich rękach, jak goryl, wydobył z gardła głuchy charkot, chociaż jeszcze nie odważył się podejść bliżej. Dziewczyna wstała powoli, nie przestając go obserwować, całkowicie zaskoczona taką reakcją. Stworzenie minimalnie, po parę centymetrów, zbliżało się do niej, wcale nie okazując obawy, jak działo się to w przypadku wszystkich, z którymi miała do tej pory do czynienia. Samochód był niedaleko, wystarczyło równocześnie nacisnąć pilot i rzucić się w kierunku drzwi. Miała szanse zdążyć przed tą dziwną konfrontacją. Że też musiało się to zdarzyć właśnie tutaj, skąd wcale nie miała ochoty odjeżdżać, dopóki nie wymyśli czegoś sensownego, co pozwoli jej dotrzeć jakoś do Małgorzaty. Powoli sięgnęła do kieszeni płaszcza i zamarła tak na chwilę, bo nie wyczuła tam wcale znajomego kształtu. Kluczyki wypadły jej pewnie podczas upadku, więc powinny leżeć gdzieś w pobliżu. Musiała tylko je wypatrzeć w tym półmroku, skupić na nich uwagę i po chwili będzie je miała w dłoni. Trzymając ją na wysokości uda, rozszerzyła palce. Nie mogła jednak skoncentrować się na tyle, by spokojnie wyobrazić sobie kluczyki z pilotem, zawieszone na breloku należącym dawniej do Adeli – niebieskiej budce telefonicznej. Ten błąd w zdefiniowaniu tego, co chce mieć w ręce, nieoczekiwanie kosztował ją za dużo. Kilka małych metalowych przedmiotów wyskoczyło nagle ze żwirku i poleciało w jej stronę. Nagły ruch i chrzęst kamyków spowodowały dwie rzeczy: bestia wrzasnęła ostrzegawczo, a Amelia odruchowo skuliła się i nadstawiła plecy, chroniąc twarz przed

nadlatującymi kawałkami puszek, zgubionymi pierścionkami i pękiem kluczy. Dzięki temu zobaczyła trzy kolejne potwory, stojące za samochodem. Strach, który zabrał jej na chwilę oddech, momentalnie wywołał różową mgiełkę, która przesłoniła jej oczy. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, obrzydliwie i skutecznie. Bliżej miała tamtych trzech, rzuciła się więc na jednego, wybijając się mocno do góry i lądując na jego barkach. Skręcony kark poddał się z suchym trzaskiem. Drugi, który zginął, miał twarz wbitą w głąb czaszki, jednym celnym kopnięciem. Wtedy Amelia poczuła nagle, jak ją to bawi. Trzeci potwór nie atakował, warczał tylko, trzymając dystans, ale rozochocona czarownica kopnięciem z obrotu przewróciła go na plecy i z całym impetem wylądowała na jego piersi. Pięścią uderzała w potworną twarz, raz po raz, zapamiętale, aż usłyszała przez chrzęst łamanych kości wykrzykiwane gdzieś słowa jakiejś inkantacji. Uderzyła jeszcze raz, rozglądając się ze zdziwieniem. Ten, który pojawił się pierwszy, stał wyprostowany i trzymając swoje nieproporcjonalnie długie ręce w powietrzu, wypowiadał niezrozumiałe słowa. Pierwszą myślą była złość, że dała się ponieść emocjom i zapomniała o czwartym przeciwniku. Drugą, że może coś jest nie tak. A potem zsunęła się z trupa, nad którym się pastwiła, i poczuła, jak cała adrenalina z niej opada, znika zamglenie w oczach i jak bardzo jest zmęczona. – Dlaczego to zrobiłaś? Podniosła wzrok na stworzenie, stojące nadal w tym samym miejscu. Nadal odurzona mocą, którą dały jej perły, spojrzała ze zdziwieniem, bo miało dźwięczny, młody, kobiecy głos. Nie mówiło w żadnym konkretnym języku, jednak każde słowo było zrozumiałe. – Jesteśmy strażnikami źródła. Sprawdzałyśmy tylko, kto próbuje dostać się do środka. Dlaczego zabijasz? Dziewczyna, leżąc na ziemi, zaczęła szlochać. Nie miała siły wstać ani tym bardziej zmierzyć się teraz z tym, co właśnie zrobiła. Co zrobiły perły. – Przepraszam, ja nie chciałam, ja nie… Strażnik nie ruszył się. Przez chwilę trwał nieruchomo, a potem powiedział bardzo spokojnie: – Ona cię tu nie chce. * * * Kluczyki były w drugiej kieszeni płaszcza. Jechała bardzo długo, zanim zatrzymała się na jakimś parkingu i zasnęła z głową opartą o kierownicę. Obudził ją przejeżdżający TIR. Początkowo nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest, choć w ostatnim czasie wielokrotnie zdarzało jej się budzić w samochodzie. Po chwili wrócił widok miażdżonej czaszki, jej okrwawionej pięści, spadającej ma

miazgę, którą stała się tamta twarz. Zdążyła otworzyć drzwi, zanim zwymiotowała. Było popołudnie, mroźne powietrze i śnieg wskazywały, że dojechała dalej, niż się spodziewała. Była z powrotem u podnóża Alp, ale nie po wschodniej stronie, z której przyjechała. Stała chwilę oparta o maskę, łapiąc zimne powietrze, próbując dojść do siebie i bardzo ostrożnie zacząć się zastanawiać co dalej. Jednak jedyną reakcją, na którą było ją teraz stać, był płacz. Więc oddała się temu całkowicie, bo nie było niczego, co mogło ją powstrzymać. Zsunęła się na ziemię i siedziała tam, wyjąc coraz głośniej. To nie był już tylko płacz za matką i babcią. To był żal za utraconym życiem i przerażenie, że nie wie, co ma dalej robić. Spokojna przystań w formie domu Diega w Grenadzie nadal pozostawała w strefie „Nigdy”. Parking, na którym się zatrzymała, był małą zatoką przy zwykłej drodze, oddzieloną od jezdni tylko wąskim pasem zieleni. Każdy nadjeżdżający samochód słyszała już z oddali. Narastający warkot silnika, znikający po chwili, wprawiał ją w stan uśpienia. Gdyby nie wzmagający się mróz, nic nie zmusiłoby jej do poruszenia się. Jednak ciało w pewnym momencie zaprotestowało przeciwko psychice, ratując jednocześnie siebie i ją. Kiedy wstając na zdrętwiałych nogach, próbowała wytrzeć załzawioną twarz mankietem bluzy, wystającym spod skórzanego rękawa, zdecydowała, że najpierw poszuka miejsca, gdzie dostanie gorącą kawę. A potem zastanowi się nad resztą. Wsiadła do samochodu i włączyła silnik. Odezwało się radio, wciąż nastawione na stację nadającą smętne ballady z lat siedemdziesiątych. Dźwięki znanej melodii sprawiły, że zatrzymała dłoń na drążku skrzyni biegów i ściągnęła nogę z gazu. Zespół Carpenters śpiewał nostalgicznie hippisowską „Top of the World”. Ten kawałek Martyna nagrała kiedyś na płycie, której zawsze słuchały, jadąc na narty do Canazei. Miały playlisty na różne okazje, ale tę składankę Amelia lubiła najbardziej, bo znała ją, odkąd pamięta. Top of the World – Szczyt Świata. * * * Zaraz za Bolzano skręciła w drogę, której początek kojarzył jej się z dziecięcym podnieceniem przy końcu podróży. Widok wąskiego przesmyku między wiszącymi nad asfaltem skałami, miejscami osłoniętymi siatką zabezpieczającą przed spadaniem kamieni na samochody, oznaczał, że zaczyna się ta ostatnia część podróży, którą z matką wprost celebrowały. Dziecięcy lęk przed wąskim przejazdem z groźnymi skałami Martyna przepędziła, wmawiając jej, że to czarodziejski portal strzegący wjazdu do krainy nieustannych ferii zimowych, pilnujący też dostępu do ich Szczytu Świata. Więc zamiast lęku pojawiły się podziw i radość na ich widok, za każdym razem, nawet gdy jako starsza dziewczynka wiedziała już, że do Canazei można dostać się nie tylko tą drogą. Teraz też odczuła tę radość, choć niedawno dowiedziała się także, że czarodziejskich portali nie ma. Małe miasteczka, rosnące

powoli wzdłuż drogi, odcinki przez las, wąskie przejazdy z zakolami, by mogły wyminąć się dwa samochody, i wreszcie jej ulubione serpentyny – to wszystko było takie samo, ale nie wzbudzało już tej ekscytacji, bardziej przygnębiało ją tym, że to wszystko trwa niezmiennie, kiedy ona jedzie tędy sama, bez matki. Przecież ten kawałek świata nie istniał dla niej bez obecności Martyny. A kiedy wjechała już w Vigo di Fassa na Via Dolomiti, płaską drogę ciągnącą się doliną do Canazei, poczuła ciężar przygnębienia i prawie zaczęła żałować, że tu przyjechała. Pozza, Mazzin, Campitello – mijała małe miasteczka ze starymi domami, stojącymi tu na długo przed tym, nim gdzieś za nimi zaczęły wyrastać tu hotele i wielkie pensjonaty. W większości odnowione, z zachowaniem charakterystycznych rzeźbień, malowideł na kamiennej podmurówce i z drewnianym piętrem, przykryte dwuspadowym dachem. Teraz wszystkie przyozdobione świątecznymi dekoracjami i światełkami, mrugając do turystów, dzięki których pieniądzom mogą przeżywać ponownie dni świetności. Canazei, większe od tych forpocztowych sióstr, pełne rozbawionych ludzi, świętujących Boże Narodzenie w tej scenerii przypominającej bajkowe miasteczko ze szklanej kuli, przejechała jak szybko się dało, zatrzymując się wielokrotnie, by przepuścić niefrasobliwie wchodzących na ulicę przechodniów, nie rozglądając się i hamując łzy. Minęła stary hotel z malowidłami na murach, które w dzieciństwie tak ją zachwycały, że prosiła mamę o takie same na ścianach swojego pokoju, a potem obleganą przeważnie przed południem stację kolejki Belvedere i skręciła w ulicę, która wznosiła się coraz bardziej nad miastem, ciągnąc się w górę leśnymi serpentynami i prowadząc coraz bliżej Selli. Kiedy znalazła się na podjeździe przed pensjonatem Marii, zaczął padać śnieg. Liczba przysypanych śniegiem samochodów nie napawała nadzieją, by jakimś cudem w tym świąteczno-noworocznym okresie znalazł się tu choć jeden wolny pokój. Chata też pewnie była zajęta. Cała ekscytacja, spowodowana powrotem w te znajome i przywołujące tyle ciepłych wspomnień strony, towarzysząca jej przez całą drogę, zaczęła zmieniać się w kolejne rozczarowanie. Stać ją na wynajem chaty, to już wiedziała, ale nie była pewna, czy jeśli nawet jej się to uda (powoli rozumiała całą naiwność tego planu, bo żyjąc w świecie duchów, powoli zapominała o takich sprawach, jak na przykład konieczność dokonania rezerwacji), to czy będzie potrafiła spać tam, wiedząc, że Martyny nie ma za ścianą. Szukanie miejsca, które kojarzy się jej ze szczęśliwym okresem związanym z matką, może przynieść tylko ból rozdrapywanych ran. Przyjeżdżając tu, już to zrozumiała. Pensjonat miał dwa wejścia, jedno przez recepcję, z tyłu budynku, przeznaczone dla stałych gości, drugie przez restaurację. Wybrała to drugie, odsuwając od siebie myśl, że za chwilę odjedzie stąd, odprawiona do innego hotelu. Drewniane drzwi z ciężką kutą klamką i szerokimi, rzeźbionymi odrzwiami przybrane były

świątecznymi gałązkami i lampkami. Zachęcały do wejścia w ciepły, miły świat zapachów kuchni i rodzinnej atmosfery. Fatalnie. Wszystkie stoliki były zajęte, jak zwykle, przez głośne rodziny i grupki znajomych. Niskie pomieszczenie z belkowanym, ciemnym sufitem zdawało się pęcznieć od tego gwaru, a wszechobecne lampki świąteczne wyglądały jak miejsca zapalne, od których w każdej chwili może dojść do wybuchu tego gęstego od radości i emocji miejsca. Stojąc przy drzwiach, rozglądnęła się zrezygnowana, szukając wolnego stolika, i zaraz zamarła, zaskoczona. Mrowienie na karku nie było tym, co chciałaby poczuć w tej chwili i właśnie tutaj. Szybko przebiegła wzrokiem po gościach, ale nikt z nich nie wpatrywał się w nią w ten znany już, uporczywy sposób. Dopiero kiedy spojrzała w stronę baru, napotkała szeroko otwarte z przerażenia oczy. Ciemne, podkreślone czarną kredką, w stylu lat sześćdziesiątych, na pomarszczonych powiekach. Bardzo znajome oczy. Starsza kobieta, z kruczoczarnymi włosami upiętymi w kok, przez co jeszcze bardziej upodobniała się do Sophii Loren. Wpatrywały się w siebie przez chwilę. Amelia czuła, jak chęć ucieczki walczy ze zmęczeniem i zrezygnowaniem. Maria powoli zaczęła iść w jej stronę, omijając stoliki. Zmarszczyła brwi, jakby bardzo intensywnie próbowała dopasować do siebie obecność dziewczyny i mocy w takim natężeniu. Nie podeszła do niej za blisko, wyraźnie walcząc z chęcią, by to zrobić. – Amelia – powiedziała niepewnie. – Dlaczego…? Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko krzywiąc twarz w powstrzymywanym płaczu, pokręciła głową. Maria powoli podniosła rękę w jej kierunku, jakby pytając, czy może posunąć się dalej. Dziewczyna nie wytrzymała i objęła ją mocno, nie hamując już łez. Kobieta pogładziła leżącą na jej ramieniu głowę, szepcząc uspokajające słowa. A potem wyprowadziła dziewczynę na zewnątrz. Uznała, że ciągnięcie zapłakanej Amelii przez całą restaurację na zaplecze nie byłoby zbyt dobrym marketingowym posunięciem. * * * Siedziały przy kawie w prywatnym mieszkaniu, na tyłach pensjonatu. Amelia właśnie zjadła kolację, podczas której Maria o nic nie pytała, czekając, aż dziewczyna sama zacznie mówić. A ona nie wiedziała, od czego zacząć. Rozleniwienie ciepłym mieszkaniem i kolacją, tak jak w dzieciństwie powodowało chęć ucieczki w sen. I żeby ktoś ją zaniósł do skutera albo na rękach aż do jej łóżka. Ale nie było tam mamy, a ona nie ma już paru lat. Wreszcie Maria nie wytrzymała. Mówiła po angielsku, z mocnym niemieckim akcentem. – Przeszłaś przemianę. Jesteś tu sama, więc Martyna prawdopodobnie nie żyje.

Masz na szyi wasze rodowe perły, czyli nie macie już Wolfensteinu. Gdyby żyła Adela, nigdy by do tego nie doszło. Czyli jej też już nie ma. Wyglądasz fatalnie i masz na sobie płaszcz matki. Brudny i zniszczony. Nie patrz tak na mnie. Znam ten płaszcz bardzo dobrze. Nie widywałam Martyny tylko w spodniach narciarskich, o nie… – Uśmiechnęła się smutno. – Jesteś w drodze, to znaczy, że uciekasz, i to od jakiegoś czasu, czyli nie wiedziałaś, dokąd się udać. Amelia wpatrywała się w nią, zaskoczona, ale nie potrafiła odezwać się ani słowem. Z ulgą słuchała tego wszystkiego, czego opowiedzenie zajęłoby jej pewnie z godzinę, a Maria zrobiła to w minutę. Nawet to, że ta znana od lat kobieta nie jest całkowicie człowiekiem, przyjęła już jako całkiem logiczny fakt. Coraz mniej rzeczy powinno ją dziwić. – Dlaczego więc nie przyjechałaś tutaj od razu? O, jednak coś ją jeszcze mogło zdziwić. Przez następną godzinę, kiedy Maria opowiedziała jej, dlaczego od razu powinna tam przyjechać, zaskoczenie było nadal najbardziej dominującym uczuciem. Skutecznie wyparło senność. Chata należała do Martyny. Mało tego – sama kazała ją wybudować, zaraz po tym, jak kupiła w tym miejscu działkę, za horrendalne pieniądze, bo niezagospodarowane źródła, nawet te najsłabsze, są wielką rzadkością. Martyna świetnie znała to miejsce, jako dziecko przyjeżdżała tam z Adelą, z którą Maria od lat się przyjaźniła i względem której miała duży dług wdzięczności. Nieważne z jakiego tytułu, to była sprawa między nią a Adelą. Potrzebowała pieniędzy, więc zgodziła się sprzedać tych parę arów. Źródło było tak słabe, że można było je wyczuć dopiero z odległości jakichś stu metrów, i obejmowało swoim zasięgiem tylko kilkanaście metrów. W sam raz na mały domek, pod warunkiem że wzmocni się siłę źródła jakimś zaklęciem albo artefaktem. Maria była dobra w zaklęciach, bo wrodzoną moc miała dosyć słabą, jej krew tylko w jednej czwartej pochodziła od czarownic. Dlaczego matka ukrywała przed córką, że dom należał do nich? Tego Maria nie wiedziała, ale pozwoliła sobie tutaj na parę ostrych słów pod adresem upartego charakteru Martyny. Kiedyś jednak powiedziała Marii, że chce, aby dom stał się azylem, w razie problemów, i zadba o to po swojemu, żeby córka wiedziała, gdzie ma znaleźć schronienie. Tutaj Amelka z żalem wtrąciła, że matka nie zostawiła jej żadnych wskazówek, więc gdyby nie przypadek i głupia piosenka w radiu… Maria popatrzyła na nią znacząco. Wtedy cały ciąg skojarzeń przemaszerował, mocno tupiąc, przed oczami Amelii. Odpowiedzi matki, kiedy wracając z przedszkola, zamęczała ją pytaniami związanymi ze świeżo nabytą od kolegów przerażającą wiedzą, co zrobią, jeśli zacznie się apokalipsa zombi. Albo nadejdzie potop, bo stopnieją wszystkie lodowce na świecie? Albo zacznie się wojna? Powrót dinozaurów? Atak kosmitów? Odpowiedź zawsze była ta sama, zmieniała się tylko jej forma. W przedszkolu słyszała: „Pojedziemy na Szczyt Świata, gdzie czeka

ciepła herbata”. Wizja wielkiego dzbanka z herbatą, zajmującego całą kuchnię w małym drewnianym domku, nieustannie bawiła Amelkę. Kiedy podrosła i podczas podróży dla zabicia czasu w samochodzie wymyślały różne dziwaczne historie, zawsze ucieczka w bezpieczne miejsce kojarzyła się jej właśnie z tym miejscem. I mnóstwo aluzji, nawiązań, które jak zastawiana przez matkę sieć powinny naprowadzić ją właśnie na myśl, że tutaj ma zmierzać, jeśli zombi zaatakuje jej świat, a przecież tak się właśnie stało. Tylko Amelia przez cały ten czas ucieczki ani razu nie pomyślała w sposób, który przecież wcześniej był dla niej całkowicie naturalny, choć ją samą doprowadzał do szału: „Co zrobiłaby teraz mama?”. * * * Był koszmarnie zmęczony. Wszedł do domu i, nie zapalając światła, ruszył prosto do kuchni. Stał chwilę oparty czołem o otwarte drzwi lodówki, zanim wyciągnął butelkę. Emanuel zawsze narzekał, że chłopak trzyma w niej tylko lód i alkohol, jakby miała służyć do czego innego. Raczej nie w tym domu. Ostatni tydzień spędził na pościgu za jakimiś greckimi kurduplami, które postanowiły namieszać w interesach Peruna. Zawsze kiedy wuj wracał po kilkudniowej albo i kilkumiesięcznej nieobecności, kiedy wiadomo było, że razem ze słowiańskim bogiem załatwiał jakieś ważne sprawy, Diego wyobrażał sobie, że to musiały być niesamowite, niebezpieczne i ekscytujące przygody. I patrzył na wuja z zazdrością. Fakt, że Emanuel nigdy nie powiedział ani słowa, gdzie był albo co robił – podsycał tylko wyobraźnię chłopca. Zanim pociągnął pierwszy łyk, podniósł butelkę, wznosząc toast: – Bardzo ci, kurwa, dziękuję, wuju. Przez ten tydzień, kiedy przestał być prawie człowiekiem, a myślał tylko o dopadnięciu ofiar, spóźnił się na święta. Nie martwiło go to jednak za bardzo, bo Amelia konsekwentnie w swojej głupocie i tak się nie zjawiła. Poza tym jedynym telefonem, kiedy akurat obserwowali z innymi najemnikami Peruna dom jakiegoś nie do końca pozbieranego wodnika, który też sobie pozwolił na złamanie danego Perunowi słowa – dziewczyna nie odzywała się. Był tak zmęczony, że zasnąłby na stojąco, ale razem z butelką powlókł się do pokoju, gdzie leżał laptop. Usiadł ciężko na fotelu, czekając, aż komputer się obudzi. Nie miał sił na sprawdzanie poczty i wyciągów z historii kont. Włączył tylko program namierzający i prześledził ostatnie trasy. Dalej chaos, powodujący już jednak jego coraz mniejsze zdziwienie, za to rodzący zniecierpliwienie. Nie chciało mu się nawet domyślać, dlaczego w ciągu trzech dni zrobiła parę tysięcy kilometrów, robiąc prawie kółko, w każdym miejscu zatrzymując się tylko na kilka godzin. „Ale teraz przynajmniej siedzi na dupie od dwunastu. Gdzie? Aaa, Canazei”. Jutro zadzwoni do Marii.

* * * – Podejdź bliżej, tak. Wyciągnij rękę, czujesz coś? Odpycha cię? Maria, opatulona w wielki kożuch, stała zaraz za nią. – Nie. To jest tak, jakbym wsadzała rękę w gąbkę. – Czyli dalej cię rozpoznaje, mimo przemiany. Fajnie. Teraz uważaj. Kiedy wejdziesz tam z perłami, źródło bardzo się wzmocni. Jeśli chcesz, żebym przyniosła ci jutro śniadanie, musisz wyraźnie pomyśleć, że pozwalasz mi wejść do środka. Jeśli chcesz, żeby człowiek bez mocy mógł wejść, musisz wcześniej być na to przygotowana, bo taki ktoś w odległości stu metrów od domu poczuje, że musi nagle zawrócić i zapomni, że szedł do ciebie, rozumiesz? Przedtem to nie było tak mocne, ale tymi perłami namieszasz trochę. Amelia uważnie słuchała kobiety, potakując głową, potupując nogami i trzęsąc się z zimna. Z każdym słowem wypuszczały kłębki pary. Nie wiedziała, czy bardziej jest szczęśliwa, czy zmęczona. Był już późny wieczór. Stojąc przed chatą, nie widać było położonego dużo niżej pensjonatu, zasłoniętego pasem drzew. Wydawało się, że tylko światła w oknie salonu, zapalone przez męża Marii, są śladem jakiejkolwiek cywilizacji. Czarny kształt Selli na tle nieba wydawał się schylać w kierunku doliny i małej chaty. – Rupert włączył ogrzewanie, ale pewnie dopiero jutro zrobi się ciepło. Naprawdę nie chcesz przespać się dzisiaj u nas? Tak, to było dziecinne i czuła, że Maria uważa to za głupotę i fanaberię. Ale ona tak bardzo chciała wejść do tego domu, zamknąć za sobą drzwi i poczuć się… bezpiecznie. Wiedzieć, że właśnie znalazła jakiś stały punkt. Azyl. – Mario, naprawdę dziękuję, ale muszę być tutaj. Stara czarownica z dezaprobatą wydęła usta. – Masz drewno, dołóż do kominka. Rupert jutro przejedzie pługiem po drodze. Słuchaj… Nie ma tam matki, wiesz o tym? Będzie gorzej, bo poczujesz jeszcze większą pustkę. – Poklepała dziewczynę po plecach i podeszła do skutera, którym przyjechały. Nieodśnieżoną drogą Amelia nie wjechałaby tutaj samochodem, pomimo napędu na cztery koła, więc zostawiła go na dole. Kiedy Maria włączyła silnik, Amelia nagle przestraszyła się, że zaraz zostanie sama. Zawołała więc do niej, przekrzykując motor: – Maria, poczekaj. Bo ja nie wiem, jak mama się z tobą rozliczała, no, wiesz, za jedzenie i odśnieżanie, ja mam pieniądze… Kobieta popatrzyła na nią ostro i ruszyła z miejsca. – Nie obrażaj mnie, gówniaro. Została przed furtką z plastikową torbą, w której miała tylko kosmetyczkę i kilka

drobiazgów. Przez te wszystkie dni nie pomyślała, by kupić sobie cokolwiek, poza kompletem bielizny na zmianę, kilkoma podkoszulkami i szczoteczką do zębów. To, co miała najcenniejszego, zostawiła w samochodzie, zabezpieczone zaklęciem Marii. Obrazy Friedricha, owinięte w nadpaloną kapę, leżące w bagażniku, gdzie zostawił je Diego. Weszła przez barierę źródła i poczuła, jak zmienia się jego atmosfera. Powietrze stało się na chwilę gęste, falujące, prawie dławiło. Potem idealnie wzdłuż ogrodzenia z drewnianych bali zamigotały iskierki magii i zaraz zniknęły. Zawsze uważała, że ogrodzenie wokół domku ma kształt koła. Teraz zrozumiała, że to ośmiokąt. Wnętrze chaty było zimne i nie pachniało ani perfumami mamy, ani ich walizkami, z których zawsze unosił się zapach ulubionego płynu do płukania Martyny. Wchodziło się wprost do małego salonu, który pełnił też rolę jadalni. Narożna kanapa, stojąca na lewo od wejścia, jeden fotel, mały stolik kawowy, kominek i komoda, na której stał telewizor. Po prawej mała kuchenka, oddzielona od salonu długim wąskim stołem. Na wprost wejścia – drzwi do małej łazienki i kręte drewniane schody, prowadzące na piętro. Sypialnia Martyny na lewo, to ta z małym balkonem, na który wychodziła czasami w nocy, by zapalić. Pokój Amelii – na prawo. Pomiędzy nimi druga łazienka, ze śmiesznymi biało-czarnymi kafelkami, układającymi się w krowie łaty. Cały dom wyglądał jak typowa drewniana górska chata dla turystów. Jedynym dysonansem były wiszące w wielu miejscach nowoczesne czarno-białe grafiki. Abstrakcyjne bohomazy, na które nigdy nie zwracała uwagi, a które teraz wyglądały jak projekcje w 3D, wszystkie przedstawiające znak nieskończoności albo ósemkę. Oparła się o drzwi. Ciszę domu zakłócał tylko miarowy szum pieca i trzask ognia w kominku. Ściągnęła płaszcz i rzuciła go na fotel. Po chwili wahania powiesiła go na jednym z wieszaków przy wejściu. Zabrała kołdrę z kanapy, na której przygotowano jej posłanie, owinęła się nią i położyła na dywaniku przed ogniem. Zasnęła momentalnie. * * * Był za wysoko. Za szybko i za łatwo przyszło mu osiągnąć szczyt, zanim zdążył pomyśleć, jak to zrobić, żeby efektywność przekładała się na jakość. Plan był taki, żeby zebrać jak największą, najbardziej wierną, czyli pozbawioną jakichkolwiek refleksji, rzeszę wielbicieli. Uważał, że ma czas, by opracować jakąś ideologię, chwytliwe hasło, odpowiednio przygotowane logo, którego kopiowanie za każdym razem przyniesie mu odczuwalny zastrzyk mocy. Nie przypuszczał, że początek działań, który uważał za najtrudniejszy – czyli przygotowanie odpowiedniego zespołu muzyków, opracowania kilku kawałków z nim, jako wokalistą