Fran Downing, Frankowi Greenowi, Lenore Hart,
Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen,
Clyde'owi Rogersowi i Daivie Woodworth
- nadzwyczajnym nauczycielom
Badaj przeszłość, jeśli chcesz kształtować przyszłość.
KONFUCJUSZ
Historia jest dziewicą, którą możesz przyodziać
w każde wybrane przez siebie szaty.
CHIŃSKIE PRZYSŁOWIE
Wszystkie państwa, wielkie i małe, mają jedną wspólną
wadę - ich władcy otaczają się ludźmi niegodnymi tego
zaszczytu.
Ci, którzy pragną kontrolować władców, pierwsi od-
krywają ich głęboko skrywane lęki i ambicje.
HAN FEI, III WIEK P.N.E.
PODZIĘKOWANIA
EKIPIE Z RANDOM HOUSE: GINIE CENTRELLO, LIBBY MCGUIRE, CINDY
Murray, Kim Hovey, Katie O'Callaghan, Beckowi Stvanowi, Carole Lo-
wenstein, Rachel Kind oraz wszystkim osobom zaangażowanym w promo-
cję i sprzedaż książki. Raz jeszcze stokrotne dzięki.
Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że był tak wytrwałym redaktorem.
Pam Ahearn kłaniam się nisko i ofiaruję jej dozgonną wdzięczność.
Simonowi Lipskarowi, którego cenię za mądrość i dobre rady.
I jeszcze kilka specjalnych podziękowań: Charliemu Smithowi za nieo-
cenioną pomoc w przeprowadzeniu rekonesansu w Chinach; Grantowi
Blackwoodowi, znakomitemu autorowi thrillerów, za to, że uratował mnie
w Denver; Els Wouters, która w bardzo krótkim czasie zebrała kluczowe
materiały na miejscu w Antwerpii; Ester Levine za pokazanie mi wystawy
terakotowej armii; Bobowi i Jane Stine bm za inspirację podczas wspól-
nych lunchów i skontaktowanie mnie z „Julią” Xiaouhui Zhu; Jamesowi
Rollinsowi za to, że po raz kolejny uratował sytuację; Michele i Joemu
Finderom za mądre rady; Meryl Moss i jej cudownym współpracownikom;
Melisse Shapiro, która nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo mi
pomaga; i wreszcie Esther Garver i Jessice Johns za zarządzanie fundacją
History Matters oraz spółką Steve Berry Enterprises.
9
Chciałbym również podziękować wszystkim moim czytelnikom na ca-
łym świecie. Jestem Wam wdzięczny za Wasze lojalne wsparcie, przeni-
kliwe uwagi, zaraźliwy entuzjazm, a nawet za słowa krytyki. To dzięki
Wam piszę każdego dnia.
No i oczywiście Elizabeth, która jest dla mnie jednocześnie krytykiem,
kibicem, redaktorem, żoną i muzą.
Na sam koniec niniejszą książkę pragnę zadedykować Fran Downing,
Frankowi Greenowi, Lenore Hart, Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen,
Clyde'owi Rogersowi i Daivie Woodworth. Oni wszyscy pokazali mi, jak
być lepszym pisarzem.
To, czy odniosłem sukces, wciąż pozostaje kwestią otwartą.
Ale jedno jest pewne. Gdyby nie oni, żadna z moich książek nie zosta-
łaby nigdy wydana.
WAŻNE EPIZODY
W HISTORII CHIN
1765-1027 p.n.e. - panowanie dynastii Shang (najstarsza znana dynastia
chińska)
770-481 p.n.e. - Okres Wiosen i Jesieni
551-479 p.n.e. - lata życia Konfucjusza
535 p.n.e. - pojawienie się eunuchów na dworze cesarskim
481-221 p.n.e. - Okres Walczących Królestw i narodziny legalizmu
200 p.n.e. - pierwsze odwierty w poszukiwaniu ropy naftowej
221 p.n.e. - zjednoczenie walczących królestw przez Qin Shi, który zostaje
Pierwszym Cesarzem
210 p.n.e. - śmierć Qin Shi, ukończenie budowy terakotowej armii i
umieszczenie jej w podziemnym grobowcu Pierwszego Cesarza
146 p.n.e-67 n.e. - wzrost politycznego znaczenia eunuchów
89 p.n.e. - Sima Qian kończy pracę nad Zapiskami historycznymi (Shiji)
202-1912 n.e. - rozkwit rządów dynastycznych
1912 - odsunięcie od władzy ostatniego cesarza, koniec rządów dynastycz-
nych, utworzenie Republiki Chińskiej
1949 - rewolucja komunistyczna, utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej
1974 - odkrycie terakotowej armii
1976 - śmierć Mao Tse-tunga
PROLOG
PAKISTAN, TERYTORIA PÓŁNOCNE
PIĄTEK, 18 MAJA, GODZ. 8:10
TUŻ OBOK COTTONA MALONE'A ŚWISNĘŁA KULA. RZUCIŁ SIĘ NA KAMIENISTĄ
ziemię, próbując się schronić za niezbyt gęstymi topolami. Cassiopeia Vitt
poszła w jego ślady i oboje zaczęli czołgać się po twardym żwirze, aż udało
im się znaleźć głaz na tyle duży, że zapewnił im osłonę.
W ich kierunku padły kolejne strzały.
- To się zaczyna robić poważne - powiedziała Cassiopeia.
- Tak myślisz?
Do tej pory ich wyprawa przebiegała bez niespodzianek. Wokół nich
rozciągało się największe skupisko wyniosłych szczytów górskich na na-
szej planecie. Dach świata. Znajdowali się ponad trzy tysiące kilometrów
od Pekinu, w najdalszym, południowo-zachodnim zakątku chińskiego re-
gionu autonomicznego Sinciang - lub też na Terytoriach Północnych Paki-
stanu, zależy, kogo spytać - w miejscu, o które toczyły się zaciekłe spory
graniczne.
Co oczywiście tłumaczyło obecność wojska.
- To nie Chińczycy - stwierdziła. - Zdążyłam rzucić okiem. Z całą
pewnością Pakistańczycy.
Poszarpane, ośnieżone szczyty dochodzące nawet do sześciu tysięcy
metrów wysokości stanowiły osłonę dla lodowców, zielono-czarnych lasów
i kotlin wypełnionych bujną roślinnością. Zbiegały się tu łańcuchy górskie
Karakorum, Hindukusz, Pamir i Himalaje. To kraj czarnych wilków i nie-
bieskiego maku, koziorożców i panter śnieżnych. „Tam, gdzie zbierają się
15
duchy”, jak zauważył pewien czytany kiedyś przez Malone'a starożytny
autor. Być może region ten stanowił nawet inspirację dla Jamesa Hiltona,
gdy ten tworzył swoją krainę Shangri-La. Istny raj dla wędrowców, narcia-
rzy, amatorów wspinaczki i kajakarstwa górskiego. Niestety pretensje do
tego obszaru rościły sobie zarówno Indie, jak i Pakistan, podczas gdy pozo-
stawał on wciąż w rękach Chin. Wszystkie trzy państwa od dziesięcioleci
walczyły o panowanie nad tym odludnym zakątkiem świata.
- Oni chyba wiedzą, dokąd idziemy - powiedziała Cassiopeia.
- Też mi to przyszło do głowy - odparł. - Mówiłem ci, że ten facet to
same kłopoty.
Mieli na sobie skórzane kurtki, dżinsy i ciężkie buty. Chociaż znajdowa-
li się na wysokości 2500 metrów ponad poziomem morza, temperatura
powietrza była zaskakująco przyjemna. Jakieś piętnaście stopni, ocenił
Malone. Na szczęście oboje mieli przy sobie broń - chińskie pistolety pół-
automatyczne i kilka zapasowych magazynków.
- Musimy iść tamtędy. - Wskazał za siebie. - A ci żołnierze są dosta-
tecznie blisko, żeby zrobić nam krzywdę.
Zaczął przeszukiwać swoją pamięć ejdetyczną. Wczoraj dokładnie za-
poznał się z mapą regionu i zapamiętał, że ten skrawek ziemi, niewiele
większy od New Jersey, nosił niegdyś nazwę Hunza. Przez ponad dzie-
więćset lat był niezależnym księstwem, a jego suwerenność dobiegła końca
dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku. Miejscowa ludność o nie-
zbyt ciemnej karnacji i jasnych oczach wywodziła się podobno od greckich
żołnierzy z armii Aleksandra Wielkiego, którzy najechali te tereny przed
przeszło dwoma tysiącami lat. Kto wie? Kraj ten przez stulecia pozostawał
całkowicie odcięty od świata, aż do lat osiemdziesiątych, kiedy Chiny z
Pakistanem połączyła przebiegająca przez Karakorum autostrada.
- Musimy mieć nadzieję, że on da sobie radę - odezwała się wreszcie.
- To ty podjęłaś decyzję, nie ja. Idź pierwsza, będę cię osłaniał.
Ścisnął w dłoni chiński pistolet. Nie najgorsza broń, piętnastostrzałowa i
w miarę precyzyjna. Cassiopeia też się przygotowała. To mu się w niej
podobało. Była gotowa na każdą sytuację, a razem stanowili naprawdę
16
zgrany zespół. Ta na wpół Hiszpanka, na wpół Arabka nie przestawała go
fascynować.
Popędziła w kierunku kępy jałowców.
Wychylił się zza głazu z uniesionym pistoletem, gotów zareagować na-
wet na najmniejszy ruch. Po swojej prawej, wśród upiornego światła prze-
dostającego się przez wiosenną roślinność, dostrzegł błysk lufy karabinu
wysuwającej się zza pnia drzewa.
Strzelił.
Lufa zniknęła.
Postanowił wykorzystać ten moment i pobiegł za Cassiopeia, starając
się, by głaz pozostawał pomiędzy nim a ścigającymi ich żołnierzami.
Rozległ się huk krótkich serii z broni automatycznej. Wokół nich zaczę-
ły śmigać kule.
Kręta ścieżka wyprowadziła ich spośród drzew, po czym zaczęła się
wznosić stromym, ale możliwym do pokonania zboczem, przylegającym do
ścian luźnego, skalistego urwiska. Teren nie oferował tu już zbyt dobrej
osłony, ale nie mieli wyboru. Poza szlakiem widział kaniony tak głębokie,
że światło słoneczne docierało do nich jedynie w samo południe. Biegli po
krawędzi wąwozu rozpościerającego się po ich prawej. Ponad przeciwle-
głym końcem wznosiło się słońce, którego blask nieco tłumiło czarne zbo-
cze góry. Trzydzieści metrów niżej, na dnie wąwozu pienił się rwący po-
tok, plując w powietrze szarą od piasku wodą.
Wdrapali się na stromą skarpę.
Zobaczył most. Dokładnie tam, gdzie mówił ich informator.
Nie była to zbyt wyszukana konstrukcja. Między skały po obu stronach
rozpadliny wciśnięto chwiejne słupy i połączono je kładką z belek związa-
nych grubymi włóknami konopi. Pomost kołysał się nad płynącą w dole
rzeką.
Cassiopeia doszła do końca szlaku i zatrzymała się.
- Musimy przejść przez most.
Nie podobało mu się to, ale miała rację. Ich cel leżał po drugiej stronie.
W oddali odbiły się echem kolejne wystrzały. Spojrzał za siebie.
Nie widział żołnierzy. To go zaniepokoiło.
- Może to on ich od nas odciągnął - powiedziała.
17
Jego nieufność kazała mu zachować czujność, ale nie było czasu, by
przesadnie analizować sytuację. Wsadził broń do kieszeni. Cassiopeia zro-
biła to samo, po czym wkroczyła na kładkę.
Poszedł za nią.
Impet wzburzonej rzeki sprawiał, że belki pomostu dygotały. Ocenił, że
od drugiej strony dzieli ich mniej niż trzydzieści metrów, ale na razie byli
na wiszącym w powietrzu moście bez jakiejkolwiek osłony i wychodzili z
cienia prosto w słońce. Na przeciwległej krawędzi wąwozu zaczynał się
kolejny szlak, prowadzący po żwirowej drodze w kierunku rosnących tam
drzew. Daleko przed nimi, w górującej nad krajobrazem ścianie skalnej
dostrzegł wyrzeźbioną w kamieniu postać, wysoką na dobre cztery metry -
wizerunek Buddy, dokładnie tak, jak im mówiono.
Cassiopeia odwróciła się do niego. Z jej zachodnimi rysami twarzy sil-
nie kontrastowały typowo wschodnie oczy.
- Ten most widział lepsze dni.
- Miejmy nadzieję, że został mu chociaż jeszcze jeden dobry dzień.
Mocno złapała poskręcane liny, dzięki którym kładka utrzymywała się
w powietrzu.
On też zacisnął palce na szorstkich powrozach.
- Pójdę pierwszy.
- A to dlaczego?
- Jestem cięższy. Jeśli most utrzyma mnie, utrzyma i ciebie.
- Z taką logiką nie mogę polemizować - przesunęła się, żeby zrobić
mu miejsce - więc bardzo proszę.
Pierwszy wkroczył na most, dostosowując kroki do miarowych wibracji
drewnianych belek.
Wciąż nie było śladu pościgu.
Uznał, że lepiej iść w szybszym tempie, nie dając deskom czasu na re-
akcję. Cassiopeia poszła za jego przykładem.
Ponad huk wzburzonej wody wzniósł się zupełnie nowy dźwięk - głę-
bokie, basowe uderzenia, na razie daleko od nich, ale przybliżające się z
każdą chwilą.
Odwrócił głowę i wyłowił okiem cień na skalnej ścianie, w oddalonym
może o półtora kilometra miejscu, gdzie wąwóz, który właśnie pokonywali,
18
przecinał prostopadle inny.
Znajdowali się w połowie drogi i jak dotąd most wydawał się stabilny,
choć spróchniałe deski uginały się pod stopami jak gąbka. Przez cały czas
muskał palcami szorstkie włókna konopi, gotowy w każdej chwili zacisnąć
pięści, gdyby kładka jednak nie wytrzymała i pękła mu pod nogami.
Daleki cień na skale powiększył się i przerodził w kształt śmigłowca
szturmowego AH-1 Cobra.
Maszyna była amerykańskiej produkcji, ale wcale nie leciała im na ra-
tunek. Śmigłowców tego typu używały także pakistańskie siły zbrojne -
Pakistańczycy dostali je od Waszyngtonu do pomocy we wspólnej walce z
terroryzmem.
Cobra leciała prosto na nich, wyposażona w dwułopatowy wirnik, dwa
silniki, działka kalibru 20 mm, pociski przeciwpancerne i rakiety powie-
trze-powietrze. Szybka jak trzmiel i równie zwrotna.
- Oni nie lecą, żeby nam pomóc - usłyszał głos Cassiopei.
W duchu przyznał jej rację, ale nie uważał za konieczne mówić na głos,
że od początku jego przeczucia były słuszne. Zostali z premedytacją zapę-
dzeni w to miejsce.
Niech diabli wezmą tego cholernego...
Śmigłowiec otworzył ogień, posyłając w ich stronę grad kul z dwudzie-
stomilimetrowego działka.
Malone rzucił się brzuchem na deski mostu i przewrócił na plecy. Ką-
tem oka, poprzez własne stopy, widział, jak Cassiopeia zrobiła to samo.
Cobra z hukiem leciała prosto na nich; turbiny jej silników głośno praco-
wały w suchym, pustynnym powietrzu. Pociski dosięgły kładki, z dziką
furią drąc na strzępy drewno i konopne wiązania.
Kolejna seria uderzyła w kilkumetrową przestrzeń pomiędzy dwiema
postaciami znajdującymi się pośrodku mostu.
W oczach Cassiopei zapłonęła wściekłość. Malone patrzył, jak dziew-
czyna dobywa broni, podnosi się na kolana i strzela, celując w kabinę pilo-
ta. Wiedział jednak, że szansa wyrządzenia w ten sposób szkody opance-
rzonemu śmigłowcowi mknącemu z prędkością dwustu siedemdziesięciu
kilometrów na godzinę równała się zeru.
- Padnij, do cholery! - krzyknął.
19
W tym momencie kolejna seria doszczętnie zniszczyła odcinek mostu
pomiędzy nim a Cassiopeią. W jednej chwili kawał konstrukcji z drewna i
sznurów przestał istnieć.
Zerwał się na równe nogi, zdając sobie sprawę, że cała kładka zaraz
zwali się w przepaść. Nie mógł się cofnąć, więc zaczął biec przed siebie.
Pokonywał ostatnie metry, z całych sił chwytając się lin, podczas gdy za
jego plecami kolejne części mostu załamywały się i spadały do rwącej rze-
ki.
Śmigłowiec wyprzedził go, lecąc w kierunku przeciwległej krawędzi
wąwozu. Malone zacisnął dłonie na konopnych sznurach i poleciał w dół,
ciągnięty przez opadającą połówkę mostu. Kładka razem z uczepionym jej
mężczyzną mocno uderzyła w skałę, odbiła się, po czym zwisła luźno
wzdłuż ściany wąwozu.
Nie dał sobie czasu na odczuwanie strachu. Zaczął się wspinać, wolno
pokonując ostatnie metry, które dzieliły go od szczytu. Uszy wypełniał mu
huk rwącej rzeki i łomot łopat helikoptera. Wbił wzrok w przeciwną stronę
rozpadliny i wypatrywał tam Cassiopei, w nadziei, że zdołała uciec z walą-
cego się mostu.
Nagle zobaczył ją i serce podeszło mu do gardła. Kurczowo trzymała się
oburącz resztki mostu zwisającej wzdłuż pionowej skarpy.
Pragnął jej pomóc, ale nie mógł nic zrobić. Dzieliło ich trzydzieści me-
trów pustej przestrzeni.
Cobra wykonała zwrot w ciasnym wąwozie, wzniosła się po łuku, po
czym ponownie ruszyła w ich stronę.
- Dasz radę się wspiąć?! - zawołał, przekrzykując hałas.
Potrząsnęła głową.
- Zrób to - krzyknął.
Odwróciła głowę w jego stronę.
- Uciekaj.
- Nie zostawię cię tu.
Cobra była kilkaset metrów od nich. W każdej chwili spodziewał się
usłyszeć strzały.
- Wspinaj się! - ryknął.
Wyciągnęła jedną rękę w górę. I wtedy spadła z piętnastu metrów, pro-
sto do rwącej rzeki.
20
Nie miał pojęcia, jak głęboka jest woda, ale widok wystających ponad
powierzchnię skał nie napawał optymizmem.
Cassiopeia zniknęła w spienionej wodzie. Rzeka musiała być lodowata,
w końcu powstawała z topniejącego górskiego śniegu.
Czekał, aż jego towarzyszka wypłynie na powierzchnię. Gdziekolwiek.
Nie wypłynęła.
Wpatrywał się w szare, mętne wody rzeki, której silny nurt unosił ze so-
bą muł i kamienie. W pierwszym odruchu chciał skoczyć za Cassiopeia, ale
zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie przeżyłby upadku.
Stał na skraju wąwozu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Po tym wszystkim, przez co razem przeszli w ciągu ostatnich trzech dni.
Cassiopeia Vitt zginęła.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TRZY DNI WCZEŚNIEJ
ROZDZIAŁ 1
KOPENHAGA, DANIA
WTOREK, 15 MAJA, GODZ. 12.40
COTTON MALONE DRŻĄCYMI PALCAMI WPISAŁ ADRES DO PRZEGLĄDARKI.
Anonimowe wiadomości nigdy nie oznaczały nic dobrego, zupełnie jak
telefon dzwoniący nagle w środku nocy.
Liścik został przyniesiony przed dwiema godzinami, kiedy Cottona nie
było akurat w jego księgarni, a pracownica, która przyjęła nieopisaną ko-
pertę, zdążyła o niej zapomnieć. Wręczyła mu ją dopiero parę minut temu.
- Ta kobieta nie mówiła, że to pilne - powiedziała na swoją obronę.
- Jaka kobieta?
- Jakaś Chinka, ubrana w boską spódnicę od Burberry'ego. Prosila,
żeby przekazać ci to do rąk własnych.
- Wymieniła moje nazwisko?
- Dwa razy.
W kopercie znajdował się złożony arkusz szarego papieru welinowego,
na którym widniał wydrukowany adres strony internetowej z przyrostkiem
„.org”. Natychmiast pobiegł po schodach do swojego mieszkania nad księ-
garnią i otworzył laptopa.
Wstukał adres i czekał. Ekran najpierw zrobił się czarny, a następnie po-
jawił się na nim interfejs świadczący o tym, że za chwilę rozpocznie się
transmisja wideo w czasie rzeczywistym.
Połączenie zostało nawiązane.
Na ekranie pojawiła się ludzka sylwetka leżąca na plecach z ramionami
nad głową, przywiązana za nadgarstki i kostki do dużej drewnianej płyty.
Skrępowaną osobę ułożono pod takim kątem, że jej głowa znajdowała się
25
na nieco niższym poziomie niż stopy. Twarz miała szczelnie owiniętą ręcz-
nikiem, ale nie było wątpliwości, że to kobieta.
- Panie Malone - rozległ się głos przepuszczony przez elektroniczne
filtry w celu ukrycia tożsamości mówiącego. - Czekaliśmy na pana. Nie-
specjalnie się panu spieszyło, co? Mam panu coś do pokazania.
W kadr weszła zakapturzona postać trzymająca w rękach plastikowe
wiadro. Zaczęła zalewać wodą ręcznik omotany wokół głowy kobiety, któ-
ra wiła się i szamotała, próbując uwolnić się z więzów.
Wiedział, co się dzieje.
Woda przenikała przez ręcznik i zalewała usta i nos kobiety. Z początku
była w stanie łyknąć trochę powietrza - gardło samoistnie się zaciskało,
dzięki czemu do przełyku przedostawała się jedynie mała ilość wody - ale
ten stan mógł się utrzymać tylko przez parę sekund.
Potem zacznie się naturalny odruch krztuszenia i kobieta zupełnie straci
kontrolę. Jej głowa była umieszczona niżej niż stopy, toteż grawitacja prze-
ciągała jej agonię. Można w ten sposób utonąć, nie wchodząc nawet do
wody.
Człowiek w kapturze przestał lać wodę.
Kobieta nie przestawała się szamotać.
Tę metodę stosowano już za czasów inkwizycji. Zawsze cieszyła się du-
żą popularnością, ponieważ nie zostawiała żadnych śladów na ciele ofiary.
Głównym minusem była sama skala cierpienia - po czymś takim ofiara
przyzna się do wszystkiego. Malone też to kiedyś przeżył, wiele lat temu,
w trakcie szkolenia na agenta jednostki specjalnej Magellan Billet, kiedy
jak wszyscy rekruci przeszedł szkołę przetrwania. W jego przypadku inten-
sywność procedury potęgowała wrodzona awersja do przebywania w cia-
snocie i zamknięciu. Mokry ręcznik w połączeniu z więzami krępującymi
całe ciało wywoływał u niego przerażające uczucie klaustrofobii. Pamiętał,
że kilka lat temu w mediach toczyła się publiczna debata na temat podta-
piania i tego, czy stanowi ono tak naprawdę formę tortur.
Jasne, że tak.
- Oto dlaczego nawiązałem z panem kontakt - zabrzmiał komputerowy
głos.
26
Kamera zrobiła zbliżenie na zakrytą głowę kobiety. Nagle czyjaś ręka
zerwała przemoczony ręcznik, a spod niego wyłoniła się twarz Cassiopei
Vitt.
Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zakręciło mu się w głowie.
To nie może być prawda.
Tylko nie to.
Na ekranie komputera Cassiopeia zamrugała oczami, wypluła wodę z
ust i odzyskała oddech.
- Nic im nie mów, Cotton. Ani słowa.
Na jej twarz z powrotem zarzucono mokry ręcznik.
- To nie byłoby najmądrzejsze - powiedział głos. - Zwłaszcza z jej
punktu widzenia.
- Słyszysz mnie? - Malone przysunął się do mikrofonu wbudowanego
w laptopa.
- Oczywiście.
- Czy to wszystko jest konieczne?
- Przez wzgląd na pana doświadczenie, myślę, że tak. Jest pan czło-
wiekiem godnym szacunku. Były agent Departamentu Sprawiedliwości.
Wysoce wykwalifikowany.
- Jestem antykwariuszem.
Głos zaśmiał się cicho.
- Proszę nie obrażać mojej inteligencji ani nie narażać życia panny
Vitt. Chcę, żeby pan dobrze zrozumiał, jaka jest stawka w tej grze.
- A ty musisz zrozumieć, że mogę cię zabić.
- Do tego czasu panna Vitt będzie już martwa. Darujmy sobie więc tę
brawurę. Chcę dostać to, co ona panu dała.
Widział, jak Cassiopeia jeszcze mocniej zaczęła się szarpać, kręcąc na
boki głową owiniętą w ręcznik.
- Nic mu nie przekazuj, Cotton! Dałam ci to na przechowanie. Nie od-
dawaj tego!
Więcej wody. Jej protesty ucichły, gdy musiała walczyć o powietrze.
- Proszę przynieść ten przedmiot o godzinie drugiej do ogrodów
Tivoli, pod chińską pagodę. Ktoś się tam z panem skontaktuje. Jelii nie zjawi
27
się pan na miejscu... - głos zamilkł na moment - chyba nietrudno wyobrazić
sobie, jakie będą konsekwencje.
Połączenie zostało przerwane.
Malone odchylił się na krześle.
Ostatni raz widział się z Cassiopeią ponad miesiąc temu. Od dwóch ty-
godni z nią nie rozmawiał. Mówiła, że wybiera się w podróż, ale jak to ona,
nie podała mu żadnych szczegółów. To, co ich łączyło, trudno było nazwać
związkiem. Istniało między nimi pewne wzajemne przyciąganie, z którego
oboje zdawali sobie sprawę, ale o którym nie mówili. Co ciekawe, najbar-
dziej zbliżyła ich do siebie śmierć Henrika Thorvaldsena i w ciągu paru
tygodni po pogrzebie ich wspólnego przyjaciela spędzili ze sobą dużo cza-
su.
Z pewnością była twarda, bystra i odważna.
Ale podtapianie?
Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej doświadczyła czegoś podobnego.
Jej widok na ekranie komputera ścisnął mu gardło. Nagle zrozumiał, że
gdyby coś stało się tej kobiecie, jego życie nigdy nie byłoby już takie samo.
Musiał ją znaleźć.
Ale był pewien problem.
Cassiopeia w oczywisty sposób została postawiona pod ścianą.
Musiała zrobić wszystko, co konieczne, by przeżyć. Możliwe jednak, że
tym razem przeholowała.
Nie zostawiła mu nic na przechowanie.
Nie miał pojęcia, o co chodziło zarówno jej, jak i porywaczowi.
ROZDZIAŁ 2
CHONGQING, CHINY
GODZ. 8.00
KARL TANG PRZYBRAŁ WYRAZ TWARZY, KTÓRY W NAJMNIEJSZYM STOPNIU
nie zdradzał jego myśli. Niemal trzydzieści lat praktyki pozwoliło mu opa-
nować tę sztukę do perfekcji.
- A w jakim celu przychodzi pan tym razem? - zapytała lekarka, ko-
bieta o twardych rysach twarzy i sztywnej postawie ciała, nosząca proste,
czarne, krótko przycięte włosy.
- W dalszym ciągu jest pani na mnie zła?
- Ależ ja nie odczuwam żadnej wrogości, panie ministrze. Podczas
swojej ostatniej wizyty dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, że to pan tu
rządzi. Niezależnie od faktu, że jest to moja placówka.
Puścił jej obraźliwy ton mimo uszu.
- Jak się miewa nasz pacjent?
Pierwszy Szpital Zakaźny położony na przedmieściach Chongqingu za-
pewniał opiekę prawie dwóm tysiącom osób chorych na gruźlicę oraz zapa-
lenie wątroby. Była to jedna z ośmiu placówek tego typu na terenie całego
kraju. Każda z nich wyglądała podobnie - posępny kompleks z szarej cegły
otoczony zielonym płotem, gdzie pacjenci z chorobami zakaźnymi mogli
bezpiecznie przechodzić kwarantannę. Z uwagi na duży stopień odizolowa-
nia szpitale te idealnie nadawały się również do przetrzymywania chorych
więźniów chińskiego wymiaru sprawiedliwości.
Takich jak Jin Zhao, który dziesięć miesięcy temu doznał wylewu krwi
do mózgu.
- Leży w łóżku, jak zawsze od pierwszego dnia, kiedy go tu przywie-
ziono. Jego życie wisi na włosku. Uszczerbek na zdrowiu jest ogromny.
29
Ale - zgodnie z pańskim poleceniem - nie zastosowano wobec niego żadnej
formy terapii.
Wiedział, że wtrącanie się w jej kompetencje doprowadza lekarkę do
szału. Minęły już czasy wychowanych przez Mao posłusznych bosonogich
lekarzy, którzy według oficjalnej propagandy dobrowolnie i z poczucia
wyższego obowiązku żyli wśród ubogich mas i zajmowali się chorymi.
Jednak chociaż ona była naczelnym dyrektorem szpitala, Tang był mini-
strem nauki i techniki, członkiem Komitetu Centralnego, pierwszym wice-
przewodniczącym Komunistycznej Partii Chin oraz pierwszym wiceprezy-
dentem Chińskiej Republiki Ludowej. W łańcuchu władzy ustępował jedy-
nie samemu prezydentowi.
- Pani doktor, jak już wyjaśniłem ostatnim razem, to nie ja wydałem to
polecenie. Była to dyrektywa Komitetu Centralnego, któremu zarówno ja,
jak i pani, winni jesteśmy pełne posłuszeństwo.
Wypowiedział tę formułkę nie tylko z uwagi na upartą lekarkę, ale także
stojących za nim trzech członków jego personelu oraz dwóch oficerów
Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Obaj wojskowi mieli na sobie
zielone mundury z przyszytą na czapce czerwoną gwiazdą, symbolem oj-
czyzny. Któryś z nich był z pewnością kapusiem i najprawdopodobniej
donosił o wszystkim więcej niż jednemu panu, tak więc Tang wolał się
upewnić, że wszystkie raporty będą przedstawiały go w jak najlepszym
świetle.
- Proszę nas zaprowadzić do pacjenta - spokojnie polecił wiceprezy-
dent.
Szli wzdłuż ścian wyłożonych jasnozielonym tynkiem, tu i ówdzie po-
pękanym i wybrzuszonym. Drogę oświetlały słabe lampy fluorescencyjne.
Podłoga była czysta, ale pożółkła od ciągłego zmywania.
Pielęgniarki z twarzami ukrytymi pod maseczkami chirurgicznymi zaj-
mowały się chorymi ubranymi w prążkowane niebiesko-białe piżamy. Nie-
którzy mieli na sobie brązowe szlafroki, przez co bardziej przypominali
więźniów niż pacjentów w szpitalu.
Przez metalowe drzwi wahadłowe wkroczyli na kolejny oddział. Sala
była przestronna, mogła pomieścić tuzin albo i więcej pacjentów. Ale
30
znajdowało się tam tylko jedno łóżko, a na nim pod brudną białą pościelą
leżał człowiek.
Powietrze cuchnęło.
- Widzę, że nie zmienialiście mu pościeli - zauważył Tang.
- Zgodnie z pańskim poleceniem.
Jeszcze jeden punkt na jego korzyść w przyszłym donosie. Jin Zhao zo-
stał aresztowany dziesięć miesięcy temu, ale w trakcie przesłuchania do-
znał wylewu. Oskarżono go o szpiegostwo i zdradę stanu, osądzono w są-
dzie w Pekinie i wydano wyrok skazujący - wszystko to pod nieobecność
oskarżonego, który przez cały ten czas pozostawał tu, w głębokiej śpiączce.
- Jest dokładnie w takim stanie, w jakim go zostawiliście - powiedzia-
ła lekarka.
Pekin był oddalony o prawie tysiąc kilometrów na wschód od
Chongqingu. Tang podejrzewał, że ta ogromna odległość wzmaga tupet tej
kobiety. Możesz pozbawić Trzy Armie ich dowódcy, ale nie zdołasz odebrać
najpośledniejszemu wieśniakowi jego zdania. Konfucjusz i jego bzdury. W
rzeczywistości rząd potrafił to zrobić, a ta bezczelna wiedźma powinna
mieć to na uwadze.
Dał znak i jeden z wojskowych odprowadził lekarkę na drugą stronę sa-
li.
Podszedł do łóżka.
Leżący nieruchomo mężczyzna był po sześćdziesiątce. Miał tłuste, dłu-
gie włosy, wychudzoną twarz i zapadnięte policzki. Wyglądał jak trup.
Jego twarz i klatkę piersiową pokrywały sińce, a obie ręce oplatały prze-
wody od kroplówek. Stojący obok respirator pompował powietrze do jego
płuc.
- Jin Zhao, zostałeś uznany za winnego zdrady Chińskiej Republiki
Ludowej. Przyznano ci prawo do procesu sądowego oraz do odwołania się
od jego wyroku. Z żalem zawiadamiam, że Najwyższy Sąd Ludowy odrzu-
cił twoją apelację i wydał zgodę na przeprowadzenie kary śmierci.
- On nie słyszy ani słowa - przypomniała stojąca pod ścianą lekarka.
Minister nie odrywał wzroku od skazanego.
31
- Być może, ale te słowa muszą zostać głośno wypowiedziane. - Od-
wrócił się i spojrzał na nią. - Takie jest prawo, a jemu przysługuje rzetelny
proces.
- Osądziliście go, kiedy nawet go tam nie było. Nie pozwoliliście mu
powiedzieć ani słowa.
- Jego pełnomocnik miał możliwość zaprezentowania materiału do-
wodowego.
Lekarka z oburzeniem potrząsnęła głową i pobladła z wściekłości.
- Czy pan słyszy, co pan mówi? Ten adwokat nie miał szansy poroz-
mawiać z Zhao. Jakie mógł niby przedstawić dowody na jego obronę?
Tang nie mógł się zdecydować, czy donosicielem jest ktoś z jego ekipy,
czy któryś z oficerów. Coraz trudniej już być czegokolwiek pewnym, po-
myślał. Wiedział jednak, że raport, jaki on sam złoży przed Komitetem
Centralnym, nie będzie jedyną relacją z tego dnia, zatem postanowił za-
wczasu rozwiać wszelkie wątpliwości. - Jest pani pewna? Zhao ani razu nie
próbował nic przekazać?
- Został pobity do nieprzytomności. Jego mózg jest zniszczony. Nigdy
nie obudzi się ze śpiączki. Utrzymujemy go przy życiu tylko dlatego, że
pan - przepraszam, Komitet Centralny - wydał taki rozkaz.
Nie uszło jego uwagi obrzydzenie widniejące w jej oczach. To też coś,
co ostatnimi czasy zauważał coraz częściej, zwłaszcza u kobiet. A kobiety
stanowiły niemal cały personel szpitala - od pielęgniarek po lekarki. Pod
tym względem bardzo dużo się zmieniło od czasów rewolucji Mao, ale
Tang wciąż stosował się do starego porzekadła, którego nauczył go ojciec.
„Mężczyzna nie zabiera głosu w sprawach dotyczących domu, natomiast
kobieta nie zabiera głosu w sprawach dotyczących tego, co dzieje się poza
domem”.
Ta nic nieznacząca lekarka, zatrudniona w podrzędnym państwowym
szpitalu, nie była w stanie pojąć ogromu wyzwań, z jakimi on musiał się
zmagać. Pekin rządził krajem rozciągającym się na pięć tysięcy kilometrów
ze wschodu na zachód i ponad trzy tysiące kilometrów z południa na pół-
noc. Dużą część tego terenu stanowiły nienadające się do zasiedlenia góry i
pustynie, należące do najbardziej nieprzyjaznych regionów na całym globie.
32
STEVE BERRY GROBOWIEC CESARZA Z języka angielskiego przełożył Adam Olesiejuk WYDAWNICTWO SONIA DRAGA
Tytuł oryginału: THE EMPEROR'S TOMB Copyright © 2010 by Steve Berry This translation published by arrangement with BaUantine Books, an imprint of The Random House Publishing Group, a division of Random House, Inc. Mapa: © 2012 by David Lindroth, Inc. Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jacek Ring Korekta: Magdalena Bargłowska, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7508-529-7 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com www.soniadraga.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp, z o, o. PI. Grunwaldzki 8-10,40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl Skład i łamanie: Wydawnictwo Sonia Draga Katowice 2012. Wydanie I Druk: ABEDIK S.A, Poznań.
Fran Downing, Frankowi Greenowi, Lenore Hart, Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen, Clyde'owi Rogersowi i Daivie Woodworth - nadzwyczajnym nauczycielom
Badaj przeszłość, jeśli chcesz kształtować przyszłość. KONFUCJUSZ Historia jest dziewicą, którą możesz przyodziać w każde wybrane przez siebie szaty. CHIŃSKIE PRZYSŁOWIE Wszystkie państwa, wielkie i małe, mają jedną wspólną wadę - ich władcy otaczają się ludźmi niegodnymi tego zaszczytu. Ci, którzy pragną kontrolować władców, pierwsi od- krywają ich głęboko skrywane lęki i ambicje. HAN FEI, III WIEK P.N.E.
PODZIĘKOWANIA EKIPIE Z RANDOM HOUSE: GINIE CENTRELLO, LIBBY MCGUIRE, CINDY Murray, Kim Hovey, Katie O'Callaghan, Beckowi Stvanowi, Carole Lo- wenstein, Rachel Kind oraz wszystkim osobom zaangażowanym w promo- cję i sprzedaż książki. Raz jeszcze stokrotne dzięki. Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że był tak wytrwałym redaktorem. Pam Ahearn kłaniam się nisko i ofiaruję jej dozgonną wdzięczność. Simonowi Lipskarowi, którego cenię za mądrość i dobre rady. I jeszcze kilka specjalnych podziękowań: Charliemu Smithowi za nieo- cenioną pomoc w przeprowadzeniu rekonesansu w Chinach; Grantowi Blackwoodowi, znakomitemu autorowi thrillerów, za to, że uratował mnie w Denver; Els Wouters, która w bardzo krótkim czasie zebrała kluczowe materiały na miejscu w Antwerpii; Ester Levine za pokazanie mi wystawy terakotowej armii; Bobowi i Jane Stine bm za inspirację podczas wspól- nych lunchów i skontaktowanie mnie z „Julią” Xiaouhui Zhu; Jamesowi Rollinsowi za to, że po raz kolejny uratował sytuację; Michele i Joemu Finderom za mądre rady; Meryl Moss i jej cudownym współpracownikom; Melisse Shapiro, która nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomaga; i wreszcie Esther Garver i Jessice Johns za zarządzanie fundacją History Matters oraz spółką Steve Berry Enterprises. 9
Chciałbym również podziękować wszystkim moim czytelnikom na ca- łym świecie. Jestem Wam wdzięczny za Wasze lojalne wsparcie, przeni- kliwe uwagi, zaraźliwy entuzjazm, a nawet za słowa krytyki. To dzięki Wam piszę każdego dnia. No i oczywiście Elizabeth, która jest dla mnie jednocześnie krytykiem, kibicem, redaktorem, żoną i muzą. Na sam koniec niniejszą książkę pragnę zadedykować Fran Downing, Frankowi Greenowi, Lenore Hart, Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen, Clyde'owi Rogersowi i Daivie Woodworth. Oni wszyscy pokazali mi, jak być lepszym pisarzem. To, czy odniosłem sukces, wciąż pozostaje kwestią otwartą. Ale jedno jest pewne. Gdyby nie oni, żadna z moich książek nie zosta- łaby nigdy wydana.
WAŻNE EPIZODY W HISTORII CHIN 1765-1027 p.n.e. - panowanie dynastii Shang (najstarsza znana dynastia chińska) 770-481 p.n.e. - Okres Wiosen i Jesieni 551-479 p.n.e. - lata życia Konfucjusza 535 p.n.e. - pojawienie się eunuchów na dworze cesarskim 481-221 p.n.e. - Okres Walczących Królestw i narodziny legalizmu 200 p.n.e. - pierwsze odwierty w poszukiwaniu ropy naftowej 221 p.n.e. - zjednoczenie walczących królestw przez Qin Shi, który zostaje Pierwszym Cesarzem 210 p.n.e. - śmierć Qin Shi, ukończenie budowy terakotowej armii i umieszczenie jej w podziemnym grobowcu Pierwszego Cesarza 146 p.n.e-67 n.e. - wzrost politycznego znaczenia eunuchów 89 p.n.e. - Sima Qian kończy pracę nad Zapiskami historycznymi (Shiji) 202-1912 n.e. - rozkwit rządów dynastycznych 1912 - odsunięcie od władzy ostatniego cesarza, koniec rządów dynastycz- nych, utworzenie Republiki Chińskiej 1949 - rewolucja komunistyczna, utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej 1974 - odkrycie terakotowej armii 1976 - śmierć Mao Tse-tunga
PROLOG PAKISTAN, TERYTORIA PÓŁNOCNE PIĄTEK, 18 MAJA, GODZ. 8:10 TUŻ OBOK COTTONA MALONE'A ŚWISNĘŁA KULA. RZUCIŁ SIĘ NA KAMIENISTĄ ziemię, próbując się schronić za niezbyt gęstymi topolami. Cassiopeia Vitt poszła w jego ślady i oboje zaczęli czołgać się po twardym żwirze, aż udało im się znaleźć głaz na tyle duży, że zapewnił im osłonę. W ich kierunku padły kolejne strzały. - To się zaczyna robić poważne - powiedziała Cassiopeia. - Tak myślisz? Do tej pory ich wyprawa przebiegała bez niespodzianek. Wokół nich rozciągało się największe skupisko wyniosłych szczytów górskich na na- szej planecie. Dach świata. Znajdowali się ponad trzy tysiące kilometrów od Pekinu, w najdalszym, południowo-zachodnim zakątku chińskiego re- gionu autonomicznego Sinciang - lub też na Terytoriach Północnych Paki- stanu, zależy, kogo spytać - w miejscu, o które toczyły się zaciekłe spory graniczne. Co oczywiście tłumaczyło obecność wojska. - To nie Chińczycy - stwierdziła. - Zdążyłam rzucić okiem. Z całą pewnością Pakistańczycy. Poszarpane, ośnieżone szczyty dochodzące nawet do sześciu tysięcy metrów wysokości stanowiły osłonę dla lodowców, zielono-czarnych lasów i kotlin wypełnionych bujną roślinnością. Zbiegały się tu łańcuchy górskie Karakorum, Hindukusz, Pamir i Himalaje. To kraj czarnych wilków i nie- bieskiego maku, koziorożców i panter śnieżnych. „Tam, gdzie zbierają się 15
duchy”, jak zauważył pewien czytany kiedyś przez Malone'a starożytny autor. Być może region ten stanowił nawet inspirację dla Jamesa Hiltona, gdy ten tworzył swoją krainę Shangri-La. Istny raj dla wędrowców, narcia- rzy, amatorów wspinaczki i kajakarstwa górskiego. Niestety pretensje do tego obszaru rościły sobie zarówno Indie, jak i Pakistan, podczas gdy pozo- stawał on wciąż w rękach Chin. Wszystkie trzy państwa od dziesięcioleci walczyły o panowanie nad tym odludnym zakątkiem świata. - Oni chyba wiedzą, dokąd idziemy - powiedziała Cassiopeia. - Też mi to przyszło do głowy - odparł. - Mówiłem ci, że ten facet to same kłopoty. Mieli na sobie skórzane kurtki, dżinsy i ciężkie buty. Chociaż znajdowa- li się na wysokości 2500 metrów ponad poziomem morza, temperatura powietrza była zaskakująco przyjemna. Jakieś piętnaście stopni, ocenił Malone. Na szczęście oboje mieli przy sobie broń - chińskie pistolety pół- automatyczne i kilka zapasowych magazynków. - Musimy iść tamtędy. - Wskazał za siebie. - A ci żołnierze są dosta- tecznie blisko, żeby zrobić nam krzywdę. Zaczął przeszukiwać swoją pamięć ejdetyczną. Wczoraj dokładnie za- poznał się z mapą regionu i zapamiętał, że ten skrawek ziemi, niewiele większy od New Jersey, nosił niegdyś nazwę Hunza. Przez ponad dzie- więćset lat był niezależnym księstwem, a jego suwerenność dobiegła końca dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku. Miejscowa ludność o nie- zbyt ciemnej karnacji i jasnych oczach wywodziła się podobno od greckich żołnierzy z armii Aleksandra Wielkiego, którzy najechali te tereny przed przeszło dwoma tysiącami lat. Kto wie? Kraj ten przez stulecia pozostawał całkowicie odcięty od świata, aż do lat osiemdziesiątych, kiedy Chiny z Pakistanem połączyła przebiegająca przez Karakorum autostrada. - Musimy mieć nadzieję, że on da sobie radę - odezwała się wreszcie. - To ty podjęłaś decyzję, nie ja. Idź pierwsza, będę cię osłaniał. Ścisnął w dłoni chiński pistolet. Nie najgorsza broń, piętnastostrzałowa i w miarę precyzyjna. Cassiopeia też się przygotowała. To mu się w niej podobało. Była gotowa na każdą sytuację, a razem stanowili naprawdę 16
zgrany zespół. Ta na wpół Hiszpanka, na wpół Arabka nie przestawała go fascynować. Popędziła w kierunku kępy jałowców. Wychylił się zza głazu z uniesionym pistoletem, gotów zareagować na- wet na najmniejszy ruch. Po swojej prawej, wśród upiornego światła prze- dostającego się przez wiosenną roślinność, dostrzegł błysk lufy karabinu wysuwającej się zza pnia drzewa. Strzelił. Lufa zniknęła. Postanowił wykorzystać ten moment i pobiegł za Cassiopeia, starając się, by głaz pozostawał pomiędzy nim a ścigającymi ich żołnierzami. Rozległ się huk krótkich serii z broni automatycznej. Wokół nich zaczę- ły śmigać kule. Kręta ścieżka wyprowadziła ich spośród drzew, po czym zaczęła się wznosić stromym, ale możliwym do pokonania zboczem, przylegającym do ścian luźnego, skalistego urwiska. Teren nie oferował tu już zbyt dobrej osłony, ale nie mieli wyboru. Poza szlakiem widział kaniony tak głębokie, że światło słoneczne docierało do nich jedynie w samo południe. Biegli po krawędzi wąwozu rozpościerającego się po ich prawej. Ponad przeciwle- głym końcem wznosiło się słońce, którego blask nieco tłumiło czarne zbo- cze góry. Trzydzieści metrów niżej, na dnie wąwozu pienił się rwący po- tok, plując w powietrze szarą od piasku wodą. Wdrapali się na stromą skarpę. Zobaczył most. Dokładnie tam, gdzie mówił ich informator. Nie była to zbyt wyszukana konstrukcja. Między skały po obu stronach rozpadliny wciśnięto chwiejne słupy i połączono je kładką z belek związa- nych grubymi włóknami konopi. Pomost kołysał się nad płynącą w dole rzeką. Cassiopeia doszła do końca szlaku i zatrzymała się. - Musimy przejść przez most. Nie podobało mu się to, ale miała rację. Ich cel leżał po drugiej stronie. W oddali odbiły się echem kolejne wystrzały. Spojrzał za siebie. Nie widział żołnierzy. To go zaniepokoiło. - Może to on ich od nas odciągnął - powiedziała. 17
Jego nieufność kazała mu zachować czujność, ale nie było czasu, by przesadnie analizować sytuację. Wsadził broń do kieszeni. Cassiopeia zro- biła to samo, po czym wkroczyła na kładkę. Poszedł za nią. Impet wzburzonej rzeki sprawiał, że belki pomostu dygotały. Ocenił, że od drugiej strony dzieli ich mniej niż trzydzieści metrów, ale na razie byli na wiszącym w powietrzu moście bez jakiejkolwiek osłony i wychodzili z cienia prosto w słońce. Na przeciwległej krawędzi wąwozu zaczynał się kolejny szlak, prowadzący po żwirowej drodze w kierunku rosnących tam drzew. Daleko przed nimi, w górującej nad krajobrazem ścianie skalnej dostrzegł wyrzeźbioną w kamieniu postać, wysoką na dobre cztery metry - wizerunek Buddy, dokładnie tak, jak im mówiono. Cassiopeia odwróciła się do niego. Z jej zachodnimi rysami twarzy sil- nie kontrastowały typowo wschodnie oczy. - Ten most widział lepsze dni. - Miejmy nadzieję, że został mu chociaż jeszcze jeden dobry dzień. Mocno złapała poskręcane liny, dzięki którym kładka utrzymywała się w powietrzu. On też zacisnął palce na szorstkich powrozach. - Pójdę pierwszy. - A to dlaczego? - Jestem cięższy. Jeśli most utrzyma mnie, utrzyma i ciebie. - Z taką logiką nie mogę polemizować - przesunęła się, żeby zrobić mu miejsce - więc bardzo proszę. Pierwszy wkroczył na most, dostosowując kroki do miarowych wibracji drewnianych belek. Wciąż nie było śladu pościgu. Uznał, że lepiej iść w szybszym tempie, nie dając deskom czasu na re- akcję. Cassiopeia poszła za jego przykładem. Ponad huk wzburzonej wody wzniósł się zupełnie nowy dźwięk - głę- bokie, basowe uderzenia, na razie daleko od nich, ale przybliżające się z każdą chwilą. Odwrócił głowę i wyłowił okiem cień na skalnej ścianie, w oddalonym może o półtora kilometra miejscu, gdzie wąwóz, który właśnie pokonywali, 18
przecinał prostopadle inny. Znajdowali się w połowie drogi i jak dotąd most wydawał się stabilny, choć spróchniałe deski uginały się pod stopami jak gąbka. Przez cały czas muskał palcami szorstkie włókna konopi, gotowy w każdej chwili zacisnąć pięści, gdyby kładka jednak nie wytrzymała i pękła mu pod nogami. Daleki cień na skale powiększył się i przerodził w kształt śmigłowca szturmowego AH-1 Cobra. Maszyna była amerykańskiej produkcji, ale wcale nie leciała im na ra- tunek. Śmigłowców tego typu używały także pakistańskie siły zbrojne - Pakistańczycy dostali je od Waszyngtonu do pomocy we wspólnej walce z terroryzmem. Cobra leciała prosto na nich, wyposażona w dwułopatowy wirnik, dwa silniki, działka kalibru 20 mm, pociski przeciwpancerne i rakiety powie- trze-powietrze. Szybka jak trzmiel i równie zwrotna. - Oni nie lecą, żeby nam pomóc - usłyszał głos Cassiopei. W duchu przyznał jej rację, ale nie uważał za konieczne mówić na głos, że od początku jego przeczucia były słuszne. Zostali z premedytacją zapę- dzeni w to miejsce. Niech diabli wezmą tego cholernego... Śmigłowiec otworzył ogień, posyłając w ich stronę grad kul z dwudzie- stomilimetrowego działka. Malone rzucił się brzuchem na deski mostu i przewrócił na plecy. Ką- tem oka, poprzez własne stopy, widział, jak Cassiopeia zrobiła to samo. Cobra z hukiem leciała prosto na nich; turbiny jej silników głośno praco- wały w suchym, pustynnym powietrzu. Pociski dosięgły kładki, z dziką furią drąc na strzępy drewno i konopne wiązania. Kolejna seria uderzyła w kilkumetrową przestrzeń pomiędzy dwiema postaciami znajdującymi się pośrodku mostu. W oczach Cassiopei zapłonęła wściekłość. Malone patrzył, jak dziew- czyna dobywa broni, podnosi się na kolana i strzela, celując w kabinę pilo- ta. Wiedział jednak, że szansa wyrządzenia w ten sposób szkody opance- rzonemu śmigłowcowi mknącemu z prędkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę równała się zeru. - Padnij, do cholery! - krzyknął. 19
W tym momencie kolejna seria doszczętnie zniszczyła odcinek mostu pomiędzy nim a Cassiopeią. W jednej chwili kawał konstrukcji z drewna i sznurów przestał istnieć. Zerwał się na równe nogi, zdając sobie sprawę, że cała kładka zaraz zwali się w przepaść. Nie mógł się cofnąć, więc zaczął biec przed siebie. Pokonywał ostatnie metry, z całych sił chwytając się lin, podczas gdy za jego plecami kolejne części mostu załamywały się i spadały do rwącej rze- ki. Śmigłowiec wyprzedził go, lecąc w kierunku przeciwległej krawędzi wąwozu. Malone zacisnął dłonie na konopnych sznurach i poleciał w dół, ciągnięty przez opadającą połówkę mostu. Kładka razem z uczepionym jej mężczyzną mocno uderzyła w skałę, odbiła się, po czym zwisła luźno wzdłuż ściany wąwozu. Nie dał sobie czasu na odczuwanie strachu. Zaczął się wspinać, wolno pokonując ostatnie metry, które dzieliły go od szczytu. Uszy wypełniał mu huk rwącej rzeki i łomot łopat helikoptera. Wbił wzrok w przeciwną stronę rozpadliny i wypatrywał tam Cassiopei, w nadziei, że zdołała uciec z walą- cego się mostu. Nagle zobaczył ją i serce podeszło mu do gardła. Kurczowo trzymała się oburącz resztki mostu zwisającej wzdłuż pionowej skarpy. Pragnął jej pomóc, ale nie mógł nic zrobić. Dzieliło ich trzydzieści me- trów pustej przestrzeni. Cobra wykonała zwrot w ciasnym wąwozie, wzniosła się po łuku, po czym ponownie ruszyła w ich stronę. - Dasz radę się wspiąć?! - zawołał, przekrzykując hałas. Potrząsnęła głową. - Zrób to - krzyknął. Odwróciła głowę w jego stronę. - Uciekaj. - Nie zostawię cię tu. Cobra była kilkaset metrów od nich. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć strzały. - Wspinaj się! - ryknął. Wyciągnęła jedną rękę w górę. I wtedy spadła z piętnastu metrów, pro- sto do rwącej rzeki. 20
Nie miał pojęcia, jak głęboka jest woda, ale widok wystających ponad powierzchnię skał nie napawał optymizmem. Cassiopeia zniknęła w spienionej wodzie. Rzeka musiała być lodowata, w końcu powstawała z topniejącego górskiego śniegu. Czekał, aż jego towarzyszka wypłynie na powierzchnię. Gdziekolwiek. Nie wypłynęła. Wpatrywał się w szare, mętne wody rzeki, której silny nurt unosił ze so- bą muł i kamienie. W pierwszym odruchu chciał skoczyć za Cassiopeia, ale zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie przeżyłby upadku. Stał na skraju wąwozu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Po tym wszystkim, przez co razem przeszli w ciągu ostatnich trzech dni. Cassiopeia Vitt zginęła.
CZĘŚĆ PIERWSZA TRZY DNI WCZEŚNIEJ
ROZDZIAŁ 1 KOPENHAGA, DANIA WTOREK, 15 MAJA, GODZ. 12.40 COTTON MALONE DRŻĄCYMI PALCAMI WPISAŁ ADRES DO PRZEGLĄDARKI. Anonimowe wiadomości nigdy nie oznaczały nic dobrego, zupełnie jak telefon dzwoniący nagle w środku nocy. Liścik został przyniesiony przed dwiema godzinami, kiedy Cottona nie było akurat w jego księgarni, a pracownica, która przyjęła nieopisaną ko- pertę, zdążyła o niej zapomnieć. Wręczyła mu ją dopiero parę minut temu. - Ta kobieta nie mówiła, że to pilne - powiedziała na swoją obronę. - Jaka kobieta? - Jakaś Chinka, ubrana w boską spódnicę od Burberry'ego. Prosila, żeby przekazać ci to do rąk własnych. - Wymieniła moje nazwisko? - Dwa razy. W kopercie znajdował się złożony arkusz szarego papieru welinowego, na którym widniał wydrukowany adres strony internetowej z przyrostkiem „.org”. Natychmiast pobiegł po schodach do swojego mieszkania nad księ- garnią i otworzył laptopa. Wstukał adres i czekał. Ekran najpierw zrobił się czarny, a następnie po- jawił się na nim interfejs świadczący o tym, że za chwilę rozpocznie się transmisja wideo w czasie rzeczywistym. Połączenie zostało nawiązane. Na ekranie pojawiła się ludzka sylwetka leżąca na plecach z ramionami nad głową, przywiązana za nadgarstki i kostki do dużej drewnianej płyty. Skrępowaną osobę ułożono pod takim kątem, że jej głowa znajdowała się 25
na nieco niższym poziomie niż stopy. Twarz miała szczelnie owiniętą ręcz- nikiem, ale nie było wątpliwości, że to kobieta. - Panie Malone - rozległ się głos przepuszczony przez elektroniczne filtry w celu ukrycia tożsamości mówiącego. - Czekaliśmy na pana. Nie- specjalnie się panu spieszyło, co? Mam panu coś do pokazania. W kadr weszła zakapturzona postać trzymająca w rękach plastikowe wiadro. Zaczęła zalewać wodą ręcznik omotany wokół głowy kobiety, któ- ra wiła się i szamotała, próbując uwolnić się z więzów. Wiedział, co się dzieje. Woda przenikała przez ręcznik i zalewała usta i nos kobiety. Z początku była w stanie łyknąć trochę powietrza - gardło samoistnie się zaciskało, dzięki czemu do przełyku przedostawała się jedynie mała ilość wody - ale ten stan mógł się utrzymać tylko przez parę sekund. Potem zacznie się naturalny odruch krztuszenia i kobieta zupełnie straci kontrolę. Jej głowa była umieszczona niżej niż stopy, toteż grawitacja prze- ciągała jej agonię. Można w ten sposób utonąć, nie wchodząc nawet do wody. Człowiek w kapturze przestał lać wodę. Kobieta nie przestawała się szamotać. Tę metodę stosowano już za czasów inkwizycji. Zawsze cieszyła się du- żą popularnością, ponieważ nie zostawiała żadnych śladów na ciele ofiary. Głównym minusem była sama skala cierpienia - po czymś takim ofiara przyzna się do wszystkiego. Malone też to kiedyś przeżył, wiele lat temu, w trakcie szkolenia na agenta jednostki specjalnej Magellan Billet, kiedy jak wszyscy rekruci przeszedł szkołę przetrwania. W jego przypadku inten- sywność procedury potęgowała wrodzona awersja do przebywania w cia- snocie i zamknięciu. Mokry ręcznik w połączeniu z więzami krępującymi całe ciało wywoływał u niego przerażające uczucie klaustrofobii. Pamiętał, że kilka lat temu w mediach toczyła się publiczna debata na temat podta- piania i tego, czy stanowi ono tak naprawdę formę tortur. Jasne, że tak. - Oto dlaczego nawiązałem z panem kontakt - zabrzmiał komputerowy głos. 26
Kamera zrobiła zbliżenie na zakrytą głowę kobiety. Nagle czyjaś ręka zerwała przemoczony ręcznik, a spod niego wyłoniła się twarz Cassiopei Vitt. Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zakręciło mu się w głowie. To nie może być prawda. Tylko nie to. Na ekranie komputera Cassiopeia zamrugała oczami, wypluła wodę z ust i odzyskała oddech. - Nic im nie mów, Cotton. Ani słowa. Na jej twarz z powrotem zarzucono mokry ręcznik. - To nie byłoby najmądrzejsze - powiedział głos. - Zwłaszcza z jej punktu widzenia. - Słyszysz mnie? - Malone przysunął się do mikrofonu wbudowanego w laptopa. - Oczywiście. - Czy to wszystko jest konieczne? - Przez wzgląd na pana doświadczenie, myślę, że tak. Jest pan czło- wiekiem godnym szacunku. Były agent Departamentu Sprawiedliwości. Wysoce wykwalifikowany. - Jestem antykwariuszem. Głos zaśmiał się cicho. - Proszę nie obrażać mojej inteligencji ani nie narażać życia panny Vitt. Chcę, żeby pan dobrze zrozumiał, jaka jest stawka w tej grze. - A ty musisz zrozumieć, że mogę cię zabić. - Do tego czasu panna Vitt będzie już martwa. Darujmy sobie więc tę brawurę. Chcę dostać to, co ona panu dała. Widział, jak Cassiopeia jeszcze mocniej zaczęła się szarpać, kręcąc na boki głową owiniętą w ręcznik. - Nic mu nie przekazuj, Cotton! Dałam ci to na przechowanie. Nie od- dawaj tego! Więcej wody. Jej protesty ucichły, gdy musiała walczyć o powietrze. - Proszę przynieść ten przedmiot o godzinie drugiej do ogrodów Tivoli, pod chińską pagodę. Ktoś się tam z panem skontaktuje. Jelii nie zjawi 27
się pan na miejscu... - głos zamilkł na moment - chyba nietrudno wyobrazić sobie, jakie będą konsekwencje. Połączenie zostało przerwane. Malone odchylił się na krześle. Ostatni raz widział się z Cassiopeią ponad miesiąc temu. Od dwóch ty- godni z nią nie rozmawiał. Mówiła, że wybiera się w podróż, ale jak to ona, nie podała mu żadnych szczegółów. To, co ich łączyło, trudno było nazwać związkiem. Istniało między nimi pewne wzajemne przyciąganie, z którego oboje zdawali sobie sprawę, ale o którym nie mówili. Co ciekawe, najbar- dziej zbliżyła ich do siebie śmierć Henrika Thorvaldsena i w ciągu paru tygodni po pogrzebie ich wspólnego przyjaciela spędzili ze sobą dużo cza- su. Z pewnością była twarda, bystra i odważna. Ale podtapianie? Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej doświadczyła czegoś podobnego. Jej widok na ekranie komputera ścisnął mu gardło. Nagle zrozumiał, że gdyby coś stało się tej kobiecie, jego życie nigdy nie byłoby już takie samo. Musiał ją znaleźć. Ale był pewien problem. Cassiopeia w oczywisty sposób została postawiona pod ścianą. Musiała zrobić wszystko, co konieczne, by przeżyć. Możliwe jednak, że tym razem przeholowała. Nie zostawiła mu nic na przechowanie. Nie miał pojęcia, o co chodziło zarówno jej, jak i porywaczowi.
ROZDZIAŁ 2 CHONGQING, CHINY GODZ. 8.00 KARL TANG PRZYBRAŁ WYRAZ TWARZY, KTÓRY W NAJMNIEJSZYM STOPNIU nie zdradzał jego myśli. Niemal trzydzieści lat praktyki pozwoliło mu opa- nować tę sztukę do perfekcji. - A w jakim celu przychodzi pan tym razem? - zapytała lekarka, ko- bieta o twardych rysach twarzy i sztywnej postawie ciała, nosząca proste, czarne, krótko przycięte włosy. - W dalszym ciągu jest pani na mnie zła? - Ależ ja nie odczuwam żadnej wrogości, panie ministrze. Podczas swojej ostatniej wizyty dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, że to pan tu rządzi. Niezależnie od faktu, że jest to moja placówka. Puścił jej obraźliwy ton mimo uszu. - Jak się miewa nasz pacjent? Pierwszy Szpital Zakaźny położony na przedmieściach Chongqingu za- pewniał opiekę prawie dwóm tysiącom osób chorych na gruźlicę oraz zapa- lenie wątroby. Była to jedna z ośmiu placówek tego typu na terenie całego kraju. Każda z nich wyglądała podobnie - posępny kompleks z szarej cegły otoczony zielonym płotem, gdzie pacjenci z chorobami zakaźnymi mogli bezpiecznie przechodzić kwarantannę. Z uwagi na duży stopień odizolowa- nia szpitale te idealnie nadawały się również do przetrzymywania chorych więźniów chińskiego wymiaru sprawiedliwości. Takich jak Jin Zhao, który dziesięć miesięcy temu doznał wylewu krwi do mózgu. - Leży w łóżku, jak zawsze od pierwszego dnia, kiedy go tu przywie- ziono. Jego życie wisi na włosku. Uszczerbek na zdrowiu jest ogromny. 29
Ale - zgodnie z pańskim poleceniem - nie zastosowano wobec niego żadnej formy terapii. Wiedział, że wtrącanie się w jej kompetencje doprowadza lekarkę do szału. Minęły już czasy wychowanych przez Mao posłusznych bosonogich lekarzy, którzy według oficjalnej propagandy dobrowolnie i z poczucia wyższego obowiązku żyli wśród ubogich mas i zajmowali się chorymi. Jednak chociaż ona była naczelnym dyrektorem szpitala, Tang był mini- strem nauki i techniki, członkiem Komitetu Centralnego, pierwszym wice- przewodniczącym Komunistycznej Partii Chin oraz pierwszym wiceprezy- dentem Chińskiej Republiki Ludowej. W łańcuchu władzy ustępował jedy- nie samemu prezydentowi. - Pani doktor, jak już wyjaśniłem ostatnim razem, to nie ja wydałem to polecenie. Była to dyrektywa Komitetu Centralnego, któremu zarówno ja, jak i pani, winni jesteśmy pełne posłuszeństwo. Wypowiedział tę formułkę nie tylko z uwagi na upartą lekarkę, ale także stojących za nim trzech członków jego personelu oraz dwóch oficerów Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Obaj wojskowi mieli na sobie zielone mundury z przyszytą na czapce czerwoną gwiazdą, symbolem oj- czyzny. Któryś z nich był z pewnością kapusiem i najprawdopodobniej donosił o wszystkim więcej niż jednemu panu, tak więc Tang wolał się upewnić, że wszystkie raporty będą przedstawiały go w jak najlepszym świetle. - Proszę nas zaprowadzić do pacjenta - spokojnie polecił wiceprezy- dent. Szli wzdłuż ścian wyłożonych jasnozielonym tynkiem, tu i ówdzie po- pękanym i wybrzuszonym. Drogę oświetlały słabe lampy fluorescencyjne. Podłoga była czysta, ale pożółkła od ciągłego zmywania. Pielęgniarki z twarzami ukrytymi pod maseczkami chirurgicznymi zaj- mowały się chorymi ubranymi w prążkowane niebiesko-białe piżamy. Nie- którzy mieli na sobie brązowe szlafroki, przez co bardziej przypominali więźniów niż pacjentów w szpitalu. Przez metalowe drzwi wahadłowe wkroczyli na kolejny oddział. Sala była przestronna, mogła pomieścić tuzin albo i więcej pacjentów. Ale 30
znajdowało się tam tylko jedno łóżko, a na nim pod brudną białą pościelą leżał człowiek. Powietrze cuchnęło. - Widzę, że nie zmienialiście mu pościeli - zauważył Tang. - Zgodnie z pańskim poleceniem. Jeszcze jeden punkt na jego korzyść w przyszłym donosie. Jin Zhao zo- stał aresztowany dziesięć miesięcy temu, ale w trakcie przesłuchania do- znał wylewu. Oskarżono go o szpiegostwo i zdradę stanu, osądzono w są- dzie w Pekinie i wydano wyrok skazujący - wszystko to pod nieobecność oskarżonego, który przez cały ten czas pozostawał tu, w głębokiej śpiączce. - Jest dokładnie w takim stanie, w jakim go zostawiliście - powiedzia- ła lekarka. Pekin był oddalony o prawie tysiąc kilometrów na wschód od Chongqingu. Tang podejrzewał, że ta ogromna odległość wzmaga tupet tej kobiety. Możesz pozbawić Trzy Armie ich dowódcy, ale nie zdołasz odebrać najpośledniejszemu wieśniakowi jego zdania. Konfucjusz i jego bzdury. W rzeczywistości rząd potrafił to zrobić, a ta bezczelna wiedźma powinna mieć to na uwadze. Dał znak i jeden z wojskowych odprowadził lekarkę na drugą stronę sa- li. Podszedł do łóżka. Leżący nieruchomo mężczyzna był po sześćdziesiątce. Miał tłuste, dłu- gie włosy, wychudzoną twarz i zapadnięte policzki. Wyglądał jak trup. Jego twarz i klatkę piersiową pokrywały sińce, a obie ręce oplatały prze- wody od kroplówek. Stojący obok respirator pompował powietrze do jego płuc. - Jin Zhao, zostałeś uznany za winnego zdrady Chińskiej Republiki Ludowej. Przyznano ci prawo do procesu sądowego oraz do odwołania się od jego wyroku. Z żalem zawiadamiam, że Najwyższy Sąd Ludowy odrzu- cił twoją apelację i wydał zgodę na przeprowadzenie kary śmierci. - On nie słyszy ani słowa - przypomniała stojąca pod ścianą lekarka. Minister nie odrywał wzroku od skazanego. 31
- Być może, ale te słowa muszą zostać głośno wypowiedziane. - Od- wrócił się i spojrzał na nią. - Takie jest prawo, a jemu przysługuje rzetelny proces. - Osądziliście go, kiedy nawet go tam nie było. Nie pozwoliliście mu powiedzieć ani słowa. - Jego pełnomocnik miał możliwość zaprezentowania materiału do- wodowego. Lekarka z oburzeniem potrząsnęła głową i pobladła z wściekłości. - Czy pan słyszy, co pan mówi? Ten adwokat nie miał szansy poroz- mawiać z Zhao. Jakie mógł niby przedstawić dowody na jego obronę? Tang nie mógł się zdecydować, czy donosicielem jest ktoś z jego ekipy, czy któryś z oficerów. Coraz trudniej już być czegokolwiek pewnym, po- myślał. Wiedział jednak, że raport, jaki on sam złoży przed Komitetem Centralnym, nie będzie jedyną relacją z tego dnia, zatem postanowił za- wczasu rozwiać wszelkie wątpliwości. - Jest pani pewna? Zhao ani razu nie próbował nic przekazać? - Został pobity do nieprzytomności. Jego mózg jest zniszczony. Nigdy nie obudzi się ze śpiączki. Utrzymujemy go przy życiu tylko dlatego, że pan - przepraszam, Komitet Centralny - wydał taki rozkaz. Nie uszło jego uwagi obrzydzenie widniejące w jej oczach. To też coś, co ostatnimi czasy zauważał coraz częściej, zwłaszcza u kobiet. A kobiety stanowiły niemal cały personel szpitala - od pielęgniarek po lekarki. Pod tym względem bardzo dużo się zmieniło od czasów rewolucji Mao, ale Tang wciąż stosował się do starego porzekadła, którego nauczył go ojciec. „Mężczyzna nie zabiera głosu w sprawach dotyczących domu, natomiast kobieta nie zabiera głosu w sprawach dotyczących tego, co dzieje się poza domem”. Ta nic nieznacząca lekarka, zatrudniona w podrzędnym państwowym szpitalu, nie była w stanie pojąć ogromu wyzwań, z jakimi on musiał się zmagać. Pekin rządził krajem rozciągającym się na pięć tysięcy kilometrów ze wschodu na zachód i ponad trzy tysiące kilometrów z południa na pół- noc. Dużą część tego terenu stanowiły nienadające się do zasiedlenia góry i pustynie, należące do najbardziej nieprzyjaznych regionów na całym globie. 32