Dla Giny Centrello, Libby McGuire,
Kim Hovey, Cindy Murray, Christine Cabello,
Carole Lowenstein i Rachel Kind
Z podziękowaniami i wyrazami uwielbienia
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy głębokiej wdzięczności kieruję do mojej agentki Pam Ahearn.
Wiele razem przeszliśmy, prawda? Jeszcze raz dziękuję za wspaniałą pracę
takim osobom, jak Mark Tavani, Beck Stvan i cudowni ludzie z Random
House Promotions and Sales. Bez wątpienia wszyscy jesteście najlepsi.
Jestem szczególnie wdzięczny wspaniałemu pisarzowi i
przyjacielowi Jamesowi Rollinsowi, który uratował mnie przed utonięciem
w stawie Fijian, Laurence’owi Festalowi, niestrudzenie służącemu swą
pomocą we francuskim, i mojej żonie Elizabeth, a także Barry’emu
Ahearnowi, który wymyślił ten tytuł.
Moją książkę dedykuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey,
Cindy Murray, Christine Cabello, Carole Lowenstein i Rachel Kind.
Siedmiu wspaniałym paniom.
Prawdziwym profesjonalistkom.
Wspólnie, służyły mi niezrównaną mądrością, niestrudzenie
wskazywały mi drogę i miały cudowny twórczy wkład we wszystkie moje
powieści.
Żaden pisarz nie może prosić o więcej.
To zaszczyt należeć do Waszego Zespołu.
Wam to dedykuję.
Pieniądze nie mają ojczyzny;
finansistom obce jest pojęcie
patriotyzmu i przyzwoitości:
im zależy wyłącznie na zysku.
NAPOLEON BONAPARTE
Historia uczy, że bankierzy posługują
się
każdą formą nadużycia, intrygą,
oszustwem i przemocą,
dzięki którym mogą kontrolować
rządy.
JAMES MADISON
Dajcie mi drukować pieniądze i rządzić
finansami kraju,
a nie będzie mnie obchodziło, kto
ustanawia prawo.
MAYER AMSCHEL ROTHSCHILD
Więcej na: www.ebook4all.pl
PROLOG
PŁASKOWYŻ GIZA, EGIPT
SIERPIEŃ 1799
Generał Napoleon Bonaparte zsiadł z konia i spojrzał na piramidę. Dwie
następne wznosiły się nieopodal, ale ta była największa ze wszystkich
trzech.
Wspaniała nagroda za podbój, którego dokonał.
Wczorajsza jazda z Kairu przez pola ciągnące się wzdłuż błotnistych
kanałów irygacyjnych i szybka przeprawa przez smagane wiatrem piaski
minęła bez żadnych przeszkód. Towarzyszyło mu dwustu uzbrojonych ludzi,
albowiem samotna wyprawa tak daleko w głąb Egiptu byłaby głupotą.
Zostawił swój kontyngent w odległości mili, gdzie rozbili się na noc
obozem. Dzień znowu wstał suchy i skwarny i generał celowo wstrzymał
się z przyjazdem pod piramidy do zachodu słońca.
Przybił na brzeg, w pobliżu Aleksandrii, piętnaście miesięcy
wcześniej z 34 000 ludzi, 100 działami, 700 końmi i 100 000 sztuk
amunicji. Szybko powędrował na południe i zajął stolicę, Kair, przez nagłe
działania i zaskoczenie zamierzając zdezorganizować wroga i zdusić w
zarodku wszelkie próby oporu. Następnie niedaleko tego miejsca pokonał
mameluków — w pięknej potyczce, którą nazwał bitwą pod piramidami. Ci
dawni tureccy niewolnicy rządzili Egiptem przez pięćset lat. Przedstawiali
wspaniały widok — tysiące wojowników w barwnych strojach dosiadający
pięknych rumaków. Wciąż jeszcze czuł zapach kordytu, słyszał huk dział,
szczęk muszkietów, krzyki umierających. Jego oddziały, w dużej części
składające się z weteranów kampanii włoskiej, walczyły dzielnie. I choć
straty w jego wojsku wyniosły zaledwie dwustu Francuzów, wziął do
niewoli w zasadzie całą armię wroga, przejmując w ten sposób kontrolę
nad Dolnym Egiptem. Jeden z dziennikarzy napisał, że „garstka Francuzów
pokonała jedną czwartą planety”.
Zdanie nie do końca prawdziwe, ale brzmiało wspaniale.
Egipcjanie nadali mu przydomek Sułtan El-Kebir — jak powiadali,
tytuł wyrażający szacunek. W ciągu minionych czternastu miesięcy —
rządząc tym narodem jako naczelny dowódca sił zbrojnych — odkrył, że tak
jak inni uwielbiają morze, on kocha pustynię. Kochał również egipski styl
życia, gdzie bardziej liczył się charakter od tego, co się posiadało.
Poza tym Egipcjanie wierzyli w przeznaczenie.
Podobnie jak on.
— Witaj, generale. Wspaniały wieczór na odwiedziny — zawołał
Gaspard Monge, jak zwykle rozradowanym tonem.
Napoleon lubił zadziornego geometrę, niemłodego już Francuza,
syna handlarza — o szerokiej twarzy, głęboko osadzonych oczach i
mięsistym nosie. Chociaż Monge był człowiekiem uczonym, nie rozstawał
się ze strzelbą i manierką i wyraźnie lubował się w rewolucji oraz
bitwach. Był jednym ze 160 uczonych i artystów — savantów, jak nazwała
ich prasa, którzy wraz z Napoleonem przybyli tu z Francji, gdyż on
przyjechał tu nie tylko podbijać, ale również zdobywać wiedzę. Aleksander
Wielki, na którym się wzorował, zrobił to samo, najeżdżając Persję. Monge
już wcześniej podróżował z Napoleonem do Włoch, gdzie dowodził
oddziałami łupiącymi kraj — generał mu więc ufał.
Do pewnego stopnia.
— Wiesz, Gaspardzie, jako dziecko chciałem poświęcić się nauce. W
czasie rewolucji, w Paryżu, byłem na kilku wykładach z chemii. Ale cóż,
okoliczności sprawiły, że zostałem oficerem.
Jeden z egipskich pracowników odprowadził jego konia, wcześniej
jednak Napoleon zdążył chwycić skórzaną sakwę. Teraz on i Monge zostali
sami. W cieniu wielkiej piramidy tańczył połyskliwy pył.
— Kilka dni temu — odezwał się Bonaparte — dokonałem pewnych
obliczeń i stwierdziłem, że w tych trzech piramidach jest dość kamienia,
żeby wokół całego Paryża wybudować mur gruby na metr i wysoki na trzy.
Monge zrobił minę, jakby zastanawiał się nad tym, co właśnie
usłyszał.
— Cóż, to może być prawda, generale.
Napoleon uśmiechnął się na tę wymijającą odpowiedź.
— Mówisz jak wątpiący matematyk.
— Skądże znowu. Po prostu twoje spojrzenie na te budowle wydaje
mi się interesujące. Żadnego odniesienia do faraonów czy grobowców,
jakie w sobie kryją, albo choćby niesamowitej wiedzy inżynieryjnej
potrzebnej do ich skonstruowania. Nie. Kiedy na nie patrzysz, myślisz o
Francji.
— Inaczej nie potrafię. O niczym innym w zasadzie nie myślę.
Odkąd wyjechał, Francja pogrążyła się w niesamowitym chaosie.
Jej niegdyś wielka flota została pokonana przez Brytyjczyków, przez co on
utknął tutaj, w Egipcie. Dyrektoriat zdawał się dążyć do wojny z każdym
rojalistycznym narodem, nastawiając do siebie wrogo Hiszpanię, Prusy,
Austrię i Holandię. Dla nich konflikt był sposobem na przedłużenie swojej
władzy i uzupełnienie kurczących się zasobów skarbca.
Idiotyczne.
Republika okazała się całkowitą porażką.
Jedna z europejskich gazet, która dotarła na drugi brzeg Morza
Śródziemnego, przepowiadała, że to tylko kwestia czasu, kiedy kolejny
Ludwik znowu zasiądzie na francuskim tronie.
Napoleon musiał wracać do domu.
Wszystko, co miłował, zdawało się walić.
— Francja cię potrzebuje — powiedział Monge.
— Teraz mówisz jak prawdziwy rewolucjonista.
Jego przyjaciel się roześmiał.
— Wiesz, że nim jestem.
Siedem lat wcześniej Napoleon widział, jak inni rewolucjoniści
szturmowali pałac Tuileries i detronizowali Ludwika XVI. Potem wiernie
służył nowej republice i walczył pod Tulonem. Później dostał awans na
generała brygady, a następnie został generałem Armii Wschodu, w końcu
otrzymał dowództwo we Włoszech. Stamtąd pomaszerował na północ i
zajął Austrię. Do Paryża wrócił jako bohater narodowy. Teraz, zaledwie
trzydziestoletni, jako generał Armii Wschodu zdobył Egipt.
Jednak jego przeznaczeniem było rządzić Francją.
— Istny nadmiar wspaniałości — odezwał się, od nowa podziwiając
wielkie piramidy.
Jadąc tu z obozowiska, podejrzał robotników pracowicie
wydobywających z piasku na wpół zasypanego Sfinksa. Osobiście rozkazał
odkopanie surowego wartownika i efekty, jakie ujrzał, bardzo go
zadowoliły.
— Ta piramida znajduje się najbliżej Kairu, nazwiemy ją więc
Pierwszą — powiedział Monge. Wskazał na kolejną: — Druga. Ta najdalej
będzie Trzecią. Gdybyśmy tylko potrafili odczytać hieroglify, być może
poznalibyśmy ich prawdziwe nazwy.
Bonaparte przytaknął. Nikt nie rozumiał dziwnych znaków
widocznych na niemal wszystkich antycznych monumentach. Rozkazał je
skopiować — było tego tak dużo, że jego artyści zużyli wszystkie ołówki
przywiezione z Francji. Dopiero Monge wymyślił sprytny sposób
napełniania roztopionym ołowiem trzcin rosnących nad Nilem, dzięki
czemu mieli nowe.
— Może jest jakaś nadzieja — powiedział.
Dostrzegł, jak Monge ze zrozumieniem kiwa głową.
Obaj wiedzieli, że pokryty trzema rodzajami znaków —
hieroglifami, starożytnym egipskim pismem, pismem demotycznym,
współczesnym egipskim pismem i greką — brzydki czarny kamień
znaleziony w Rosetcie może dać odpowiedź. W zeszłym miesiącu wziął
udział w posiedzeniu Instytutu Egipskiego, który utworzył, by zachęcić
swoich savantów. Podczas tego zebrania znalezisko zostało przedstawione.
Ale trzeba było jeszcze wielu prac.
— Jako pierwsi prowadzimy systematyczne badania tego miejsca —
powiedział Monge. — Wszyscy przed nami zwyczajnie tylko rabowali.
Powinniśmy upamiętnić każde nasze znalezisko.
Kolejny rewolucyjny pomysł, pomyślał Napoleon. Bardzo w stylu
Monge’a.
— Zaprowadź mnie do środka — rozkazał.
Przeszedł z przyjacielem drabiną ustawioną przy północnej ścianie
na platformę dwadzieścia metrów nad ziemią. Był tu już przed miesiącem
z jednym ze swych dowódców, kiedy po raz pierwszy oglądali piramidy.
Wtedy jednak odmówił wejścia do wnętrza budowli, musiałby bowiem
posuwać się na czworakach na oczach podkomendnych. Teraz się schylił i
wślizgnął do korytarza wysokiego i szerokiego najwyżej na metr, który
opadał łagodnie w głąb piramidy. Na szyi kołysała mu się skórzana
sakwa. Doszli do następnego korytarza, tym razem biegnącego w górę.
Monge wszedł do niego. Korytarz wznosił się ku jaśniejszemu kwadratowi
widocznemu na odległym krańcu.
Dotarli tam i mogli się wyprostować. Znalazłszy się w tym
cudownym miejscu, generał poczuł, jak wzbiera w nim szacunek. W
migotliwym blasku oliwnych lampek dostrzegał sufit wysoki na niemal
dziesięć metrów. Podłoga z granitowych płyt wznosiła się stromo. Ściany
pięły się w górę serią ułożonych piętrowo wsporników, tworząc wąską
kryptę.
— Wspaniałe — wyszeptał.
— Zaczęliśmy to nazywać Wielką Galerią.
— Bardzo odpowiednio.
Z obu stron wzdłuż ścian u ich podnóża biegły płaskie pochylnie
szerokie na trzydzieści centymetrów. Pomiędzy nimi było mierzące
nieledwie metr przejście wznoszące się stromo pod górę, ale bez żadnych
schodów.
— Jest na górze? — zwrócił się Bonaparte do Monge’a.
— Oui, Général. Przybył godzinę temu i zaprowadziłem go do
Komory Królewskiej.
Wciąż trzymał sakwę.
— Zaczekaj na zewnątrz, na dole.
Monge odwrócił się, by wyjść, przystanął jednak.
— Na pewno chcesz, panie, zrobić to sam?
Nie odrywał wzroku od Wielkiej Galerii. Nasłuchał się egipskich
opowieści, w których mistycznymi korytarzami kroczyli starożytni
iluminaci — wchodzili tu jako ludzie, a wychodzili jako bogowie.
Powiadano, że było to miejsce „powtórnych narodzin”, „łono tajemnic”. Tu
mieszkała mądrość, jak Bóg mieszkał w ludzkich sercach. Jego savanci
zastanawiali się, jaka fundamentalna potrzeba zainspirowała ten iście
herkulesowy inżynieryjny wysiłek, dla niego jednak istniało tylko jedno
wyjaśnienie — wiedział, czym jest obsesja — pragnienie zamiany
ograniczeń ludzkiej śmiertelności na bezkres oświecenia. Jego naukowcy z
lubością głosili, że jest to być może najdoskonalsza budowla na świecie,
pierwotna arka Noego, miejsce narodzin języków, alfabetów, systemów
wag i miar.
Nie dla niego.
To były wrota do wieczności.
— Tylko ja mogę tego dokonać — mruknął w końcu.
Monge odszedł.
Strzepnął pył z munduru i ruszył naprzód, wspinając się po
stromiźnie. Ocenił długość korytarza na 120 metrów. Kiedy dotarł na
szczyt, ciężko sapał. Wysoki stopień prowadził do nisko sklepionej galerii,
która przechodziła w przedsionek o trzech ścianach z granitu.
Za nim rozciągała się Komora Królewska o ścianach z błyszczącego
czerwonego kamienia, ogromnych bloków tak idealnie dopasowanych, że
nawet włos nie wcisnąłby się w ich spojenia. Komora była prostokątna,
dwa razy dłuższa niż szersza, wydrążona w samym sercu piramidy. Monge
powiedział mu, że być może istnieje związek pomiędzy wymiarami
pomieszczenia a niektórymi uznanymi stałymi matematycznymi.
Nie wątpił w to.
Dziesięć metrów nad jego głową płaskie granitowe płyty tworzyły
sklepienie. Z dwóch szybów przebijających się przez piramidę od północy i
południa sączyło się światło. W pomieszczeniu nie było nic poza jednym
człowiekiem i chropowatym niewykończonym sarkofagiem bez pokrywy.
Monge wspominał, że wciąż widoczne są ślady piły i wiercenia zostawione
przez starożytnych robotników. I miał rację. Mówił też, że sarkofag jest o
centymetr szerszy od prowadzącego doń korytarza, co oznaczało, że został
tu umieszczony, z a n i m zbudowano resztę piramidy.
Mężczyzna stojący twarzą do tylnej ściany odwrócił się.
Jego bezkształtne ciało okrywał luźny surdut, a głowę wełniany
turban, jedno ramię ozdabiała udrapowana biała tkanina. Egipskie
pochodzenie tego człowieka od razu rzucało się w oczy, ale płaskie czoło,
wystające kości policzkowe i szeroki nos zdradzały też domieszkę krwi
innych kultur.
Napoleon spoglądał na głęboko pobrużdżoną twarz.
— Przyniosłeś wyrocznię? — zapytał mężczyzna.
Napoleon wskazał na skórzaną sakwę.
— Mam ją.
Napoleon wyłonił się z piramidy. Spędził w jej wnętrzu prawie godzinę i
płaskowyż Giza zdążyła okryć ciemność. Kazał Egipcjaninowi zaczekać
nieco, zanim również wyjdzie.
Strzepnął pył z munduru i poprawił sakwę przewieszoną przez
ramię. Znalazł drabinę. Spróbował zapanować nad emocjami, ale ostatnia
godzina była straszliwa.
Monge czekał na ziemi sam, trzymając wodze konia Napoleona.
— Czy wizyta była owocna, mon Général?
Napoleon spojrzał na swego savanta.
— Posłuchaj, Gaspardzie. Nigdy więcej nie wspominaj tego dnia.
Rozumiesz, co mówię? Nikt nie może wiedzieć, że tu byłem.
Przyjaciel zdawał się zlękniony tym tonem.
— Nie chciałem obrazić...
Napoleon uniósł rękę.
— Nigdy więcej o tym nie mów. Rozumiesz?
Matematyk skinął głową, ale Napoleon przyłapał go, jak zerka
ponad jego ramieniem ku drabinie, na której szczycie Egipcjanin czekał, aż
Napoleon odjedzie.
— Zastrzel go — szepnął do Monge’a.
Zauważył szok, jaki odmalował się na twarzy przyjaciela, zbliżył
więc usta do ucha akademika.
— Wszędzie taszczysz ze sobą tę swoją broń. Chcesz być żołnierzem.
Nadszedł czas. Żołnierze wypełniają rozkazy swojego dowódcy. Nie chcę,
żeby opuścił to miejsce. Jeśli brak ci odwagi, każ to zrobić komuś innemu.
Ale wiedz jedno. Jeśli ten człowiek dożyje jutra, nasza wspaniała misja w
imieniu naszej egzaltowanej republiki poniesie niepowetowaną stratę w
osobie pewnego matematyka.
W oczach Monge’a pojawił się strach.
— Ty i ja wiele razem dokonaliśmy — stwierdził Napoleon. —
Naprawdę jesteśmy przyjaciółmi. Braćmi tak zwanej republiki. Ale nie waż
się nie być mi posłuszny. Nigdy.
Zwolnił uchwyt, dosiadł konia i dodał:
— Wracam do domu, Gaspardzie. Do Francji. Idę ku swemu
przeznaczeniu. Obyś ty odnalazł swoje również tutaj, w tym zapomnianym
przez Boga i ludzi miejscu.
Więcej na: www.ebook4all.pl
CZĘŚĆ PIERWSZA
JEDEN
KOPENHAGA
NIEDZIELA 23 GRUDNIA, CZASY WSPÓŁCZESNE
12. 40
Kula wbiła się w lewe ramię Cottona Malone’a.
Starał się zignorować ból i skupił uwagę na placu. Ludzie miotali
się we wszystkich kierunkach. Klaksony ryczały. Opony piszczały. Marines
strzegący pobliskiej ambasady amerykańskiej zareagowali na powstały
chaos, ale byli zbyt daleko, żeby pomóc. Wszędzie znajdowały się ciała.
Ile? Osiem? Dziesięć? Nie. Więcej. Młody mężczyzna i kobieta leżeli
powykrzywiani na pobliskiej łasze zalanego olejem asfaltu, mężczyzna z
zastygłymi w przerażeniu otwartymi oczami, kobieta z twarzą obróconą w
dół, chlustająca krwią. Malone dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn i
natychmiast zabił obu, nie zauważył jednak trzeciego, który trafił go
pojedynczym strzałem i teraz usiłował zbiec, chowając się za przerażonymi
ludźmi.
Psiakrew, ależ ten postrzał boli. Strach uderzył Malone’a w twarz
jak fala otwartego ognia. Nogi ugięły się pod nim, kiedy próbował unieść
prawą rękę. Beretta zdawała się ważyć tonę, a nie kilka kilogramów.
Ból wyostrzył mu zmysły. Odetchnął głęboko, wciągając do płuc
przesiąknięte siarką powietrze, i w końcu zmusił swój palec do naciśnięcia
spustu, ale broń tylko szczęknęła, nie wypaliła.
Dziwne.
Rozległy się następne szczęknięcia, kiedy spróbował ponownie.
Świat spowiła czerń.
Malone obudził się, otrząsnął ze snu, który powracał wielokrotnie
w ciągu minionych dwóch lat, i spojrzał na zegar przy łóżku.
12.43.
Leżał na kanapie w swoim mieszkaniu, lampka na nocnym stoliku
wciąż była włączona, odkąd dwie godziny wcześniej zapadł w sen.
Coś go obudziło. Jakiś dźwięk. Część snu z miasta Meksyk? Nie.
Znowu to usłyszał.
Trzy szczęknięcia szybko następujące po sobie.
Budynek, w którym mieszkał, pochodził z XVII wieku, ale kilka
miesięcy temu został kompletnie przebudowany. Nowe drewniane stopnie
biegnące od drugiego do trzeciego piętra skrzypiały w tej chwili idealnie
jeden po drugim, jak klawisze fortepianu.
Co oznaczało, że ktoś tam był.
Malone sięgnął pod łóżko i namacał plecak. Od czasów pracy w
Magella Billet trzymał go zawsze w pogotowiu. Jego prawa dłoń zacisnęła
się wewnątrz na beretcie, tej samej, której używał w mieście Meksyk. Już
załadowanej.
Kolejny nawyk, którego nie zmienił.
Wymknął się z sypialni.
Jego mieszkanie na czwartym piętrze miało niecałe sto metrów
kwadratowych powierzchni. Oprócz sypialni były jeszcze gabinet, kuchnia,
łazienka i kilka schowków. W gabinecie, którego drzwi wychodziły na
schody, paliły się lampy. Księgarnia Malone’a mieściła się na parterze, a
drugie i trzecie piętro w całości zajmowały magazyn oraz przestrzeń do
pracy.
Dotarł do drzwi i przywarł do wewnętrznej framugi.
Najlżejszym dźwiękiem nie zdradził, że się zbliża, stawiał bowiem
lekkie kroki i uważał, żeby iść wyłącznie po dywanie. Wciąż miał na sobie
ubranie z poprzedniego dnia. W sobotę przed Bożym Narodzeniem
pracował do późna. Dobrze było znowu być księgarzem. Teraz to jego
zajęcie. Dlaczego więc w środku nocy trzymał broń, a każdy ze zmysłów
podpowiadał mu, że tuż obok czai się niebezpieczeństwo?
Zaryzykował i zerknął przez drzwi. Schody prowadziły na podest,
potem pod kątem biegły w dół. Zanim wieczorem poszedł na górę, pogasił
światła, a stąd nie mógł ich włączyć. Przeklął siebie, że podczas remontu
nie zamontował wyłączników, które by to umożliwiały. Założył jednak
metalową poręcz wzdłuż zewnętrznej krawędzi schodów.
Wybiegł z mieszkania i zsunął się po śliskim mosiądzu na kolejny
podest. Nie ma sensu obwieszczać swojej obecności skrzypieniem
drewnianych stopni.
Ostrożnie spojrzał w przepaść.
Cisza i ciemność.
Ześlizgnął się na kolejny podest i podkradł do miejsca, skąd mógł
widzieć trzecie piętro. Bursztynowe światło z Hojbro Plads sączyło się
przez frontowe okna budynku, i przestrzeń koło drzwi była skąpana w
pomarańczowej poświacie. Tam trzymał swoje zapasy — książki kupione od
ludzi, którzy codziennie upychali je w pudłach. „Kupuj za centy, sprzedawaj
za euro”. Na tym polegał biznes z używanymi książkami. Rób to
odpowiednio często, a zarobisz. Co było w tym jeszcze lepsze, od czasu do
Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się następujące powieści tego autora: Bursztynowa komnata, 2006 Przepowiednia dla Romanowów, 2007 Trzecia tajemnica, 2007 Dziedzictwo Templariuszy, 2007 Zagadka aleksandryjska, 2008 Wenecka intryga, 2009 Tajemnica grobowca, 2010
Tytuł oryginału: THE PARIS VENDETTA Copyright © 2009 by Steve Berry This translation published by arrangament with Ballantine Books, an imprint of The Random House Publishing group, a division of Random House, Inc. Copyright © 2011 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Bargłowska ISBN: 978-83-7508-567-9 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl E-wydanie 2012. Konwersja do formatu EPUB: iFormat
Dla Giny Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Christine Cabello, Carole Lowenstein i Rachel Kind Z podziękowaniami i wyrazami uwielbienia
PODZIĘKOWANIA Wyrazy głębokiej wdzięczności kieruję do mojej agentki Pam Ahearn. Wiele razem przeszliśmy, prawda? Jeszcze raz dziękuję za wspaniałą pracę takim osobom, jak Mark Tavani, Beck Stvan i cudowni ludzie z Random House Promotions and Sales. Bez wątpienia wszyscy jesteście najlepsi. Jestem szczególnie wdzięczny wspaniałemu pisarzowi i przyjacielowi Jamesowi Rollinsowi, który uratował mnie przed utonięciem w stawie Fijian, Laurence’owi Festalowi, niestrudzenie służącemu swą pomocą we francuskim, i mojej żonie Elizabeth, a także Barry’emu Ahearnowi, który wymyślił ten tytuł. Moją książkę dedykuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Christine Cabello, Carole Lowenstein i Rachel Kind. Siedmiu wspaniałym paniom. Prawdziwym profesjonalistkom. Wspólnie, służyły mi niezrównaną mądrością, niestrudzenie wskazywały mi drogę i miały cudowny twórczy wkład we wszystkie moje powieści. Żaden pisarz nie może prosić o więcej. To zaszczyt należeć do Waszego Zespołu. Wam to dedykuję.
Pieniądze nie mają ojczyzny; finansistom obce jest pojęcie patriotyzmu i przyzwoitości: im zależy wyłącznie na zysku. NAPOLEON BONAPARTE Historia uczy, że bankierzy posługują się każdą formą nadużycia, intrygą, oszustwem i przemocą, dzięki którym mogą kontrolować rządy. JAMES MADISON Dajcie mi drukować pieniądze i rządzić finansami kraju, a nie będzie mnie obchodziło, kto ustanawia prawo.
MAYER AMSCHEL ROTHSCHILD
Więcej na: www.ebook4all.pl PROLOG PŁASKOWYŻ GIZA, EGIPT SIERPIEŃ 1799 Generał Napoleon Bonaparte zsiadł z konia i spojrzał na piramidę. Dwie następne wznosiły się nieopodal, ale ta była największa ze wszystkich trzech. Wspaniała nagroda za podbój, którego dokonał. Wczorajsza jazda z Kairu przez pola ciągnące się wzdłuż błotnistych kanałów irygacyjnych i szybka przeprawa przez smagane wiatrem piaski minęła bez żadnych przeszkód. Towarzyszyło mu dwustu uzbrojonych ludzi, albowiem samotna wyprawa tak daleko w głąb Egiptu byłaby głupotą. Zostawił swój kontyngent w odległości mili, gdzie rozbili się na noc obozem. Dzień znowu wstał suchy i skwarny i generał celowo wstrzymał się z przyjazdem pod piramidy do zachodu słońca. Przybił na brzeg, w pobliżu Aleksandrii, piętnaście miesięcy wcześniej z 34 000 ludzi, 100 działami, 700 końmi i 100 000 sztuk
amunicji. Szybko powędrował na południe i zajął stolicę, Kair, przez nagłe działania i zaskoczenie zamierzając zdezorganizować wroga i zdusić w zarodku wszelkie próby oporu. Następnie niedaleko tego miejsca pokonał mameluków — w pięknej potyczce, którą nazwał bitwą pod piramidami. Ci dawni tureccy niewolnicy rządzili Egiptem przez pięćset lat. Przedstawiali wspaniały widok — tysiące wojowników w barwnych strojach dosiadający pięknych rumaków. Wciąż jeszcze czuł zapach kordytu, słyszał huk dział, szczęk muszkietów, krzyki umierających. Jego oddziały, w dużej części składające się z weteranów kampanii włoskiej, walczyły dzielnie. I choć straty w jego wojsku wyniosły zaledwie dwustu Francuzów, wziął do niewoli w zasadzie całą armię wroga, przejmując w ten sposób kontrolę nad Dolnym Egiptem. Jeden z dziennikarzy napisał, że „garstka Francuzów pokonała jedną czwartą planety”. Zdanie nie do końca prawdziwe, ale brzmiało wspaniale. Egipcjanie nadali mu przydomek Sułtan El-Kebir — jak powiadali, tytuł wyrażający szacunek. W ciągu minionych czternastu miesięcy — rządząc tym narodem jako naczelny dowódca sił zbrojnych — odkrył, że tak jak inni uwielbiają morze, on kocha pustynię. Kochał również egipski styl życia, gdzie bardziej liczył się charakter od tego, co się posiadało. Poza tym Egipcjanie wierzyli w przeznaczenie. Podobnie jak on. — Witaj, generale. Wspaniały wieczór na odwiedziny — zawołał Gaspard Monge, jak zwykle rozradowanym tonem. Napoleon lubił zadziornego geometrę, niemłodego już Francuza, syna handlarza — o szerokiej twarzy, głęboko osadzonych oczach i mięsistym nosie. Chociaż Monge był człowiekiem uczonym, nie rozstawał się ze strzelbą i manierką i wyraźnie lubował się w rewolucji oraz bitwach. Był jednym ze 160 uczonych i artystów — savantów, jak nazwała ich prasa, którzy wraz z Napoleonem przybyli tu z Francji, gdyż on przyjechał tu nie tylko podbijać, ale również zdobywać wiedzę. Aleksander Wielki, na którym się wzorował, zrobił to samo, najeżdżając Persję. Monge już wcześniej podróżował z Napoleonem do Włoch, gdzie dowodził oddziałami łupiącymi kraj — generał mu więc ufał.
Do pewnego stopnia. — Wiesz, Gaspardzie, jako dziecko chciałem poświęcić się nauce. W czasie rewolucji, w Paryżu, byłem na kilku wykładach z chemii. Ale cóż, okoliczności sprawiły, że zostałem oficerem. Jeden z egipskich pracowników odprowadził jego konia, wcześniej jednak Napoleon zdążył chwycić skórzaną sakwę. Teraz on i Monge zostali sami. W cieniu wielkiej piramidy tańczył połyskliwy pył. — Kilka dni temu — odezwał się Bonaparte — dokonałem pewnych obliczeń i stwierdziłem, że w tych trzech piramidach jest dość kamienia, żeby wokół całego Paryża wybudować mur gruby na metr i wysoki na trzy. Monge zrobił minę, jakby zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. — Cóż, to może być prawda, generale. Napoleon uśmiechnął się na tę wymijającą odpowiedź. — Mówisz jak wątpiący matematyk. — Skądże znowu. Po prostu twoje spojrzenie na te budowle wydaje mi się interesujące. Żadnego odniesienia do faraonów czy grobowców, jakie w sobie kryją, albo choćby niesamowitej wiedzy inżynieryjnej potrzebnej do ich skonstruowania. Nie. Kiedy na nie patrzysz, myślisz o Francji. — Inaczej nie potrafię. O niczym innym w zasadzie nie myślę. Odkąd wyjechał, Francja pogrążyła się w niesamowitym chaosie. Jej niegdyś wielka flota została pokonana przez Brytyjczyków, przez co on utknął tutaj, w Egipcie. Dyrektoriat zdawał się dążyć do wojny z każdym rojalistycznym narodem, nastawiając do siebie wrogo Hiszpanię, Prusy, Austrię i Holandię. Dla nich konflikt był sposobem na przedłużenie swojej władzy i uzupełnienie kurczących się zasobów skarbca. Idiotyczne. Republika okazała się całkowitą porażką. Jedna z europejskich gazet, która dotarła na drugi brzeg Morza Śródziemnego, przepowiadała, że to tylko kwestia czasu, kiedy kolejny
Ludwik znowu zasiądzie na francuskim tronie. Napoleon musiał wracać do domu. Wszystko, co miłował, zdawało się walić. — Francja cię potrzebuje — powiedział Monge. — Teraz mówisz jak prawdziwy rewolucjonista. Jego przyjaciel się roześmiał. — Wiesz, że nim jestem. Siedem lat wcześniej Napoleon widział, jak inni rewolucjoniści szturmowali pałac Tuileries i detronizowali Ludwika XVI. Potem wiernie służył nowej republice i walczył pod Tulonem. Później dostał awans na generała brygady, a następnie został generałem Armii Wschodu, w końcu otrzymał dowództwo we Włoszech. Stamtąd pomaszerował na północ i zajął Austrię. Do Paryża wrócił jako bohater narodowy. Teraz, zaledwie trzydziestoletni, jako generał Armii Wschodu zdobył Egipt. Jednak jego przeznaczeniem było rządzić Francją. — Istny nadmiar wspaniałości — odezwał się, od nowa podziwiając wielkie piramidy. Jadąc tu z obozowiska, podejrzał robotników pracowicie wydobywających z piasku na wpół zasypanego Sfinksa. Osobiście rozkazał odkopanie surowego wartownika i efekty, jakie ujrzał, bardzo go zadowoliły. — Ta piramida znajduje się najbliżej Kairu, nazwiemy ją więc Pierwszą — powiedział Monge. Wskazał na kolejną: — Druga. Ta najdalej będzie Trzecią. Gdybyśmy tylko potrafili odczytać hieroglify, być może poznalibyśmy ich prawdziwe nazwy. Bonaparte przytaknął. Nikt nie rozumiał dziwnych znaków widocznych na niemal wszystkich antycznych monumentach. Rozkazał je skopiować — było tego tak dużo, że jego artyści zużyli wszystkie ołówki przywiezione z Francji. Dopiero Monge wymyślił sprytny sposób napełniania roztopionym ołowiem trzcin rosnących nad Nilem, dzięki czemu mieli nowe.
— Może jest jakaś nadzieja — powiedział. Dostrzegł, jak Monge ze zrozumieniem kiwa głową. Obaj wiedzieli, że pokryty trzema rodzajami znaków — hieroglifami, starożytnym egipskim pismem, pismem demotycznym, współczesnym egipskim pismem i greką — brzydki czarny kamień znaleziony w Rosetcie może dać odpowiedź. W zeszłym miesiącu wziął udział w posiedzeniu Instytutu Egipskiego, który utworzył, by zachęcić swoich savantów. Podczas tego zebrania znalezisko zostało przedstawione. Ale trzeba było jeszcze wielu prac. — Jako pierwsi prowadzimy systematyczne badania tego miejsca — powiedział Monge. — Wszyscy przed nami zwyczajnie tylko rabowali. Powinniśmy upamiętnić każde nasze znalezisko. Kolejny rewolucyjny pomysł, pomyślał Napoleon. Bardzo w stylu Monge’a. — Zaprowadź mnie do środka — rozkazał. Przeszedł z przyjacielem drabiną ustawioną przy północnej ścianie na platformę dwadzieścia metrów nad ziemią. Był tu już przed miesiącem z jednym ze swych dowódców, kiedy po raz pierwszy oglądali piramidy. Wtedy jednak odmówił wejścia do wnętrza budowli, musiałby bowiem posuwać się na czworakach na oczach podkomendnych. Teraz się schylił i wślizgnął do korytarza wysokiego i szerokiego najwyżej na metr, który opadał łagodnie w głąb piramidy. Na szyi kołysała mu się skórzana sakwa. Doszli do następnego korytarza, tym razem biegnącego w górę. Monge wszedł do niego. Korytarz wznosił się ku jaśniejszemu kwadratowi widocznemu na odległym krańcu. Dotarli tam i mogli się wyprostować. Znalazłszy się w tym cudownym miejscu, generał poczuł, jak wzbiera w nim szacunek. W migotliwym blasku oliwnych lampek dostrzegał sufit wysoki na niemal dziesięć metrów. Podłoga z granitowych płyt wznosiła się stromo. Ściany pięły się w górę serią ułożonych piętrowo wsporników, tworząc wąską kryptę. — Wspaniałe — wyszeptał.
— Zaczęliśmy to nazywać Wielką Galerią. — Bardzo odpowiednio. Z obu stron wzdłuż ścian u ich podnóża biegły płaskie pochylnie szerokie na trzydzieści centymetrów. Pomiędzy nimi było mierzące nieledwie metr przejście wznoszące się stromo pod górę, ale bez żadnych schodów. — Jest na górze? — zwrócił się Bonaparte do Monge’a. — Oui, Général. Przybył godzinę temu i zaprowadziłem go do Komory Królewskiej. Wciąż trzymał sakwę. — Zaczekaj na zewnątrz, na dole. Monge odwrócił się, by wyjść, przystanął jednak. — Na pewno chcesz, panie, zrobić to sam? Nie odrywał wzroku od Wielkiej Galerii. Nasłuchał się egipskich opowieści, w których mistycznymi korytarzami kroczyli starożytni iluminaci — wchodzili tu jako ludzie, a wychodzili jako bogowie. Powiadano, że było to miejsce „powtórnych narodzin”, „łono tajemnic”. Tu mieszkała mądrość, jak Bóg mieszkał w ludzkich sercach. Jego savanci zastanawiali się, jaka fundamentalna potrzeba zainspirowała ten iście herkulesowy inżynieryjny wysiłek, dla niego jednak istniało tylko jedno wyjaśnienie — wiedział, czym jest obsesja — pragnienie zamiany ograniczeń ludzkiej śmiertelności na bezkres oświecenia. Jego naukowcy z lubością głosili, że jest to być może najdoskonalsza budowla na świecie, pierwotna arka Noego, miejsce narodzin języków, alfabetów, systemów wag i miar. Nie dla niego. To były wrota do wieczności. — Tylko ja mogę tego dokonać — mruknął w końcu. Monge odszedł. Strzepnął pył z munduru i ruszył naprzód, wspinając się po stromiźnie. Ocenił długość korytarza na 120 metrów. Kiedy dotarł na
szczyt, ciężko sapał. Wysoki stopień prowadził do nisko sklepionej galerii, która przechodziła w przedsionek o trzech ścianach z granitu. Za nim rozciągała się Komora Królewska o ścianach z błyszczącego czerwonego kamienia, ogromnych bloków tak idealnie dopasowanych, że nawet włos nie wcisnąłby się w ich spojenia. Komora była prostokątna, dwa razy dłuższa niż szersza, wydrążona w samym sercu piramidy. Monge powiedział mu, że być może istnieje związek pomiędzy wymiarami pomieszczenia a niektórymi uznanymi stałymi matematycznymi. Nie wątpił w to. Dziesięć metrów nad jego głową płaskie granitowe płyty tworzyły sklepienie. Z dwóch szybów przebijających się przez piramidę od północy i południa sączyło się światło. W pomieszczeniu nie było nic poza jednym człowiekiem i chropowatym niewykończonym sarkofagiem bez pokrywy. Monge wspominał, że wciąż widoczne są ślady piły i wiercenia zostawione przez starożytnych robotników. I miał rację. Mówił też, że sarkofag jest o centymetr szerszy od prowadzącego doń korytarza, co oznaczało, że został tu umieszczony, z a n i m zbudowano resztę piramidy. Mężczyzna stojący twarzą do tylnej ściany odwrócił się. Jego bezkształtne ciało okrywał luźny surdut, a głowę wełniany turban, jedno ramię ozdabiała udrapowana biała tkanina. Egipskie pochodzenie tego człowieka od razu rzucało się w oczy, ale płaskie czoło, wystające kości policzkowe i szeroki nos zdradzały też domieszkę krwi innych kultur. Napoleon spoglądał na głęboko pobrużdżoną twarz. — Przyniosłeś wyrocznię? — zapytał mężczyzna. Napoleon wskazał na skórzaną sakwę. — Mam ją. Napoleon wyłonił się z piramidy. Spędził w jej wnętrzu prawie godzinę i płaskowyż Giza zdążyła okryć ciemność. Kazał Egipcjaninowi zaczekać nieco, zanim również wyjdzie.
Strzepnął pył z munduru i poprawił sakwę przewieszoną przez ramię. Znalazł drabinę. Spróbował zapanować nad emocjami, ale ostatnia godzina była straszliwa. Monge czekał na ziemi sam, trzymając wodze konia Napoleona. — Czy wizyta była owocna, mon Général? Napoleon spojrzał na swego savanta. — Posłuchaj, Gaspardzie. Nigdy więcej nie wspominaj tego dnia. Rozumiesz, co mówię? Nikt nie może wiedzieć, że tu byłem. Przyjaciel zdawał się zlękniony tym tonem. — Nie chciałem obrazić... Napoleon uniósł rękę. — Nigdy więcej o tym nie mów. Rozumiesz? Matematyk skinął głową, ale Napoleon przyłapał go, jak zerka ponad jego ramieniem ku drabinie, na której szczycie Egipcjanin czekał, aż Napoleon odjedzie. — Zastrzel go — szepnął do Monge’a. Zauważył szok, jaki odmalował się na twarzy przyjaciela, zbliżył więc usta do ucha akademika. — Wszędzie taszczysz ze sobą tę swoją broń. Chcesz być żołnierzem. Nadszedł czas. Żołnierze wypełniają rozkazy swojego dowódcy. Nie chcę, żeby opuścił to miejsce. Jeśli brak ci odwagi, każ to zrobić komuś innemu. Ale wiedz jedno. Jeśli ten człowiek dożyje jutra, nasza wspaniała misja w imieniu naszej egzaltowanej republiki poniesie niepowetowaną stratę w osobie pewnego matematyka. W oczach Monge’a pojawił się strach. — Ty i ja wiele razem dokonaliśmy — stwierdził Napoleon. — Naprawdę jesteśmy przyjaciółmi. Braćmi tak zwanej republiki. Ale nie waż się nie być mi posłuszny. Nigdy. Zwolnił uchwyt, dosiadł konia i dodał: — Wracam do domu, Gaspardzie. Do Francji. Idę ku swemu
przeznaczeniu. Obyś ty odnalazł swoje również tutaj, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.
Więcej na: www.ebook4all.pl CZĘŚĆ PIERWSZA
JEDEN KOPENHAGA NIEDZIELA 23 GRUDNIA, CZASY WSPÓŁCZESNE 12. 40 Kula wbiła się w lewe ramię Cottona Malone’a. Starał się zignorować ból i skupił uwagę na placu. Ludzie miotali się we wszystkich kierunkach. Klaksony ryczały. Opony piszczały. Marines strzegący pobliskiej ambasady amerykańskiej zareagowali na powstały chaos, ale byli zbyt daleko, żeby pomóc. Wszędzie znajdowały się ciała. Ile? Osiem? Dziesięć? Nie. Więcej. Młody mężczyzna i kobieta leżeli powykrzywiani na pobliskiej łasze zalanego olejem asfaltu, mężczyzna z zastygłymi w przerażeniu otwartymi oczami, kobieta z twarzą obróconą w dół, chlustająca krwią. Malone dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn i natychmiast zabił obu, nie zauważył jednak trzeciego, który trafił go
pojedynczym strzałem i teraz usiłował zbiec, chowając się za przerażonymi ludźmi. Psiakrew, ależ ten postrzał boli. Strach uderzył Malone’a w twarz jak fala otwartego ognia. Nogi ugięły się pod nim, kiedy próbował unieść prawą rękę. Beretta zdawała się ważyć tonę, a nie kilka kilogramów. Ból wyostrzył mu zmysły. Odetchnął głęboko, wciągając do płuc przesiąknięte siarką powietrze, i w końcu zmusił swój palec do naciśnięcia spustu, ale broń tylko szczęknęła, nie wypaliła. Dziwne. Rozległy się następne szczęknięcia, kiedy spróbował ponownie. Świat spowiła czerń. Malone obudził się, otrząsnął ze snu, który powracał wielokrotnie w ciągu minionych dwóch lat, i spojrzał na zegar przy łóżku. 12.43. Leżał na kanapie w swoim mieszkaniu, lampka na nocnym stoliku wciąż była włączona, odkąd dwie godziny wcześniej zapadł w sen. Coś go obudziło. Jakiś dźwięk. Część snu z miasta Meksyk? Nie. Znowu to usłyszał. Trzy szczęknięcia szybko następujące po sobie. Budynek, w którym mieszkał, pochodził z XVII wieku, ale kilka miesięcy temu został kompletnie przebudowany. Nowe drewniane stopnie biegnące od drugiego do trzeciego piętra skrzypiały w tej chwili idealnie jeden po drugim, jak klawisze fortepianu. Co oznaczało, że ktoś tam był. Malone sięgnął pod łóżko i namacał plecak. Od czasów pracy w Magella Billet trzymał go zawsze w pogotowiu. Jego prawa dłoń zacisnęła się wewnątrz na beretcie, tej samej, której używał w mieście Meksyk. Już załadowanej.
Kolejny nawyk, którego nie zmienił. Wymknął się z sypialni. Jego mieszkanie na czwartym piętrze miało niecałe sto metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz sypialni były jeszcze gabinet, kuchnia, łazienka i kilka schowków. W gabinecie, którego drzwi wychodziły na schody, paliły się lampy. Księgarnia Malone’a mieściła się na parterze, a drugie i trzecie piętro w całości zajmowały magazyn oraz przestrzeń do pracy. Dotarł do drzwi i przywarł do wewnętrznej framugi. Najlżejszym dźwiękiem nie zdradził, że się zbliża, stawiał bowiem lekkie kroki i uważał, żeby iść wyłącznie po dywanie. Wciąż miał na sobie ubranie z poprzedniego dnia. W sobotę przed Bożym Narodzeniem pracował do późna. Dobrze było znowu być księgarzem. Teraz to jego zajęcie. Dlaczego więc w środku nocy trzymał broń, a każdy ze zmysłów podpowiadał mu, że tuż obok czai się niebezpieczeństwo? Zaryzykował i zerknął przez drzwi. Schody prowadziły na podest, potem pod kątem biegły w dół. Zanim wieczorem poszedł na górę, pogasił światła, a stąd nie mógł ich włączyć. Przeklął siebie, że podczas remontu nie zamontował wyłączników, które by to umożliwiały. Założył jednak metalową poręcz wzdłuż zewnętrznej krawędzi schodów. Wybiegł z mieszkania i zsunął się po śliskim mosiądzu na kolejny podest. Nie ma sensu obwieszczać swojej obecności skrzypieniem drewnianych stopni. Ostrożnie spojrzał w przepaść. Cisza i ciemność. Ześlizgnął się na kolejny podest i podkradł do miejsca, skąd mógł widzieć trzecie piętro. Bursztynowe światło z Hojbro Plads sączyło się przez frontowe okna budynku, i przestrzeń koło drzwi była skąpana w pomarańczowej poświacie. Tam trzymał swoje zapasy — książki kupione od ludzi, którzy codziennie upychali je w pudłach. „Kupuj za centy, sprzedawaj za euro”. Na tym polegał biznes z używanymi książkami. Rób to odpowiednio często, a zarobisz. Co było w tym jeszcze lepsze, od czasu do