kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Berry Steve - Tajemnica grobowca - (04. Cotton Malone)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Berry Steve - Tajemnica grobowca - (04. Cotton Malone) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERRY STEVE Cykl: Cotton Malone
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 496 stron)

De​dy​ku​ję Pam Ahe​arn i Mar​ko​wi Ta​va​nie​mu, dzię​ki któ​rym speł​nia​ją się ma​rze​nia

PODZIĘKOWANIA Pi​sząc każ​dą książ​kę, po​zna​ję ko​lej​nych wspa​nia​łych lu​dzi w Ran​dom Ho​use. I tym ra​zem by​ło po​dob​nie. Tak więc Gi​nie Cen​trel​lo, Lib​by McGu​ire, Cin​dy Mur​ray, Kim Ho​vey, Chri​sti​ne Ca​bel​lo, Beck Stvan, Ca​ro​le Lo​wen​ste​in oraz wszyst​kim w Dzia​le Pro​mo​cji i Sprze​da​ży skła​dam szcze​re i z ser​ca pły​ną​ce po​- dzię​ko​wa​nia. Kła​niam się ni​sko Lau​rze Jor​stad, któ​ra ad​iu​stu​je wszyst​kie mo​je po​wie​ści. Ża​den pi​sarz nie mógł​by ży​czyć so​bie bar​dziej pro​fe​sjo​nal​ne​go ze​spo​łu współ​pra​cow​ni​ków. Wszy​scy bez wy​jąt​ku je​ste​ście po pro​stu naj​lep​si. Po​dzię​ko​wa​nia spe​cjal​ne na​le​żą się prze​mi​łym lu​dziom z Akwi​zgra​nu, któ​rzy z nie​sły​cha​ną wprost cier​pli​wo​ścią od​po​wia​da​li na mo​je nie​zli​czo​ne py​ta​nia. Wdzięcz​ność je​stem też wi​nien Ro​no​wi Cham​bli​no​wi, wła​ści​cie​lo​wi Cham​blin Bo​ok​mi​ne w Jack​so​nvil​le na Flo​ry​dzie, gdzie od lat pro​wa​dzę więk​szość swo​ich ba​dań. To nie​sa​mo​wi​te miej​sce. Ron, dzię​ku​ję, że je stwo​rzy​łeś. Dzię​ku​ję rów​- nież za wgląd – jak to się mó​wi w da​le​kiej Au​stra​lii – na​szej au​stra​lij​skiej ma​mie Ka​te Ta​pe​rell. Książ​kę de​dy​ku​ję mo​jej agent​ce Pam Ahe​arn i mo​je​mu re​dak​to​ro​wi Mar​ko​wi Ta​va​nie​mu. Pam wzię​ła mnie pod swo​je skrzy​dła w 1995 r. i w cią​gu sied​miu ko​lej​nych lat aż osiem​dzie​siąt pięć ra​zy usły​sza​ła od wy​daw​ców od​mo​wę opu​bli​- ko​wa​nia mo​jej książ​ki. W koń​cu jed​nak zna​la​zła te​go wła​ści​we​go. God​na po​dzi​- wu cier​pli​wość. No i Mark. Mam szczę​ście, że zgo​dził się za​jąć zwa​rio​wa​nym praw​ni​kiem, któ​re​mu za​chcia​ło się pi​sać książ​ki. Ale osta​tecz​nie wszy​scy prze​trwa​li​śmy. Pam i Mar​ko​wi za​wdzię​czam ty​le, że i naj​dłuż​sze​go ży​cia nie wy​star​czy​ło​by, że​by się im od​wdzię​czyć. Dzię​ku​ję. Za wszyst​ko.

Opo​wiedz mi swo​ją prze​szłość, a ja po​wiem ci, ja​ka bę​dzie two​ja przy​szłość. Kon​fu​cjusz Sta​ro​żyt​ni mi​strzo​wie by​li sub​tel​ni i ela​stycz​ni, ta​jem​ni​czy i wszech​stron​ni. Ich umy​sły by​ły zbyt głę​bo​kie, by je po​jąć. Po​nie​waż by​li nie​zgłę​bie​ni, Moż​na ich opi​sać tyl​ko w przy​bli​że​niu. Nie​zde​cy​do​wa​ni jak czło​wiek bro​dzą​cy zi​mą w stru​mie​niu, Nie​pew​ni jak ktoś, kto oba​wia się swo​ich są​sia​dów, Ostroż​ni i po​wścią​gli​wi jak gość, Ule​gli jak lód w chwi​li top​nie​nia, Pro​ści jak nie​obro​bio​ny blok.1 Lao-Cy (604 r. p.n.e.) Kto dom swój nie​po​koi – wiatr odzie​dzi​czy. Księ​ga przy​słów 11,292

PROLOG LI​STO​PAD 1971 Roz​legł się dźwięk sy​re​ny alar​mo​wej i For​rest Ma​lo​ne na​tych​miast wzmógł czuj​ność. – Głę​bo​kość? – za​wo​łał. – Sześć​set stóp. – Co jest pod na​mi? – Jesz​cze dwa ty​sią​ce stóp lo​do​wa​tej wo​dy. Omiótł wzro​kiem kon​so​lę kon​tro​l​ną, wskaź​ni​ki i ter​mo​me​try. W nie​wiel​kim po​miesz​cze​niu cen​tra​li do​wo​dze​nia po pra​wej sie​dział ster​nik, a z le​wej wci​śnię​ty w kąt – ope​ra​tor ste​rów głę​bo​ko​ścio​wych. Oby​dwaj męż​czyź​ni nie od​ry​wa​li dło​ni od drąż​ków. Lamp​ka kon​tro​l​na sy​gna​li​zo​wa​ła pro​ble​my z za​si​la​niem. – Zwol​nij do dwóch wę​złów. Okrę​tem lek​ko szarp​nę​ło. Alarm nie prze​sta​wał wyć. Za​pa​dła ciem​ność. – Pa​nie ka​pi​ta​nie, ra​port z ko​mo​ry re​ak​to​ra. Po​szedł bez​piecz​nik na jed​nym z prę​tów. Wie​dział, co się sta​ło. Me​cha​ni​zmy wbu​do​wa​ne w to wy​bu​cho​we ustroj​stwo spo​wo​do​wa​ły, że resz​ta prę​tów wpa​dła do rdze​nia – re​ak​tor zo​stał awa​ryj​nie wy​łą​- czo​ny. W tej sy​tu​acji mie​li tyl​ko jed​no wyj​ście. – Prze​łą​czyć na aku​mu​la​to​ry. Za​bły​sło przy​ćmio​ne oświe​tle​nie awa​ryj​ne. Wszedł je​go me​cha​nik, Flan​ders, do​kład​ny i rze​tel​ny spe​cja​li​sta, na któ​rym mógł po​le​gać. – Mów, Tom. – Nie mam po​ję​cia, jak źle to wy​glą​da ani ile po​trwa na​pra​wa, ale mu​si​my zmniej​szyć po​bór mo​cy. Ta​kie sy​tu​acje zda​rza​ły się już wcze​śniej, i to kil​ka ra​zy, więc wie​dział, że aku​- mu​la​to​ry mo​gą za​stą​pić re​ak​tor na​wet przez dwie do​by pod wa​run​kiem, że bę​dą oszczęd​ni. Prze​pro​wa​dza​li z za​ło​gą ry​go​ry​stycz​ne ćwi​cze​nia sy​mu​lu​ją​ce ta​kie zda​-

rze​nie. Pro​blem w tym, że po awa​ryj​nym wy​łą​cze​niu re​ak​to​ra, jak mó​wi in​struk​- cja, w cią​gu go​dzi​ny na​le​ży go po​now​nie uru​cho​mić, a je​śli się nie uda, okręt po​- wi​nien jak naj​szyb​ciej za​wi​nąć do naj​bliż​sze​go por​tu. Od któ​re​go dzie​li​ło ich ty​- siąc pięć​set mil. – Wy​łącz wszyst​ko, co się da. – Pa​nie ka​pi​ta​nie, trud​no bę​dzie utrzy​mać sta​tecz​ność – za​uwa​żył ster​nik. Ma​lo​ne znał pra​wo Ar​chi​me​de​sa. Je​śli si​ła wy​po​ru rów​no​wa​ży si​łę cięż​ko​ści, to za​nu​rzo​ny przed​miot ani nie wy​pły​nie na po​wierzch​nię, ani nie za​to​nie. Dzię​ki pły​wal​no​ści ze​ro​wej po​zo​sta​je na jed​nym po​zio​mie. Na tej za​sa​dzie funk​cjo​nu​je każ​dy okręt pod​wod​ny, utrzy​my​wa​ny pod wo​dą przez pra​cu​ją​ce sil​ni​ki. Bez za​si​- la​nia nie ru​szą sil​ni​ki ani ste​ry głę​bo​ko​ścio​we, co ozna​cza brak pę​du. Wszyst​kie te pro​ble​my roz​wią​za​ło​by wy​nu​rze​nie, ale nie mie​li nad so​bą otwar​te​go oce​anu. Dro​gę od​ci​nał im lo​do​wy su​fit. – Pa​nie ka​pi​ta​nie, ma​szy​now​nia mel​du​je nie​wiel​ki wy​ciek z in​sta​la​cji hy​drau​- licz​nej. – Nie​wiel​ki wy​ciek? – po​wtó​rzył. – Aku​rat te​raz? – Za​uwa​ży​li go wcze​śniej, ale ze wzglę​du na brak ener​gii pro​szą o po​zwo​le​nie na za​mknię​cie za​wo​ru i wy​mia​nę prze​wo​du. Lo​gicz​ne. – W po​rząd​ku, wy​ko​nać. I mam na​dzie​ję, że to ko​niec złych wie​ści. Od​wró​cił się do ope​ra​to​ra so​na​ru. – Jak tam z przo​du? Okrę​ty pod​wod​ne dzia​ła​ły na ba​zie do​świad​czeń swo​ich po​przed​ni​ków, a ci, któ​rzy wcze​śniej pły​wa​li po za​mar​z​nię​tych mo​rzach, da​li dwie ra​dy. Ni​g​dy nie ude​rzać w nic za​mar​z​nię​te​go, je​śli tyl​ko da się te​go unik​nąć. W prze​ciw​nym wy​- pad​ku usta​wić się dzio​bem do lo​du, po​dejść de​li​kat​nie i mo​dlić się. – Czy​sto – od​parł ope​ra​tor. – Za​czy​na​my dry​fo​wać – po​in​for​mo​wał ster​nik. – Kom​pen​suj. Ale ostroż​nie z ener​gią. Na​gle dziób nie​spo​dzie​wa​nie za​nur​ko​wał. – Co, do cho​le​ry? – wy​mam​ro​tał Ma​lo​ne. – Ste​ry ru​fo​we na peł​nym za​nu​rze​niu – za​wo​łał ope​ra​tor i po​de​rwał się, by po​- cią​gnąć drą​żek w od​wrot​nym kie​run​ku. – Nie re​agu​ją. – Blo​unt, po​móż mu – krzyk​nął Ma​lo​ne. Blo​unt zo​sta​wił so​nar i ru​szył na ra​tu​nek. Kąt na​chy​le​nia się zwięk​szał. Ma​lo​- ne chwy​cił się plan​sze​tu; wszyst​ko, co nie by​ło przy​mo​co​wa​ne, z hu​kiem spa​da​ło

na pod​ło​gę. – Ste​ro​wa​nie awa​ryj​ne – wrza​snął. Kąt wciąż się zwięk​szał. – Po​nad czter​dzie​ści pięć stop​ni – ra​por​to​wał ster​nik. – Za​nu​rza​my się. Ste​ry nie re​agu​ją. Aby nie stra​cić rów​no​wa​gi, Ma​lo​ne moc​niej się zła​pał plan​sze​tu. – Dzie​więć​set stóp, wciąż opa​da​my. Cy​fry na wskaź​ni​ku głę​bo​ko​ści zmie​nia​ły się tak szyb​ko, że trud​no już by​ło je od​róż​nić. Kon​struk​cja okrę​tu po​zwa​la​ła im zejść na trzy ty​sią​ce stóp. Dno zbli​ża​- ło się w za​stra​sza​ją​cym tem​pie, a ci​śnie​nie wo​dy wciąż ro​sło – je​śli zbyt szyb​ko osią​gnie wy​so​ki po​ziom, ka​dłub im​plo​du​je. Z dru​giej stro​ny per​spek​ty​wa ude​rze​- nia w dno też nie by​ła zbyt mi​ła. Po​zo​sta​ła jed​na moż​li​wość. – Awa​ryj​ny ciąg wstecz​ny. Sza​so​wać wszyst​kie zbior​ni​ki. Kie​dy ko​men​da zo​sta​ła wy​ko​na​na, okręt się za​trząsł. Śru​by na​pę​do​we zmie​ni​ły kie​ru​nek ob​ro​tów, wtła​cza​jąc do zbior​ni​ków sprę​żo​ne po​wie​trze i tym sa​mym wy​- pom​po​wu​jąc z nich wo​dę. Ster​nik moc​no trzy​mał drąż​ki. Ope​ra​tor so​na​ru przy​go​- to​wał się na to, co mia​ło na​stą​pić. Od​zy​ska​li pły​wal​ność do​dat​nią. Okręt opa​dał co​raz wol​niej. Dziób na chwi​lę się pod​niósł, a po​tem wy​rów​nał. – Utrzy​muj po​ziom – roz​ka​zał. – Nie mam za​mia​ru się wy​nu​rzyć. Ope​ra​tor ste​rów wy​peł​nił roz​kaz. – Ile ma​my do dna? Blo​unt wró​cił na swo​je sta​no​wi​sko. – Dwie​ście stóp. Ma​lo​ne spoj​rzał na głę​bo​ko​ścio​mierz. Dwa ty​sią​ce czte​ry​sta. Ka​dłub trzesz​czał z po​wo​du na​prę​żeń, ale ja​koś się trzy​mał. Przy​rzą​dy wska​zy​wa​ły, że wszyst​kie wła​zy są za​mknię​te i szczel​ne. W koń​cu ja​kaś do​bra wia​do​mość. – Po​sadź nas. Okręt pod​wod​ny, któ​rym pły​nę​li, miał tę prze​wa​gę nad in​ny​mi, że moż​na go by​ło po​ło​żyć na dnie. Tę zdol​ność uzy​skał dzię​ki spe​cjal​nie opra​co​wa​nej kon​- struk​cji; wy​ni​kiem no​wa​tor​skie​go po​dej​ścia był też iry​tu​ją​cy na​pęd i układ ste​ro​- wa​nia – przed chwi​lą mie​li oka​zję się prze​ko​nać, jak pra​cu​ją. Okręt osiadł na dnie.

W cen​tra​li wszy​scy spo​glą​da​li po so​bie nie​pew​nie. Nikt się nie od​zy​wał. Nie mu​siał. Ma​lo​ne wie​dział, co w tej chwi​li my​śle​li. O ma​ły włos. – Wie​my, co się sta​ło? – za​py​tał. – Z ma​szy​now​ni mel​du​ją, że po za​mknię​ciu za​wo​ru w ce​lu usu​nię​cia uster​ki za​rów​no wła​ści​we i awa​ryj​ne ukła​dy ste​ro​wa​nia, jak i sys​tem za​nu​rza​nia prze​sta​ły dzia​łać. Ni​g​dy wcze​śniej nam się to nie przy​tra​fi​ło. – Niech po​wie​dzą coś, cze​go nie wiem. – Za​wór jest już otwar​ty. Uśmiech​nął się – w ten spo​sób je​go me​cha​nik chciał mu za​ko​mu​ni​ko​wać: Gdy​- bym coś wie​dział, na pew​no, do​wie​dział​byś się pierw​szy. – No do​bra, niech to na​pra​wią. A co z re​ak​to​rem? Na wyj​ście z tej opre​sji aku​mu​la​to​ry od​da​ły spo​ro ener​gii. – Nie dzia​ła – ra​por​to​wał je​go za​stęp​ca. Ta go​dzi​na, któ​rą mie​li na po​now​ne uru​cho​mie​nie, tro​chę za szyb​ko mi​ja​ła. – Pa​nie ka​pi​ta​nie – ze swo​je​go sta​no​wi​ska ode​zwał się Blo​unt – so​nar wy​krył coś na ze​wnątrz. Cia​ła sta​łe. Du​ża ilość. Chy​ba wy​lą​do​wa​li​śmy wśród gła​zów. Po​sta​no​wił za​ry​zy​ko​wać zu​ży​cie jesz​cze odro​bi​ny ener​gii. – Daj​cie ka​me​ry i re​flek​to​ry. Ale na chwi​lę, że​by się zo​rien​to​wać, o co cho​dzi. Włą​czy​ły się mo​ni​to​ry, na któ​rych zo​ba​czy​li czy​stą mor​ską wo​dę i za​wie​szo​ne w niej świe​tli​ste dro​bin​ki ży​cia. Okręt ota​cza​ły gła​zy le​żą​ce na dnie pod róż​ny​mi ką​ta​mi. – Dziw​ne – po​wie​dział ktoś. Ma​lo​ne też to za​uwa​żył. – To nie są zwy​kłe gła​zy. Ra​czej ka​mien​ne blo​ki. I to du​że. Pro​sto​kąt​ne i kwa​- dra​to​we. Po​każ je​den z bli​ska. Blo​unt na​pro​wa​dził obiek​tyw na bocz​ną po​wierzch​nię jed​ne​go z blo​ków. – O cho​le​ra – ode​zwał się je​go za​stęp​ca. Na ka​mie​niu ry​so​wa​ły się ja​kieś zna​ki. Nie pi​smo, no, w każ​dym ra​zie nie po​- tra​fił go roz​po​znać. Od​ręcz​ne, za​okrą​glo​ne i rów​ne. Po​je​dyn​cze li​te​ry zda​wa​ły się łą​czyć w wy​ra​zy, ale nie był w sta​nie nic od​czy​tać. – Jest też na in​nych blo​kach – za​uwa​żył Blo​unt i Ma​lo​ne przyj​rzał się ob​ra​zom z po​zo​sta​łych ka​mer. Ota​cza​ły ich ru​iny, któ​rych frag​men​ty ma​ja​czy​ły na dnie ni​czym du​chy. – Wy​łącz ka​me​ry – za​rzą​dził. W tej chwi​li je​go głów​nym zmar​twie​niem by​ło za​si​la​nie, nie cie​ka​wost​ki ar​-

che​olo​gicz​ne. – Je​ste​śmy tu bez​piecz​ni? – Do​pó​ki le​ży​my, nic nam nie gro​zi – od​parł Blo​unt. Włą​czy​ła się sy​re​na alar​mo​wa. Zlo​ka​li​zo​wał źró​dło. Aku​mu​la​to​ry. – Pa​nie ka​pi​ta​nie, jest pan po​trzeb​ny – wrzesz​czał je​go za​stęp​ca, prze​krzy​ku​jąc sy​re​nę. Wy​padł z cen​tra​li i rzu​cił się do dra​bi​ny pro​wa​dzą​cej do kio​sku. Me​cha​nik już tam stał. Alarm ucichł. Po​czuł cie​pło. Je​go wzrok spo​czął na pod​ło​dze. Po​chy​lił się i do​tknął lek​ko me​ta​lu. Go​rą​cy jak cho​le​ra. Nie​do​brze. Pod spodem w alu​mi​nio​wej ko​mo​rze le​ża​- ło sto pięć​dzie​siąt aku​mu​la​to​rów sre​bro​wo-cyn​ko​wych. Gorz​kie do​świad​cze​nie na​uczy​ło go, że ich kon​struk​cja by​ła bar​dziej ar​ty​stycz​na niż tech​nicz​na. Wciąż się psu​ły. Po​moc​nik me​cha​ni​ka od​krę​cił jed​ną po dru​giej czte​ry śru​by mo​cu​ją​ce po​kry​wę. Od​su​nę​li ją i za​raz buch​nął na nich kłąb go​rą​ce​go dy​mu. Ma​lo​ne na​tych​miast od​- gadł, co się sta​ło – wy​ciek wo​do​ro​tlen​ku po​ta​su, któ​ry znaj​do​wał się w aku​mu​la​- to​rach. Zno​wu. Za​su​nę​li po​kry​wę. Da im to tyl​ko kil​ka mi​nut. Wkrót​ce in​sta​la​cja wen​ty​la​cyj​- na roz​pro​wa​dzi gry​zą​ce spa​li​ny po ca​łym okrę​cie, a po​nie​waż nie znaj​dą one uj​- ścia, tru​ją​ce po​wie​trze ich za​bi​je. Bie​giem wró​cił do cen​tra​li. Nie chciał umie​rać, ale ich moż​li​wo​ści szyb​ko się koń​czy​ły. Słu​żył już na okrę​tach dwa​dzie​ścia sześć lat – die​slach i ato​mo​wych. Tyl​ko je​den na pię​ciu re​- kru​tów do​sta​wał się do szko​ły ma​ry​nar​ki wo​jen​nej kształ​cą​cej ka​dry okrę​tów pod​- wod​nych – eg​za​mi​ny spraw​no​ścio​we, roz​mo​wy z psy​cho​lo​ga​mi i po​mia​ry cza​su re​ak​cji te​sto​wa​ły gra​ni​ce moż​li​wo​ści kan​dy​da​tów i od​sie​wa​ły tych, któ​rzy się nie nada​wa​li. Od​zna​kę ofi​ce​ra okrę​tów pod​wod​nych przy​piął mu je​go pierw​szy do​- wód​ca – od te​go cza​su on sam wie​le ra​zy miał za​szczyt przy​pi​nać ją in​nym. Znał więc wy​nik. Gra skoń​czo​na. Dziw​ne, ale kie​dy wszedł do cen​tra​li, go​to​wy, by przy​naj​mniej uda​wać, że wie​- rzy, iż ma​ją jesz​cze szan​sę, gło​wę wy​peł​nia​ła mu tyl​ko jed​na myśl. O syn​ku. Skoń​czył dzie​sięć lat. I wy​cho​wa się bez oj​ca. Ko​cham cię, Cot​ton.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY GAR​MISCH, NIEM​CY WTO​REK, 11 GRUD​NIA, CZA​SY OBEC​NE GODZ. 13.40 Cot​ton Ma​lo​ne nie cier​piał za​mknię​tych po​miesz​czeń. Te​raz je​go nie​po​kój wzma​gał do​dat​ko​wo tłok w wa​go​ni​ku ko​lej​ki li​no​wej. Więk​szość pa​sa​że​rów by​ła na wa​ka​cjach, odzia​ni w ko​lo​ro​we stro​je dzier​ży​li swo​- je kij​ki i nar​ty. Wy​czu​wał obec​ność kil​ku na​ro​do​wo​ści – ja​cyś Wło​si, pa​ru Szwaj​ca​rów i garst​ka Fran​cu​zów, ale przede wszyst​kim Niem​cy. Wszedł do gon​- do​li ja​ko je​den z pierw​szych i że​by le​piej znieść po​dróż, sta​nął tuż przy oszro​nio​- nej szy​bie. Na tle sza​ro​nie​bie​skie​go nie​ba wy​raź​nie ry​so​wa​ła się się​ga​ją​ca trzech ty​się​cy me​trów syl​wet​ka Zug​spit​ze. Olśnie​wa​ją​cy ciem​ny szczyt odzia​ny w póź​- no​je​sien​ny śnieg z każ​dą chwi​lą był bli​żej. Nie po​wi​nien zga​dzać się na to miej​sce. Wa​go​nik, ko​ły​sząc się, wjeż​dżał co​raz wy​żej; mi​jał wła​śnie je​den z wie​lu sta​- lo​wych słu​pów wy​ra​sta​ją​cych ze ska​li​stej gra​ni. De​ner​wo​wał się, i to nie tyl​ko z po​wo​du za​tło​czo​nej gon​do​li. Na naj​wyż​szym szczy​cie Nie​miec cze​ka​ły du​chy. Uni​kał te​go spo​tka​nia pra​wie czter​dzie​ści lat. Lu​dzie ta​cy jak on, któ​rzy z de​ter​mi​na​cją po​grze​ba​li prze​szłość, nie po​win​ni tak ła​two wy​pusz​czać jej z gro​bu. A jed​nak był tu​taj i to wła​śnie ro​bił. Prze​sta​ło ko​ły​sać, gdy wje​cha​li na szczyt i za​trzy​ma​li się w gór​nej sta​cji. Nar​cia​rze wy​sy​pa​li się z wa​go​ni​ka, by ru​szyć w kie​run​ku ko​lej​ne​go wy​cią​gu, któ​ry za​bie​rze ich do wy​so​ko po​ło​żo​ne​go ko​tła lo​dow​co​we​go, gdzie cze​ka​ły na nich sto​ki i schro​ni​sko. Ma​lo​ne nie jeź​dził na nar​tach – ani te​raz, ani wcze​śniej – ni​g​dy go to nie po​cią​ga​ło. Prze​szedł przez bu​dy​nek, któ​ry jak gło​si​ła żół​ta ta​bli​ca in​for​ma​cyj​na, no​sił na​- zwę Mun​che​ner Haus. Mniej wię​cej po​ło​wę prze​strze​ni we​wnątrz zaj​mo​wa​ła re​- stau​ra​cja, resz​tę prze​zna​czo​no na sa​lę te​atral​ną, nie​wiel​ką knajp​kę, ob​ser​wa​to​rium, skle​py z pa​miąt​ka​mi i sta​cję me​te​oro​lo​gicz​ną.

Pchnął gru​be szkla​ne drzwi i wy​szedł na ogrom​ny ta​ras oto​czo​ny ba​lu​stra​dą. Rześ​kie gór​skie po​wie​trze szczy​pa​ło go w usta. Ste​pha​nie Nel​le mó​wi​ła, że spo​- tka​nie od​bę​dzie się na ta​ra​sie wi​do​ko​wym. Jed​no by​ło pew​ne. Trzy ty​sią​ce me​- trów nad po​zio​mem mo​rza i al​pej​ski kra​jo​braz za​pew​nia​ły wy​so​ki sto​pień pry​wat​- no​ści. Zug​spit​ze wzno​si się na gra​ni​cy: od po​łu​dnia rząd ośnie​żo​nych gra​ni pro​wa​dzi do Au​strii, a na pół​no​cy roz​cią​ga się owal​na do​li​na oto​czo​na ska​li​sty​mi szczy​ta​- mi. Bia​łe ob​ło​ki mgły prze​sła​nia​ły nie​miec​kie mia​stecz​ko Gar​misch oraz są​sied​- nie Par​ten​kir​chen. To dwie mek​ki fa​nów spor​tów zi​mo​wych, któ​re gosz​czą nie tyl​ko nar​cia​rzy, ale za​pew​nia​ją rów​nież świet​ne wa​run​ki bob​sle​istom, łyż​wia​rzom i cur​lin​gow​com. Ko​lej​ne dys​cy​pli​ny, któ​rych uni​kał. Ta​ras był pu​sty, je​śli nie li​czyć star​szej pa​ry i kil​ku nar​cia​rzy – ewi​dent​nie za​- trzy​ma​li się, by po​dzi​wiać wi​do​ki. Ma​lo​ne przy​je​chał tu, by za​ła​twić spra​wę, któ​- ra nę​ka​ła go od bar​dzo daw​na, od te​go dnia, gdy męż​czyź​ni w mun​du​rach przy​szli oznaj​mić mat​ce, że jej mąż nie ży​je. Upły​nę​ło czter​dzie​ści osiem go​dzin, od​kąd stra​ci​li​śmy kon​takt z okrę​tem. Wy​- sła​li​śmy na pół​noc​ny Atlan​tyk za​ło​gi ra​tun​ko​we i po​szu​ki​waw​cze, któ​re prze​cze​- sa​ły te​ren w re​jo​nie ich ostat​niej zna​nej po​zy​cji. Sześć go​dzin te​mu od​na​le​zio​no wrak. Nie za​wia​da​mia​li​śmy ro​dzin, do​pó​ki nie mie​li​śmy cał​ko​wi​tej pew​no​ści, że nikt nie prze​żył. Mat​ka ni​g​dy nie pła​ka​ła. To nie w jej sty​lu. Co nie zna​czy, że nie by​ła zdru​- zgo​ta​na. Py​ta​nia za​czął za​da​wać do​pie​ro ja​ko na​sto​la​tek. Ze stro​ny rzą​du mo​gli li​- czyć wy​łącz​nie na in​for​ma​cje ofi​cjal​ne. Kie​dy wstą​pił do ma​ry​nar​ki, pró​bo​wał zdo​być ra​port ko​mi​sji śled​czej ba​da​ją​cej spra​wę za​to​nię​cia, ale po​wie​dzie​li mu tyl​ko, że jest taj​ny. Po​no​wił pró​bę, kie​dy zo​stał agen​tem De​par​ta​men​tu Spra​wie​- dli​wo​ści i miał do​stęp do więk​szej ilo​ści do​ku​men​tów. Ko​lej​na po​raż​ka. Po​tem Ga​ry, je​go pięt​na​sto​let​ni syn, przy​je​chał do nie​go na wa​ka​cje i po​ja​wi​ły się no​we py​ta​nia. Ga​ry ni​g​dy nie po​znał swo​je​go dziad​ka, ale chciał się do​wie​dzieć o nim cze​goś wię​cej, szcze​gól​nie, jak zgi​nął. W li​sto​pa​dzie 1971 ro​ku pra​sa sze​ro​ko roz​- pi​sy​wa​ła się o za​to​nię​ciu okrę​tu USS „Bla​zek”, więc spo​ro sta​rych ar​ty​ku​łów zna​leź​li w In​ter​ne​cie. Te roz​mo​wy obu​dzi​ły w nim daw​ne wąt​pli​wo​ści – na ty​le sku​tecz​nie, że w koń​cu po​sta​no​wił coś z tym zro​bić. Wło​żył do kie​sze​ni za​ci​śnię​te dło​nie i prze​cha​dzał się po ta​ra​sie. Wzdłuż ba​lu​stra​dy sta​ły w rzę​dzie lu​ne​ty. Przy jed​nej z nich zo​ba​czył ko​bie​tę – ja​sny kom​bi​ne​zon, ciem​ne wło​sy spię​te w kok, nie​zbyt twa​rzo​wy. Ob​ser​wo​wa​ła do​li​nę. Kij​ki i nar​ty opar​ła o po​ręcz. Pod​szedł do niej spo​koj​nie. Jed​na z za​sad, któ​rej na​uczył się daw​no te​mu. Nie

spie​szyć się. To przy​no​si​ło tyl​ko kło​po​ty. – Nie​zły wi​dok – za​gad​nął ją. Od​wró​ci​ła się. – Nie da się ukryć. Jej twarz mia​ła ko​lor cy​na​mo​nu, któ​ry wraz z egip​skim ry​sa​mi, ja​kie roz​po​zna​- wał w oko​li​cy oczu, no​sa i ust, sy​gna​li​zo​wał bli​skow​schod​nie po​cho​dze​nie. – Je​stem Cot​ton Ma​lo​ne. – Skąd pan wie​dział, że to wła​śnie ja? Wska​zał brą​zo​wą ko​per​tę le​żą​cą na ta​ra​sie tuż przy pod​sta​wie lu​ne​ty. – To chy​ba nie ści​śle taj​na i nie​bez​piecz​na mi​sja? – uśmiech​nął się. – Ra​czej zwy​kła spra​wa do za​ła​twie​nia? – Coś w tym ro​dza​ju. Wy​bie​ra​łam się na nar​ty. W koń​cu ty​dzień urlo​pu. A za​- wsze chcia​łam tu przy​je​chać. Ste​pha​nie spy​ta​ła, czy mo​gła​bym wziąć – te​raz ona wska​za​ła na ko​per​tę – to ze so​bą. Znów spoj​rza​ła w obiek​tyw. – Nie ma pan nic prze​ciw​ko? Kosz​to​wa​ło eu​ro, więc chcia​ła​bym to wy​ko​rzy​- stać. – Ob​ró​ci​ła lu​ne​tę w stro​nę nie​miec​kiej do​li​ny roz​po​ście​ra​ją​cej się na ob​sza​- rze wie​lu ki​lo​me​trów. – Ma pa​ni ja​kieś imię? – za​py​tał. – Jes​si​ca – od​par​ła, wciąż z okiem przy te​le​sko​pie. Się​gnął po ko​per​tę. Za​blo​ko​wa​ła mu dro​gę bu​tem. – Nie tak szyb​ko. Mam się upew​nić, że ra​chun​ki mię​dzy Ste​pha​nie i pa​nem zo​- sta​ły wy​rów​na​ne. W ze​szłym ro​ku we Fran​cji po​mógł swo​jej daw​nej sze​fo​wej. Po​wie​dzia​ła wte​- dy, że jest mu win​na przy​słu​gę i że​by ją mą​drze wy​ko​rzy​stał. I tak wła​śnie zro​bił. – Jak naj​bar​dziej. Dług spła​co​ny. Skoń​czy​ła ob​ser​wa​cję kra​jo​bra​zu i od​wró​ci​ła się do nie​go z za​czer​wie​nio​ny​mi od wia​tru po​licz​ka​mi. – Sły​sza​łam o pa​nu w wy​dzia​le Ma​gel​lan. Wła​ści​wie jest pan le​gen​dą. Jed​nym z pierw​szych dwu​na​stu agen​tów. – Nie mia​łem po​ję​cia o tej po​pu​lar​no​ści. – Ste​pha​nie wspo​mi​na​ła też, że jest pan skrom​ny. Nie był w na​stro​ju na słu​cha​nie kom​ple​men​tów. Prze​szłość cze​ka​ła.

– Mógł​bym już do​stać tę tecz​kę? Oczy jej bły​snę​ły. – Oczy​wi​ście. Pod​niósł ko​per​tę. Pierw​sza myśl, ja​ka przy​szła mu do gło​wy, to: jak coś tak cien​kie​go mo​że od​po​wie​dzieć na ty​le py​tań. – Mu​si być na​praw​dę waż​na – za​uwa​ży​ła Jes​si​ca. Ko​lej​na lek​cja. Je​śli nie chcesz od​po​wie​dzieć na py​ta​nie, udaj, że nie sły​sza​łeś. – Dłu​go jest pa​ni w wy​dzia​le? – Kil​ka lat. Ze​szła z plat​for​my lu​ne​ty. – Ale nie​zbyt mi się po​do​ba. Chy​ba odej​dę. Sły​sza​łam, że i pan nie za​grzał tam dłu​go miej​sca. Bio​rąc pod uwa​gę jej nie​ostroż​ne za​cho​wa​nie, re​zy​gna​cja wy​da​wa​ła się jak naj​- bar​dziej wska​za​na. W cią​gu dwu​na​stu lat służ​by tyl​ko trzy ra​zy wziął urlop, ale i tak przez ca​ły czas po​zo​sta​wał czuj​ny. Pa​ra​no​ja to jed​na z cho​rób za​wo​do​wych agen​ta i dwa la​ta eme​ry​tu​ry nie zdą​ży​ły jej jesz​cze wy​le​czyć. – Uda​ne​go urlo​pu – po​wie​dział na od​chod​ne. Ju​tro wra​ca do Ko​pen​ha​gi. Dziś miał za​miar od​wie​dzić w oko​li​cy kil​ka an​ty​- kwa​ria​tów z rzad​ki​mi książ​ka​mi – cho​ro​ba za​wo​do​wa księ​ga​rza. Je​go no​wy za​- wód. Jes​si​ca rzu​ci​ła mu ostre spoj​rze​nie, za​bie​ra​jąc swo​je kij​ki i nar​ty. – Dzię​ku​ję. We​szli do środ​ka i prze​szli przez opu​sto​sza​łe schro​ni​sko. Jes​si​ca ru​szy​ła do wy​cią​gu, któ​rym mia​ła do​trzeć do ko​tła. Ma​lo​ne skie​ro​wał się do ko​lej​ki, aby zje​chać trzy ty​sią​ce me​trów w dół. Z ko​per​tą w rę​ku wsiadł do pu​ste​go wa​go​ni​ka. Ucie​szył się, że bę​dzie sam. Jed​nak tuż przed za​mknię​ciem drzwi wsko​czy​ły jesz​cze dwie oso​by: ko​bie​ta i męż​czy​zna. Ope​ra​tor za​trza​snął drzwi od ze​wnątrz i gon​do​la ru​szy​ła. Pa​trzył przez okno. Za​mknię​te po​miesz​cze​nia to jed​na rzecz, a za​tło​czo​ne za​mknię​te po​miesz​cze​nia to coś zu​peł​nie in​ne​go. Nie miał klau​stro​fo​bii, cho​dzi​ło bar​dziej o po​czu​cie bra​ku kon​tro​li nad sy​tu​acją. Nie mógł wyjść, kie​dy chce. Ja​koś so​bie z tym ra​dził – w prze​szło​ści nie​je​den raz zna​lazł się pod zie​mią – ale mię​dzy in​ny​mi z te​go po​- wo​du daw​no te​mu, u pro​gu swo​jej ka​rie​ry w ma​ry​nar​ce, nie wy​brał, w prze​ci​- wień​stwie do oj​ca, okrę​tów pod​wod​nych. – Pa​nie Ma​lo​ne. Od​wró​cił się.

Ko​bie​ta sta​ła przy nim z pi​sto​le​tem w dło​ni. – Pro​szę od​dać mi tę ko​per​tę.

ROZDZIAŁ DRUGI BAL​TI​MO​RE, MA​RY​LAND GODZ. 9.10 Ad​mi​rał Lang​ford C. Ram​sey uwiel​biał prze​ma​wiać do tłu​mów. Po raz pierw​- szy uświa​do​mił to so​bie już w Aka​de​mii Ma​ry​nar​ki Wo​jen​nej, i pod​czas ca​łej swo​jej ka​rie​ry, przez czter​dzie​ści kil​ka lat, za​wsze szu​kał ku te​mu oka​zji. Dziś miał prze​mó​wić do ame​ry​kań​skich człon​ków Ki​wa​nis In​ter​na​tio​nal – dość nie​ty​- po​wo dla sze​fa wy​wia​du ma​ry​nar​ki wo​jen​nej. Na​le​żał prze​cież do taj​ne​go świa​ta fak​tów, po​gło​sek i spe​ku​la​cji, a je​go pu​blicz​ne wy​stą​pie​nia ogra​ni​cza​ły się do Kon​gre​su. Jed​nak ostat​ni​mi cza​sy, z bło​go​sła​wień​stwem zwierzch​ni​ków, stał się bar​dziej do​stęp​ny. Nie żą​dał ho​no​ra​riów ani po​kry​cia kosz​tów, nie wpro​wa​dzał żad​nych re​stryk​cji wo​bec pra​sy. Im więk​sza wi​dow​nia, tym le​piej. Chęt​nych by​ło wie​lu. Te​go dnia prze​ma​wiał po raz ósmy w tym mie​sią​cu. – Je​stem tu dzi​siaj, by opo​wie​dzieć wam coś, o czym z pew​no​ścią jesz​cze nie sły​sze​li​ście. Przez dłu​gi czas by​ła to bo​wiem ści​śle strze​żo​na ta​jem​ni​ca. Cho​dzi o naj​mniej​szy ame​ry​kań​ski ato​mo​wy okręt pod​wod​ny. Spoj​rzał na za​słu​cha​ny tłum. – Wiem, co so​bie te​raz my​śli​cie: „Fa​cet zwa​rio​wał. Szef wy​wia​du ma​ry​nar​ki opo​wie nam o su​per​taj​nym okrę​cie?”. Po​ki​wał gło​wą. – Wła​śnie to za​mie​rzam zro​bić. – Pa​nie ka​pi​ta​nie, ma​my pro​blem – za​mel​do​wał ster​nik. Ram​sey to wpa​dał w drzem​kę, to się bu​dził na swo​im sta​no​wi​sku ope​ra​to​ra ste​rów głę​bo​ko​ści. Ka​pi​tan okrę​tu, któ​ry sie​dział tuż obok, na​tych​miast sku​pił wzrok na mo​ni​to​rach. Wszyst​kie ka​me​ry po​ka​zy​wa​ły mi​ny. – Je​zu Chry​ste – wy​mam​ro​tał ka​pi​tan. – Sil​ni​ki stop. Za​trzy​mać się i ma nie drgnąć na​wet o cen​ty​metr.

Pi​lot wy​ko​nał ko​men​dę i zmie​nił usta​wie​nie ca​łej se​rii prze​łącz​ni​ków. Ram​sey był za​le​d​wie ka​pi​ta​nem, ale wie​dział, że ma​te​ria​ły wy​bu​cho​we sta​ją się szcze​gól​- nie nie​bez​piecz​ne, gdy przez dłuż​szy czas prze​by​wa​ją w sło​nej wo​dzie. Prze​mie​- rza​li dno Mo​rza Śród​ziem​ne​go przy wy​brze​żu Fran​cji, peł​ne śmier​cio​no​śnych po​- zo​sta​ło​ści po dru​giej woj​nie świa​to​wej. Wy​star​czy​ło​by mu​śnię​cie ka​dłu​ba o je​- den z me​ta​lo​wych kol​ców mi​ny, a taj​ny okręt prze​stał​by ist​nieć. NR-1 był jed​ną ze spe​cja​li​stycz​nych jed​no​stek po​my​słu ad​mi​ra​ła Hy​ma​na Ric​- ko​ve​ra. Zbu​do​wa​no go w ta​jem​ni​cy za nie​wy​obra​żal​nie wy​so​ką kwo​tę stu mi​lio​- nów do​la​rów. Miał za​le​d​wie 44 me​try dłu​go​ści, 4 me​try sze​ro​ko​ści i je​de​na​sto​- oso​bo​wą za​ło​gą na po​kła​dzie. Ale je​go kon​struk​cja po​zwa​la​ła mu na za​nu​rze​nie na głę​bo​kość trzech ty​się​cy stóp. Okręt wy​po​sa​żo​no w je​dy​ny w swo​im ro​dza​ju re​ak​tor ato​mo​wy. Trzy sta​no​wi​ska umoż​li​wia​ły ob​ser​wa​cję oto​cze​nia. Ka​me​ry wspo​ma​ga​ło oświe​tle​nie ze​wnętrz​ne. Me​cha​nicz​ny uchwyt po​zwa​lał na za​bie​ra​- nie z mo​rza zna​le​zio​nych przed​mio​tów. Ra​mię wy​po​sa​żo​no w na​rzę​dzia do cię​cia i przy​trzy​my​wa​nia. Od no​si​cie​li po​ci​sków ba​li​stycz​nych czy my​śliw​skich okrę​tów pod​wod​nych NR-1 od​róż​niał ja​sno​po​ma​rań​czo​wy kiosk, pła​ski po​most na ka​dłu​- bie, nie​zgrab​na stęp​ka tu​ne​lo​wa oraz wie​le cie​ka​wych do​dat​ków, włącz​nie z wy​- su​wa​ny​mi opo​na​mi cię​ża​ro​wy​mi fir​my Go​ody​ear, wy​peł​nio​ny​mi al​ko​ho​lem, dzię​- ki któ​rym okręt mógł jeź​dzić po dnie. – Ste​ry głę​bo​ko​ści w po​zio​mie – za​rzą​dził ka​pi​tan. Ram​sey od ra​zu zro​zu​miał, o co cho​dzi. Że​by utrzy​mać ka​dłub na dnie. Bar​- dzo do​brze. Na mo​ni​to​rach wi​dać zbyt wie​le min. – Przy​go​to​wać się do sza​so​wa​nia głów​ne​go ba​la​stu – po​wie​dział ka​pi​tan. – Chcę się pod​nieść pro​sto w gó​rę, bez ko​ły​sa​nia. W cen​tra​li do​wo​dze​nia pa​no​wa​ła gro​bo​wa ci​sza, przez co szum tur​bin, świst po​wie​trza, prze​le​wa​nie się pły​nu hy​drau​licz​ne​go i brzę​czy​ki urzą​dzeń elek​tro​nicz​- nych wy​da​wa​ły się jesz​cze gło​śniej​sze. A za​le​d​wie chwi​lę wcze​śniej dzia​ła​ły na nie​go jak śro​dek usy​pia​ją​cy. – Po​wo​li i ostroż​nie – mó​wił ka​pi​tan. – Utrzy​maj po​zy​cję. Pi​lot za​ci​snął dło​nie na dźwi​gniach. Okrę​tu nie wy​po​sa​żo​no w ko​ło ste​ro​we. Za​miast nie​go miał czte​ry dźwi​gnie, na wzór my​śliw​ca. Ty​po​we dla NR-1. Choć był to okręt bar​dzo za​awan​so​wa​ny pod wzglę​dem kon​struk​cji i na​pę​du, więk​szość osprzę​tu po​cho​dzi​ła ra​czej z epo​ki ka​mie​nia łu​pa​ne​go niż ery lo​tów ko​smicz​nych. Po​sił​ki przy​go​to​wy​wa​li w kiep​- skiej imi​ta​cji pie​kar​ni​ka uży​wa​ne​go w sa​mo​lo​tach pa​sa​żer​skich. Ze​wnętrz​ny wy​- się​gnik zo​stał im po in​nym pro​jek​cie ma​ry​nar​ki. Sys​tem na​wi​ga​cyj​ny, za​adap​to​- wa​ny z li​niow​ców trans​atlan​tyc​kich, pod wo​dą sta​wał się prak​tycz​nie bez​u​ży​tecz​- ny. Mi​nia​tu​ro​we ka​bi​ny dla za​ło​gi, wiecz​nie za​pcha​na to​a​le​ta i go​to​we obiad​ki

za​ku​pio​ne w su​per​mar​ke​cie przed opusz​cze​niem por​tu. – So​nar ich nie wy​krył, za​nim po​ja​wi​ły się na ekra​nach? – za​py​tał ka​pi​tan. – Nie – od​parł ktoś z za​ło​gi. – Wy​ło​ni​ły się na​gle z ciem​no​ści. Sprę​żo​ne po​wie​trze wpły​nę​ło do głów​nych zbior​ni​ków ba​la​sto​wych i okręt się uniósł. Pi​lot trzy​mał obie dło​nie na drąż​kach, go​tów w każ​dej chwi​li ma​new​ro​- wać ste​ra​mi w ce​lu utrzy​ma​nia po​żą​da​nej po​zy​cji. Po​zo​sta​ło im wznieść się na ja​kieś sto stóp i nie​bez​pie​czeń​stwo mi​nie. – Jak wi​dzi​cie, uda​ło nam się wy​do​stać z po​la mi​no​we​go – po​wie​dział Ram​sey do swo​ich słu​cha​czy. – By​ło to wio​sną 1971 ro​ku. Po​ki​wał gło​wą. – Tak, tak, daw​no te​mu. Mia​łem szczę​ście słu​żyć na NR-1. Na twa​rzach obec​nych wi​dział zdzi​wie​nie i po​dziw. – Nie​wie​le osób wie o tym okrę​cie. Zo​stał zbu​do​wa​ny w naj​głęb​szej ta​jem​ni​- cy, na​wet przed nie​któ​ry​mi z ów​cze​snych ad​mi​ra​łów. Wspa​nia​le go wy​po​sa​żo​no i mógł scho​dzić na głę​bo​kość trzy ra​zy więk​szą niż ja​ki​kol​wiek in​ny okręt. Nie miał na​zwy, żad​nej bro​ni, ani jed​nej tor​pe​dy, a na​wet ofi​cjal​nej za​ło​gi. Je​go mi​sje by​ły ści​śle taj​ne – więk​szość z nich po​zo​sta​je utaj​nio​na do dzi​siaj. A co cie​kaw​- sze, okręt wciąż pły​wa, bę​dąc dru​gą naj​star​szą jed​nost​ką te​go ty​pu, wy​ko​rzy​sty​- wa​ną od 1969. Obec​nie dzia​ła jaw​nie, wy​ko​nu​jąc za​da​nia woj​sko​we i cy​wil​ne. Za​wsze gdy głę​bo​ko pod po​wierzch​nią oce​anu po​trzeb​ne są ludz​kie oczy i uszy – do ak​cji ru​sza NR-1. Pa​mię​ta​cie mo​że opo​wie​ści o tym, jak Ame​ry​ka pod​pię​ła się do prze​wo​dów te​le​fo​nicz​nych po​pro​wa​dzo​nych na dnie Atlan​ty​ku i pod​słu​chi​- wa​ła So​wie​tów? To wła​śnie NR-1. Z ko​lei w 1976 do oce​anu spadł F-14 z po​ci​- skiem Pho​enix na po​kła​dzie. NR-1 go wy​do​był, nie da​jąc żad​nej szan​sy Ro​sja​- nom. Po ka​ta​stro​fie Chal​le​ge​ra to rów​nież NR-1 od​na​lazł ra​kie​tę z wa​dli​wą uszczel​ką. Nic bar​dziej nie po​ma​ga​ło utrzy​mać uwa​gi słu​cha​czy jak opo​wieść, a Ram​sey znał ich mnó​stwo, wszyst​kie z cza​sów, gdy słu​żył na tym je​dy​nym w swo​im ro​- dza​ju okrę​cie. NR-1 cią​gle się psuł i pły​wał je​dy​nie dzię​ki po​my​sło​wo​ści za​ło​gi. In​struk​cja ob​słu​gi by​ła bez​u​ży​tecz​na, mu​sie​li po​sta​wić na in​no​wa​cyj​ność. Pra​wie każ​dy z nich wy​so​ko awan​so​wał, nie wy​łą​cza​jąc je​go sa​me​go. Był za​do​wo​lo​ny, że mo​że wresz​cie o tym opo​wia​dać – w ra​mach no​we​go pla​nu re​kru​ta​cji. Ma​ry​nar​- ka uzna​ła, że dzię​ki ta​kiej swo​istej pro​pa​gan​dzie suk​ce​su zdo​bę​dzie no​wych żoł​- nie​rzy. We​te​ra​ni ta​cy jak on mie​li snuć swo​je opo​wie​ści, by lu​dzie, któ​rzy słu​- cha​ją go te​raz, na przy​kład przy śnia​da​niu, po​wtó​rzy​li je swo​im zna​jo​mym. Pra​- sa, któ​ra jak go po​in​for​mo​wa​no, bę​dzie w po​go​to​wiu, za​pew​ni jesz​cze lep​szy obieg in​for​ma​cji. „Ad​mi​rał Lang​ford Ram​sey, szef biu​ra wy​wia​du ma​ry​nar​ki wo​-

jen​nej, w swo​im prze​mó​wie​niu na zgro​ma​dze​niu kra​jo​wym Ki​wa​nian In​ter​na​tio​- nal, opo​wie​dział obec​nym…” Je​go po​ję​cie suk​ce​su by​ło bar​dzo pro​ste. To prze​ci​wień​stwo po​raż​ki. Dwa la​ta te​mu po​wi​nien przejść w stan spo​czyn​ku, ale był naj​wyż​szym ran​gą ko​lo​ro​wym w Ar​mii Sta​nów Zjed​no​czo​nych i pierw​szym za​twar​dzia​łym sta​rym ka​wa​le​rem, ja​ki kie​dy​kol​wiek za​szedł tak wy​so​ko. Dłu​go to pla​no​wał. I był nie​- zwy​kle ostroż​ny. Za​wsze spo​koj​na twarz, po​god​ne czo​ło, opa​no​wa​ny głos i ła​- god​ne, szcze​re spoj​rze​nie. Pla​no​wał swo​ją ka​rie​rę w ma​ry​nar​ce z pre​cy​zją pod​- wod​ne​go na​wi​ga​to​ra. Nic mu nie prze​szko​dzi, szcze​gól​nie te​raz, gdy cel był tak bli​sko. Dla​te​go nie​po​ko​ił go pe​wien szcze​gół. Po​ten​cjal​ny wy​bój na dro​dze. Gar​misch.

ROZDZIAŁ TRZECI GAR​MISCH Ma​lo​ne pa​trzył na pi​sto​let, za​cho​wu​jąc spo​kój. Nie był zbyt przy​jem​ny dla Jes​- si​ki, a oka​za​ło się, że sam nie wy​ka​zał na​le​ży​tej ostroż​no​ści. Uniósł ko​per​tę. – O to cho​dzi? Zwy​kłe bro​szur​ki o ra​to​wa​niu gór, obie​ca​łem je mo​je​mu od​- dzia​ło​wi Gre​en​pe​ace. Ma​my do​dat​ko​we punk​ty za wy​pra​wy w te​ren. Wa​go​nik ca​ły czas zjeż​dżał w dół. – Za​baw​ny czło​wiek – po​wie​dzia​ła. – Roz​wa​ża​łem za​ło​że​nie ka​ba​re​tu. My​śli pa​ni, że to błąd? Wła​śnie z po​wo​du ta​kich sy​tu​acji zre​zy​gno​wał z pra​cy. Agent w wy​dzia​le Ma​- gel​lan mógł za​ro​bić rocz​nie sie​dem​dzie​siąt dwa ty​sią​ce brut​to. Ja​ko księ​garz wy​- cią​gał wię​cej i to bez nie​po​trzeb​ne​go ry​zy​ka. A przy​naj​mniej tak mu się do​tąd wy​da​wa​ło. Czas przejść na po​przed​ni tryb my​śle​nia. I zmy​lić prze​ciw​ni​ka. – Kim pa​ni jest? – za​py​tał. Ni​ska i przy​sa​dzi​sta, mo​gła mieć nie​co po trzy​dzie​st​ce, brą​zo​wo​ru​dy ko​lor wło​sów nie bar​dzo jej pa​so​wał. Ubra​na w nie​bie​ską weł​nia​ną kurt​kę i zło​ty sza​- lik. Fa​cet miał na so​bie pur​pu​ro​wą kurt​kę i ro​bił wra​że​nie jej pod​wład​ne​go. Po​ru​- szy​ła pi​sto​le​tem, wska​zu​jąc wspól​ni​ko​wi ko​per​tę. – Za​bierz ją. Pur​pu​ro​wy pod​szedł chwiej​nie i wy​rwał mu z rę​ki ko​per​tę. Ko​bie​ta spoj​rza​ła przez mo​ment na ska​li​ste zbo​cza prze​su​wa​ją​ce się za za​wil​go​- co​ną szy​bą. Ma​lo​ne wy​ko​rzy​stał tę chwi​lę, by za​ci​ska​jąc pięść, zde​cy​do​wa​nym ru​chem za​mach​nąć się i skie​ro​wać pi​sto​let w in​nym kie​run​ku. Po​cią​gnę​ła za spust. Wy​strzał za​dźwię​czał mu w uszach, a ku​la wy​le​cia​ła przez szy​bę. Na​tych​miast po​czuł na twa​rzy mroź​ne po​wie​trze.

Pię​ścią ude​rzył fa​ce​ta, a ten od ra​zu po​le​ciał na ple​cy. Zła​pał ko​bie​tę za bro​dę i ude​rzył jej gło​wą o szy​bę, na któ​rej za​ry​so​wał się wzór pa​ję​czej sie​ci. Za​mknę​ła oczy, a on ci​snął ją na pod​ło​gę. Tym​cza​sem Pur​pu​ro​wy już wstał i za​ata​ko​wał. Ra​zem za​to​czy​li się na dru​gi ko​niec gon​dol​ki, po​tem upa​dli na mo​krą pod​ło​gę. Ma​lo​ne zwi​nął się ca​ły w na​- dziei, że to go uwol​ni z uści​sku, ja​ki czuł na gar​dle. Usły​szał jęk ko​bie​ty i zdał so​bie spra​wę, że za chwi​lę prze​ciw​ni​ków znów bę​dzie dwo​je, w tym je​den uzbro​- jo​ny. Otwo​rzył oby​dwie dło​nie i ude​rzył fa​ce​ta w uszy. Uczy​li ich o tym na szko​- le​niach w ma​ry​nar​ce. Uszy to jed​na z naj​bar​dziej wraż​li​wych czę​ści cia​ła. Rę​ka​- wicz​ki tro​chę prze​szka​dza​ły, ale za trze​cim ra​zem fa​cet krzyk​nął, a Ma​lo​ne po​czuł, że ucisk na gar​dle ze​lżał. Zrzu​cił z sie​bie prze​ciw​ni​ka moc​nym kop​nię​ciem i sko​czył na no​gi. Za​nim jed​- nak zdą​żył co​kol​wiek zro​bić, Pur​pu​ro​wy znów chwy​cił go za gar​dło. Ma​lo​ne po​- czuł na po​licz​ku chłód zmro​żo​nej szy​by, do któ​rej tam​ten przy​ci​skał mu twarz. – Nie ru​szaj się. Pra​wą rę​kę miał wy​krzy​wio​ną pod dziw​nym ką​tem. Wal​czył, że​by się uwol​nić, ale Pur​pu​ro​wy był sil​ny. – Po​wie​dzia​łem, nie ru​szaj się. Chwi​lo​wo po​sta​no​wił go po​słu​chać. – Pa​nya, wszyst​ko po​rząd​ku? – Pur​pu​ro​wy pró​bo​wał na​wią​zać kon​takt z ko​bie​- tą. Ma​lo​ne, wciąż z twa​rzą na szy​bie, chcąc nie chcąc, pa​trzył w dół, tam, do​kąd zmie​rza​ła ko​lej​ka. – Pa​nya? Za​uwa​żył je​den ze sta​lo​wych słu​pów, ja​kieś pięć​dzie​siąt me​trów od wa​go​ni​ka. Szyb​ko się zbli​żał. Po​tem uzmy​sło​wił so​bie, że le​wą dłoń za​ci​ska na czymś w ro​- dza​ju klam​ki. Wi​dać po​tycz​ka za​koń​czy​ła się na drzwiach. – Pa​nya, ode​zwij się. Wszyst​ko w po​rząd​ku? Znajdź pi​sto​let. Ucisk na gar​dle był sil​ny, po​dob​nie jak uchwyt na je​go ra​mie​niu. Ale New​ton miał ra​cję, każ​da ak​cja wy​wo​łu​je re​ak​cję o ta​kiej sa​mej war​to​ści i prze​ciw​nym zwro​cie. Pa​ty​ko​wa​te ra​mio​na słu​pa by​ły już pra​wie nad ni​mi. Wa​go​nik prze​je​dzie tak bli​sko, że po​win​no się udać. Szarp​nął klam​kę i nie pusz​cza​jąc jej, prze​su​nął drzwi – jed​no​cze​śnie wy​sko​czył z wa​go​ni​ka. Pur​pu​ro​wy, zu​peł​nie za​sko​czo​ny, wy​le​ciał z gon​do​li, obi​ja​jąc się o kra​wędź

słu​pa. Ma​lo​ne oby​dwo​ma rę​ka​mi kur​czo​wo trzy​mał się klam​ki. Na​past​nik po​le​- ciał w dół, obi​ja​jąc się o wa​go​nik i słup. Krzyk szyb​ko ucichł. Ma​lo​ne do​stał się z po​wro​tem do środ​ka. Każ​de​mu je​go wy​de​cho​wi to​wa​rzy​- szył ob​łok pa​ry. W gar​dle zu​peł​nie mu za​schło. Ko​bie​cie tym​cza​sem uda​ło się wstać. Kop​nął ją w szczę​kę, po​sy​ła​jąc znów na pod​ło​gę. Na dol​nej sta​cji za​uwa​żył dwóch męż​czyzn w czar​nych płasz​czach. Po​sił​ki? Był te​raz trzy​sta me​trów nad sta​cją. Pod nim roz​cią​gał się gę​sty las po​kry​wa​ją​cy niż​sze par​tie sto​ków, zie​lo​ne ga​łę​zie cho​inek ugi​na​ły się pod cię​ża​rem śnie​gu. Za​- uwa​żył ta​bli​cę kon​tro​l​ną. Trzy lamp​ki zie​lo​ne, dwie czer​wo​ne. Spoj​rzał za okno, do​strze​ga​jąc zbli​ża​ją​cy się ko​lej​ny słup. Się​gnął do prze​łącz​ni​ka z na​pi​sem „AN​- HAL​TEN” i zmie​nił po​ło​że​nie dźwi​gien​ki. Wa​go​ni​kiem za​ko​ły​sa​ło, po​tem zwol​nił, ale nie za​trzy​mał się cał​ko​wi​cie. Znów New​ton. W wy​ni​ku dzia​ła​nia si​ły tar​cia cia​ło w koń​cu się za​trzy​ma. Ko​per​ta wciąż le​ża​ła obok ko​bie​ty. Zła​pał ją i wło​żył pod kurt​kę. Od​na​lazł pi​- sto​let i wsu​nął do kie​sze​ni. Pod​szedł do drzwi. Cze​kał, aż gon​do​la do​je​dzie do słu​pa. Mi​mo że wa​go​nik le​d​wie się wlókł, skok i tak bę​dzie ry​zy​kow​ny. Oce​nił pręd​kość i od​le​głość, przy​go​to​wał się, a po​tem sko​czył, sku​pia​jąc wzrok na jed​- nym z po​przecz​nych ele​men​tów – za​mie​rzał się go zła​pać dłoń​mi w skó​rza​nych rę​ka​wicz​kach. Wal​nął o sta​lo​we rusz​to​wa​nie, ude​rze​nie za​mor​ty​zo​wa​ła skó​rza​na kurt​ka. Śnieg chrzę​ścił mię​dzy sta​lo​wą bel​ką i je​go pal​ca​mi. Moc​no je na niej za​ci​snął. Wa​go​nik po​je​chał da​lej i za​trzy​mał się do​pie​ro trzy​dzie​ści me​trów od nie​go. Ode​tchnął kil​ka ra​zy i ru​szył w stro​nę przy​twier​dzo​nej do słu​pa dra​bi​ny. Po​wo​li i ostroż​nie prze​no​sząc cię​żar cia​ła z jed​nej rę​ki na dru​gą, w koń​cu do niej do​tarł. Su​chy śnieg uno​sił się wo​kół jak talk. Po​sta​wił gu​mo​we po​de​szwy bu​tów na ośnie​żo​nym szcze​blu. Po​ni​żej zo​ba​czył, jak dwaj męż​czyź​ni w ciem​nych płasz​- czach wy​bie​ga​ją z dol​nej sta​cji. Kło​po​ty, tak jak przy​pusz​czał. Zszedł po dra​bi​nie i sko​czył na zie​mię. Po​ni​żej miał jesz​cze sto pięć​dzie​siąt me​trów za​le​sio​ne​go sto​ku. Prze​brnął mię​dzy drze​wa​mi do as​fal​to​wej szo​sy, któ​ra bie​gła rów​no​le​gle do dro​gi w do​le. Przed so​bą zo​ba​czył bu​dy​nek kry​ty gon​tem i oto​czo​ny krze​wa​mi w śnie​go​wych cza​pach. Czy​jeś miej​sce pra​cy. Jesz​cze da​lej znów dro​ga, od​śnie​żo​- ny as​falt. Pod​biegł do bra​my wio​dą​cej do ogro​dzo​ne​go do​mu. Do​stę​pu bro​ni​ła kłód​ka. Usły​szał ryk sil​ni​ka wal​czą​ce​go ze stro​mą dro​gą. Scho​wał się za sto​ją​cym

na po​bo​czu trak​to​rem i pa​trzył, jak ciem​ny peu​ge​ot prze​mie​rza za​kręt i zwal​nia, gdy je​go pa​sa​że​ro​wie przy​glą​da​li się za​gro​dzie. Ma​lo​ne z pi​sto​le​tem w dło​ni go​to​wał się do wal​ki. Ale sa​mo​chód przy​spie​szył i po​je​chał da​lej. Za​uwa​żył dru​gą wą​ską as​fal​to​wą dro​gę pro​wa​dzą​cą mię​dzy drze​wa​mi w dół, do sta​cji. Po​biegł tam​tę​dy. Wy​so​ko w gó​rze ko​lej​ka na​dal sta​ła w miej​scu. W jed​nym z wa​go​nów le​ża​ła nie​przy​tom​na ko​bie​ta w nie​bie​skiej kurt​ce. Mar​twy męż​czy​zna w pur​pu​ro​wym okry​ciu spo​czy​wał gdzieś w śnie​gu. Ale to nie by​ły je​go pro​ble​my. Miał in​ny. Kto wie​dział, ja​ki in​te​res za​ła​twiał ze Ste​pha​nie Nel​le?