Dedykuję Pam Ahearn i Markowi Tavaniemu,
dzięki którym spełniają się marzenia
PODZIĘKOWANIA
Pisząc każdą książkę, poznaję kolejnych wspaniałych ludzi w Random House.
I tym razem było podobnie. Tak więc Ginie Centrello, Libby McGuire, Cindy
Murray, Kim Hovey, Christine Cabello, Beck Stvan, Carole Lowenstein oraz
wszystkim w Dziale Promocji i Sprzedaży składam szczere i z serca płynące po-
dziękowania. Kłaniam się nisko Laurze Jorstad, która adiustuje wszystkie moje
powieści. Żaden pisarz nie mógłby życzyć sobie bardziej profesjonalnego zespołu
współpracowników. Wszyscy bez wyjątku jesteście po prostu najlepsi.
Podziękowania specjalne należą się przemiłym ludziom z Akwizgranu, którzy
z niesłychaną wprost cierpliwością odpowiadali na moje niezliczone pytania.
Wdzięczność jestem też winien Ronowi Chamblinowi, właścicielowi Chamblin
Bookmine w Jacksonville na Florydzie, gdzie od lat prowadzę większość swoich
badań. To niesamowite miejsce. Ron, dziękuję, że je stworzyłeś. Dziękuję rów-
nież za wgląd – jak to się mówi w dalekiej Australii – naszej australijskiej mamie
Kate Taperell.
Książkę dedykuję mojej agentce Pam Ahearn i mojemu redaktorowi Markowi
Tavaniemu. Pam wzięła mnie pod swoje skrzydła w 1995 r. i w ciągu siedmiu
kolejnych lat aż osiemdziesiąt pięć razy usłyszała od wydawców odmowę opubli-
kowania mojej książki. W końcu jednak znalazła tego właściwego. Godna podzi-
wu cierpliwość. No i Mark. Mam szczęście, że zgodził się zająć zwariowanym
prawnikiem, któremu zachciało się pisać książki.
Ale ostatecznie wszyscy przetrwaliśmy.
Pam i Markowi zawdzięczam tyle, że i najdłuższego życia nie wystarczyłoby,
żeby się im odwdzięczyć.
Dziękuję.
Za wszystko.
Opowiedz mi swoją przeszłość, a ja powiem ci,
jaka będzie twoja przyszłość.
Konfucjusz
Starożytni mistrzowie byli subtelni
i elastyczni, tajemniczy i wszechstronni.
Ich umysły były zbyt głębokie, by je pojąć.
Ponieważ byli niezgłębieni,
Można ich opisać tylko w przybliżeniu.
Niezdecydowani jak człowiek brodzący zimą w strumieniu,
Niepewni jak ktoś, kto obawia się swoich sąsiadów,
Ostrożni i powściągliwi jak gość,
Ulegli jak lód w chwili topnienia,
Prości jak nieobrobiony blok.1
Lao-Cy (604 r. p.n.e.)
Kto dom swój niepokoi – wiatr odziedziczy.
Księga przysłów 11,292
PROLOG
LISTOPAD 1971
Rozległ się dźwięk syreny alarmowej i Forrest Malone natychmiast wzmógł
czujność.
– Głębokość? – zawołał.
– Sześćset stóp.
– Co jest pod nami?
– Jeszcze dwa tysiące stóp lodowatej wody.
Omiótł wzrokiem konsolę kontrolną, wskaźniki i termometry. W niewielkim
pomieszczeniu centrali dowodzenia po prawej siedział sternik, a z lewej wciśnięty
w kąt – operator sterów głębokościowych. Obydwaj mężczyźni nie odrywali dłoni
od drążków. Lampka kontrolna sygnalizowała problemy z zasilaniem.
– Zwolnij do dwóch węzłów.
Okrętem lekko szarpnęło.
Alarm nie przestawał wyć. Zapadła ciemność.
– Panie kapitanie, raport z komory reaktora. Poszedł bezpiecznik na jednym
z prętów.
Wiedział, co się stało. Mechanizmy wbudowane w to wybuchowe ustrojstwo
spowodowały, że reszta prętów wpadła do rdzenia – reaktor został awaryjnie wyłą-
czony. W tej sytuacji mieli tylko jedno wyjście.
– Przełączyć na akumulatory.
Zabłysło przyćmione oświetlenie awaryjne. Wszedł jego mechanik, Flanders,
dokładny i rzetelny specjalista, na którym mógł polegać.
– Mów, Tom.
– Nie mam pojęcia, jak źle to wygląda ani ile potrwa naprawa, ale musimy
zmniejszyć pobór mocy.
Takie sytuacje zdarzały się już wcześniej, i to kilka razy, więc wiedział, że aku-
mulatory mogą zastąpić reaktor nawet przez dwie doby pod warunkiem, że będą
oszczędni. Przeprowadzali z załogą rygorystyczne ćwiczenia symulujące takie zda-
rzenie. Problem w tym, że po awaryjnym wyłączeniu reaktora, jak mówi instruk-
cja, w ciągu godziny należy go ponownie uruchomić, a jeśli się nie uda, okręt po-
winien jak najszybciej zawinąć do najbliższego portu. Od którego dzieliło ich ty-
siąc pięćset mil.
– Wyłącz wszystko, co się da.
– Panie kapitanie, trudno będzie utrzymać stateczność – zauważył sternik.
Malone znał prawo Archimedesa. Jeśli siła wyporu równoważy siłę ciężkości,
to zanurzony przedmiot ani nie wypłynie na powierzchnię, ani nie zatonie. Dzięki
pływalności zerowej pozostaje na jednym poziomie. Na tej zasadzie funkcjonuje
każdy okręt podwodny, utrzymywany pod wodą przez pracujące silniki. Bez zasi-
lania nie ruszą silniki ani stery głębokościowe, co oznacza brak pędu. Wszystkie
te problemy rozwiązałoby wynurzenie, ale nie mieli nad sobą otwartego oceanu.
Drogę odcinał im lodowy sufit.
– Panie kapitanie, maszynownia melduje niewielki wyciek z instalacji hydrau-
licznej.
– Niewielki wyciek? – powtórzył. – Akurat teraz?
– Zauważyli go wcześniej, ale ze względu na brak energii proszą o pozwolenie
na zamknięcie zaworu i wymianę przewodu.
Logiczne.
– W porządku, wykonać. I mam nadzieję, że to koniec złych wieści.
Odwrócił się do operatora sonaru.
– Jak tam z przodu?
Okręty podwodne działały na bazie doświadczeń swoich poprzedników, a ci,
którzy wcześniej pływali po zamarzniętych morzach, dali dwie rady. Nigdy nie
uderzać w nic zamarzniętego, jeśli tylko da się tego uniknąć. W przeciwnym wy-
padku ustawić się dziobem do lodu, podejść delikatnie i modlić się.
– Czysto – odparł operator.
– Zaczynamy dryfować – poinformował sternik.
– Kompensuj. Ale ostrożnie z energią.
Nagle dziób niespodziewanie zanurkował.
– Co, do cholery? – wymamrotał Malone.
– Stery rufowe na pełnym zanurzeniu – zawołał operator i poderwał się, by po-
ciągnąć drążek w odwrotnym kierunku. – Nie reagują.
– Blount, pomóż mu – krzyknął Malone.
Blount zostawił sonar i ruszył na ratunek. Kąt nachylenia się zwiększał. Malo-
ne chwycił się planszetu; wszystko, co nie było przymocowane, z hukiem spadało
na podłogę.
– Sterowanie awaryjne – wrzasnął.
Kąt wciąż się zwiększał.
– Ponad czterdzieści pięć stopni – raportował sternik. – Zanurzamy się. Stery
nie reagują.
Aby nie stracić równowagi, Malone mocniej się złapał planszetu.
– Dziewięćset stóp, wciąż opadamy.
Cyfry na wskaźniku głębokości zmieniały się tak szybko, że trudno już było je
odróżnić. Konstrukcja okrętu pozwalała im zejść na trzy tysiące stóp. Dno zbliża-
ło się w zastraszającym tempie, a ciśnienie wody wciąż rosło – jeśli zbyt szybko
osiągnie wysoki poziom, kadłub imploduje. Z drugiej strony perspektywa uderze-
nia w dno też nie była zbyt miła.
Pozostała jedna możliwość.
– Awaryjny ciąg wsteczny. Szasować wszystkie zbiorniki.
Kiedy komenda została wykonana, okręt się zatrząsł. Śruby napędowe zmieniły
kierunek obrotów, wtłaczając do zbiorników sprężone powietrze i tym samym wy-
pompowując z nich wodę. Sternik mocno trzymał drążki. Operator sonaru przygo-
tował się na to, co miało nastąpić.
Odzyskali pływalność dodatnią.
Okręt opadał coraz wolniej.
Dziób na chwilę się podniósł, a potem wyrównał.
– Utrzymuj poziom – rozkazał. – Nie mam zamiaru się wynurzyć.
Operator sterów wypełnił rozkaz.
– Ile mamy do dna?
Blount wrócił na swoje stanowisko.
– Dwieście stóp.
Malone spojrzał na głębokościomierz. Dwa tysiące czterysta. Kadłub trzeszczał
z powodu naprężeń, ale jakoś się trzymał. Przyrządy wskazywały, że wszystkie
włazy są zamknięte i szczelne. W końcu jakaś dobra wiadomość.
– Posadź nas.
Okręt podwodny, którym płynęli, miał tę przewagę nad innymi, że można go
było położyć na dnie. Tę zdolność uzyskał dzięki specjalnie opracowanej kon-
strukcji; wynikiem nowatorskiego podejścia był też irytujący napęd i układ stero-
wania – przed chwilą mieli okazję się przekonać, jak pracują.
Okręt osiadł na dnie.
W centrali wszyscy spoglądali po sobie niepewnie. Nikt się nie odzywał. Nie
musiał. Malone wiedział, co w tej chwili myśleli. O mały włos.
– Wiemy, co się stało? – zapytał.
– Z maszynowni meldują, że po zamknięciu zaworu w celu usunięcia usterki
zarówno właściwe i awaryjne układy sterowania, jak i system zanurzania przestały
działać. Nigdy wcześniej nam się to nie przytrafiło.
– Niech powiedzą coś, czego nie wiem.
– Zawór jest już otwarty.
Uśmiechnął się – w ten sposób jego mechanik chciał mu zakomunikować: Gdy-
bym coś wiedział, na pewno, dowiedziałbyś się pierwszy.
– No dobra, niech to naprawią. A co z reaktorem?
Na wyjście z tej opresji akumulatory oddały sporo energii.
– Nie działa – raportował jego zastępca.
Ta godzina, którą mieli na ponowne uruchomienie, trochę za szybko mijała.
– Panie kapitanie – ze swojego stanowiska odezwał się Blount – sonar wykrył
coś na zewnątrz. Ciała stałe. Duża ilość. Chyba wylądowaliśmy wśród głazów.
Postanowił zaryzykować zużycie jeszcze odrobiny energii.
– Dajcie kamery i reflektory. Ale na chwilę, żeby się zorientować, o co chodzi.
Włączyły się monitory, na których zobaczyli czystą morską wodę i zawieszone
w niej świetliste drobinki życia. Okręt otaczały głazy leżące na dnie pod różnymi
kątami.
– Dziwne – powiedział ktoś.
Malone też to zauważył.
– To nie są zwykłe głazy. Raczej kamienne bloki. I to duże. Prostokątne i kwa-
dratowe. Pokaż jeden z bliska.
Blount naprowadził obiektyw na boczną powierzchnię jednego z bloków.
– O cholera – odezwał się jego zastępca.
Na kamieniu rysowały się jakieś znaki. Nie pismo, no, w każdym razie nie po-
trafił go rozpoznać. Odręczne, zaokrąglone i równe. Pojedyncze litery zdawały się
łączyć w wyrazy, ale nie był w stanie nic odczytać.
– Jest też na innych blokach – zauważył Blount i Malone przyjrzał się obrazom
z pozostałych kamer.
Otaczały ich ruiny, których fragmenty majaczyły na dnie niczym duchy.
– Wyłącz kamery – zarządził.
W tej chwili jego głównym zmartwieniem było zasilanie, nie ciekawostki ar-
cheologiczne.
– Jesteśmy tu bezpieczni?
– Dopóki leżymy, nic nam nie grozi – odparł Blount.
Włączyła się syrena alarmowa. Zlokalizował źródło. Akumulatory.
– Panie kapitanie, jest pan potrzebny – wrzeszczał jego zastępca, przekrzykując
syrenę.
Wypadł z centrali i rzucił się do drabiny prowadzącej do kiosku. Mechanik już
tam stał.
Alarm ucichł.
Poczuł ciepło. Jego wzrok spoczął na podłodze. Pochylił się i dotknął lekko
metalu. Gorący jak cholera. Niedobrze. Pod spodem w aluminiowej komorze leża-
ło sto pięćdziesiąt akumulatorów srebrowo-cynkowych. Gorzkie doświadczenie
nauczyło go, że ich konstrukcja była bardziej artystyczna niż techniczna. Wciąż
się psuły.
Pomocnik mechanika odkręcił jedną po drugiej cztery śruby mocujące pokrywę.
Odsunęli ją i zaraz buchnął na nich kłąb gorącego dymu. Malone natychmiast od-
gadł, co się stało – wyciek wodorotlenku potasu, który znajdował się w akumula-
torach.
Znowu.
Zasunęli pokrywę. Da im to tylko kilka minut. Wkrótce instalacja wentylacyj-
na rozprowadzi gryzące spaliny po całym okręcie, a ponieważ nie znajdą one uj-
ścia, trujące powietrze ich zabije.
Biegiem wrócił do centrali.
Nie chciał umierać, ale ich możliwości szybko się kończyły. Służył już na
okrętach dwadzieścia sześć lat – dieslach i atomowych. Tylko jeden na pięciu re-
krutów dostawał się do szkoły marynarki wojennej kształcącej kadry okrętów pod-
wodnych – egzaminy sprawnościowe, rozmowy z psychologami i pomiary czasu
reakcji testowały granice możliwości kandydatów i odsiewały tych, którzy się nie
nadawali. Odznakę oficera okrętów podwodnych przypiął mu jego pierwszy do-
wódca – od tego czasu on sam wiele razy miał zaszczyt przypinać ją innym.
Znał więc wynik.
Gra skończona.
Dziwne, ale kiedy wszedł do centrali, gotowy, by przynajmniej udawać, że wie-
rzy, iż mają jeszcze szansę, głowę wypełniała mu tylko jedna myśl. O synku.
Skończył dziesięć lat. I wychowa się bez ojca.
Kocham cię, Cotton.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
GARMISCH, NIEMCY
WTOREK, 11 GRUDNIA, CZASY OBECNE
GODZ. 13.40
Cotton Malone nie cierpiał zamkniętych pomieszczeń.
Teraz jego niepokój wzmagał dodatkowo tłok w wagoniku kolejki linowej.
Większość pasażerów była na wakacjach, odziani w kolorowe stroje dzierżyli swo-
je kijki i narty. Wyczuwał obecność kilku narodowości – jacyś Włosi, paru
Szwajcarów i garstka Francuzów, ale przede wszystkim Niemcy. Wszedł do gon-
doli jako jeden z pierwszych i żeby lepiej znieść podróż, stanął tuż przy oszronio-
nej szybie. Na tle szaroniebieskiego nieba wyraźnie rysowała się sięgająca trzech
tysięcy metrów sylwetka Zugspitze. Olśniewający ciemny szczyt odziany w póź-
nojesienny śnieg z każdą chwilą był bliżej.
Nie powinien zgadzać się na to miejsce.
Wagonik, kołysząc się, wjeżdżał coraz wyżej; mijał właśnie jeden z wielu sta-
lowych słupów wyrastających ze skalistej grani.
Denerwował się, i to nie tylko z powodu zatłoczonej gondoli. Na najwyższym
szczycie Niemiec czekały duchy. Unikał tego spotkania prawie czterdzieści lat.
Ludzie tacy jak on, którzy z determinacją pogrzebali przeszłość, nie powinni tak
łatwo wypuszczać jej z grobu.
A jednak był tutaj i to właśnie robił.
Przestało kołysać, gdy wjechali na szczyt i zatrzymali się w górnej stacji.
Narciarze wysypali się z wagonika, by ruszyć w kierunku kolejnego wyciągu,
który zabierze ich do wysoko położonego kotła lodowcowego, gdzie czekały na
nich stoki i schronisko. Malone nie jeździł na nartach – ani teraz, ani wcześniej –
nigdy go to nie pociągało.
Przeszedł przez budynek, który jak głosiła żółta tablica informacyjna, nosił na-
zwę Munchener Haus. Mniej więcej połowę przestrzeni wewnątrz zajmowała re-
stauracja, resztę przeznaczono na salę teatralną, niewielką knajpkę, obserwatorium,
sklepy z pamiątkami i stację meteorologiczną.
Pchnął grube szklane drzwi i wyszedł na ogromny taras otoczony balustradą.
Rześkie górskie powietrze szczypało go w usta. Stephanie Nelle mówiła, że spo-
tkanie odbędzie się na tarasie widokowym. Jedno było pewne. Trzy tysiące me-
trów nad poziomem morza i alpejski krajobraz zapewniały wysoki stopień prywat-
ności.
Zugspitze wznosi się na granicy: od południa rząd ośnieżonych grani prowadzi
do Austrii, a na północy rozciąga się owalna dolina otoczona skalistymi szczyta-
mi. Białe obłoki mgły przesłaniały niemieckie miasteczko Garmisch oraz sąsied-
nie Partenkirchen. To dwie mekki fanów sportów zimowych, które goszczą nie
tylko narciarzy, ale zapewniają również świetne warunki bobsleistom, łyżwiarzom
i curlingowcom.
Kolejne dyscypliny, których unikał.
Taras był pusty, jeśli nie liczyć starszej pary i kilku narciarzy – ewidentnie za-
trzymali się, by podziwiać widoki. Malone przyjechał tu, by załatwić sprawę, któ-
ra nękała go od bardzo dawna, od tego dnia, gdy mężczyźni w mundurach przyszli
oznajmić matce, że jej mąż nie żyje.
Upłynęło czterdzieści osiem godzin, odkąd straciliśmy kontakt z okrętem. Wy-
słaliśmy na północny Atlantyk załogi ratunkowe i poszukiwawcze, które przecze-
sały teren w rejonie ich ostatniej znanej pozycji. Sześć godzin temu odnaleziono
wrak. Nie zawiadamialiśmy rodzin, dopóki nie mieliśmy całkowitej pewności, że
nikt nie przeżył.
Matka nigdy nie płakała. To nie w jej stylu. Co nie znaczy, że nie była zdru-
zgotana. Pytania zaczął zadawać dopiero jako nastolatek. Ze strony rządu mogli li-
czyć wyłącznie na informacje oficjalne. Kiedy wstąpił do marynarki, próbował
zdobyć raport komisji śledczej badającej sprawę zatonięcia, ale powiedzieli mu
tylko, że jest tajny. Ponowił próbę, kiedy został agentem Departamentu Sprawie-
dliwości i miał dostęp do większej ilości dokumentów. Kolejna porażka. Potem
Gary, jego piętnastoletni syn, przyjechał do niego na wakacje i pojawiły się nowe
pytania. Gary nigdy nie poznał swojego dziadka, ale chciał się dowiedzieć o nim
czegoś więcej, szczególnie, jak zginął. W listopadzie 1971 roku prasa szeroko roz-
pisywała się o zatonięciu okrętu USS „Blazek”, więc sporo starych artykułów
znaleźli w Internecie. Te rozmowy obudziły w nim dawne wątpliwości – na tyle
skutecznie, że w końcu postanowił coś z tym zrobić.
Włożył do kieszeni zaciśnięte dłonie i przechadzał się po tarasie.
Wzdłuż balustrady stały w rzędzie lunety. Przy jednej z nich zobaczył kobietę –
jasny kombinezon, ciemne włosy spięte w kok, niezbyt twarzowy. Obserwowała
dolinę. Kijki i narty oparła o poręcz.
Podszedł do niej spokojnie. Jedna z zasad, której nauczył się dawno temu. Nie
spieszyć się. To przynosiło tylko kłopoty.
– Niezły widok – zagadnął ją.
Odwróciła się.
– Nie da się ukryć.
Jej twarz miała kolor cynamonu, który wraz z egipskim rysami, jakie rozpozna-
wał w okolicy oczu, nosa i ust, sygnalizował bliskowschodnie pochodzenie.
– Jestem Cotton Malone.
– Skąd pan wiedział, że to właśnie ja?
Wskazał brązową kopertę leżącą na tarasie tuż przy podstawie lunety.
– To chyba nie ściśle tajna i niebezpieczna misja? – uśmiechnął się. – Raczej
zwykła sprawa do załatwienia?
– Coś w tym rodzaju. Wybierałam się na narty. W końcu tydzień urlopu. A za-
wsze chciałam tu przyjechać. Stephanie spytała, czy mogłabym wziąć – teraz ona
wskazała na kopertę – to ze sobą.
Znów spojrzała w obiektyw.
– Nie ma pan nic przeciwko? Kosztowało euro, więc chciałabym to wykorzy-
stać. – Obróciła lunetę w stronę niemieckiej doliny rozpościerającej się na obsza-
rze wielu kilometrów.
– Ma pani jakieś imię? – zapytał.
– Jessica – odparła, wciąż z okiem przy teleskopie.
Sięgnął po kopertę.
Zablokowała mu drogę butem.
– Nie tak szybko. Mam się upewnić, że rachunki między Stephanie i panem zo-
stały wyrównane.
W zeszłym roku we Francji pomógł swojej dawnej szefowej. Powiedziała wte-
dy, że jest mu winna przysługę i żeby ją mądrze wykorzystał.
I tak właśnie zrobił.
– Jak najbardziej. Dług spłacony.
Skończyła obserwację krajobrazu i odwróciła się do niego z zaczerwienionymi
od wiatru policzkami.
– Słyszałam o panu w wydziale Magellan. Właściwie jest pan legendą. Jednym
z pierwszych dwunastu agentów.
– Nie miałem pojęcia o tej popularności.
– Stephanie wspominała też, że jest pan skromny.
Nie był w nastroju na słuchanie komplementów. Przeszłość czekała.
– Mógłbym już dostać tę teczkę?
Oczy jej błysnęły.
– Oczywiście.
Podniósł kopertę. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: jak coś tak
cienkiego może odpowiedzieć na tyle pytań.
– Musi być naprawdę ważna – zauważyła Jessica.
Kolejna lekcja. Jeśli nie chcesz odpowiedzieć na pytanie, udaj, że nie słyszałeś.
– Długo jest pani w wydziale?
– Kilka lat.
Zeszła z platformy lunety.
– Ale niezbyt mi się podoba. Chyba odejdę. Słyszałam, że i pan nie zagrzał
tam długo miejsca.
Biorąc pod uwagę jej nieostrożne zachowanie, rezygnacja wydawała się jak naj-
bardziej wskazana. W ciągu dwunastu lat służby tylko trzy razy wziął urlop, ale
i tak przez cały czas pozostawał czujny. Paranoja to jedna z chorób zawodowych
agenta i dwa lata emerytury nie zdążyły jej jeszcze wyleczyć.
– Udanego urlopu – powiedział na odchodne.
Jutro wraca do Kopenhagi. Dziś miał zamiar odwiedzić w okolicy kilka anty-
kwariatów z rzadkimi książkami – choroba zawodowa księgarza. Jego nowy za-
wód. Jessica rzuciła mu ostre spojrzenie, zabierając swoje kijki i narty.
– Dziękuję.
Weszli do środka i przeszli przez opustoszałe schronisko. Jessica ruszyła do
wyciągu, którym miała dotrzeć do kotła. Malone skierował się do kolejki, aby
zjechać trzy tysiące metrów w dół.
Z kopertą w ręku wsiadł do pustego wagonika. Ucieszył się, że będzie sam.
Jednak tuż przed zamknięciem drzwi wskoczyły jeszcze dwie osoby: kobieta
i mężczyzna. Operator zatrzasnął drzwi od zewnątrz i gondola ruszyła.
Patrzył przez okno.
Zamknięte pomieszczenia to jedna rzecz, a zatłoczone zamknięte pomieszczenia
to coś zupełnie innego. Nie miał klaustrofobii, chodziło bardziej o poczucie braku
kontroli nad sytuacją. Nie mógł wyjść, kiedy chce. Jakoś sobie z tym radził –
w przeszłości niejeden raz znalazł się pod ziemią – ale między innymi z tego po-
wodu dawno temu, u progu swojej kariery w marynarce, nie wybrał, w przeci-
wieństwie do ojca, okrętów podwodnych.
– Panie Malone.
Odwrócił się.
Kobieta stała przy nim z pistoletem w dłoni.
– Proszę oddać mi tę kopertę.
ROZDZIAŁ DRUGI
BALTIMORE, MARYLAND
GODZ. 9.10
Admirał Langford C. Ramsey uwielbiał przemawiać do tłumów. Po raz pierw-
szy uświadomił to sobie już w Akademii Marynarki Wojennej, i podczas całej
swojej kariery, przez czterdzieści kilka lat, zawsze szukał ku temu okazji. Dziś
miał przemówić do amerykańskich członków Kiwanis International – dość niety-
powo dla szefa wywiadu marynarki wojennej. Należał przecież do tajnego świata
faktów, pogłosek i spekulacji, a jego publiczne wystąpienia ograniczały się do
Kongresu. Jednak ostatnimi czasy, z błogosławieństwem zwierzchników, stał się
bardziej dostępny. Nie żądał honorariów ani pokrycia kosztów, nie wprowadzał
żadnych restrykcji wobec prasy. Im większa widownia, tym lepiej.
Chętnych było wielu.
Tego dnia przemawiał po raz ósmy w tym miesiącu.
– Jestem tu dzisiaj, by opowiedzieć wam coś, o czym z pewnością jeszcze nie
słyszeliście. Przez długi czas była to bowiem ściśle strzeżona tajemnica. Chodzi
o najmniejszy amerykański atomowy okręt podwodny.
Spojrzał na zasłuchany tłum.
– Wiem, co sobie teraz myślicie: „Facet zwariował. Szef wywiadu marynarki
opowie nam o supertajnym okręcie?”.
Pokiwał głową.
– Właśnie to zamierzam zrobić.
– Panie kapitanie, mamy problem – zameldował sternik.
Ramsey to wpadał w drzemkę, to się budził na swoim stanowisku operatora
sterów głębokości. Kapitan okrętu, który siedział tuż obok, natychmiast skupił
wzrok na monitorach.
Wszystkie kamery pokazywały miny.
– Jezu Chryste – wymamrotał kapitan. – Silniki stop. Zatrzymać się i ma nie
drgnąć nawet o centymetr.
Pilot wykonał komendę i zmienił ustawienie całej serii przełączników. Ramsey
był zaledwie kapitanem, ale wiedział, że materiały wybuchowe stają się szczegól-
nie niebezpieczne, gdy przez dłuższy czas przebywają w słonej wodzie. Przemie-
rzali dno Morza Śródziemnego przy wybrzeżu Francji, pełne śmiercionośnych po-
zostałości po drugiej wojnie światowej. Wystarczyłoby muśnięcie kadłuba o je-
den z metalowych kolców miny, a tajny okręt przestałby istnieć.
NR-1 był jedną ze specjalistycznych jednostek pomysłu admirała Hymana Ric-
kovera. Zbudowano go w tajemnicy za niewyobrażalnie wysoką kwotę stu milio-
nów dolarów. Miał zaledwie 44 metry długości, 4 metry szerokości i jedenasto-
osobową załogą na pokładzie. Ale jego konstrukcja pozwalała mu na zanurzenie
na głębokość trzech tysięcy stóp. Okręt wyposażono w jedyny w swoim rodzaju
reaktor atomowy. Trzy stanowiska umożliwiały obserwację otoczenia. Kamery
wspomagało oświetlenie zewnętrzne. Mechaniczny uchwyt pozwalał na zabiera-
nie z morza znalezionych przedmiotów. Ramię wyposażono w narzędzia do cięcia
i przytrzymywania. Od nosicieli pocisków balistycznych czy myśliwskich okrętów
podwodnych NR-1 odróżniał jasnopomarańczowy kiosk, płaski pomost na kadłu-
bie, niezgrabna stępka tunelowa oraz wiele ciekawych dodatków, włącznie z wy-
suwanymi oponami ciężarowymi firmy Goodyear, wypełnionymi alkoholem, dzię-
ki którym okręt mógł jeździć po dnie.
– Stery głębokości w poziomie – zarządził kapitan.
Ramsey od razu zrozumiał, o co chodzi. Żeby utrzymać kadłub na dnie. Bar-
dzo dobrze. Na monitorach widać zbyt wiele min.
– Przygotować się do szasowania głównego balastu – powiedział kapitan. –
Chcę się podnieść prosto w górę, bez kołysania.
W centrali dowodzenia panowała grobowa cisza, przez co szum turbin, świst
powietrza, przelewanie się płynu hydraulicznego i brzęczyki urządzeń elektronicz-
nych wydawały się jeszcze głośniejsze. A zaledwie chwilę wcześniej działały na
niego jak środek usypiający.
– Powoli i ostrożnie – mówił kapitan. – Utrzymaj pozycję.
Pilot zacisnął dłonie na dźwigniach.
Okrętu nie wyposażono w koło sterowe. Zamiast niego miał cztery dźwignie,
na wzór myśliwca. Typowe dla NR-1. Choć był to okręt bardzo zaawansowany
pod względem konstrukcji i napędu, większość osprzętu pochodziła raczej z epoki
kamienia łupanego niż ery lotów kosmicznych. Posiłki przygotowywali w kiep-
skiej imitacji piekarnika używanego w samolotach pasażerskich. Zewnętrzny wy-
sięgnik został im po innym projekcie marynarki. System nawigacyjny, zaadapto-
wany z liniowców transatlantyckich, pod wodą stawał się praktycznie bezużytecz-
ny. Miniaturowe kabiny dla załogi, wiecznie zapchana toaleta i gotowe obiadki
zakupione w supermarkecie przed opuszczeniem portu.
– Sonar ich nie wykrył, zanim pojawiły się na ekranach? – zapytał kapitan.
– Nie – odparł ktoś z załogi. – Wyłoniły się nagle z ciemności.
Sprężone powietrze wpłynęło do głównych zbiorników balastowych i okręt się
uniósł. Pilot trzymał obie dłonie na drążkach, gotów w każdej chwili manewro-
wać sterami w celu utrzymania pożądanej pozycji.
Pozostało im wznieść się na jakieś sto stóp i niebezpieczeństwo minie.
– Jak widzicie, udało nam się wydostać z pola minowego – powiedział Ramsey
do swoich słuchaczy. – Było to wiosną 1971 roku.
Pokiwał głową.
– Tak, tak, dawno temu. Miałem szczęście służyć na NR-1.
Na twarzach obecnych widział zdziwienie i podziw.
– Niewiele osób wie o tym okręcie. Został zbudowany w najgłębszej tajemni-
cy, nawet przed niektórymi z ówczesnych admirałów. Wspaniale go wyposażono
i mógł schodzić na głębokość trzy razy większą niż jakikolwiek inny okręt. Nie
miał nazwy, żadnej broni, ani jednej torpedy, a nawet oficjalnej załogi. Jego misje
były ściśle tajne – większość z nich pozostaje utajniona do dzisiaj. A co ciekaw-
sze, okręt wciąż pływa, będąc drugą najstarszą jednostką tego typu, wykorzysty-
waną od 1969. Obecnie działa jawnie, wykonując zadania wojskowe i cywilne.
Zawsze gdy głęboko pod powierzchnią oceanu potrzebne są ludzkie oczy i uszy –
do akcji rusza NR-1. Pamiętacie może opowieści o tym, jak Ameryka podpięła
się do przewodów telefonicznych poprowadzonych na dnie Atlantyku i podsłuchi-
wała Sowietów? To właśnie NR-1. Z kolei w 1976 do oceanu spadł F-14 z poci-
skiem Phoenix na pokładzie. NR-1 go wydobył, nie dając żadnej szansy Rosja-
nom. Po katastrofie Challegera to również NR-1 odnalazł rakietę z wadliwą
uszczelką.
Nic bardziej nie pomagało utrzymać uwagi słuchaczy jak opowieść, a Ramsey
znał ich mnóstwo, wszystkie z czasów, gdy służył na tym jedynym w swoim ro-
dzaju okręcie. NR-1 ciągle się psuł i pływał jedynie dzięki pomysłowości załogi.
Instrukcja obsługi była bezużyteczna, musieli postawić na innowacyjność. Prawie
każdy z nich wysoko awansował, nie wyłączając jego samego. Był zadowolony,
że może wreszcie o tym opowiadać – w ramach nowego planu rekrutacji. Marynar-
ka uznała, że dzięki takiej swoistej propagandzie sukcesu zdobędzie nowych żoł-
nierzy. Weterani tacy jak on mieli snuć swoje opowieści, by ludzie, którzy słu-
chają go teraz, na przykład przy śniadaniu, powtórzyli je swoim znajomym. Pra-
sa, która jak go poinformowano, będzie w pogotowiu, zapewni jeszcze lepszy
obieg informacji. „Admirał Langford Ramsey, szef biura wywiadu marynarki wo-
jennej, w swoim przemówieniu na zgromadzeniu krajowym Kiwanian Internatio-
nal, opowiedział obecnym…”
Jego pojęcie sukcesu było bardzo proste.
To przeciwieństwo porażki.
Dwa lata temu powinien przejść w stan spoczynku, ale był najwyższym rangą
kolorowym w Armii Stanów Zjednoczonych i pierwszym zatwardziałym starym
kawalerem, jaki kiedykolwiek zaszedł tak wysoko. Długo to planował. I był nie-
zwykle ostrożny. Zawsze spokojna twarz, pogodne czoło, opanowany głos i ła-
godne, szczere spojrzenie. Planował swoją karierę w marynarce z precyzją pod-
wodnego nawigatora. Nic mu nie przeszkodzi, szczególnie teraz, gdy cel był tak
blisko.
Dlatego niepokoił go pewien szczegół.
Potencjalny wybój na drodze.
Garmisch.
ROZDZIAŁ TRZECI
GARMISCH
Malone patrzył na pistolet, zachowując spokój. Nie był zbyt przyjemny dla Jes-
siki, a okazało się, że sam nie wykazał należytej ostrożności. Uniósł kopertę.
– O to chodzi? Zwykłe broszurki o ratowaniu gór, obiecałem je mojemu od-
działowi Greenpeace. Mamy dodatkowe punkty za wyprawy w teren.
Wagonik cały czas zjeżdżał w dół.
– Zabawny człowiek – powiedziała.
– Rozważałem założenie kabaretu. Myśli pani, że to błąd?
Właśnie z powodu takich sytuacji zrezygnował z pracy. Agent w wydziale Ma-
gellan mógł zarobić rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące brutto. Jako księgarz wy-
ciągał więcej i to bez niepotrzebnego ryzyka.
A przynajmniej tak mu się dotąd wydawało.
Czas przejść na poprzedni tryb myślenia.
I zmylić przeciwnika.
– Kim pani jest? – zapytał.
Niska i przysadzista, mogła mieć nieco po trzydziestce, brązoworudy kolor
włosów nie bardzo jej pasował. Ubrana w niebieską wełnianą kurtkę i złoty sza-
lik. Facet miał na sobie purpurową kurtkę i robił wrażenie jej podwładnego. Poru-
szyła pistoletem, wskazując wspólnikowi kopertę.
– Zabierz ją.
Purpurowy podszedł chwiejnie i wyrwał mu z ręki kopertę.
Kobieta spojrzała przez moment na skaliste zbocza przesuwające się za zawilgo-
coną szybą. Malone wykorzystał tę chwilę, by zaciskając pięść, zdecydowanym
ruchem zamachnąć się i skierować pistolet w innym kierunku.
Pociągnęła za spust.
Wystrzał zadźwięczał mu w uszach, a kula wyleciała przez szybę.
Natychmiast poczuł na twarzy mroźne powietrze.
Pięścią uderzył faceta, a ten od razu poleciał na plecy. Złapał kobietę za brodę
i uderzył jej głową o szybę, na której zarysował się wzór pajęczej sieci.
Zamknęła oczy, a on cisnął ją na podłogę.
Tymczasem Purpurowy już wstał i zaatakował. Razem zatoczyli się na drugi
koniec gondolki, potem upadli na mokrą podłogę. Malone zwinął się cały w na-
dziei, że to go uwolni z uścisku, jaki czuł na gardle. Usłyszał jęk kobiety i zdał
sobie sprawę, że za chwilę przeciwników znów będzie dwoje, w tym jeden uzbro-
jony. Otworzył obydwie dłonie i uderzył faceta w uszy. Uczyli ich o tym na szko-
leniach w marynarce. Uszy to jedna z najbardziej wrażliwych części ciała. Ręka-
wiczki trochę przeszkadzały, ale za trzecim razem facet krzyknął, a Malone poczuł,
że ucisk na gardle zelżał.
Zrzucił z siebie przeciwnika mocnym kopnięciem i skoczył na nogi. Zanim jed-
nak zdążył cokolwiek zrobić, Purpurowy znów chwycił go za gardło. Malone po-
czuł na policzku chłód zmrożonej szyby, do której tamten przyciskał mu twarz.
– Nie ruszaj się.
Prawą rękę miał wykrzywioną pod dziwnym kątem. Walczył, żeby się uwolnić,
ale Purpurowy był silny.
– Powiedziałem, nie ruszaj się.
Chwilowo postanowił go posłuchać.
– Panya, wszystko porządku? – Purpurowy próbował nawiązać kontakt z kobie-
tą.
Malone, wciąż z twarzą na szybie, chcąc nie chcąc, patrzył w dół, tam, dokąd
zmierzała kolejka.
– Panya?
Zauważył jeden ze stalowych słupów, jakieś pięćdziesiąt metrów od wagonika.
Szybko się zbliżał. Potem uzmysłowił sobie, że lewą dłoń zaciska na czymś w ro-
dzaju klamki. Widać potyczka zakończyła się na drzwiach.
– Panya, odezwij się. Wszystko w porządku? Znajdź pistolet.
Ucisk na gardle był silny, podobnie jak uchwyt na jego ramieniu. Ale Newton
miał rację, każda akcja wywołuje reakcję o takiej samej wartości i przeciwnym
zwrocie.
Patykowate ramiona słupa były już prawie nad nimi. Wagonik przejedzie tak
blisko, że powinno się udać.
Szarpnął klamkę i nie puszczając jej, przesunął drzwi – jednocześnie wyskoczył
z wagonika.
Purpurowy, zupełnie zaskoczony, wyleciał z gondoli, obijając się o krawędź
słupa. Malone obydwoma rękami kurczowo trzymał się klamki. Napastnik pole-
ciał w dół, obijając się o wagonik i słup.
Krzyk szybko ucichł.
Malone dostał się z powrotem do środka. Każdemu jego wydechowi towarzy-
szył obłok pary. W gardle zupełnie mu zaschło.
Kobiecie tymczasem udało się wstać.
Kopnął ją w szczękę, posyłając znów na podłogę.
Na dolnej stacji zauważył dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach. Posiłki?
Był teraz trzysta metrów nad stacją. Pod nim rozciągał się gęsty las pokrywający
niższe partie stoków, zielone gałęzie choinek uginały się pod ciężarem śniegu. Za-
uważył tablicę kontrolną. Trzy lampki zielone, dwie czerwone. Spojrzał za okno,
dostrzegając zbliżający się kolejny słup. Sięgnął do przełącznika z napisem „AN-
HALTEN” i zmienił położenie dźwigienki.
Wagonikiem zakołysało, potem zwolnił, ale nie zatrzymał się całkowicie.
Znów Newton. W wyniku działania siły tarcia ciało w końcu się zatrzyma.
Koperta wciąż leżała obok kobiety. Złapał ją i włożył pod kurtkę. Odnalazł pi-
stolet i wsunął do kieszeni. Podszedł do drzwi. Czekał, aż gondola dojedzie do
słupa. Mimo że wagonik ledwie się wlókł, skok i tak będzie ryzykowny. Ocenił
prędkość i odległość, przygotował się, a potem skoczył, skupiając wzrok na jed-
nym z poprzecznych elementów – zamierzał się go złapać dłońmi w skórzanych
rękawiczkach.
Walnął o stalowe rusztowanie, uderzenie zamortyzowała skórzana kurtka.
Śnieg chrzęścił między stalową belką i jego palcami.
Mocno je na niej zacisnął.
Wagonik pojechał dalej i zatrzymał się dopiero trzydzieści metrów od niego.
Odetchnął kilka razy i ruszył w stronę przytwierdzonej do słupa drabiny. Powoli
i ostrożnie przenosząc ciężar ciała z jednej ręki na drugą, w końcu do niej dotarł.
Suchy śnieg unosił się wokół jak talk. Postawił gumowe podeszwy butów na
ośnieżonym szczeblu. Poniżej zobaczył, jak dwaj mężczyźni w ciemnych płasz-
czach wybiegają z dolnej stacji. Kłopoty, tak jak przypuszczał.
Zszedł po drabinie i skoczył na ziemię.
Poniżej miał jeszcze sto pięćdziesiąt metrów zalesionego stoku.
Przebrnął między drzewami do asfaltowej szosy, która biegła równolegle do
drogi w dole. Przed sobą zobaczył budynek kryty gontem i otoczony krzewami
w śniegowych czapach. Czyjeś miejsce pracy. Jeszcze dalej znów droga, odśnieżo-
ny asfalt. Podbiegł do bramy wiodącej do ogrodzonego domu. Dostępu broniła
kłódka. Usłyszał ryk silnika walczącego ze stromą drogą. Schował się za stojącym
na poboczu traktorem i patrzył, jak ciemny peugeot przemierza zakręt i zwalnia,
gdy jego pasażerowie przyglądali się zagrodzie.
Malone z pistoletem w dłoni gotował się do walki.
Ale samochód przyspieszył i pojechał dalej.
Zauważył drugą wąską asfaltową drogę prowadzącą między drzewami w dół, do
stacji.
Pobiegł tamtędy.
Wysoko w górze kolejka nadal stała w miejscu. W jednym z wagonów leżała
nieprzytomna kobieta w niebieskiej kurtce. Martwy mężczyzna w purpurowym
okryciu spoczywał gdzieś w śniegu.
Ale to nie były jego problemy.
Miał inny.
Kto wiedział, jaki interes załatwiał ze Stephanie Nelle?
Dedykuję Pam Ahearn i Markowi Tavaniemu, dzięki którym spełniają się marzenia
PODZIĘKOWANIA Pisząc każdą książkę, poznaję kolejnych wspaniałych ludzi w Random House. I tym razem było podobnie. Tak więc Ginie Centrello, Libby McGuire, Cindy Murray, Kim Hovey, Christine Cabello, Beck Stvan, Carole Lowenstein oraz wszystkim w Dziale Promocji i Sprzedaży składam szczere i z serca płynące po- dziękowania. Kłaniam się nisko Laurze Jorstad, która adiustuje wszystkie moje powieści. Żaden pisarz nie mógłby życzyć sobie bardziej profesjonalnego zespołu współpracowników. Wszyscy bez wyjątku jesteście po prostu najlepsi. Podziękowania specjalne należą się przemiłym ludziom z Akwizgranu, którzy z niesłychaną wprost cierpliwością odpowiadali na moje niezliczone pytania. Wdzięczność jestem też winien Ronowi Chamblinowi, właścicielowi Chamblin Bookmine w Jacksonville na Florydzie, gdzie od lat prowadzę większość swoich badań. To niesamowite miejsce. Ron, dziękuję, że je stworzyłeś. Dziękuję rów- nież za wgląd – jak to się mówi w dalekiej Australii – naszej australijskiej mamie Kate Taperell. Książkę dedykuję mojej agentce Pam Ahearn i mojemu redaktorowi Markowi Tavaniemu. Pam wzięła mnie pod swoje skrzydła w 1995 r. i w ciągu siedmiu kolejnych lat aż osiemdziesiąt pięć razy usłyszała od wydawców odmowę opubli- kowania mojej książki. W końcu jednak znalazła tego właściwego. Godna podzi- wu cierpliwość. No i Mark. Mam szczęście, że zgodził się zająć zwariowanym prawnikiem, któremu zachciało się pisać książki. Ale ostatecznie wszyscy przetrwaliśmy. Pam i Markowi zawdzięczam tyle, że i najdłuższego życia nie wystarczyłoby, żeby się im odwdzięczyć. Dziękuję. Za wszystko.
Opowiedz mi swoją przeszłość, a ja powiem ci, jaka będzie twoja przyszłość. Konfucjusz Starożytni mistrzowie byli subtelni i elastyczni, tajemniczy i wszechstronni. Ich umysły były zbyt głębokie, by je pojąć. Ponieważ byli niezgłębieni, Można ich opisać tylko w przybliżeniu. Niezdecydowani jak człowiek brodzący zimą w strumieniu, Niepewni jak ktoś, kto obawia się swoich sąsiadów, Ostrożni i powściągliwi jak gość, Ulegli jak lód w chwili topnienia, Prości jak nieobrobiony blok.1 Lao-Cy (604 r. p.n.e.) Kto dom swój niepokoi – wiatr odziedziczy. Księga przysłów 11,292
PROLOG LISTOPAD 1971 Rozległ się dźwięk syreny alarmowej i Forrest Malone natychmiast wzmógł czujność. – Głębokość? – zawołał. – Sześćset stóp. – Co jest pod nami? – Jeszcze dwa tysiące stóp lodowatej wody. Omiótł wzrokiem konsolę kontrolną, wskaźniki i termometry. W niewielkim pomieszczeniu centrali dowodzenia po prawej siedział sternik, a z lewej wciśnięty w kąt – operator sterów głębokościowych. Obydwaj mężczyźni nie odrywali dłoni od drążków. Lampka kontrolna sygnalizowała problemy z zasilaniem. – Zwolnij do dwóch węzłów. Okrętem lekko szarpnęło. Alarm nie przestawał wyć. Zapadła ciemność. – Panie kapitanie, raport z komory reaktora. Poszedł bezpiecznik na jednym z prętów. Wiedział, co się stało. Mechanizmy wbudowane w to wybuchowe ustrojstwo spowodowały, że reszta prętów wpadła do rdzenia – reaktor został awaryjnie wyłą- czony. W tej sytuacji mieli tylko jedno wyjście. – Przełączyć na akumulatory. Zabłysło przyćmione oświetlenie awaryjne. Wszedł jego mechanik, Flanders, dokładny i rzetelny specjalista, na którym mógł polegać. – Mów, Tom. – Nie mam pojęcia, jak źle to wygląda ani ile potrwa naprawa, ale musimy zmniejszyć pobór mocy. Takie sytuacje zdarzały się już wcześniej, i to kilka razy, więc wiedział, że aku- mulatory mogą zastąpić reaktor nawet przez dwie doby pod warunkiem, że będą oszczędni. Przeprowadzali z załogą rygorystyczne ćwiczenia symulujące takie zda-
rzenie. Problem w tym, że po awaryjnym wyłączeniu reaktora, jak mówi instruk- cja, w ciągu godziny należy go ponownie uruchomić, a jeśli się nie uda, okręt po- winien jak najszybciej zawinąć do najbliższego portu. Od którego dzieliło ich ty- siąc pięćset mil. – Wyłącz wszystko, co się da. – Panie kapitanie, trudno będzie utrzymać stateczność – zauważył sternik. Malone znał prawo Archimedesa. Jeśli siła wyporu równoważy siłę ciężkości, to zanurzony przedmiot ani nie wypłynie na powierzchnię, ani nie zatonie. Dzięki pływalności zerowej pozostaje na jednym poziomie. Na tej zasadzie funkcjonuje każdy okręt podwodny, utrzymywany pod wodą przez pracujące silniki. Bez zasi- lania nie ruszą silniki ani stery głębokościowe, co oznacza brak pędu. Wszystkie te problemy rozwiązałoby wynurzenie, ale nie mieli nad sobą otwartego oceanu. Drogę odcinał im lodowy sufit. – Panie kapitanie, maszynownia melduje niewielki wyciek z instalacji hydrau- licznej. – Niewielki wyciek? – powtórzył. – Akurat teraz? – Zauważyli go wcześniej, ale ze względu na brak energii proszą o pozwolenie na zamknięcie zaworu i wymianę przewodu. Logiczne. – W porządku, wykonać. I mam nadzieję, że to koniec złych wieści. Odwrócił się do operatora sonaru. – Jak tam z przodu? Okręty podwodne działały na bazie doświadczeń swoich poprzedników, a ci, którzy wcześniej pływali po zamarzniętych morzach, dali dwie rady. Nigdy nie uderzać w nic zamarzniętego, jeśli tylko da się tego uniknąć. W przeciwnym wy- padku ustawić się dziobem do lodu, podejść delikatnie i modlić się. – Czysto – odparł operator. – Zaczynamy dryfować – poinformował sternik. – Kompensuj. Ale ostrożnie z energią. Nagle dziób niespodziewanie zanurkował. – Co, do cholery? – wymamrotał Malone. – Stery rufowe na pełnym zanurzeniu – zawołał operator i poderwał się, by po- ciągnąć drążek w odwrotnym kierunku. – Nie reagują. – Blount, pomóż mu – krzyknął Malone. Blount zostawił sonar i ruszył na ratunek. Kąt nachylenia się zwiększał. Malo- ne chwycił się planszetu; wszystko, co nie było przymocowane, z hukiem spadało
na podłogę. – Sterowanie awaryjne – wrzasnął. Kąt wciąż się zwiększał. – Ponad czterdzieści pięć stopni – raportował sternik. – Zanurzamy się. Stery nie reagują. Aby nie stracić równowagi, Malone mocniej się złapał planszetu. – Dziewięćset stóp, wciąż opadamy. Cyfry na wskaźniku głębokości zmieniały się tak szybko, że trudno już było je odróżnić. Konstrukcja okrętu pozwalała im zejść na trzy tysiące stóp. Dno zbliża- ło się w zastraszającym tempie, a ciśnienie wody wciąż rosło – jeśli zbyt szybko osiągnie wysoki poziom, kadłub imploduje. Z drugiej strony perspektywa uderze- nia w dno też nie była zbyt miła. Pozostała jedna możliwość. – Awaryjny ciąg wsteczny. Szasować wszystkie zbiorniki. Kiedy komenda została wykonana, okręt się zatrząsł. Śruby napędowe zmieniły kierunek obrotów, wtłaczając do zbiorników sprężone powietrze i tym samym wy- pompowując z nich wodę. Sternik mocno trzymał drążki. Operator sonaru przygo- tował się na to, co miało nastąpić. Odzyskali pływalność dodatnią. Okręt opadał coraz wolniej. Dziób na chwilę się podniósł, a potem wyrównał. – Utrzymuj poziom – rozkazał. – Nie mam zamiaru się wynurzyć. Operator sterów wypełnił rozkaz. – Ile mamy do dna? Blount wrócił na swoje stanowisko. – Dwieście stóp. Malone spojrzał na głębokościomierz. Dwa tysiące czterysta. Kadłub trzeszczał z powodu naprężeń, ale jakoś się trzymał. Przyrządy wskazywały, że wszystkie włazy są zamknięte i szczelne. W końcu jakaś dobra wiadomość. – Posadź nas. Okręt podwodny, którym płynęli, miał tę przewagę nad innymi, że można go było położyć na dnie. Tę zdolność uzyskał dzięki specjalnie opracowanej kon- strukcji; wynikiem nowatorskiego podejścia był też irytujący napęd i układ stero- wania – przed chwilą mieli okazję się przekonać, jak pracują. Okręt osiadł na dnie.
W centrali wszyscy spoglądali po sobie niepewnie. Nikt się nie odzywał. Nie musiał. Malone wiedział, co w tej chwili myśleli. O mały włos. – Wiemy, co się stało? – zapytał. – Z maszynowni meldują, że po zamknięciu zaworu w celu usunięcia usterki zarówno właściwe i awaryjne układy sterowania, jak i system zanurzania przestały działać. Nigdy wcześniej nam się to nie przytrafiło. – Niech powiedzą coś, czego nie wiem. – Zawór jest już otwarty. Uśmiechnął się – w ten sposób jego mechanik chciał mu zakomunikować: Gdy- bym coś wiedział, na pewno, dowiedziałbyś się pierwszy. – No dobra, niech to naprawią. A co z reaktorem? Na wyjście z tej opresji akumulatory oddały sporo energii. – Nie działa – raportował jego zastępca. Ta godzina, którą mieli na ponowne uruchomienie, trochę za szybko mijała. – Panie kapitanie – ze swojego stanowiska odezwał się Blount – sonar wykrył coś na zewnątrz. Ciała stałe. Duża ilość. Chyba wylądowaliśmy wśród głazów. Postanowił zaryzykować zużycie jeszcze odrobiny energii. – Dajcie kamery i reflektory. Ale na chwilę, żeby się zorientować, o co chodzi. Włączyły się monitory, na których zobaczyli czystą morską wodę i zawieszone w niej świetliste drobinki życia. Okręt otaczały głazy leżące na dnie pod różnymi kątami. – Dziwne – powiedział ktoś. Malone też to zauważył. – To nie są zwykłe głazy. Raczej kamienne bloki. I to duże. Prostokątne i kwa- dratowe. Pokaż jeden z bliska. Blount naprowadził obiektyw na boczną powierzchnię jednego z bloków. – O cholera – odezwał się jego zastępca. Na kamieniu rysowały się jakieś znaki. Nie pismo, no, w każdym razie nie po- trafił go rozpoznać. Odręczne, zaokrąglone i równe. Pojedyncze litery zdawały się łączyć w wyrazy, ale nie był w stanie nic odczytać. – Jest też na innych blokach – zauważył Blount i Malone przyjrzał się obrazom z pozostałych kamer. Otaczały ich ruiny, których fragmenty majaczyły na dnie niczym duchy. – Wyłącz kamery – zarządził. W tej chwili jego głównym zmartwieniem było zasilanie, nie ciekawostki ar-
cheologiczne. – Jesteśmy tu bezpieczni? – Dopóki leżymy, nic nam nie grozi – odparł Blount. Włączyła się syrena alarmowa. Zlokalizował źródło. Akumulatory. – Panie kapitanie, jest pan potrzebny – wrzeszczał jego zastępca, przekrzykując syrenę. Wypadł z centrali i rzucił się do drabiny prowadzącej do kiosku. Mechanik już tam stał. Alarm ucichł. Poczuł ciepło. Jego wzrok spoczął na podłodze. Pochylił się i dotknął lekko metalu. Gorący jak cholera. Niedobrze. Pod spodem w aluminiowej komorze leża- ło sto pięćdziesiąt akumulatorów srebrowo-cynkowych. Gorzkie doświadczenie nauczyło go, że ich konstrukcja była bardziej artystyczna niż techniczna. Wciąż się psuły. Pomocnik mechanika odkręcił jedną po drugiej cztery śruby mocujące pokrywę. Odsunęli ją i zaraz buchnął na nich kłąb gorącego dymu. Malone natychmiast od- gadł, co się stało – wyciek wodorotlenku potasu, który znajdował się w akumula- torach. Znowu. Zasunęli pokrywę. Da im to tylko kilka minut. Wkrótce instalacja wentylacyj- na rozprowadzi gryzące spaliny po całym okręcie, a ponieważ nie znajdą one uj- ścia, trujące powietrze ich zabije. Biegiem wrócił do centrali. Nie chciał umierać, ale ich możliwości szybko się kończyły. Służył już na okrętach dwadzieścia sześć lat – dieslach i atomowych. Tylko jeden na pięciu re- krutów dostawał się do szkoły marynarki wojennej kształcącej kadry okrętów pod- wodnych – egzaminy sprawnościowe, rozmowy z psychologami i pomiary czasu reakcji testowały granice możliwości kandydatów i odsiewały tych, którzy się nie nadawali. Odznakę oficera okrętów podwodnych przypiął mu jego pierwszy do- wódca – od tego czasu on sam wiele razy miał zaszczyt przypinać ją innym. Znał więc wynik. Gra skończona. Dziwne, ale kiedy wszedł do centrali, gotowy, by przynajmniej udawać, że wie- rzy, iż mają jeszcze szansę, głowę wypełniała mu tylko jedna myśl. O synku. Skończył dziesięć lat. I wychowa się bez ojca. Kocham cię, Cotton.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY GARMISCH, NIEMCY WTOREK, 11 GRUDNIA, CZASY OBECNE GODZ. 13.40 Cotton Malone nie cierpiał zamkniętych pomieszczeń. Teraz jego niepokój wzmagał dodatkowo tłok w wagoniku kolejki linowej. Większość pasażerów była na wakacjach, odziani w kolorowe stroje dzierżyli swo- je kijki i narty. Wyczuwał obecność kilku narodowości – jacyś Włosi, paru Szwajcarów i garstka Francuzów, ale przede wszystkim Niemcy. Wszedł do gon- doli jako jeden z pierwszych i żeby lepiej znieść podróż, stanął tuż przy oszronio- nej szybie. Na tle szaroniebieskiego nieba wyraźnie rysowała się sięgająca trzech tysięcy metrów sylwetka Zugspitze. Olśniewający ciemny szczyt odziany w póź- nojesienny śnieg z każdą chwilą był bliżej. Nie powinien zgadzać się na to miejsce. Wagonik, kołysząc się, wjeżdżał coraz wyżej; mijał właśnie jeden z wielu sta- lowych słupów wyrastających ze skalistej grani. Denerwował się, i to nie tylko z powodu zatłoczonej gondoli. Na najwyższym szczycie Niemiec czekały duchy. Unikał tego spotkania prawie czterdzieści lat. Ludzie tacy jak on, którzy z determinacją pogrzebali przeszłość, nie powinni tak łatwo wypuszczać jej z grobu. A jednak był tutaj i to właśnie robił. Przestało kołysać, gdy wjechali na szczyt i zatrzymali się w górnej stacji. Narciarze wysypali się z wagonika, by ruszyć w kierunku kolejnego wyciągu, który zabierze ich do wysoko położonego kotła lodowcowego, gdzie czekały na nich stoki i schronisko. Malone nie jeździł na nartach – ani teraz, ani wcześniej – nigdy go to nie pociągało. Przeszedł przez budynek, który jak głosiła żółta tablica informacyjna, nosił na- zwę Munchener Haus. Mniej więcej połowę przestrzeni wewnątrz zajmowała re- stauracja, resztę przeznaczono na salę teatralną, niewielką knajpkę, obserwatorium, sklepy z pamiątkami i stację meteorologiczną.
Pchnął grube szklane drzwi i wyszedł na ogromny taras otoczony balustradą. Rześkie górskie powietrze szczypało go w usta. Stephanie Nelle mówiła, że spo- tkanie odbędzie się na tarasie widokowym. Jedno było pewne. Trzy tysiące me- trów nad poziomem morza i alpejski krajobraz zapewniały wysoki stopień prywat- ności. Zugspitze wznosi się na granicy: od południa rząd ośnieżonych grani prowadzi do Austrii, a na północy rozciąga się owalna dolina otoczona skalistymi szczyta- mi. Białe obłoki mgły przesłaniały niemieckie miasteczko Garmisch oraz sąsied- nie Partenkirchen. To dwie mekki fanów sportów zimowych, które goszczą nie tylko narciarzy, ale zapewniają również świetne warunki bobsleistom, łyżwiarzom i curlingowcom. Kolejne dyscypliny, których unikał. Taras był pusty, jeśli nie liczyć starszej pary i kilku narciarzy – ewidentnie za- trzymali się, by podziwiać widoki. Malone przyjechał tu, by załatwić sprawę, któ- ra nękała go od bardzo dawna, od tego dnia, gdy mężczyźni w mundurach przyszli oznajmić matce, że jej mąż nie żyje. Upłynęło czterdzieści osiem godzin, odkąd straciliśmy kontakt z okrętem. Wy- słaliśmy na północny Atlantyk załogi ratunkowe i poszukiwawcze, które przecze- sały teren w rejonie ich ostatniej znanej pozycji. Sześć godzin temu odnaleziono wrak. Nie zawiadamialiśmy rodzin, dopóki nie mieliśmy całkowitej pewności, że nikt nie przeżył. Matka nigdy nie płakała. To nie w jej stylu. Co nie znaczy, że nie była zdru- zgotana. Pytania zaczął zadawać dopiero jako nastolatek. Ze strony rządu mogli li- czyć wyłącznie na informacje oficjalne. Kiedy wstąpił do marynarki, próbował zdobyć raport komisji śledczej badającej sprawę zatonięcia, ale powiedzieli mu tylko, że jest tajny. Ponowił próbę, kiedy został agentem Departamentu Sprawie- dliwości i miał dostęp do większej ilości dokumentów. Kolejna porażka. Potem Gary, jego piętnastoletni syn, przyjechał do niego na wakacje i pojawiły się nowe pytania. Gary nigdy nie poznał swojego dziadka, ale chciał się dowiedzieć o nim czegoś więcej, szczególnie, jak zginął. W listopadzie 1971 roku prasa szeroko roz- pisywała się o zatonięciu okrętu USS „Blazek”, więc sporo starych artykułów znaleźli w Internecie. Te rozmowy obudziły w nim dawne wątpliwości – na tyle skutecznie, że w końcu postanowił coś z tym zrobić. Włożył do kieszeni zaciśnięte dłonie i przechadzał się po tarasie. Wzdłuż balustrady stały w rzędzie lunety. Przy jednej z nich zobaczył kobietę – jasny kombinezon, ciemne włosy spięte w kok, niezbyt twarzowy. Obserwowała dolinę. Kijki i narty oparła o poręcz. Podszedł do niej spokojnie. Jedna z zasad, której nauczył się dawno temu. Nie
spieszyć się. To przynosiło tylko kłopoty. – Niezły widok – zagadnął ją. Odwróciła się. – Nie da się ukryć. Jej twarz miała kolor cynamonu, który wraz z egipskim rysami, jakie rozpozna- wał w okolicy oczu, nosa i ust, sygnalizował bliskowschodnie pochodzenie. – Jestem Cotton Malone. – Skąd pan wiedział, że to właśnie ja? Wskazał brązową kopertę leżącą na tarasie tuż przy podstawie lunety. – To chyba nie ściśle tajna i niebezpieczna misja? – uśmiechnął się. – Raczej zwykła sprawa do załatwienia? – Coś w tym rodzaju. Wybierałam się na narty. W końcu tydzień urlopu. A za- wsze chciałam tu przyjechać. Stephanie spytała, czy mogłabym wziąć – teraz ona wskazała na kopertę – to ze sobą. Znów spojrzała w obiektyw. – Nie ma pan nic przeciwko? Kosztowało euro, więc chciałabym to wykorzy- stać. – Obróciła lunetę w stronę niemieckiej doliny rozpościerającej się na obsza- rze wielu kilometrów. – Ma pani jakieś imię? – zapytał. – Jessica – odparła, wciąż z okiem przy teleskopie. Sięgnął po kopertę. Zablokowała mu drogę butem. – Nie tak szybko. Mam się upewnić, że rachunki między Stephanie i panem zo- stały wyrównane. W zeszłym roku we Francji pomógł swojej dawnej szefowej. Powiedziała wte- dy, że jest mu winna przysługę i żeby ją mądrze wykorzystał. I tak właśnie zrobił. – Jak najbardziej. Dług spłacony. Skończyła obserwację krajobrazu i odwróciła się do niego z zaczerwienionymi od wiatru policzkami. – Słyszałam o panu w wydziale Magellan. Właściwie jest pan legendą. Jednym z pierwszych dwunastu agentów. – Nie miałem pojęcia o tej popularności. – Stephanie wspominała też, że jest pan skromny. Nie był w nastroju na słuchanie komplementów. Przeszłość czekała.
– Mógłbym już dostać tę teczkę? Oczy jej błysnęły. – Oczywiście. Podniósł kopertę. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: jak coś tak cienkiego może odpowiedzieć na tyle pytań. – Musi być naprawdę ważna – zauważyła Jessica. Kolejna lekcja. Jeśli nie chcesz odpowiedzieć na pytanie, udaj, że nie słyszałeś. – Długo jest pani w wydziale? – Kilka lat. Zeszła z platformy lunety. – Ale niezbyt mi się podoba. Chyba odejdę. Słyszałam, że i pan nie zagrzał tam długo miejsca. Biorąc pod uwagę jej nieostrożne zachowanie, rezygnacja wydawała się jak naj- bardziej wskazana. W ciągu dwunastu lat służby tylko trzy razy wziął urlop, ale i tak przez cały czas pozostawał czujny. Paranoja to jedna z chorób zawodowych agenta i dwa lata emerytury nie zdążyły jej jeszcze wyleczyć. – Udanego urlopu – powiedział na odchodne. Jutro wraca do Kopenhagi. Dziś miał zamiar odwiedzić w okolicy kilka anty- kwariatów z rzadkimi książkami – choroba zawodowa księgarza. Jego nowy za- wód. Jessica rzuciła mu ostre spojrzenie, zabierając swoje kijki i narty. – Dziękuję. Weszli do środka i przeszli przez opustoszałe schronisko. Jessica ruszyła do wyciągu, którym miała dotrzeć do kotła. Malone skierował się do kolejki, aby zjechać trzy tysiące metrów w dół. Z kopertą w ręku wsiadł do pustego wagonika. Ucieszył się, że będzie sam. Jednak tuż przed zamknięciem drzwi wskoczyły jeszcze dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Operator zatrzasnął drzwi od zewnątrz i gondola ruszyła. Patrzył przez okno. Zamknięte pomieszczenia to jedna rzecz, a zatłoczone zamknięte pomieszczenia to coś zupełnie innego. Nie miał klaustrofobii, chodziło bardziej o poczucie braku kontroli nad sytuacją. Nie mógł wyjść, kiedy chce. Jakoś sobie z tym radził – w przeszłości niejeden raz znalazł się pod ziemią – ale między innymi z tego po- wodu dawno temu, u progu swojej kariery w marynarce, nie wybrał, w przeci- wieństwie do ojca, okrętów podwodnych. – Panie Malone. Odwrócił się.
Kobieta stała przy nim z pistoletem w dłoni. – Proszę oddać mi tę kopertę.
ROZDZIAŁ DRUGI BALTIMORE, MARYLAND GODZ. 9.10 Admirał Langford C. Ramsey uwielbiał przemawiać do tłumów. Po raz pierw- szy uświadomił to sobie już w Akademii Marynarki Wojennej, i podczas całej swojej kariery, przez czterdzieści kilka lat, zawsze szukał ku temu okazji. Dziś miał przemówić do amerykańskich członków Kiwanis International – dość niety- powo dla szefa wywiadu marynarki wojennej. Należał przecież do tajnego świata faktów, pogłosek i spekulacji, a jego publiczne wystąpienia ograniczały się do Kongresu. Jednak ostatnimi czasy, z błogosławieństwem zwierzchników, stał się bardziej dostępny. Nie żądał honorariów ani pokrycia kosztów, nie wprowadzał żadnych restrykcji wobec prasy. Im większa widownia, tym lepiej. Chętnych było wielu. Tego dnia przemawiał po raz ósmy w tym miesiącu. – Jestem tu dzisiaj, by opowiedzieć wam coś, o czym z pewnością jeszcze nie słyszeliście. Przez długi czas była to bowiem ściśle strzeżona tajemnica. Chodzi o najmniejszy amerykański atomowy okręt podwodny. Spojrzał na zasłuchany tłum. – Wiem, co sobie teraz myślicie: „Facet zwariował. Szef wywiadu marynarki opowie nam o supertajnym okręcie?”. Pokiwał głową. – Właśnie to zamierzam zrobić. – Panie kapitanie, mamy problem – zameldował sternik. Ramsey to wpadał w drzemkę, to się budził na swoim stanowisku operatora sterów głębokości. Kapitan okrętu, który siedział tuż obok, natychmiast skupił wzrok na monitorach. Wszystkie kamery pokazywały miny. – Jezu Chryste – wymamrotał kapitan. – Silniki stop. Zatrzymać się i ma nie drgnąć nawet o centymetr.
Pilot wykonał komendę i zmienił ustawienie całej serii przełączników. Ramsey był zaledwie kapitanem, ale wiedział, że materiały wybuchowe stają się szczegól- nie niebezpieczne, gdy przez dłuższy czas przebywają w słonej wodzie. Przemie- rzali dno Morza Śródziemnego przy wybrzeżu Francji, pełne śmiercionośnych po- zostałości po drugiej wojnie światowej. Wystarczyłoby muśnięcie kadłuba o je- den z metalowych kolców miny, a tajny okręt przestałby istnieć. NR-1 był jedną ze specjalistycznych jednostek pomysłu admirała Hymana Ric- kovera. Zbudowano go w tajemnicy za niewyobrażalnie wysoką kwotę stu milio- nów dolarów. Miał zaledwie 44 metry długości, 4 metry szerokości i jedenasto- osobową załogą na pokładzie. Ale jego konstrukcja pozwalała mu na zanurzenie na głębokość trzech tysięcy stóp. Okręt wyposażono w jedyny w swoim rodzaju reaktor atomowy. Trzy stanowiska umożliwiały obserwację otoczenia. Kamery wspomagało oświetlenie zewnętrzne. Mechaniczny uchwyt pozwalał na zabiera- nie z morza znalezionych przedmiotów. Ramię wyposażono w narzędzia do cięcia i przytrzymywania. Od nosicieli pocisków balistycznych czy myśliwskich okrętów podwodnych NR-1 odróżniał jasnopomarańczowy kiosk, płaski pomost na kadłu- bie, niezgrabna stępka tunelowa oraz wiele ciekawych dodatków, włącznie z wy- suwanymi oponami ciężarowymi firmy Goodyear, wypełnionymi alkoholem, dzię- ki którym okręt mógł jeździć po dnie. – Stery głębokości w poziomie – zarządził kapitan. Ramsey od razu zrozumiał, o co chodzi. Żeby utrzymać kadłub na dnie. Bar- dzo dobrze. Na monitorach widać zbyt wiele min. – Przygotować się do szasowania głównego balastu – powiedział kapitan. – Chcę się podnieść prosto w górę, bez kołysania. W centrali dowodzenia panowała grobowa cisza, przez co szum turbin, świst powietrza, przelewanie się płynu hydraulicznego i brzęczyki urządzeń elektronicz- nych wydawały się jeszcze głośniejsze. A zaledwie chwilę wcześniej działały na niego jak środek usypiający. – Powoli i ostrożnie – mówił kapitan. – Utrzymaj pozycję. Pilot zacisnął dłonie na dźwigniach. Okrętu nie wyposażono w koło sterowe. Zamiast niego miał cztery dźwignie, na wzór myśliwca. Typowe dla NR-1. Choć był to okręt bardzo zaawansowany pod względem konstrukcji i napędu, większość osprzętu pochodziła raczej z epoki kamienia łupanego niż ery lotów kosmicznych. Posiłki przygotowywali w kiep- skiej imitacji piekarnika używanego w samolotach pasażerskich. Zewnętrzny wy- sięgnik został im po innym projekcie marynarki. System nawigacyjny, zaadapto- wany z liniowców transatlantyckich, pod wodą stawał się praktycznie bezużytecz- ny. Miniaturowe kabiny dla załogi, wiecznie zapchana toaleta i gotowe obiadki
zakupione w supermarkecie przed opuszczeniem portu. – Sonar ich nie wykrył, zanim pojawiły się na ekranach? – zapytał kapitan. – Nie – odparł ktoś z załogi. – Wyłoniły się nagle z ciemności. Sprężone powietrze wpłynęło do głównych zbiorników balastowych i okręt się uniósł. Pilot trzymał obie dłonie na drążkach, gotów w każdej chwili manewro- wać sterami w celu utrzymania pożądanej pozycji. Pozostało im wznieść się na jakieś sto stóp i niebezpieczeństwo minie. – Jak widzicie, udało nam się wydostać z pola minowego – powiedział Ramsey do swoich słuchaczy. – Było to wiosną 1971 roku. Pokiwał głową. – Tak, tak, dawno temu. Miałem szczęście służyć na NR-1. Na twarzach obecnych widział zdziwienie i podziw. – Niewiele osób wie o tym okręcie. Został zbudowany w najgłębszej tajemni- cy, nawet przed niektórymi z ówczesnych admirałów. Wspaniale go wyposażono i mógł schodzić na głębokość trzy razy większą niż jakikolwiek inny okręt. Nie miał nazwy, żadnej broni, ani jednej torpedy, a nawet oficjalnej załogi. Jego misje były ściśle tajne – większość z nich pozostaje utajniona do dzisiaj. A co ciekaw- sze, okręt wciąż pływa, będąc drugą najstarszą jednostką tego typu, wykorzysty- waną od 1969. Obecnie działa jawnie, wykonując zadania wojskowe i cywilne. Zawsze gdy głęboko pod powierzchnią oceanu potrzebne są ludzkie oczy i uszy – do akcji rusza NR-1. Pamiętacie może opowieści o tym, jak Ameryka podpięła się do przewodów telefonicznych poprowadzonych na dnie Atlantyku i podsłuchi- wała Sowietów? To właśnie NR-1. Z kolei w 1976 do oceanu spadł F-14 z poci- skiem Phoenix na pokładzie. NR-1 go wydobył, nie dając żadnej szansy Rosja- nom. Po katastrofie Challegera to również NR-1 odnalazł rakietę z wadliwą uszczelką. Nic bardziej nie pomagało utrzymać uwagi słuchaczy jak opowieść, a Ramsey znał ich mnóstwo, wszystkie z czasów, gdy służył na tym jedynym w swoim ro- dzaju okręcie. NR-1 ciągle się psuł i pływał jedynie dzięki pomysłowości załogi. Instrukcja obsługi była bezużyteczna, musieli postawić na innowacyjność. Prawie każdy z nich wysoko awansował, nie wyłączając jego samego. Był zadowolony, że może wreszcie o tym opowiadać – w ramach nowego planu rekrutacji. Marynar- ka uznała, że dzięki takiej swoistej propagandzie sukcesu zdobędzie nowych żoł- nierzy. Weterani tacy jak on mieli snuć swoje opowieści, by ludzie, którzy słu- chają go teraz, na przykład przy śniadaniu, powtórzyli je swoim znajomym. Pra- sa, która jak go poinformowano, będzie w pogotowiu, zapewni jeszcze lepszy obieg informacji. „Admirał Langford Ramsey, szef biura wywiadu marynarki wo-
jennej, w swoim przemówieniu na zgromadzeniu krajowym Kiwanian Internatio- nal, opowiedział obecnym…” Jego pojęcie sukcesu było bardzo proste. To przeciwieństwo porażki. Dwa lata temu powinien przejść w stan spoczynku, ale był najwyższym rangą kolorowym w Armii Stanów Zjednoczonych i pierwszym zatwardziałym starym kawalerem, jaki kiedykolwiek zaszedł tak wysoko. Długo to planował. I był nie- zwykle ostrożny. Zawsze spokojna twarz, pogodne czoło, opanowany głos i ła- godne, szczere spojrzenie. Planował swoją karierę w marynarce z precyzją pod- wodnego nawigatora. Nic mu nie przeszkodzi, szczególnie teraz, gdy cel był tak blisko. Dlatego niepokoił go pewien szczegół. Potencjalny wybój na drodze. Garmisch.
ROZDZIAŁ TRZECI GARMISCH Malone patrzył na pistolet, zachowując spokój. Nie był zbyt przyjemny dla Jes- siki, a okazało się, że sam nie wykazał należytej ostrożności. Uniósł kopertę. – O to chodzi? Zwykłe broszurki o ratowaniu gór, obiecałem je mojemu od- działowi Greenpeace. Mamy dodatkowe punkty za wyprawy w teren. Wagonik cały czas zjeżdżał w dół. – Zabawny człowiek – powiedziała. – Rozważałem założenie kabaretu. Myśli pani, że to błąd? Właśnie z powodu takich sytuacji zrezygnował z pracy. Agent w wydziale Ma- gellan mógł zarobić rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące brutto. Jako księgarz wy- ciągał więcej i to bez niepotrzebnego ryzyka. A przynajmniej tak mu się dotąd wydawało. Czas przejść na poprzedni tryb myślenia. I zmylić przeciwnika. – Kim pani jest? – zapytał. Niska i przysadzista, mogła mieć nieco po trzydziestce, brązoworudy kolor włosów nie bardzo jej pasował. Ubrana w niebieską wełnianą kurtkę i złoty sza- lik. Facet miał na sobie purpurową kurtkę i robił wrażenie jej podwładnego. Poru- szyła pistoletem, wskazując wspólnikowi kopertę. – Zabierz ją. Purpurowy podszedł chwiejnie i wyrwał mu z ręki kopertę. Kobieta spojrzała przez moment na skaliste zbocza przesuwające się za zawilgo- coną szybą. Malone wykorzystał tę chwilę, by zaciskając pięść, zdecydowanym ruchem zamachnąć się i skierować pistolet w innym kierunku. Pociągnęła za spust. Wystrzał zadźwięczał mu w uszach, a kula wyleciała przez szybę. Natychmiast poczuł na twarzy mroźne powietrze.
Pięścią uderzył faceta, a ten od razu poleciał na plecy. Złapał kobietę za brodę i uderzył jej głową o szybę, na której zarysował się wzór pajęczej sieci. Zamknęła oczy, a on cisnął ją na podłogę. Tymczasem Purpurowy już wstał i zaatakował. Razem zatoczyli się na drugi koniec gondolki, potem upadli na mokrą podłogę. Malone zwinął się cały w na- dziei, że to go uwolni z uścisku, jaki czuł na gardle. Usłyszał jęk kobiety i zdał sobie sprawę, że za chwilę przeciwników znów będzie dwoje, w tym jeden uzbro- jony. Otworzył obydwie dłonie i uderzył faceta w uszy. Uczyli ich o tym na szko- leniach w marynarce. Uszy to jedna z najbardziej wrażliwych części ciała. Ręka- wiczki trochę przeszkadzały, ale za trzecim razem facet krzyknął, a Malone poczuł, że ucisk na gardle zelżał. Zrzucił z siebie przeciwnika mocnym kopnięciem i skoczył na nogi. Zanim jed- nak zdążył cokolwiek zrobić, Purpurowy znów chwycił go za gardło. Malone po- czuł na policzku chłód zmrożonej szyby, do której tamten przyciskał mu twarz. – Nie ruszaj się. Prawą rękę miał wykrzywioną pod dziwnym kątem. Walczył, żeby się uwolnić, ale Purpurowy był silny. – Powiedziałem, nie ruszaj się. Chwilowo postanowił go posłuchać. – Panya, wszystko porządku? – Purpurowy próbował nawiązać kontakt z kobie- tą. Malone, wciąż z twarzą na szybie, chcąc nie chcąc, patrzył w dół, tam, dokąd zmierzała kolejka. – Panya? Zauważył jeden ze stalowych słupów, jakieś pięćdziesiąt metrów od wagonika. Szybko się zbliżał. Potem uzmysłowił sobie, że lewą dłoń zaciska na czymś w ro- dzaju klamki. Widać potyczka zakończyła się na drzwiach. – Panya, odezwij się. Wszystko w porządku? Znajdź pistolet. Ucisk na gardle był silny, podobnie jak uchwyt na jego ramieniu. Ale Newton miał rację, każda akcja wywołuje reakcję o takiej samej wartości i przeciwnym zwrocie. Patykowate ramiona słupa były już prawie nad nimi. Wagonik przejedzie tak blisko, że powinno się udać. Szarpnął klamkę i nie puszczając jej, przesunął drzwi – jednocześnie wyskoczył z wagonika. Purpurowy, zupełnie zaskoczony, wyleciał z gondoli, obijając się o krawędź
słupa. Malone obydwoma rękami kurczowo trzymał się klamki. Napastnik pole- ciał w dół, obijając się o wagonik i słup. Krzyk szybko ucichł. Malone dostał się z powrotem do środka. Każdemu jego wydechowi towarzy- szył obłok pary. W gardle zupełnie mu zaschło. Kobiecie tymczasem udało się wstać. Kopnął ją w szczękę, posyłając znów na podłogę. Na dolnej stacji zauważył dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach. Posiłki? Był teraz trzysta metrów nad stacją. Pod nim rozciągał się gęsty las pokrywający niższe partie stoków, zielone gałęzie choinek uginały się pod ciężarem śniegu. Za- uważył tablicę kontrolną. Trzy lampki zielone, dwie czerwone. Spojrzał za okno, dostrzegając zbliżający się kolejny słup. Sięgnął do przełącznika z napisem „AN- HALTEN” i zmienił położenie dźwigienki. Wagonikiem zakołysało, potem zwolnił, ale nie zatrzymał się całkowicie. Znów Newton. W wyniku działania siły tarcia ciało w końcu się zatrzyma. Koperta wciąż leżała obok kobiety. Złapał ją i włożył pod kurtkę. Odnalazł pi- stolet i wsunął do kieszeni. Podszedł do drzwi. Czekał, aż gondola dojedzie do słupa. Mimo że wagonik ledwie się wlókł, skok i tak będzie ryzykowny. Ocenił prędkość i odległość, przygotował się, a potem skoczył, skupiając wzrok na jed- nym z poprzecznych elementów – zamierzał się go złapać dłońmi w skórzanych rękawiczkach. Walnął o stalowe rusztowanie, uderzenie zamortyzowała skórzana kurtka. Śnieg chrzęścił między stalową belką i jego palcami. Mocno je na niej zacisnął. Wagonik pojechał dalej i zatrzymał się dopiero trzydzieści metrów od niego. Odetchnął kilka razy i ruszył w stronę przytwierdzonej do słupa drabiny. Powoli i ostrożnie przenosząc ciężar ciała z jednej ręki na drugą, w końcu do niej dotarł. Suchy śnieg unosił się wokół jak talk. Postawił gumowe podeszwy butów na ośnieżonym szczeblu. Poniżej zobaczył, jak dwaj mężczyźni w ciemnych płasz- czach wybiegają z dolnej stacji. Kłopoty, tak jak przypuszczał. Zszedł po drabinie i skoczył na ziemię. Poniżej miał jeszcze sto pięćdziesiąt metrów zalesionego stoku. Przebrnął między drzewami do asfaltowej szosy, która biegła równolegle do drogi w dole. Przed sobą zobaczył budynek kryty gontem i otoczony krzewami w śniegowych czapach. Czyjeś miejsce pracy. Jeszcze dalej znów droga, odśnieżo- ny asfalt. Podbiegł do bramy wiodącej do ogrodzonego domu. Dostępu broniła kłódka. Usłyszał ryk silnika walczącego ze stromą drogą. Schował się za stojącym
na poboczu traktorem i patrzył, jak ciemny peugeot przemierza zakręt i zwalnia, gdy jego pasażerowie przyglądali się zagrodzie. Malone z pistoletem w dłoni gotował się do walki. Ale samochód przyspieszył i pojechał dalej. Zauważył drugą wąską asfaltową drogę prowadzącą między drzewami w dół, do stacji. Pobiegł tamtędy. Wysoko w górze kolejka nadal stała w miejscu. W jednym z wagonów leżała nieprzytomna kobieta w niebieskiej kurtce. Martwy mężczyzna w purpurowym okryciu spoczywał gdzieś w śniegu. Ale to nie były jego problemy. Miał inny. Kto wiedział, jaki interes załatwiał ze Stephanie Nelle?