Podziękowania
Po raz jedenasty dziękuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey, Cindy Murray,
Quinne Rogers, Debbie Aroff, Carole Lowenstein, Mattowi Schwartzowi i całej ekipie z działu
promocji i sprzedaży. Trudno uwierzyć, że minęło już dziewięć lat, odkąd pracowaliśmy razem
nad Bursztynową komnatą.
Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że po raz kolejny wykonał kawał świetnej roboty.
Kilku osobom należą się też specjalne podziękowania: Johannie Hart, która pokazała nam
Jamajkę; mojemu staremu przyjacielowi Mikeyowi Blountowi z Pragi; Rupertowi Wallace’owi,
naszemu nieocenionemu jamajskiemu kierowcy; Frankowi Lumsdenowi, pułkownikowi
maronów z Charles Town, który zabrał nas na niesamowitą wyprawę w Góry Błękitne;
Richardowi Keene’owi za jego rekonesans w Wiedniu; Chuckowi Watsonowi za informacje na
temat sadów pomarańczowych na Florydzie; Morrisowi Shamahowi za pomoc przy wszystkim,
co miało związek z sefardyjczykami (za wszystkie ewentualne błędy odpowiadam tylko ja);
Meryl Moss i jej fantastycznemu zespołowi od reklamy za wszystko, co robią każdego dnia;
i wreszcie Jessice Johns i Esther Garver, które nie pozwalają mi wpaść w kłopoty (co nie jest
wcale łatwym zadaniem).
Dziękuję mojej żonie, Elizabeth, która zawsze jest ze mną w samochodzie.
Główny antagonista w mojej książce nazywa się Zachariasz Simon. Nazwisko
zapożyczyłem od mojego agenta Simona Lipskara, korzystając z jego pierwszego i drugiego
imienia. Simon napomknął kiedyś o tym, że bardzo chciałby zostać czarnym charakterem
w jakiejś książce, ale z wyjątkiem nazwiska nie ma z tą postacią nic wspólnego. Jest
inteligentny, sprytny, bezpośredni i cieszy się reputacją jednego z najlepszych agentów
w branży. Współprowadzi także jedną z największych i najbardziej cenionych agencji
literackich na świecie – Writers House. Ta samodzielna powieść powstała po części za sprawą
dobrych rad, jakie od niego otrzymałem.
To dla mnie zaszczyt mieć go po swojej stronie.
Simon, ta historia jest dla ciebie.
Przez pięćset lat historycy zadawali sobie pytanie:
Kim był Krzysztof Kolumb?
Odpowiedzią na to jest tak naprawdę kolejne pytanie:
Kim chcemy, aby był?
– ANONIMOWY OBSERWATOR
Mapa
JAMAJKA, ROK 1504
Prolog
Krzysztof Kolumb wiedział, że zbliża się decydująca chwila. Od trzech dni jego drużyna
przedzierała się na południe przez bujne lasy tej tropikalnej krainy, wspinając się coraz wyżej. Ze
wszystkich wysp, które odkrył od czasu pamiętnego pierwszego lądowania w październiku 1492
roku, ta wydawała mu się najpiękniejsza. Jej kamieniste wybrzeża okalał wąski pas równin,
a góry spowite mgłą tworzyły kręgosłup wznoszący się miarowo od zachodu i osiągający swój
najwyższy punkt tu, na wschodzie, gdzie ze wszystkich stron otaczał go kręty łańcuch szczytów.
Ziemia w większości składała się z porowatego kamienia wapiennego pokrytego warstwą
żyznej czerwonej gleby. W wiekowych lasach, w cieniu grubych pni drzew występowała
niewiarygodna mnogość gatunków roślin, pielęgnowanych przez wiejące bez ustanku wilgotne
wiatry. Miejscowa ludność nazywała swój kraj Xaymaca, co oznaczało „wyspę źródeł” – trafna
nazwa, ponieważ z pewnością nie brakowało tu czystej wody. Zastępując literę X literą J,
zgodnie z zasadami języka kastylijskiego, Kolumb nadał wyspie nowe miano: Jamajka.
– Admirale.
Zatrzymał się i odwrócił do jednego ze swoich ludzi.
– To już niedaleko – powiedział de Torres, wyciągając przed siebie rękę. – W dół po tej
grani aż do płaskiej równiny i dalej, przez polanę.
Luis de Torres towarzyszył mu podczas wszystkich trzech poprzednich rejsów, łącznie
z wyprawą w 1492 roku, kiedy po raz pierwszy zeszli razem na ląd. Rozumieli się bez słów
i ufali sobie bezgranicznie.
Nie mógł powiedzieć tego samego o szóstce tubylców dźwigających skrzynie. Oni byli
poganami. Wskazał na dwóch, którzy trzymali jedno z mniejszych pudeł, i gestem dał im do
zrozumienia, żeby obchodzili się z nim ostrożniej. Zaskakujące, że choć upłynęły dwa lata,
drewno wciąż było w idealnym stanie – nie wgryzły się w nie żadne robaki,
w przeciwieństwie do tego, co stało się rok wcześniej z kadłubem jego statku.
Cały rok spędził uwięziony na tej wyspie. Ale niewola nareszcie dobiegła końca.
– Dobrze ich wybrałeś – powiedział po hiszpańsku do de Torresa.
Żaden z tubylców nie mówił w ich języku. Oprócz nich towarzyszyło im jeszcze trzech
Hiszpanów, starannie wyselekcjonowanych do tej roli. Tragarze natomiast zostali zrekrutowani
w drodze przekupstwa – mieli otrzymać zapłatę w postaci małych dzwoneczków sokolniczych,
których odgłos ich fascynował. W zamian mieli jedynie przetransportować w góry trzy
drewniane skrzynie.
Wyruszyli o świcie z otoczonej lasem polany leżącej na północnym wybrzeżu,
w miejscu, gdzie lodowaty strumień spływał z gładkich półek skalnych, przemieniał się
w srebrzystą rzekę, tworzył serię stawów i w końcu wpadał do morza. Przez cały czas
brzęczenie owadów i nawoływania ptaków robiły się coraz głośniejsze, a teraz stały się już
niemal ogłuszające. Żmudny marsz pod górę okazał się bardzo wyczerpujący i wszyscy
członkowie grupy oddychali już coraz ciężej. Ich ubrania były mokre od potu, twarze pokrywał
lepki brud. Wreszcie jednak zaczęli znowu schodzić do zielonej doliny.
Po raz pierwszy od dawna czuł się pełen energii.
Kochał tę krainę.
Pierwsza wyprawa w 1492 roku odbyła się pod jego osobistym dowództwem, wbrew
opiniom tzw. uczonych. Osiemdziesięciu siedmiu ludzi wyruszyło w nieznane, podążając
jedynie za jego marzeniem. Przez kilkadziesiąt lat walczył o uzyskanie funduszy, szukając
wsparcia najpierw u Portugalczyków, potem u Hiszpanów. Umowa z Santa Fe, zawarta
pomiędzy Kolumbem a Koroną Hiszpańską, gwarantowała mu stan szlachecki, dziesięć procent
wszystkich zdobytych bogactw oraz władzę nad odkrytymi przez niego morzami. Na papierze
wyglądało to jak niezwykle szczodra oferta, ale Ferdynand i Izabela nie dotrzymali danego
słowa. Przez ostatnie dwanaście lat, po tym jak Kolumb dowiódł istnienia Nowego Świata,
hiszpańskie okręty jeden po drugim odpływały na zachód bez uzyskania jego pozwolenia jako
Admirała Oceanu.
Dziwki i kłamcy. Wszyscy, co do jednego.
– Tam! – zawołał de Torres.
Kolumb przystanął i spojrzał poprzez gałęzie drzew tonące w czerwonych kwiatach –
miejscowi nazywali to „leśnym ogniem” – i dostrzegł przejrzystą sadzawkę, gładką jak szkło.
Gdzieś z oddali dobiegał huk wodospadu.
Pierwszy raz był na Jamajce w maju 1494 roku, podczas swojej drugiej wyprawy. Odkrył
wówczas, że jej północne wybrzeże zamieszkiwał ten sam lud, który żył na leżących nieopodal
wyspach, tyle że tubylcy byli bardziej wrogo nastawieni. Być może ich agresję tłumaczyło bliskie
sąsiedztwo Karaibów mieszkających na Portoryko na wschód od Jamajki – Karaibowie byli
kanibalami, do których przemawiała jedynie brutalna siła. Kiedy przybył tu po raz pierwszy,
wyciągnął wnioski z wcześniejszych doświadczeń i od razu wysłał łuczników i psy gończe, by
rozprawili się z Jamajczykami. Paru tubylców zginęło, paru zostało mocno poturbowanych, aż
w końcu wszyscy stali się potulni i skłonni do współpracy.
Kiedy dotarli do stawu, wstrzymał pochód. De Torres podszedł do niego i szepnął:
– To tutaj.
Kolumb wiedział, że to jego ostatnia wizyta w Nowym Świecie. Miał już pięćdziesiąt
jeden lat i przez cały ten czas dorobił się imponującej galerii zaciekłych wrogów. Najlepszy
dowód to wydarzenia z ubiegłego roku. Na jego czwartej wyprawie od samego początku ciążyła
klątwa. Najpierw eksplorował wybrzeże, który w jego ocenie musiało być kontynentem,
ponieważ jego linia brzegowa ciągnęła się bez końca, wzdłuż całej trasy rejsu. Po ukończeniu
tego rekonesansu miał nadzieję wylądować na Kubie lub Hispanioli[1], ale jego stoczone przez
robaki okręty zdołały dopłynąć jedynie do Jamajki. Tam porzucił oba zniszczone statki na brzegu
i czekał na ratunek
Nikt po niego nie przypłynął.
Gubernator Hispanioli, jego zaprzysięgły wróg, wolał pozostawić Kolumba i jego stu
trzynastu ludzi na pewną śmierć.
Ale przeliczył się. Kilku śmiałków zdobytym canoe zdołało dopłynąć do Hispanioli
i sprowadzić nowy statek.
Tak, Kolumb naprawdę miał wrogów.
Udało się im do dziś odebrać wszystkie przywileje, jakie kiedyś posiadał na mocy umowy
z Santa Fe. Zdołał wprawdzie zachować status szlachcica i tytuł admirała, ale w praktyce nic
one nie znaczyły. Koloniści z Santo Domingo podnieśli nawet otwarty bunt i zmusili go do
podpisania upokarzającego porozumienia. Cztery lata temu został przewieziony do Hiszpanii
w kajdanach i groził mu proces oraz więzienie. Niespodziewanie jednak król i królowa
udzielili mu ułaskawienia, po czym przyznali fundusze na czwarty rejs przez ocean.
Nie był pewny, co nimi kierowało.
Izabela wydawała się mieć szczere intencje. Sama miała duszę poszukiwacza przygód.
Ale król to zupełnie inna sprawa. Ferdynand nigdy nie darzył go sympatią, a przy tym otwarcie
głosił, że każda podróż na zachód to nonsens.
Oczywiście to było przed tym, jak Kolumb osiągnął sukces. Teraz Ferdynanda
interesowały jedynie transporty złota i srebra.
Oni wszyscy to dziwki i kłamcy.
Dał znak tragarzom, aby postawili skrzynie na ziemi. Jego trzej podkomendni pomogli im
uporać się z ciężarem.
– Jesteśmy na miejscu – zawołał po hiszpańsku.
Jego ludzie wiedzieli, co mają robić.
W rękach Hiszpanów zabłysły miecze i w parę sekund tubylcy zostali wycięci w pień.
Dwóch jęczało jeszcze na ziemi, ale szybko uciszono ich sztychem w klatkę piersiową. Ich
śmierć nie miała dla niego żadnego znaczenia. Nie byli godni oddychać tym samym powietrzem
co Europejczycy. Niscy, o miedzianobrązowej karnacji, nadzy jak w dzień, gdy przyszli na
świat, nie znali pisma ani prawdziwej wiary. Żyli w nadmorskich wioskach i z tego co
zaobserwował, ich jedynym osiągnięciem było wyhodowanie garści zbóż. Przewodził im
człowiek nazywany kacykiem, z którym Kolumb zdążył się zaprzyjaźnić podczas roku
spędzonego tu wbrew swojej woli. To właśnie kacyk przyznał mu wczoraj do pomocy sześciu
ludzi, kiedy to admirał po raz ostatni rzucił kotwicę przy północnym wybrzeżu Jamajki.
– Mała wycieczka w góry – wyjaśnił wodzowi. – Najwyżej kilka dni.
Dostatecznie dobrze znał używany przez nich język arawacki, aby przedstawić swoją
prośbę. Kacyk dał znać, że rozumie i zgadza się, po czym wyznaczył swoich sześciu ludzi do
niesienia skrzyń. Kolumb skłonił się w geście wdzięczności i ofiarował wodzowi w zamian
kilka dzwoneczków sokolniczych. Dzięki Bogu przywieźli ze sobą duży zapas tych
bezwartościowych bibelotów. W Europie przymocowywano je do szponów wytresowanych
ptaków. Tutaj stanowiły twardą walutę.
Kacyk przyjął zapłatę i odwzajemnił ukłon.
Wcześniej miał już dwukrotnie do czynienia z tym wodzem. Zawiązała się między nimi
swego rodzaju przyjaźń i nić porozumienia. W pełni wykorzystał to do własnych celów.
Kiedy był na tej wyspie po raz pierwszy w 1494 roku, zatrzymał się tu tylko na jeden
dzień, aby uszczelnić przeciekający kadłub statku i uzupełnić zapasy wody pitnej. Jego ludzie
zauważyli wówczas w tutejszych czystych strumieniach wyraźne drobiny złota. Gdy zapytał
o to kacyka, dowiedział się, że istnieje na Jamajce miejsce, gdzie złote okruchy były większe,
osiągające nawet rozmiary ziaren fasoli.
To właśnie to miejsce, w którym teraz się znajdowali.
Ale złoto go nie interesowało, przeciwnie niż kłamliwego króla hiszpańskiego. Ambicje
Kolumba sięgały znacznie dalej.
Wbił wzrok w de Torresa – jego stary kompan dobrze wiedział, jaka jest dalsza część
planu. Wyciągnąwszy miecz, wymierzył ostrze w jednego z trzech Hiszpanów, niskiego
i krępego z zarośniętą twarzą.
– Na kolana – rozkazał de Torres, odbierając mężczyźnie jego broń.
Dwaj pozostali członkowie załogi również złowrogo unieśli klingi. Mężczyzna uklęknął.
Kolumb spojrzał mu prosto w twarz.
– Naprawdę uważałeś mnie za aż takiego durnia?
– Admirale...
Uciszył go przez uniesienie ręki.
– Cztery lata temu odstawiono mnie z powrotem do Hiszpanii zakutego w kajdany
i odebrano mi wszystko, co prawowicie należało do mnie. Następnie, równie nagle, wszystko to
odzyskałem. – Tu zrobił krótką pauzę. – Król i królowa swoim jednym słowem darowali mi
moje wszystkie domniemane winy. Mieli mnie za głupca? – Znów umilkł na moment. – Tak.
A to największa możliwa obelga. Przez lata błagałem o fundusze, aby wyruszyć za ocean.
Przez lata odprawiano mnie z niczym. A jednak jeden mój list do Korony sprawił, że
otrzymałem pieniądze na czwartą wyprawę. Jedna prośba i dostałem wszystko, czego
potrzebowałem. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.
Ostrza trzech mieczy nie odsuwały się ani o centymetr. Więzień nie miał szans na
ucieczkę.
– Jesteś szpiegiem – wycedził Kolumb. – Zostałeś tu wysłany po to, by donosić o moich
poczynaniach.
Widok tego głupca napawał go obrzydzeniem. Mężczyzna ten symbolizował wszystkie
zdrady i krzywdy, jakie przez lata znosił ze strony hiszpańskich kłamców.
– Zapytaj mnie o to, co pragną wiedzieć twoi mocodawcy – zażądał.
Klęczący mężczyzna milczał.
– No dalej, pytaj – powtórzył podniesionym głosem. – Rozkazuję ci.
– A kimże ty jesteś, żeby komukolwiek rozkazywać? – odezwał się w końcu szpieg. –
Nie jesteś sługą Chrystusa.
Kolumb przyjął obelgę z całą cierpliwością, której nauczyło go ciężkie życie. Ale
widział, że jego rodacy nie są równie wyrozumiali jak on.
Wskazał na nich gestem.
– Ci ludzie także nie służą Chrystusowi.
Więzień splunął na ziemię.
– Czy twoją misją było zdawanie raportów o całym przebiegu wyprawy? Czy celem
twoich zwierzchników były te skrzynie, które mamy tu dziś ze sobą? Czy też chodzi im po prostu
o złoto?
– Byłeś nieszczery.
Zaśmiał się.
– Ja byłem nieszczery?
– Święty Kościół dopilnuje, aby nie minęło cię wieczne potępienie w ogniu piekielnym.
Teraz wszystko rozumiał. Ten człowiek to agent inkwizycji.
Jego największych wrogów.
Poczuł, jak wzbiera w nim chęć do walki o przeżycie. Zauważył zaniepokojenie
w oczach de Torresa. Wiedział, że ten problem istnieje, odkąd dwa lata temu opuścili Hiszpanię.
Ale czy otaczało ich więcej wrogich oczu i uszu? Inkwizycja paliła tysiące ludzi na stosach.
Nienawidził jej i wszystkiego, co sobą reprezentowała.
Dzieło, które zamierzał dzisiaj doprowadzić do końca, miało służyć pokonaniu tego zła.
De Torres zapowiedział mu już wcześniej, że nie zamierza dać się zdemaskować żadnemu
hiszpańskiemu inkwizytorowi. Zamiast ryzykować powrót do Europy, planował osiedlić się na
Kubie, znacznie większej wyspie położonej na północ stąd. Pozostali dwaj mężczyźni dzierżący
w rękach miecze, młodzi i gorliwi, również zdecydowali się tu zostać. Kolumb żałował, że nie
może pójść w ich ślady. Niestety jego miejsce było gdzie indziej.
Ponownie spojrzał na więźnia.
– Anglicy i Holendrzy mówią na mnie Columbus. Francuzi – Columb. Portugalczycy –
Colom, a Hiszpanie – Colón. Ale w rzeczywistości tak się nie nazywam. Niestety ty już nigdy
nie poznasz mego prawdziwego nazwiska i nie złożysz raportu swoim mocodawcom
czekającym na ciebie w Hiszpanii.
Dał znak. De Torres wbił swój miecz w pierś klęczącego szpiega, który nie zdążył
w żaden sposób zareagować.
Ostrze wysunęło się z ciała z przyprawiającym o mdłości odgłosem, a trup przechylił
się bezwładnie do przodu i runął twarzą na ziemię. Grunt zabarwiła powiększająca się wolno
kałuża krwi.
Kolumb splunął na zwłoki, pozostali zrobili to samo.
Miał szczerą nadzieję, że to ostatni raz, kiedy patrzy, jak umiera człowiek. Miał już dość
zabijania. Wkrótce powróci na statek i na zawsze odpłynie z tego kraju, nie będzie więc musiał
tłumaczyć się kacykowi ze śmierci sześciu tragarzy. Ten dług spłacą za niego inni, ale to już nie
jego zmartwienie. Wszyscy i tak byli jego wrogami i nie życzył im niczego oprócz cierpienia.
Odwrócił się i nareszcie rozejrzał dokładnie po okolicy, chłonąc wszystkie, precyzyjnie
opisane szczegóły scenerii.
– Jak widzisz, admirale – odezwał się de Torres – wygląda to, jak gdyby sam Bóg
zaprowadził nas w to miejsce.
Jego stary przyjaciel miał rację. Rzeczywiście można było odnieść takie wrażenie.
Bądź odważny niczym lampart, lekki niczym orzeł, szybki niczym jeleń i silny niczym lew,
aby móc wypełniać wolę twego Ojca w niebie.
Mądre słowa.
– Podejdźcie – powiedział do towarzyszy. – Pomódlmy się o to, by tajemnica
dzisiejszego dnia nigdy nie wyszła na jaw.
[1] Hispaniola to dawna nazwa wyspy Haiti (przyp. tłum.).
DZIEŃ DZISIEJSZY
ROZDZIAŁ 1
Tom Sagan mocno ścisnął w dłoni pistolet. W ciągu ostatniego roku wielokrotnie
myślał o tej chwili, rozważając różne za i przeciw. W końcu zdecydował, że jeden argument
przeważał wszystkie inne.
Po prostu nie miał ochoty już dłużej żyć.
Kiedyś pracował jako dziennikarz śledczy dla „Los Angeles Timesa”, zarabiał solidną
sześciocyfrową pensję, a artykuły podpisane jego nazwiskiem jeden po drugim trafiały na
pierwszą stronę gazety. Jako reporter zjeździł cały świat: Sarajewo, Pekin, Johannesburg,
Belgrad, Moskwa. Jednak jego specjalnością stał się Bliski Wschód. Poznał ten region od
podszewki, tam głównie zapracował na swoją reputację. W tworzeniu jego tekstów pomagały
mu z własnej woli setki zaufanych informatorów, którzy wiedzieli, że za wszelką cenę będzie
ich chronił. Udowodnił to, kiedy spędził jedenaście dni w areszcie w Waszyngtonie za odmowę
ujawnienia swoich źródeł dotyczących artykułu o skorumpowanym kongresmanie
z Pensylwanii.
Tamten człowiek poszedł do więzienia. Tom otrzymał trzecią nominację do Nagrody
Pulitzera.
Nagrody przyznaje się w dwudziestu jeden kategoriach. Jedna z nich jest za „wybitne
osiągnięcia indywidualne bądź zespołowe z zakresu dziennikarstwa śledczego, opublikowane
w prasie w formie pojedynczego artykułu lub serii artykułów”. Zwycięzcy otrzymują
certyfikat, dziesięć tysięcy dolarów oraz dożywotni przywilej dodawania do swojego nazwiska
trzech słów: zdobywca Nagrody Pulitzera.
Tom zdobył swoją nagrodę. A później ją utracił.
Całe jego życie tak wyglądało.
Odebrano mu wszystko. Jego karierę, reputację, wiarygodność, nawet szacunek do
samego siebie. W ostatecznym rozrachunku poniósł porażkę jako syn, ojciec, mąż, dziennikarz
i przyjaciel. Kilka tygodni temu rozrysował sobie w notesie całą tę spiralę niepowodzeń
i zrozumiał, że wszystko zaczęło się, gdy miał dwadzieścia pięć lat i był świeżo upieczonym
absolwentem dziennikarstwa na Uniwersytecie Florydy, jednym z najlepszych studentów ze
swojego rocznika.
Wtedy właśnie jego ojciec się go wyrzekł.
Abiram Sagan był nieubłagany.
Wszyscy dokonujemy wyborów. Dobrych, złych i neutralnych. Jesteś dorosłym
mężczyzną, Tom, i dokonałeś wyboru. Teraz ja muszę dokonać swojego.
I tak się stało.
W tym samym notesie wynotował swoje wzloty i upadki. Niektóre sięgały daleko
wstecz, jak wydawanie gazetki szkolnej w liceum i praca dziennikarska na uczelni. Większość
nastąpiła później. Awans z asystenta redakcyjnego na pełnoprawnego reportera, a wreszcie na
międzynarodowego korespondenta. Nagrody. Wyrazy uznania. Szacunek kolegów po fachu. Jak
jeden z komentatorów określił jego styl? „Przenikliwe dziennikarstwo uprawiane na szeroką
skalę i opłacone wielkim ryzykiem osobistym”.
Potem rozwód. Utrata kontaktu z jedynym dzieckiem. Złe decyzje inwestycyjne. Jeszcze
gorsze decyzje życiowe.
W końcu wyrzucenie z pracy. Osiem lat temu.
I od tamtej pory pozbawiona sensu wegetacja.
Większość przyjaciół zniknęła, ale była to w równym stopniu jego wina jak ich.
W miarę pogłębiania się jego depresji coraz bardziej wycofywał się i zamykał w sobie. Aż
trudno uwierzyć, że przy tym wszystkim nie sięgnął po alkohol czy narkotyki, ale jakoś nigdy
w tę stronę specjalnie go nie ciągnęło.
Jego nałogiem stało się użalanie się nad sobą.
Rozejrzał się po pokoju.
Postanowił umrzeć tutaj, w domu swoich rodziców. W jakiś groteskowy sposób to
miejsce wydawało się do tego odpowiednie. Pokrywająca wszystko gruba warstwa kurzu
i zapach stęchlizny przypominały o tym, że przez trzy lata dom stał pusty. Utrzymywał
wszystko na chodzie, płacił minimalne rachunki i od czasu do czasu wynajmował kogoś do
koszenia trawy, tylko po to, żeby sąsiedzi nie zaczęli się skarżyć. Wcześniej zauważył, że
rozłożysta morwa rosnąca przed domem w paru miejscach wymaga przycięcia, a drewniany
płot wypadałoby odmalować.
Nienawidził tego miejsca. Było tu zbyt wiele duchów.
Przeszedł się po domu, wspominając szczęśliwsze dni. W kuchni znalazł słoiki
z dżemem jego matki i przypomniał sobie, że kiedyś stały w rządku na parapecie. Myśl
o matce niespodziewanie napełniła go dziwnym poczuciem radości, które jednak bardzo szybko
przeminęło.
Powinien napisać list i wytłumaczyć swoją decyzję, zrzucić na kogoś winę, albo coś
w tym stylu. Ale co miałby napisać i do kogo? W prawdę i tak nikt nie uwierzy. Niestety, tak
samo jak osiem lat temu jedynym winnym był on.
Czy ktokolwiek w ogóle przejmie się jego śmiercią?
Na pewno nie jego córka, z którą od dwóch lat nie zamienił słowa.
Jego agentka? Może. Zarobiła kupę forsy na książkach, które anonimowo napisał dla
innych. Mocno się zdziwił, kiedy przekonał się, jak wielu tzw. autorów bestsellerów nie potrafi
napisać ani słowa. Zresztą jeden z jego krytyków powiedział coś w tym stylu, kiedy jego
kariera chyliła się już ku upadkowi: „Wygląda na to, że dziennikarz Sagan ma przed sobą
obiecującą karierę w beletrystyce”.
Dupek.
Tak czy inaczej wziął sobie te słowa do serca.
Czy można w ogóle wytłumaczyć chęć odebrania sobie życia? To czyn z samej definicji
kompletnie irracjonalny, czyli niedający się uzasadnić w sposób logiczny. Miał nadzieję, że
przynajmniej ktoś go pochowa. Na koncie w banku trzymał spory zapas pieniędzy,
z pewnością wystarczy ich na porządny pogrzeb.
Jakie to uczucie – nie żyć?
Czy człowiek jest tego świadomy? Słyszy, widzi, czuje? A może po prostu ogarnia go
wieczna ciemność, bez żadnych myśli, bez żadnych odczuć?
Nicość.
Skierował się z powrotem do drzwi frontowych.
Na zewnątrz był piękny marcowy dzień, na niebie świeciło jasne południowe słońce.
Floryda naprawdę mogła poszczycić się wspaniałym klimatem. Trochę jak Kalifornia, tylko bez
trzęsień ziemi. Tam gdzie mieszkał, zanim stracił pracę. Będzie mu brakowało słonecznego
ciepła w pogodny letni dzień.
Stanął w sklepionym przejściu bez drzwi i ogarnął wzrokiem salon. Tak jego matka
zawsze nazywała ten pokój. Tutaj jego rodzina zbierała się w szabas, a Abiram czytał na głos
fragmenty Tory. Obchodzili tu Jom Kippur i wszystkie inne święta. Przypomniał sobie widok
cynowej menory palącej się na stoliku pod przeciwległą ścianą. Jego rodzice byli pobożnymi
żydami. Tom po swojej bar micwie też studiował Torę, stojąc przed oknem z dwunastoma
szybkami, okolonym przez adamaszkowe zasłony, które jego matka szyła przez parę miesięcy.
Miała talent w rękach, cudowna kobieta, kochana przez wszystkich. Tęsknił za nią. Zmarła sześć
lat przed swoim mężem, który odszedł trzy lata temu.
Czas z tym skończyć.
Spojrzał na trzymany w ręku pistolet, kupiony parę miesięcy wcześniej na wystawie
broni w Orlando. Usiadł na sofie, wzbijając chmurę kurzu. Przypomniał sobie, jak siedział
w tym samym miejscu, a ojciec wygłaszał mu wykład o kwiatkach i pszczółkach. Ile mógł
mieć wtedy lat, dwanaście?
Trzydzieści osiem lat temu, a wydaje się, jakby to było w zeszłym tygodniu.
Wyjaśnienie było jak zawsze zwięzłe i bezpośrednie.
– Rozumiesz? – zapytał Abiram. – To ważne, żebyś zrozumiał.
– Ale ja nie lubię dziewczyn.
– Kiedyś polubisz. Więc pamiętaj, co ci powiedziałem.
Kobiety. Kolejna życiowa porażka. W młodości miał bardzo niewiele związków. Ożenił
się z Michele, pierwszą dziewczyną, która poważnie się nim zainteresowała. Małżeństwo
skończyło się jednak po tym, jak wyrzucono go z pracy, i od tego czasu w jego życiu nie
pojawiła się już żadna kobieta. Michele pozostawiła po sobie zbyt głęboką ranę.
– Może ją też niedługo zobaczę – wymamrotał pod nosem.
Jego była żona zginęła dwa lata temu w wypadku samochodowym.
Wtedy po raz ostatni rozmawiał z córką. Jej słowa wciąż głośno i wyraźnie brzmiały
mu w pamięci: Wynoś się. Ona nie chciałaby, żebyś tu był.
Wyszedł z pogrzebu.
Jego wzrok ponownie spoczął na pistolecie. Położył palec na spuście, zebrał się w sobie
i wziął głęboki oddech. Był mańkutem, jak niemal każdy Sagan. W dzieciństwie jego wujek,
swego czasu zawodowy baseballista, powiedział mu, że gdyby nauczył się rzucać podkręconą
piłkę, mógłby zbić fortunę w zawodowej lidze. Utalentowani leworęczni miotacze należeli do
rzadkości.
Ale jego przygoda ze sportem też zakończyła się porażką.
Przyłożył lufę do skroni. Poczuł na skórze dotknięcie zimnego metalu.
Zamknął oczy i mocniej objął palcem spust. Wyobraził sobie, jak będzie się zaczynał
jego nekrolog. We wtorek piątego marca były dziennikarz śledczy Tom Sagan odebrał sobie życie
w domu swoich rodziców w Mount Dora na Florydzie.
Wystarczy lekko ścisnąć i...
Stuk. Stuk. Stuk.
Otworzył oczy.
Przed frontowym oknem stał jakiś mężczyzna, dostatecznie blisko, by Tom mógł dobrze
obejrzeć jego twarz. Był starszy od niego, gładko ogolony, sprawiał wrażenie osoby
dystyngowanej. Stał z uniesioną prawą ręką, w której trzymał przyciśniętą do szyby
fotografię.
Skupił uwagę na wizerunku młodej kobiety leżącej na ziemi z rozciągniętymi rękami
i nogami. Jak gdyby była związana.
Znał tę twarz.
Twarz jego córki. Alle.
ROZDZIAŁ 2
Alle Becket leżała na łóżku z rękami i nogami przywiązanymi do metalowej ramy
i ustami zaklejonymi taśmą. Oddychała szybko i nerwowo, rozglądając się po ciemnym
niedużym pokoju.
Uspokój się, powtarzała sobie duchu.
Myślami skupiła się na swoim ojcu. Thomasie Peterze Saganie.
Mieli różne nazwiska, ponieważ trzy lata temu, zaraz po śmierci jej dziadka Abirama,
postanowiła wziąć ślub. To był bardzo zły pomysł, zwłaszcza że jej nowy mąż uznał, iż obrączka
na palcu daje mu prawo do nieograniczonego korzystania z jej kart kredytowych. Małżeństwo
przetrwało zaledwie dziewięćdziesiąt dni. Kolejne trzydzieści zajęła rozprawa rozwodowa. Długi
byłego męża spłacała dwa lata.
Ale udało się.
Nie należy zaciągać długów u innych – tego nauczyła ją matka. Lubiła myśleć, że to po
niej odziedziczyła charakter. Z całą pewnością nie zawdzięczała go ojcu, którego wspominała
jak najgorzej. Miała dwadzieścia pięć lat i nie potrafiła sobie przypomnieć ani jednego razu,
kiedy powiedział, że ją kocha.
– Dlaczego za niego wyszłaś?
– Byliśmy młodzi, Alle. Zakochani. Spędziliśmy wspólnie wiele dobrych lat, zanim
nadeszły te złe. To było bezpieczne życie.
Dopiero gdy sama wyszła za mąż, zrozumiała, jak ważne jest poczucie bezpieczeństwa,
ponieważ jej związek przypominał niekończącą się zawieruchę. Jedyna korzyść, jaka z tego
wynikła, to nowe nazwisko – bo każde było lepsze niż Sagan. Robiło jej się niedobrze na sam
jego dźwięk. Jeśli już musi całe życie dźwigać wspomnienie klęski, niech to chociaż będzie
pamiątka po byłym mężu, z którym spędziła przynajmniej kilka godnych zapamiętania chwil,
szczególnie podczas sześciu błogich dni spędzonych na wyspach Turks i Caicos.
Napięła mięśnie ramion aż do bólu, aby sprawdzić, jak mocno trzymają więzy, po czym
z powrotem opadła luźno na łóżko. Przez otwarte okno wpadało do środka chłodne powietrze,
ale na czole czuła krople potu, a koszula na plecach kleiła się do gołego materaca. Unoszące się
w pomieszczeniu zapachy nie należały do przyjemnych. Zastanawiała się, kto leżał tutaj przed
nią.
Najbardziej nie podobała się jej ta nieznośna bezsilność.
Zmusiła swój umysł do skoncentrowania się na czymś innym. Zaczęła znowu
przypominać sobie matkę, kochającą kobietę, która świata poza nią nie widziała. Osobiście
pilnowała, aby jej córka miała w szkole dostatecznie dobre stopnie, by dostać się na Uniwersytet
Browna, a potem studia podyplomowe. Historia zawsze była jej wielką pasją, zwłaszcza
Ameryka w okresie postkolumbijskim, pomiędzy rokiem 1492 a 1800 – czas, kiedy Europa siłą
narzuciła Nowemu Światu swój sposób życia.
Jej matka osiągnęła też sukces w życiu osobistym. Zdołała dojść do siebie po
wyczerpującym rozwodzie i znalazła nowego męża. Był chirurgiem i bardzo troskliwym
człowiekiem, który kochał je obie. Całkowite przeciwieństwo jej ojca.
To drugie małżeństwo było naprawdę udane.
Ale dwa lata temu jakiś bezmyślny kierowca z zawieszonym prawem jazdy nie
zatrzymał się przed znakiem stop i przedwcześnie zakończył życie jej matki.
Bardzo za nią tęskniła.
Pogrzeb wciąż pozostawał żywy w jej pamięci, głównie za sprawą niespodziewanej
wizyty ojca.
– Wynoś się. Ona nie chciałaby, żebyś tu był – powiedziała na tyle głośno, by usłyszeli ją
także pozostali żałobnicy.
– Przyszedłem się pożegnać.
– Już się pożegnałeś, dawno temu, kiedy wykreśliłeś nas ze swoje go życia.
– Nie masz pojęcia, jak to wyglądało.
– Każdy dostaje tylko jedną szansę, żeby wychować swoje dziecko. Żeby być mężem
i ojcem. Ty swoją zmarnowałeś. Odejdź.
Pamiętała jego twarz. Spojrzenie pozbawione wyrazu, z którego nie dało się nic
wyczytać. Jako dziecko zawsze próbowała odgadnąć, co tak naprawdę myśli.
Już nie. Jakie to miało znaczenie?
Jeszcze raz szarpnęła skrępowanymi rękami.
Właściwie w obecnej sytuacji to mogłoby być całkiem ważne.
ROZDZIAŁ 3
Béne Rowe nasłuchiwał odgłosów swoich psów, rasowych bloodhoundów pochodzących
z prestiżowej hodowli. Ta rasa została przywieziona na Jamajkę z Kuby trzysta lat temu
i wywodziła się bezpośrednio od psów gończych, które przepłynęły Atlantyk z samym
Kolumbem. Jedna z popularnych opowieści głosiła, że gdy Ferdynand i Izabela odbijali
Grenadę z rąk Maurów, te wielkie bestie pożerały arabskie dzieci porzucane pod drzwiami
meczetów. Działo się to podobno niecały miesiąc przed tym, jak ten drań Kolumb po raz
pierwszy pożeglował w kierunku Ameryki.
Potem wszystko na zawsze się zmieniło.
– Psy są blisko – powiedział do swoich dwóch zaufanych towarzyszy. – Bardzo blisko.
Słuchajcie, jak szczekają. Coraz szybciej. – Wyszczerzył w uśmiechu swoje lśniąco białe zęby,
na które wydał masę pieniędzy. – Najbardziej lubią, kiedy polowanie zbliża się do końca.
Mówił do nich dialektem pospólstwa znanym jako patois, mieszaniną angielskiego,
arawackiego i języków afrykańskich, ponieważ wiedział, że taką mową najchętniej się
posługują. Sam preferował poprawną angielszczyznę – ten nawyk zaszczepiono mu w latach
szkolnych, na straży poprawności stała także jego matka. Było to zresztą dla nich dość
nietypowe, gdyż zasadniczo zarówno ona, jak i on opowiadali się po stronie tradycji.
Rowe i jego dwaj uzbrojeni w strzelby ludzie brnęli przez wyżynne tereny Jamajki
w kierunku miejsca, które hiszpańscy odkrywcy nazwali Sierras de Bastidas, czyli
ufortyfikowanymi górami. Jego przodkowie, zbiegli niewolnicy, ukrywali się na tych wzgórzach
przed swoimi byłymi panami. Sami mówili na siebie Katawud, Yenkunkun czy Chankofi. Według
niektórych przekazów Hiszpanie nazywali zbiegów cimarrons – dzicy, nieujarzmieni, albo
marrans – słowem tym określano ludzi polujących na dzikie świnie. Inni powołują się raczej na
francuskie słowo marron oznaczające zbiegłego niewolnika. Niezależnie od źródła w świecie
ostatecznie przyjęła się rozpowszechniona przez Anglików nazwa maronowie.
Ci pracowici ludzie budowali osady noszące imiona ich założycieli: Trelawny,
Accompong, Scott’s Hall, Moore, Charles. Brali za żony rdzenne Indianki Taino i przecierali
szlaki w dziewiczych lasach, odpierając przy tym ataki piratów regularnie nękających Jamajkę.
Góry stały się ich domem, a lasy sprzymierzeńcem.
– Słyszę Dużą Nanny – powiedział Rowe. – Ona tak wysoko skowycze. Jest
przewodnikiem stada. Zawsze była.
Nazwał ją na cześć królowej Nanny, osiemnastowiecznej bohaterki jamajskiej, która
wyrosła na przywódcę duchowego i wojskowego maronów. Jej podobizna widniała obecnie na
jamajskim banknocie pięciusetdolarowym, choć była to jedynie wizja artystyczna – nie istniał
żaden portret ani precyzyjny opis jej osoby. Zachowały się tylko legendy.
Oczami wyobraźni widział scenę rozgrywającą się pół kilometra dalej. Jego cztery psy –
rude i jasnobrązowe, masą dorównujące mastifowi, zwinnością bloodhoundowi, a odwagą
buldogowi – biegnące ze zjeżoną sierścią w równym szyku za Dużą Nanny. Ona nigdy nie
pozwalała żadnemu z samców wysforować się na czoło, i tak samo jak w przypadku jej
słynnej patronki nikt nie ośmielał się podważać jej autorytetu. Jedyny, który tego spróbował,
skończył ze złamanym karkiem, zgruchotanym w jej potężnych szczękach.
Stanął na krawędzi wysokiej półki skalnej i wzrokiem objął odległe zbocza górskie gęsto
porośnięte drzewami. W krajobrazie dominowały uznawane za symbol Jamajki drzewa mahoe,
ale widać było także liczne czapetki, mahoniowce, drzewa tekowe, pandany i grube łodygi
bambusa. Dostrzegł pojedyncze drzewo figowe, twarde i uparte, i przypomniał sobie, czego
uczyła go matka. Figowiec triumfuje. Tym, którzy rzucają mu wyzwanie, mówi: Swą siłę czerpię
z twej wytrwałości.
Podziwiał ten rodzaj siły.
Na jednym ze zboczy zauważył grupę robotników stojących w rzędzie i machających
błyskającymi w słońcu kilofami i motykami. Wyobraził sobie, że żyje tu trzysta lat temu, jako
jeden z tubylców błędnie nazwanych przez Kolumba Indianami, i pracuje w pocie czoła
w hiszpańskiej niewoli. Albo sto lat później, jako Afrykanin sprzedany jakiemuś angielskiemu
plantatorowi.
Oto, kim byli maronowie – mieszanką rdzennych Indian Taino i niewolników
przywiezionych z Afryki.
Oto, kim był on sam.
– Pójdziesz za nimi? – zapytał jego pierwszy zastępca.
Bał się jego psów, ale równie mocno nienawidził narkotykowych baronów. Przestępczość
zorganizowana stanowiła prawdziwą plagę Jamajki. Don, którego w tej chwili pół kilometra od
nich ścigała wściekła wataha kubańskich psów, myślał, że stoi ponad prawem. Jego uzbrojeni po
zęby pomagierzy zmienili ulice Kingston w strefę wojny, a w ogniu krzyżowym zginęło
również kilku niewinnych ludzi. Miarka się przebrała, gdy pod ostrzałem znalazły się szpital
i szkoła publiczna – chorzy kryli się pod łóżkami, uczniowie zdawali egzaminy z kulami
świszczącymi nad głową. Dlatego Rowe zaproponował szefowi gangu spotkanie – nikt nie
ośmieliłby się zignorować zaproszenia od Bénego Rowe’a – po czym zwabił go tutaj, w góry.
– Że niby co? – zapytał ulicznym dialektem gangster.
– Mów po angielsku.
– Co, Béne, wstydzisz się tego, kim jesteś?
– Wstyd mi za ciebie.
– I co zamierzasz zrobić? Zapolować na mnie?
– Ja nie. – Tu sam przeszedł na patois, żeby pokazać, że dobrze pamięta o swoim
pochodzeniu. Wskazał na psy ujadające w klatkach ustawionych na ciężarówkach. – One to
zrobią za mnie?
– I potem co? Zabijesz mnie?
Pokręcił głową.
– To też zrobią za mnie psy.
Uśmiechnął się na wspomnienie wytrzeszczonych ze strachu oczu tego drania. Miło
wiedzieć, że ktoś, kto bez skrupułów morduje innych, sam też jeszcze potrafi się bać.
– Nie jesteś jednym z nas – rzucił don. – Zapomniałeś, kim jesteś, Béne.
Rowe postąpił kilka kroków do przodu, aż znalazł się parę centymetrów od gangstera
w rozpiętej jedwabnej koszuli, skrojonych na zamówienie spodniach i drogich mokasynach.
Ten zestaw miał zapewne budzić respekt, ale na niewiele się to zdało w przypadku człowieka
chudego jak trzcina cukrowa, ze szklistym spojrzeniem i całym mnóstwem popsutych zębów.
– Jesteś nikim – powiedział mu prosto w oczy.
– Widać jednak kimś, skoro zależy ci na mojej śmierci.
Zaśmiał się cicho.
– To fakt. I gdybym uważał cię za godnego szacunku, osobiście bym cię zastrzelił. Ale ty
jesteś zwierzęciem, więc rzucę cię psom na pożarcie.
– Rząd ci za to zapłacił, Béne? Nie mogą mnie dopaść, więc wynajęli ciebie?
– Robię to wyłącznie dla siebie.
Policja dwukrotnie próbowała aresztować tego bandytę, ale za każdym razem
w Kingston wybuchały zamieszki. To smutne, że przestępcy stali się ludowymi bohaterami, ale
donowie byli sprytni. Wykorzystali fakt, że jamajskie władze nie potrafiły należycie zatroszczyć
się o swoich obywateli, i sami zaczęli rozdawać żywność, budować domy kultury i ośrodki
opieki medycznej. W ten sposób skutecznie wkupili się w łaski zwykłych mieszkańców wyspy.
Ludzie byli skłonni wyjść na ulicę, aby uchronić swoich dobroczyńców przed
więzieniem.
– Daję ci trzydzieści minut, a potem otwieram klatki.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, potem zrozumiał, że to nie są żarty, i zaczął uciekać.
Zupełnie jak niewolnik uciekający przed swoim panem.
Rowe wziął głęboki wdech i rozkoszował się czystym górskim powietrzem. Wokół
odległych szczytów uformowały się obręcze błękitnej mgiełki, gęstej jak mleko. Trzy z nich
wznosiły się na ponad dwa tysiące metrów, jeden przekraczał dwa i pół tysiąca. Łańcuch ciągnął
się ze wschodu na zachód, oddzielając Kingston od północnego wybrzeża. Mgliste aureole
zadziałały widać na wyobraźnię Anglików, bo ci nadali pasmu właściwą nazwę: Góry Błękitne.
Jego ludzie stanęli za nim ze strzelbami opartymi na ramionach.
– A co z naszym drugim problemem? – zapytał, nie odwracając głowy. – Przyjdzie
dzisiaj?
– Jest w drodze. Będą na nas czekać przy ciężarówkach, aż skończymy.
Cały teren w promieniu kilku kilometrów należał do niego. Większość maronów
uprawiała kilka metrów kwadratowych cudzej ziemi, płacąc za ten przywilej roczną daninę.
Rowe był właścicielem dziesiątek tysięcy akrów i pozwalał ludziom pracować na niej za darmo.
Z oddali nadal dochodziło szczekanie psów. Zerknął na zegarek.
– Duża Nanny jest już blisko. Rzadko pozwala ofierze uciekać dłużej niż godzinę.
Jego długonogie psy były zaciekłe i obdarzone niewiarygodną wytrzymałością, a do
tego doskonale wytresowane. Potrafiły też wdrapywać się nawet na wysokie drzewa, o czym
z pewnością przekona się ich dzisiejszy cel, jeżeli naiwnie założy, że znajdzie schronienie
w gałęziach wysoko nad ziemią.
Kubańskie bloodhoundy zaczęto hodować przed wiekami tylko w jednym celu.
Miały polować na zbiegłych czarnych niewolników.
Jego psy były bardziej postępowe – ścigały zarówno czarnych, jak i białych. Ale tak jak
ich przodkowie, zabijały jedynie wtedy, gdy ofiara stawiała opór. W innej sytuacji otaczały cel
i terroryzowały wściekłym ujadaniem, trzymając go w szachu aż do przybycia swego pana.
– Ruszamy w ich kierunku – powiedział.
Poprowadził swoich podwładnych z powrotem w głąb lasu. Nie istniała tu żadna
ścieżka, przedzierali się bezpośrednio przez gęste zarośla. Jeden z jego przybocznych wyszedł
na prowadzenie i zaczął torować sobie drogę maczetą. Albo, jak mawiano w tutejszym
dialekcie, maczetem.
Wiatr gwizdał wśród gałęzi.
Jakże łatwo dałoby się ukryć wśród tych rozłożystych paproci i orchidei. Nikt nie
zdołałby cię znaleźć. Właśnie dlatego angielscy koloniści sprowadzili w końcu na wyspę psy
gończe.
Zapachu nie da się ukryć.
Zapuszczali się coraz głębiej, kierując się ujadaniem psów. Człowiek z maczetą szedł
pierwszy, a tam gdzie przeszedł, do ziemi docierały cienkie smugi światła słonecznego.
– Béne! – zawołał nagle drugi z jego towarzyszy.
Gruby dywan z liści uginał się pod stopami i tłumił kroki, dzięki czemu słychać było
nawet śpiew ptaków. Pod miękką ściółką znajdował się jednak nieprzyjazny kamienisty grunt,
dlatego wszyscy mieli na nogach ciężkie buty. Szedł, lawirując między nisko rosnącymi
konarami, i dogonił swoich ludzi na małej polance. Z jednego z przeciwległych drzew
poderwał się do lotu szkarłatny ibis, głośno tłukąc skrzydłami powietrze. Pod baldachimem
z wysokich gałęzi rosły jaskraworóżowe orchidee.
Zauważył gruzy rozrzucone pomiędzy paprociami.
Szczekanie zmieniło się w triumfalne wycie, sygnalizujące odniesiony sukces.
Psy osaczyły ofiarę.
Podszedł bliżej i pochylił się, aby z bliska obejrzeć kamienie. Większe fragmenty tkwiły
głęboko w ziemi, mniejsze kawałki były rozsypane naokoło. Ich powierzchnię pokrywały
porosty i pleśń, ale i tak dało się dostrzec zamazane kontury liter.
Rozpoznał w nich pismo hebrajskie.
– Jest tego więcej – powiedzieli jego ludzie, rozchodząc się na boki.
Wstał. Wiedział już, na co się natknęli.
Nagrobki.
Cmentarz, z którego istnienia nikt nie zdawał sobie sprawy.
Zaśmiał się pod nosem i powiedział z uśmiechem:
– To dobry dzień, przyjaciele. Naprawdę dobry dzień. Udało nam się znaleźć skarb.
Odruchowo pomyślał o Zachariaszu Simonie. Na pewno ucieszy się z dobrych wieści.
ROZDZIAŁ 4
Zachariasz Simon wszedł do domu. Tom Sagan wciąż trzymał pistolet i czekał. Patrząc
na niego, Zachariasz przypomniał sobie, że jego gospodarz jest leworęczny – informacja ta
znalazła się w raporcie, jaki zamówił na temat byłego reportera.
– Kim pan jest? – spytał Sagan.
Przedstawił się i wyciągnął rękę do uścisku, zostało to jednak zignorowane. Zamiast tego
usłyszał kolejne pytanie.
– Co pan tu robi?
– Obserwowałem pana od kilku dni. – Wskazał na pistolet w ręku rozmówcy. – Chyba
dobrze, że się pojawiłem.
– Na tym zdjęciu jest moja córka.
Simon uniósł fotografię i powiedział:
– Jest moim więźniem. – Zrobił dramatyczną pauzę, ale nie doczekawszy się reakcji,
dodał: – Obchodzi to pana w ogóle?
– Oczywiście, że mnie obchodzi. I to ja mam broń – odparł, wyciągając rękę
z pistoletem w stronę gościa.
Zachariasz zmierzył wzrokiem swojego przeciwnika. Był wysoki, a jego nieogoloną
twarz o chłopięcych rysach podkreślały ciemne oczy, które sprawiały wrażenie bystrych
i przenikliwych. Zazdrościł mu krótko obciętych czarnych włosów – jego włosy już dawno
wypowiedziały mu posłuszeństwo. Ramiona i tors nie zdradzały śladów wysiłku fizycznego,
o czym także zwięźle wspominał raport: „nie biega ani nie ćwiczy na siłowni”. Mimo to Tom
Sagan wyglądał na mężczyznę w nadspodziewanie dobrej formie jak na pięćdziesięciolatka
prowadzącego siedzący tryb życia.
– Panie Sagan, musi pan coś zrozumieć. To niezmiernie ważne, aby uwierzył mi pan
w to, co teraz powiem. – Zawiesił na chwilę głos, po czym podjął: – Nie dbam o to, czy pan się
zabije czy nie. To pańskie życie, zrobi pan, co zechce. Ale zanim to nastąpi, jest coś, czego od
pana potrzebuję.
Sagan wycelował w niego broń.
– Idziemy na policję.
Wzruszył ramionami.
– Decyzja należy do pana. Ale muszę uprzedzić, że jedyną konsekwencją takiego wyboru
będzie niewypowiedziane cierpienie, jakie stanie się udziałem pańskiej córki. – Jeszcze raz
podniósł trzymaną fotografię związanej Alle Becket. – Musi mi pan uwierzyć. Jeśli nie zrobi pan
tego, o co proszę, pańska córka za to zapłaci.
Sagan milczał.
– Nie wierzy mi pan. Widzę to w pańskich oczach. Być może niegdyś tak samo nieufnie
podchodził pan do informatorów, którzy dzielili się z panem swoją wiedzą, aby mógł powstać
kolejny sensacyjny artykuł. Musiał pan bez ustanku kwestionować ich prawdomówność. Czy są
szczerzy? Czy nie ubarwiają faktów? Czy może wreszcie w żywe oczy kłamią? Nic dziwnego,
zważywszy na to, jak zakończyła się pańska kariera. To zrozumiałe, że podaje pan moje słowa
w wątpliwość. Oto jakiś nieznajomy pojawia się w tym najbardziej nieodpowiednim
momencie i opowiada niestworzone rzeczy.
Zsunął z ramienia czarną torbę podróżną firmy Tumi. Sagan nie opuszczał broni.
Zachariasz niespiesznie odpiął klamry i wyciągnął ze środka swojego iPada.
– Muszę panu coś pokazać. Jeśli po obejrzeniu tego nadal będzie pan chciał udać się na
policję, nie będę panu przeszkadzał.
Położył torbę na podłodze, ujął tablet w obie ręce i uruchomił ekran.
Światło oślepiło Alle Becket. Pojedyncza lampa była skierowana prosto na nią, leżącą na
łóżku. Zmrużyła oczy i poczekała, aż jej źrenice przyzwyczają się do nowych warunków, zanim
ponownie spojrzała na pokój, teraz już jasno oświetlony.
Zobaczyła kamerę z wycelowanym w nią obiektywem, zainstalowaną na trójnożnym
statywie zaraz obok reflektora. Maleńka czerwona dioda świadczyła o tym, że jej obraz jest
właśnie rejestrowany. Powiedziano jej wcześniej, że kiedy nadejdzie pora, ojciec będzie ją
widział. Szarpnęła rękami i nogami i uniosła głowę, starając się skierować wzrok w kierunku
kamery.
Nienawidziła tego uczucia całkowitej zależności od kogoś innego. Utraty swobody. Jeśli
zacznie ją swędzieć nos, nie będzie mogła się podrapać. Jeśli przekrzywi się jej koszula, nie
będzie mogła jej poprawić. Jeśli ktoś zechce zrobić jej krzywdę, nie będzie mogła go
powstrzymać.
Do łóżka podeszło dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się zza światła lampy.
Jeden był wysoki i szeroki w talii, miał chudy nos i równie cienkie wargi. Ze lśniąco
czarnymi kręconymi włosami wyglądał na Włocha albo Hiszpana. Wiedziała, że nazywa się
Rócha. Drugi był najciemniejszym Murzynem, jakiego kiedykolwiek widziała. Miał bulwiasty
nos, pożółkłe zęby i oczy czarne jak krople ropy naftowej. Nigdy się nie odzywał i znała go
jedynie pod przezwiskiem, jakim zwracał się niego Rócha: Cień.
Mężczyźni podeszli z obu stron do łóżka. Rócha pochylił się, zbliżył twarz do jej twarzy
i delikatnie pogładził ją po policzku. Jego palce pachniały pomarańczami. Potrząsnęła głową na
znak protestu, ale on tylko uśmiechnął się i nie przestawał głaskać. Cień wdrapał się na łóżko od
drugiej strony i położył prawą rękę na jej piersi.
Zareagowała gwałtownym szarpnięciem, w jej oczach zapłonęły strach i gniew.
Rócha przycisnął jej głowę z powrotem do materaca. W jego ręku pojawił się nóż,
błyszczący w świetle reflektora.
Kamera wciąż rejestrowała każdą chwilę, czerwona dioda dobitnie przypominała, że
wszystko to dzieje się na oczach jej ojca. Nie rozmawiała z nim od dwóch lat. W zasadzie nie
miała ojca. Znacznie lepsze relacje łączyły ją z ojczymem – to do niego mówiła „tato”, a on
nazywał ją „córką”.
Iluzja, ale sprawdzała się w praktyce.
Rócha przeniósł się w nogi łóżka i chwycił ją za lewą stopę. Wsunął ostrze noża pod
nogawkę spodni i zaczął rozcinać materiał, posuwając się wolno w górę.
Cień zaśmiał się cicho.
Uniosła głowę i spojrzała w dół, na rozcięte aż do talii ubranie, odsłaniające nagą skórę.
Rócha włożył rękę w rozcięcie i sięgnął do jej krocza. Próbowała się opierać, rzucając
się na materacu i machając głową na boki. Rócha rzucił nóż wspólnikowi, który przyłożył ostrze
do jej gardła i kazał leżeć bez ruchu.
Postanowiła się podporządkować.
Ale najpierw wbiła wzrok w obiektyw kamery, a jej spojrzenie było aż nazbyt
wymowne.
Chociaż raz w tym swoim żałosnym życiu pomóż swojej córce.
ROZDZIAŁ 5
Tom Sagan nie odrywał wzroku od ekranu iPada. Przerażone oczy Alle przeszywały go na
wskroś.
Wycelował broń w Zachariasza Simona.
– W ten sposób przyśpieszy pan tylko gwałt na pańskiej córce – powiedział spokojnie
jego gość. – Oni wyrządzą jej poważną krzywdę, i pan będzie za to odpowiedzialny.
Tom obserwował ekran, na którym czarny mężczyzna rozcinał właśnie drugą nogawkę
spodni Alle.
– Jest pan człowiekiem, który bardzo wiele w życiu przeszedł – kontynuował Simon, nie
czekając na odpowiedź. – Kiedyś szanowany dziennikarz, światowej sławy reporter. Później
zupełny upadek i odejście w hańbie. Sfabrykowane artykuły. Fikcyjne źródła
i wyimaginowane dokumenty. Nie udało się potwierdzić ani słowa, a pan został
zdemaskowany jako oszust.
Tom poczuł ucisk w gardle.
– Każdy może przejrzeć parę stron internetowych.
Simon zaśmiał się.
– Tak pan myśli? Uważa mnie pan za aż tak płytkiego? Zapewniam pana, panie Sagan, że
włożyłem bardzo dużo energii w poznanie pańskiej osoby. Dzisiaj zajmuje się pan
sprzedawaniem fikcji. Pisze pan powieści na zamówienie dla innych, jako autor widmo. Kilka
z pańskich dzieł stało się bestsellerami. Jakie to uczucie, gdy ktoś inny zbiera oklaski za pański
sukces?
Na ekranie dwaj mężczyźni mówili coś do Alle. Widział, jak ich usta się poruszają, ale
z wyciszonego głośnika nie dobiegał żaden dźwięk.
Widząc, że Sagan wiąż nie opuszcza ręki z pistoletem, Simon znowu się odezwał,
gestykulując trzymanym w ręku tabletem:
– Może mnie pan zastrzelić. Ale co będzie z nią?
– Czego pan chce?
– Po pierwsze, chcę, żeby mi pan uwierzył, że nie zawaham się skrzywdzić pańskiej
córki. Wierzy pan?
Lewą ręką Tom podtrzymywał broń wycelowaną w rozmówcę, ale jego wzrok wciąż
mimowolnie powracał do sceny rozgrywającej się na ekranie. Ręce obu mężczyzn wsunęły się
pod rozcięte spodnie Alle.
Musiał to przerwać.
– Po drugie – podjął Simon – mam dla pana pewne zadanie. Gdy tylko zostanie
wykonane, pańska córka zostanie uwolniona, a pan będzie mógł dokończyć to, w czym panu
przeszkodziłem.
– Jakie zadanie?
– Chodzi o ekshumację zwłok pańskiego ojca.
Reflektor zgasł, po chwili znikła także czerwona lampka na kamerze. Alle z ulgą
powitała mrok, ciężko opadła plecami na łóżko.
Zapaliło się inne światło. Znacznie mniejsze, ale wystarczające, by oświetlić
pomieszczenie.
Czoło miała zroszone potem. Pierwszy kontakt z jej ojcem od dwóch lat dobiegł końca.
Rócha siedział obok niej na łóżku, intensywnie się jej przyglądając. Znów miał w ręku
nóż. Cień stał za kamerą. Nadal leżała z obnażonymi nogami, ale przynajmniej nie czuła już na
sobie ich rąk.
– Kontynuujemy? – zapytał Rócha. W jego głosie dało się wyłowić portugalski akcent.
Spojrzała na niego i z wysiłkiem powstrzymała dreszcz.
– Chyba nic z tego – stwierdził, tym razem dodając uśmiech.
Kilkoma szybkimi ruchami przeciął więzy, uwalniając jej dłonie i stopy. Usiadła na
materacu i zerwała z ust taśmę, powtarzając sobie w duchu, że musi obchodzić się z tymi
dwoma ostrożnie.
– Czy to wszystko było konieczne?
– Podobało ci się? – zapytał w odpowiedzi Rócha, wyraźnie zadowolony z siebie.
Kazała im zachowywać się w sposób przekonujący, sama nawet zasugerowała, żeby
użyli noża. Nie było jednak mowy o rozcinaniu jej ubrań ani obmacywaniu jej.
Ale mogła się przecież tego spodziewać.
Ludzie ich pokroju to niepokorni oportuniści. Po prostu skorzystali z okazji, która sama
pchała im się w ręce.
Wstała i zrzuciła resztki sznurów z nadgarstków i kostek. Chciała jak najszybciej
stamtąd wyjść.
Cień nic nie mówił, ani nawet nie wydawał się specjalnie zainteresowany tym, co się
dzieje. Zawsze tak było. Typ milczącego draba, który robił tylko to, co mu kazano.
To Rócha tutaj rządził. Przynajmniej dopóki nie wróci Zachariasz Simon.
Ciekawiło ją, co dzieje się w tej chwili na Florydzie, w domu jej dziadka w Mount
Dora. Nie minęła nawet godzina, odkąd zadzwonił Zachariasz i powiedział, że jej ojciec właśnie
przyjechał z Orlando. To raptem półgodzinna podróż autostradą międzystanową nr 4. Sama
pokonywała tę trasę wielokrotnie.
Potem odebrała kolejny telefon.
Jej ojciec miał ze sobą broń i wyglądało na to, że zamierza popełnić samobójstwo.
W pierwszym odruchu mocno się zdenerwowała. Niezależnie od tego, co między nimi zaszło,
on nadal był jej ojcem. Ale to właśnie przez to, że nazbyt często okazywała mu współczucie,
regularnie miała przez niego złamane serce.
Lepiej niech pozostanie między nimi mur.
Zaczęła rozmasowywać obolałe nadgarstki. Czuła, że jest u kresu wytrzymałości.
Nagle zorientowała się, że obaj mężczyźni gapią się na jej gołe nogi, dobrze widoczne
pod zniszczonymi spodniami.
– Może zostaniesz? – odezwał się Rócha. – I dokończymy przedstawienie? Tyle że już
bez kamery.
– Raczej nie – odparła. – Dość już mam udawania jak na jeden dzień.
ROZDZIAŁ 6
Tom był zszokowany prośbą.
– Dlaczego chcesz ekshumować jego ciało?
Przekaz wideo się zakończył, ekran iPada znów stał się czarny.
– Moi współpracownicy czekają na mój telefon. Jeśli nie skontaktuję się z nimi w ciągu
kilku minut, pańska córka będzie cierpieć. Ta relacja na żywo miała pozbawić pana wszelkich
wątpliwości co do powagi moich słów. – Simon wskazał na pistolet w ręku Sagana. – Mogę to
dostać?
Tom rozważał swoje możliwości. Co by zyskał, gdyby po prostu pozwolił policji zająć się
tą sprawą? Pewnie tyle samo co osiem lat temu, kiedy też potrzebował ich pomocy.
I nie zrobili nic.
Oddał broń.
Ciekawa rzecz – defetyzm. Dawniej, kiedy przemierzał świat w poszukiwaniu następnej
sensacyjnej historii, nigdy nie dałby się nikomu zastraszyć tak jak dziś. Bezczelna pewność siebie
to był jego znak rozpoznawczy.
Ale to ona także doprowadziła do jego klęski.
Przed chwilą był o włos od skończenia ze sobą. Jednak zamiast leżeć na podłodze
z dziurą w głowie, stoi pośrodku pokoju i wpatruje się w obcego faceta. Dopiero teraz
dokładniej przyjrzał się swojemu gościowi. Na oko miał około pięćdziesiątki i był bardzo
zadbany. Szpakowate włosy i gęsta broda, do tego rumiana twarz, w której dało się doszukać
cech wschodnioeuropejskich; wrażenie to podkreślały wysokie kości policzkowe i blisko
osadzone oczy. Tom dobrze znał ten typ fizjonomii, napatrzył się na niego w tamtej części
świata. Jedną z umiejętności, jakie opanował do perfekcji podczas swojej kariery reportera, była
zdolność do szybkiego i trafnego oceniania napotykanych ludzi. Z wyglądu potrafił wyczytać
wiele na temat ich zwyczajów, nawyków, manieryzmów.
Ten człowiek często się uśmiechał. Niekoniecznie na znak rozbawienia, bardziej w celu
wzmocnienia swojej argumentacji.
Z zadowoleniem stwierdził, że jeszcze zupełnie nie zatracił niektórych umiejętności
nabytych w poprzedniej profesji. Od dłuższego czasu odnosił bowiem przeciwne wrażenie.
– Pański ojciec zmarł trzy lata temu – odezwał się znowu Simon. – Do ostatniego dnia
mieszkał tu, w tym domu. Wiedział pan, że był ważnym człowiekiem?
– Był nauczycielem muzyki.
– A to nie jest ważna funkcja?
– Wie pan, co mam na myśli.
– Tak, pański ojciec uczył przez większość swojego dorosłego życia. Jednakże pański
dziadek ze strony matki to dopiero interesująca postać. Był archeologiem, na początku
dwudziestego wieku uczestniczył w zakrojonych na szeroką skalę wykopaliskach w Palestynie.
Dużo o nim czytałem.
Ja też, pomyślał Tom. Jego dziadek, Marc Eden Cross, którego on sam nazywał Saki,
pracował przy wielu wykopaliskach. Pamiętał, jak w dzieciństwie słuchał opowieści o jego
odkryciach. Nie było to zbytnio ekscytujące. Rzeczywista archeologia w niczym nie
przypominała tego, co znał z filmów George’a Lucasa i Stevena Spielberga. Tak naprawdę
miała sporo wspólnego z dziennikarstwem – i tu, i tu większość pracy wykonywało się,
spędzając wiele godzin w samotności przy biurku.
Podziękowania Po raz jedenasty dziękuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Quinne Rogers, Debbie Aroff, Carole Lowenstein, Mattowi Schwartzowi i całej ekipie z działu promocji i sprzedaży. Trudno uwierzyć, że minęło już dziewięć lat, odkąd pracowaliśmy razem nad Bursztynową komnatą. Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że po raz kolejny wykonał kawał świetnej roboty. Kilku osobom należą się też specjalne podziękowania: Johannie Hart, która pokazała nam Jamajkę; mojemu staremu przyjacielowi Mikeyowi Blountowi z Pragi; Rupertowi Wallace’owi, naszemu nieocenionemu jamajskiemu kierowcy; Frankowi Lumsdenowi, pułkownikowi maronów z Charles Town, który zabrał nas na niesamowitą wyprawę w Góry Błękitne; Richardowi Keene’owi za jego rekonesans w Wiedniu; Chuckowi Watsonowi za informacje na temat sadów pomarańczowych na Florydzie; Morrisowi Shamahowi za pomoc przy wszystkim, co miało związek z sefardyjczykami (za wszystkie ewentualne błędy odpowiadam tylko ja); Meryl Moss i jej fantastycznemu zespołowi od reklamy za wszystko, co robią każdego dnia; i wreszcie Jessice Johns i Esther Garver, które nie pozwalają mi wpaść w kłopoty (co nie jest wcale łatwym zadaniem). Dziękuję mojej żonie, Elizabeth, która zawsze jest ze mną w samochodzie. Główny antagonista w mojej książce nazywa się Zachariasz Simon. Nazwisko zapożyczyłem od mojego agenta Simona Lipskara, korzystając z jego pierwszego i drugiego imienia. Simon napomknął kiedyś o tym, że bardzo chciałby zostać czarnym charakterem w jakiejś książce, ale z wyjątkiem nazwiska nie ma z tą postacią nic wspólnego. Jest inteligentny, sprytny, bezpośredni i cieszy się reputacją jednego z najlepszych agentów w branży. Współprowadzi także jedną z największych i najbardziej cenionych agencji literackich na świecie – Writers House. Ta samodzielna powieść powstała po części za sprawą dobrych rad, jakie od niego otrzymałem. To dla mnie zaszczyt mieć go po swojej stronie. Simon, ta historia jest dla ciebie.
Przez pięćset lat historycy zadawali sobie pytanie: Kim był Krzysztof Kolumb? Odpowiedzią na to jest tak naprawdę kolejne pytanie: Kim chcemy, aby był? – ANONIMOWY OBSERWATOR
Mapa
JAMAJKA, ROK 1504
Prolog Krzysztof Kolumb wiedział, że zbliża się decydująca chwila. Od trzech dni jego drużyna przedzierała się na południe przez bujne lasy tej tropikalnej krainy, wspinając się coraz wyżej. Ze wszystkich wysp, które odkrył od czasu pamiętnego pierwszego lądowania w październiku 1492 roku, ta wydawała mu się najpiękniejsza. Jej kamieniste wybrzeża okalał wąski pas równin, a góry spowite mgłą tworzyły kręgosłup wznoszący się miarowo od zachodu i osiągający swój najwyższy punkt tu, na wschodzie, gdzie ze wszystkich stron otaczał go kręty łańcuch szczytów. Ziemia w większości składała się z porowatego kamienia wapiennego pokrytego warstwą żyznej czerwonej gleby. W wiekowych lasach, w cieniu grubych pni drzew występowała niewiarygodna mnogość gatunków roślin, pielęgnowanych przez wiejące bez ustanku wilgotne wiatry. Miejscowa ludność nazywała swój kraj Xaymaca, co oznaczało „wyspę źródeł” – trafna nazwa, ponieważ z pewnością nie brakowało tu czystej wody. Zastępując literę X literą J, zgodnie z zasadami języka kastylijskiego, Kolumb nadał wyspie nowe miano: Jamajka. – Admirale. Zatrzymał się i odwrócił do jednego ze swoich ludzi. – To już niedaleko – powiedział de Torres, wyciągając przed siebie rękę. – W dół po tej grani aż do płaskiej równiny i dalej, przez polanę. Luis de Torres towarzyszył mu podczas wszystkich trzech poprzednich rejsów, łącznie z wyprawą w 1492 roku, kiedy po raz pierwszy zeszli razem na ląd. Rozumieli się bez słów i ufali sobie bezgranicznie. Nie mógł powiedzieć tego samego o szóstce tubylców dźwigających skrzynie. Oni byli poganami. Wskazał na dwóch, którzy trzymali jedno z mniejszych pudeł, i gestem dał im do zrozumienia, żeby obchodzili się z nim ostrożniej. Zaskakujące, że choć upłynęły dwa lata, drewno wciąż było w idealnym stanie – nie wgryzły się w nie żadne robaki, w przeciwieństwie do tego, co stało się rok wcześniej z kadłubem jego statku. Cały rok spędził uwięziony na tej wyspie. Ale niewola nareszcie dobiegła końca. – Dobrze ich wybrałeś – powiedział po hiszpańsku do de Torresa. Żaden z tubylców nie mówił w ich języku. Oprócz nich towarzyszyło im jeszcze trzech Hiszpanów, starannie wyselekcjonowanych do tej roli. Tragarze natomiast zostali zrekrutowani w drodze przekupstwa – mieli otrzymać zapłatę w postaci małych dzwoneczków sokolniczych, których odgłos ich fascynował. W zamian mieli jedynie przetransportować w góry trzy drewniane skrzynie. Wyruszyli o świcie z otoczonej lasem polany leżącej na północnym wybrzeżu, w miejscu, gdzie lodowaty strumień spływał z gładkich półek skalnych, przemieniał się w srebrzystą rzekę, tworzył serię stawów i w końcu wpadał do morza. Przez cały czas brzęczenie owadów i nawoływania ptaków robiły się coraz głośniejsze, a teraz stały się już niemal ogłuszające. Żmudny marsz pod górę okazał się bardzo wyczerpujący i wszyscy członkowie grupy oddychali już coraz ciężej. Ich ubrania były mokre od potu, twarze pokrywał lepki brud. Wreszcie jednak zaczęli znowu schodzić do zielonej doliny. Po raz pierwszy od dawna czuł się pełen energii. Kochał tę krainę. Pierwsza wyprawa w 1492 roku odbyła się pod jego osobistym dowództwem, wbrew opiniom tzw. uczonych. Osiemdziesięciu siedmiu ludzi wyruszyło w nieznane, podążając jedynie za jego marzeniem. Przez kilkadziesiąt lat walczył o uzyskanie funduszy, szukając
wsparcia najpierw u Portugalczyków, potem u Hiszpanów. Umowa z Santa Fe, zawarta pomiędzy Kolumbem a Koroną Hiszpańską, gwarantowała mu stan szlachecki, dziesięć procent wszystkich zdobytych bogactw oraz władzę nad odkrytymi przez niego morzami. Na papierze wyglądało to jak niezwykle szczodra oferta, ale Ferdynand i Izabela nie dotrzymali danego słowa. Przez ostatnie dwanaście lat, po tym jak Kolumb dowiódł istnienia Nowego Świata, hiszpańskie okręty jeden po drugim odpływały na zachód bez uzyskania jego pozwolenia jako Admirała Oceanu. Dziwki i kłamcy. Wszyscy, co do jednego. – Tam! – zawołał de Torres. Kolumb przystanął i spojrzał poprzez gałęzie drzew tonące w czerwonych kwiatach – miejscowi nazywali to „leśnym ogniem” – i dostrzegł przejrzystą sadzawkę, gładką jak szkło. Gdzieś z oddali dobiegał huk wodospadu. Pierwszy raz był na Jamajce w maju 1494 roku, podczas swojej drugiej wyprawy. Odkrył wówczas, że jej północne wybrzeże zamieszkiwał ten sam lud, który żył na leżących nieopodal wyspach, tyle że tubylcy byli bardziej wrogo nastawieni. Być może ich agresję tłumaczyło bliskie sąsiedztwo Karaibów mieszkających na Portoryko na wschód od Jamajki – Karaibowie byli kanibalami, do których przemawiała jedynie brutalna siła. Kiedy przybył tu po raz pierwszy, wyciągnął wnioski z wcześniejszych doświadczeń i od razu wysłał łuczników i psy gończe, by rozprawili się z Jamajczykami. Paru tubylców zginęło, paru zostało mocno poturbowanych, aż w końcu wszyscy stali się potulni i skłonni do współpracy. Kiedy dotarli do stawu, wstrzymał pochód. De Torres podszedł do niego i szepnął: – To tutaj. Kolumb wiedział, że to jego ostatnia wizyta w Nowym Świecie. Miał już pięćdziesiąt jeden lat i przez cały ten czas dorobił się imponującej galerii zaciekłych wrogów. Najlepszy dowód to wydarzenia z ubiegłego roku. Na jego czwartej wyprawie od samego początku ciążyła klątwa. Najpierw eksplorował wybrzeże, który w jego ocenie musiało być kontynentem, ponieważ jego linia brzegowa ciągnęła się bez końca, wzdłuż całej trasy rejsu. Po ukończeniu tego rekonesansu miał nadzieję wylądować na Kubie lub Hispanioli[1], ale jego stoczone przez robaki okręty zdołały dopłynąć jedynie do Jamajki. Tam porzucił oba zniszczone statki na brzegu i czekał na ratunek Nikt po niego nie przypłynął. Gubernator Hispanioli, jego zaprzysięgły wróg, wolał pozostawić Kolumba i jego stu trzynastu ludzi na pewną śmierć. Ale przeliczył się. Kilku śmiałków zdobytym canoe zdołało dopłynąć do Hispanioli i sprowadzić nowy statek. Tak, Kolumb naprawdę miał wrogów. Udało się im do dziś odebrać wszystkie przywileje, jakie kiedyś posiadał na mocy umowy z Santa Fe. Zdołał wprawdzie zachować status szlachcica i tytuł admirała, ale w praktyce nic one nie znaczyły. Koloniści z Santo Domingo podnieśli nawet otwarty bunt i zmusili go do podpisania upokarzającego porozumienia. Cztery lata temu został przewieziony do Hiszpanii w kajdanach i groził mu proces oraz więzienie. Niespodziewanie jednak król i królowa udzielili mu ułaskawienia, po czym przyznali fundusze na czwarty rejs przez ocean. Nie był pewny, co nimi kierowało. Izabela wydawała się mieć szczere intencje. Sama miała duszę poszukiwacza przygód. Ale król to zupełnie inna sprawa. Ferdynand nigdy nie darzył go sympatią, a przy tym otwarcie głosił, że każda podróż na zachód to nonsens.
Oczywiście to było przed tym, jak Kolumb osiągnął sukces. Teraz Ferdynanda interesowały jedynie transporty złota i srebra. Oni wszyscy to dziwki i kłamcy. Dał znak tragarzom, aby postawili skrzynie na ziemi. Jego trzej podkomendni pomogli im uporać się z ciężarem. – Jesteśmy na miejscu – zawołał po hiszpańsku. Jego ludzie wiedzieli, co mają robić. W rękach Hiszpanów zabłysły miecze i w parę sekund tubylcy zostali wycięci w pień. Dwóch jęczało jeszcze na ziemi, ale szybko uciszono ich sztychem w klatkę piersiową. Ich śmierć nie miała dla niego żadnego znaczenia. Nie byli godni oddychać tym samym powietrzem co Europejczycy. Niscy, o miedzianobrązowej karnacji, nadzy jak w dzień, gdy przyszli na świat, nie znali pisma ani prawdziwej wiary. Żyli w nadmorskich wioskach i z tego co zaobserwował, ich jedynym osiągnięciem było wyhodowanie garści zbóż. Przewodził im człowiek nazywany kacykiem, z którym Kolumb zdążył się zaprzyjaźnić podczas roku spędzonego tu wbrew swojej woli. To właśnie kacyk przyznał mu wczoraj do pomocy sześciu ludzi, kiedy to admirał po raz ostatni rzucił kotwicę przy północnym wybrzeżu Jamajki. – Mała wycieczka w góry – wyjaśnił wodzowi. – Najwyżej kilka dni. Dostatecznie dobrze znał używany przez nich język arawacki, aby przedstawić swoją prośbę. Kacyk dał znać, że rozumie i zgadza się, po czym wyznaczył swoich sześciu ludzi do niesienia skrzyń. Kolumb skłonił się w geście wdzięczności i ofiarował wodzowi w zamian kilka dzwoneczków sokolniczych. Dzięki Bogu przywieźli ze sobą duży zapas tych bezwartościowych bibelotów. W Europie przymocowywano je do szponów wytresowanych ptaków. Tutaj stanowiły twardą walutę. Kacyk przyjął zapłatę i odwzajemnił ukłon. Wcześniej miał już dwukrotnie do czynienia z tym wodzem. Zawiązała się między nimi swego rodzaju przyjaźń i nić porozumienia. W pełni wykorzystał to do własnych celów. Kiedy był na tej wyspie po raz pierwszy w 1494 roku, zatrzymał się tu tylko na jeden dzień, aby uszczelnić przeciekający kadłub statku i uzupełnić zapasy wody pitnej. Jego ludzie zauważyli wówczas w tutejszych czystych strumieniach wyraźne drobiny złota. Gdy zapytał o to kacyka, dowiedział się, że istnieje na Jamajce miejsce, gdzie złote okruchy były większe, osiągające nawet rozmiary ziaren fasoli. To właśnie to miejsce, w którym teraz się znajdowali. Ale złoto go nie interesowało, przeciwnie niż kłamliwego króla hiszpańskiego. Ambicje Kolumba sięgały znacznie dalej. Wbił wzrok w de Torresa – jego stary kompan dobrze wiedział, jaka jest dalsza część planu. Wyciągnąwszy miecz, wymierzył ostrze w jednego z trzech Hiszpanów, niskiego i krępego z zarośniętą twarzą. – Na kolana – rozkazał de Torres, odbierając mężczyźnie jego broń. Dwaj pozostali członkowie załogi również złowrogo unieśli klingi. Mężczyzna uklęknął. Kolumb spojrzał mu prosto w twarz. – Naprawdę uważałeś mnie za aż takiego durnia? – Admirale... Uciszył go przez uniesienie ręki. – Cztery lata temu odstawiono mnie z powrotem do Hiszpanii zakutego w kajdany i odebrano mi wszystko, co prawowicie należało do mnie. Następnie, równie nagle, wszystko to odzyskałem. – Tu zrobił krótką pauzę. – Król i królowa swoim jednym słowem darowali mi moje wszystkie domniemane winy. Mieli mnie za głupca? – Znów umilkł na moment. – Tak.
A to największa możliwa obelga. Przez lata błagałem o fundusze, aby wyruszyć za ocean. Przez lata odprawiano mnie z niczym. A jednak jeden mój list do Korony sprawił, że otrzymałem pieniądze na czwartą wyprawę. Jedna prośba i dostałem wszystko, czego potrzebowałem. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Ostrza trzech mieczy nie odsuwały się ani o centymetr. Więzień nie miał szans na ucieczkę. – Jesteś szpiegiem – wycedził Kolumb. – Zostałeś tu wysłany po to, by donosić o moich poczynaniach. Widok tego głupca napawał go obrzydzeniem. Mężczyzna ten symbolizował wszystkie zdrady i krzywdy, jakie przez lata znosił ze strony hiszpańskich kłamców. – Zapytaj mnie o to, co pragną wiedzieć twoi mocodawcy – zażądał. Klęczący mężczyzna milczał. – No dalej, pytaj – powtórzył podniesionym głosem. – Rozkazuję ci. – A kimże ty jesteś, żeby komukolwiek rozkazywać? – odezwał się w końcu szpieg. – Nie jesteś sługą Chrystusa. Kolumb przyjął obelgę z całą cierpliwością, której nauczyło go ciężkie życie. Ale widział, że jego rodacy nie są równie wyrozumiali jak on. Wskazał na nich gestem. – Ci ludzie także nie służą Chrystusowi. Więzień splunął na ziemię. – Czy twoją misją było zdawanie raportów o całym przebiegu wyprawy? Czy celem twoich zwierzchników były te skrzynie, które mamy tu dziś ze sobą? Czy też chodzi im po prostu o złoto? – Byłeś nieszczery. Zaśmiał się. – Ja byłem nieszczery? – Święty Kościół dopilnuje, aby nie minęło cię wieczne potępienie w ogniu piekielnym. Teraz wszystko rozumiał. Ten człowiek to agent inkwizycji. Jego największych wrogów. Poczuł, jak wzbiera w nim chęć do walki o przeżycie. Zauważył zaniepokojenie w oczach de Torresa. Wiedział, że ten problem istnieje, odkąd dwa lata temu opuścili Hiszpanię. Ale czy otaczało ich więcej wrogich oczu i uszu? Inkwizycja paliła tysiące ludzi na stosach. Nienawidził jej i wszystkiego, co sobą reprezentowała. Dzieło, które zamierzał dzisiaj doprowadzić do końca, miało służyć pokonaniu tego zła. De Torres zapowiedział mu już wcześniej, że nie zamierza dać się zdemaskować żadnemu hiszpańskiemu inkwizytorowi. Zamiast ryzykować powrót do Europy, planował osiedlić się na Kubie, znacznie większej wyspie położonej na północ stąd. Pozostali dwaj mężczyźni dzierżący w rękach miecze, młodzi i gorliwi, również zdecydowali się tu zostać. Kolumb żałował, że nie może pójść w ich ślady. Niestety jego miejsce było gdzie indziej. Ponownie spojrzał na więźnia. – Anglicy i Holendrzy mówią na mnie Columbus. Francuzi – Columb. Portugalczycy – Colom, a Hiszpanie – Colón. Ale w rzeczywistości tak się nie nazywam. Niestety ty już nigdy nie poznasz mego prawdziwego nazwiska i nie złożysz raportu swoim mocodawcom czekającym na ciebie w Hiszpanii. Dał znak. De Torres wbił swój miecz w pierś klęczącego szpiega, który nie zdążył w żaden sposób zareagować. Ostrze wysunęło się z ciała z przyprawiającym o mdłości odgłosem, a trup przechylił
się bezwładnie do przodu i runął twarzą na ziemię. Grunt zabarwiła powiększająca się wolno kałuża krwi. Kolumb splunął na zwłoki, pozostali zrobili to samo. Miał szczerą nadzieję, że to ostatni raz, kiedy patrzy, jak umiera człowiek. Miał już dość zabijania. Wkrótce powróci na statek i na zawsze odpłynie z tego kraju, nie będzie więc musiał tłumaczyć się kacykowi ze śmierci sześciu tragarzy. Ten dług spłacą za niego inni, ale to już nie jego zmartwienie. Wszyscy i tak byli jego wrogami i nie życzył im niczego oprócz cierpienia. Odwrócił się i nareszcie rozejrzał dokładnie po okolicy, chłonąc wszystkie, precyzyjnie opisane szczegóły scenerii. – Jak widzisz, admirale – odezwał się de Torres – wygląda to, jak gdyby sam Bóg zaprowadził nas w to miejsce. Jego stary przyjaciel miał rację. Rzeczywiście można było odnieść takie wrażenie. Bądź odważny niczym lampart, lekki niczym orzeł, szybki niczym jeleń i silny niczym lew, aby móc wypełniać wolę twego Ojca w niebie. Mądre słowa. – Podejdźcie – powiedział do towarzyszy. – Pomódlmy się o to, by tajemnica dzisiejszego dnia nigdy nie wyszła na jaw. [1] Hispaniola to dawna nazwa wyspy Haiti (przyp. tłum.).
DZIEŃ DZISIEJSZY
ROZDZIAŁ 1 Tom Sagan mocno ścisnął w dłoni pistolet. W ciągu ostatniego roku wielokrotnie myślał o tej chwili, rozważając różne za i przeciw. W końcu zdecydował, że jeden argument przeważał wszystkie inne. Po prostu nie miał ochoty już dłużej żyć. Kiedyś pracował jako dziennikarz śledczy dla „Los Angeles Timesa”, zarabiał solidną sześciocyfrową pensję, a artykuły podpisane jego nazwiskiem jeden po drugim trafiały na pierwszą stronę gazety. Jako reporter zjeździł cały świat: Sarajewo, Pekin, Johannesburg, Belgrad, Moskwa. Jednak jego specjalnością stał się Bliski Wschód. Poznał ten region od podszewki, tam głównie zapracował na swoją reputację. W tworzeniu jego tekstów pomagały mu z własnej woli setki zaufanych informatorów, którzy wiedzieli, że za wszelką cenę będzie ich chronił. Udowodnił to, kiedy spędził jedenaście dni w areszcie w Waszyngtonie za odmowę ujawnienia swoich źródeł dotyczących artykułu o skorumpowanym kongresmanie z Pensylwanii. Tamten człowiek poszedł do więzienia. Tom otrzymał trzecią nominację do Nagrody Pulitzera. Nagrody przyznaje się w dwudziestu jeden kategoriach. Jedna z nich jest za „wybitne osiągnięcia indywidualne bądź zespołowe z zakresu dziennikarstwa śledczego, opublikowane w prasie w formie pojedynczego artykułu lub serii artykułów”. Zwycięzcy otrzymują certyfikat, dziesięć tysięcy dolarów oraz dożywotni przywilej dodawania do swojego nazwiska trzech słów: zdobywca Nagrody Pulitzera. Tom zdobył swoją nagrodę. A później ją utracił. Całe jego życie tak wyglądało. Odebrano mu wszystko. Jego karierę, reputację, wiarygodność, nawet szacunek do samego siebie. W ostatecznym rozrachunku poniósł porażkę jako syn, ojciec, mąż, dziennikarz i przyjaciel. Kilka tygodni temu rozrysował sobie w notesie całą tę spiralę niepowodzeń i zrozumiał, że wszystko zaczęło się, gdy miał dwadzieścia pięć lat i był świeżo upieczonym absolwentem dziennikarstwa na Uniwersytecie Florydy, jednym z najlepszych studentów ze swojego rocznika. Wtedy właśnie jego ojciec się go wyrzekł. Abiram Sagan był nieubłagany. Wszyscy dokonujemy wyborów. Dobrych, złych i neutralnych. Jesteś dorosłym mężczyzną, Tom, i dokonałeś wyboru. Teraz ja muszę dokonać swojego. I tak się stało. W tym samym notesie wynotował swoje wzloty i upadki. Niektóre sięgały daleko wstecz, jak wydawanie gazetki szkolnej w liceum i praca dziennikarska na uczelni. Większość nastąpiła później. Awans z asystenta redakcyjnego na pełnoprawnego reportera, a wreszcie na międzynarodowego korespondenta. Nagrody. Wyrazy uznania. Szacunek kolegów po fachu. Jak jeden z komentatorów określił jego styl? „Przenikliwe dziennikarstwo uprawiane na szeroką skalę i opłacone wielkim ryzykiem osobistym”. Potem rozwód. Utrata kontaktu z jedynym dzieckiem. Złe decyzje inwestycyjne. Jeszcze gorsze decyzje życiowe. W końcu wyrzucenie z pracy. Osiem lat temu. I od tamtej pory pozbawiona sensu wegetacja.
Większość przyjaciół zniknęła, ale była to w równym stopniu jego wina jak ich. W miarę pogłębiania się jego depresji coraz bardziej wycofywał się i zamykał w sobie. Aż trudno uwierzyć, że przy tym wszystkim nie sięgnął po alkohol czy narkotyki, ale jakoś nigdy w tę stronę specjalnie go nie ciągnęło. Jego nałogiem stało się użalanie się nad sobą. Rozejrzał się po pokoju. Postanowił umrzeć tutaj, w domu swoich rodziców. W jakiś groteskowy sposób to miejsce wydawało się do tego odpowiednie. Pokrywająca wszystko gruba warstwa kurzu i zapach stęchlizny przypominały o tym, że przez trzy lata dom stał pusty. Utrzymywał wszystko na chodzie, płacił minimalne rachunki i od czasu do czasu wynajmował kogoś do koszenia trawy, tylko po to, żeby sąsiedzi nie zaczęli się skarżyć. Wcześniej zauważył, że rozłożysta morwa rosnąca przed domem w paru miejscach wymaga przycięcia, a drewniany płot wypadałoby odmalować. Nienawidził tego miejsca. Było tu zbyt wiele duchów. Przeszedł się po domu, wspominając szczęśliwsze dni. W kuchni znalazł słoiki z dżemem jego matki i przypomniał sobie, że kiedyś stały w rządku na parapecie. Myśl o matce niespodziewanie napełniła go dziwnym poczuciem radości, które jednak bardzo szybko przeminęło. Powinien napisać list i wytłumaczyć swoją decyzję, zrzucić na kogoś winę, albo coś w tym stylu. Ale co miałby napisać i do kogo? W prawdę i tak nikt nie uwierzy. Niestety, tak samo jak osiem lat temu jedynym winnym był on. Czy ktokolwiek w ogóle przejmie się jego śmiercią? Na pewno nie jego córka, z którą od dwóch lat nie zamienił słowa. Jego agentka? Może. Zarobiła kupę forsy na książkach, które anonimowo napisał dla innych. Mocno się zdziwił, kiedy przekonał się, jak wielu tzw. autorów bestsellerów nie potrafi napisać ani słowa. Zresztą jeden z jego krytyków powiedział coś w tym stylu, kiedy jego kariera chyliła się już ku upadkowi: „Wygląda na to, że dziennikarz Sagan ma przed sobą obiecującą karierę w beletrystyce”. Dupek. Tak czy inaczej wziął sobie te słowa do serca. Czy można w ogóle wytłumaczyć chęć odebrania sobie życia? To czyn z samej definicji kompletnie irracjonalny, czyli niedający się uzasadnić w sposób logiczny. Miał nadzieję, że przynajmniej ktoś go pochowa. Na koncie w banku trzymał spory zapas pieniędzy, z pewnością wystarczy ich na porządny pogrzeb. Jakie to uczucie – nie żyć? Czy człowiek jest tego świadomy? Słyszy, widzi, czuje? A może po prostu ogarnia go wieczna ciemność, bez żadnych myśli, bez żadnych odczuć? Nicość. Skierował się z powrotem do drzwi frontowych. Na zewnątrz był piękny marcowy dzień, na niebie świeciło jasne południowe słońce. Floryda naprawdę mogła poszczycić się wspaniałym klimatem. Trochę jak Kalifornia, tylko bez trzęsień ziemi. Tam gdzie mieszkał, zanim stracił pracę. Będzie mu brakowało słonecznego ciepła w pogodny letni dzień. Stanął w sklepionym przejściu bez drzwi i ogarnął wzrokiem salon. Tak jego matka zawsze nazywała ten pokój. Tutaj jego rodzina zbierała się w szabas, a Abiram czytał na głos fragmenty Tory. Obchodzili tu Jom Kippur i wszystkie inne święta. Przypomniał sobie widok cynowej menory palącej się na stoliku pod przeciwległą ścianą. Jego rodzice byli pobożnymi
żydami. Tom po swojej bar micwie też studiował Torę, stojąc przed oknem z dwunastoma szybkami, okolonym przez adamaszkowe zasłony, które jego matka szyła przez parę miesięcy. Miała talent w rękach, cudowna kobieta, kochana przez wszystkich. Tęsknił za nią. Zmarła sześć lat przed swoim mężem, który odszedł trzy lata temu. Czas z tym skończyć. Spojrzał na trzymany w ręku pistolet, kupiony parę miesięcy wcześniej na wystawie broni w Orlando. Usiadł na sofie, wzbijając chmurę kurzu. Przypomniał sobie, jak siedział w tym samym miejscu, a ojciec wygłaszał mu wykład o kwiatkach i pszczółkach. Ile mógł mieć wtedy lat, dwanaście? Trzydzieści osiem lat temu, a wydaje się, jakby to było w zeszłym tygodniu. Wyjaśnienie było jak zawsze zwięzłe i bezpośrednie. – Rozumiesz? – zapytał Abiram. – To ważne, żebyś zrozumiał. – Ale ja nie lubię dziewczyn. – Kiedyś polubisz. Więc pamiętaj, co ci powiedziałem. Kobiety. Kolejna życiowa porażka. W młodości miał bardzo niewiele związków. Ożenił się z Michele, pierwszą dziewczyną, która poważnie się nim zainteresowała. Małżeństwo skończyło się jednak po tym, jak wyrzucono go z pracy, i od tego czasu w jego życiu nie pojawiła się już żadna kobieta. Michele pozostawiła po sobie zbyt głęboką ranę. – Może ją też niedługo zobaczę – wymamrotał pod nosem. Jego była żona zginęła dwa lata temu w wypadku samochodowym. Wtedy po raz ostatni rozmawiał z córką. Jej słowa wciąż głośno i wyraźnie brzmiały mu w pamięci: Wynoś się. Ona nie chciałaby, żebyś tu był. Wyszedł z pogrzebu. Jego wzrok ponownie spoczął na pistolecie. Położył palec na spuście, zebrał się w sobie i wziął głęboki oddech. Był mańkutem, jak niemal każdy Sagan. W dzieciństwie jego wujek, swego czasu zawodowy baseballista, powiedział mu, że gdyby nauczył się rzucać podkręconą piłkę, mógłby zbić fortunę w zawodowej lidze. Utalentowani leworęczni miotacze należeli do rzadkości. Ale jego przygoda ze sportem też zakończyła się porażką. Przyłożył lufę do skroni. Poczuł na skórze dotknięcie zimnego metalu. Zamknął oczy i mocniej objął palcem spust. Wyobraził sobie, jak będzie się zaczynał jego nekrolog. We wtorek piątego marca były dziennikarz śledczy Tom Sagan odebrał sobie życie w domu swoich rodziców w Mount Dora na Florydzie. Wystarczy lekko ścisnąć i... Stuk. Stuk. Stuk. Otworzył oczy. Przed frontowym oknem stał jakiś mężczyzna, dostatecznie blisko, by Tom mógł dobrze obejrzeć jego twarz. Był starszy od niego, gładko ogolony, sprawiał wrażenie osoby dystyngowanej. Stał z uniesioną prawą ręką, w której trzymał przyciśniętą do szyby fotografię. Skupił uwagę na wizerunku młodej kobiety leżącej na ziemi z rozciągniętymi rękami i nogami. Jak gdyby była związana. Znał tę twarz. Twarz jego córki. Alle.
ROZDZIAŁ 2 Alle Becket leżała na łóżku z rękami i nogami przywiązanymi do metalowej ramy i ustami zaklejonymi taśmą. Oddychała szybko i nerwowo, rozglądając się po ciemnym niedużym pokoju. Uspokój się, powtarzała sobie duchu. Myślami skupiła się na swoim ojcu. Thomasie Peterze Saganie. Mieli różne nazwiska, ponieważ trzy lata temu, zaraz po śmierci jej dziadka Abirama, postanowiła wziąć ślub. To był bardzo zły pomysł, zwłaszcza że jej nowy mąż uznał, iż obrączka na palcu daje mu prawo do nieograniczonego korzystania z jej kart kredytowych. Małżeństwo przetrwało zaledwie dziewięćdziesiąt dni. Kolejne trzydzieści zajęła rozprawa rozwodowa. Długi byłego męża spłacała dwa lata. Ale udało się. Nie należy zaciągać długów u innych – tego nauczyła ją matka. Lubiła myśleć, że to po niej odziedziczyła charakter. Z całą pewnością nie zawdzięczała go ojcu, którego wspominała jak najgorzej. Miała dwadzieścia pięć lat i nie potrafiła sobie przypomnieć ani jednego razu, kiedy powiedział, że ją kocha. – Dlaczego za niego wyszłaś? – Byliśmy młodzi, Alle. Zakochani. Spędziliśmy wspólnie wiele dobrych lat, zanim nadeszły te złe. To było bezpieczne życie. Dopiero gdy sama wyszła za mąż, zrozumiała, jak ważne jest poczucie bezpieczeństwa, ponieważ jej związek przypominał niekończącą się zawieruchę. Jedyna korzyść, jaka z tego wynikła, to nowe nazwisko – bo każde było lepsze niż Sagan. Robiło jej się niedobrze na sam jego dźwięk. Jeśli już musi całe życie dźwigać wspomnienie klęski, niech to chociaż będzie pamiątka po byłym mężu, z którym spędziła przynajmniej kilka godnych zapamiętania chwil, szczególnie podczas sześciu błogich dni spędzonych na wyspach Turks i Caicos. Napięła mięśnie ramion aż do bólu, aby sprawdzić, jak mocno trzymają więzy, po czym z powrotem opadła luźno na łóżko. Przez otwarte okno wpadało do środka chłodne powietrze, ale na czole czuła krople potu, a koszula na plecach kleiła się do gołego materaca. Unoszące się w pomieszczeniu zapachy nie należały do przyjemnych. Zastanawiała się, kto leżał tutaj przed nią. Najbardziej nie podobała się jej ta nieznośna bezsilność. Zmusiła swój umysł do skoncentrowania się na czymś innym. Zaczęła znowu przypominać sobie matkę, kochającą kobietę, która świata poza nią nie widziała. Osobiście pilnowała, aby jej córka miała w szkole dostatecznie dobre stopnie, by dostać się na Uniwersytet Browna, a potem studia podyplomowe. Historia zawsze była jej wielką pasją, zwłaszcza Ameryka w okresie postkolumbijskim, pomiędzy rokiem 1492 a 1800 – czas, kiedy Europa siłą narzuciła Nowemu Światu swój sposób życia. Jej matka osiągnęła też sukces w życiu osobistym. Zdołała dojść do siebie po wyczerpującym rozwodzie i znalazła nowego męża. Był chirurgiem i bardzo troskliwym człowiekiem, który kochał je obie. Całkowite przeciwieństwo jej ojca. To drugie małżeństwo było naprawdę udane. Ale dwa lata temu jakiś bezmyślny kierowca z zawieszonym prawem jazdy nie zatrzymał się przed znakiem stop i przedwcześnie zakończył życie jej matki. Bardzo za nią tęskniła.
Pogrzeb wciąż pozostawał żywy w jej pamięci, głównie za sprawą niespodziewanej wizyty ojca. – Wynoś się. Ona nie chciałaby, żebyś tu był – powiedziała na tyle głośno, by usłyszeli ją także pozostali żałobnicy. – Przyszedłem się pożegnać. – Już się pożegnałeś, dawno temu, kiedy wykreśliłeś nas ze swoje go życia. – Nie masz pojęcia, jak to wyglądało. – Każdy dostaje tylko jedną szansę, żeby wychować swoje dziecko. Żeby być mężem i ojcem. Ty swoją zmarnowałeś. Odejdź. Pamiętała jego twarz. Spojrzenie pozbawione wyrazu, z którego nie dało się nic wyczytać. Jako dziecko zawsze próbowała odgadnąć, co tak naprawdę myśli. Już nie. Jakie to miało znaczenie? Jeszcze raz szarpnęła skrępowanymi rękami. Właściwie w obecnej sytuacji to mogłoby być całkiem ważne.
ROZDZIAŁ 3 Béne Rowe nasłuchiwał odgłosów swoich psów, rasowych bloodhoundów pochodzących z prestiżowej hodowli. Ta rasa została przywieziona na Jamajkę z Kuby trzysta lat temu i wywodziła się bezpośrednio od psów gończych, które przepłynęły Atlantyk z samym Kolumbem. Jedna z popularnych opowieści głosiła, że gdy Ferdynand i Izabela odbijali Grenadę z rąk Maurów, te wielkie bestie pożerały arabskie dzieci porzucane pod drzwiami meczetów. Działo się to podobno niecały miesiąc przed tym, jak ten drań Kolumb po raz pierwszy pożeglował w kierunku Ameryki. Potem wszystko na zawsze się zmieniło. – Psy są blisko – powiedział do swoich dwóch zaufanych towarzyszy. – Bardzo blisko. Słuchajcie, jak szczekają. Coraz szybciej. – Wyszczerzył w uśmiechu swoje lśniąco białe zęby, na które wydał masę pieniędzy. – Najbardziej lubią, kiedy polowanie zbliża się do końca. Mówił do nich dialektem pospólstwa znanym jako patois, mieszaniną angielskiego, arawackiego i języków afrykańskich, ponieważ wiedział, że taką mową najchętniej się posługują. Sam preferował poprawną angielszczyznę – ten nawyk zaszczepiono mu w latach szkolnych, na straży poprawności stała także jego matka. Było to zresztą dla nich dość nietypowe, gdyż zasadniczo zarówno ona, jak i on opowiadali się po stronie tradycji. Rowe i jego dwaj uzbrojeni w strzelby ludzie brnęli przez wyżynne tereny Jamajki w kierunku miejsca, które hiszpańscy odkrywcy nazwali Sierras de Bastidas, czyli ufortyfikowanymi górami. Jego przodkowie, zbiegli niewolnicy, ukrywali się na tych wzgórzach przed swoimi byłymi panami. Sami mówili na siebie Katawud, Yenkunkun czy Chankofi. Według niektórych przekazów Hiszpanie nazywali zbiegów cimarrons – dzicy, nieujarzmieni, albo marrans – słowem tym określano ludzi polujących na dzikie świnie. Inni powołują się raczej na francuskie słowo marron oznaczające zbiegłego niewolnika. Niezależnie od źródła w świecie ostatecznie przyjęła się rozpowszechniona przez Anglików nazwa maronowie. Ci pracowici ludzie budowali osady noszące imiona ich założycieli: Trelawny, Accompong, Scott’s Hall, Moore, Charles. Brali za żony rdzenne Indianki Taino i przecierali szlaki w dziewiczych lasach, odpierając przy tym ataki piratów regularnie nękających Jamajkę. Góry stały się ich domem, a lasy sprzymierzeńcem. – Słyszę Dużą Nanny – powiedział Rowe. – Ona tak wysoko skowycze. Jest przewodnikiem stada. Zawsze była. Nazwał ją na cześć królowej Nanny, osiemnastowiecznej bohaterki jamajskiej, która wyrosła na przywódcę duchowego i wojskowego maronów. Jej podobizna widniała obecnie na jamajskim banknocie pięciusetdolarowym, choć była to jedynie wizja artystyczna – nie istniał żaden portret ani precyzyjny opis jej osoby. Zachowały się tylko legendy. Oczami wyobraźni widział scenę rozgrywającą się pół kilometra dalej. Jego cztery psy – rude i jasnobrązowe, masą dorównujące mastifowi, zwinnością bloodhoundowi, a odwagą buldogowi – biegnące ze zjeżoną sierścią w równym szyku za Dużą Nanny. Ona nigdy nie pozwalała żadnemu z samców wysforować się na czoło, i tak samo jak w przypadku jej słynnej patronki nikt nie ośmielał się podważać jej autorytetu. Jedyny, który tego spróbował, skończył ze złamanym karkiem, zgruchotanym w jej potężnych szczękach. Stanął na krawędzi wysokiej półki skalnej i wzrokiem objął odległe zbocza górskie gęsto porośnięte drzewami. W krajobrazie dominowały uznawane za symbol Jamajki drzewa mahoe, ale widać było także liczne czapetki, mahoniowce, drzewa tekowe, pandany i grube łodygi
bambusa. Dostrzegł pojedyncze drzewo figowe, twarde i uparte, i przypomniał sobie, czego uczyła go matka. Figowiec triumfuje. Tym, którzy rzucają mu wyzwanie, mówi: Swą siłę czerpię z twej wytrwałości. Podziwiał ten rodzaj siły. Na jednym ze zboczy zauważył grupę robotników stojących w rzędzie i machających błyskającymi w słońcu kilofami i motykami. Wyobraził sobie, że żyje tu trzysta lat temu, jako jeden z tubylców błędnie nazwanych przez Kolumba Indianami, i pracuje w pocie czoła w hiszpańskiej niewoli. Albo sto lat później, jako Afrykanin sprzedany jakiemuś angielskiemu plantatorowi. Oto, kim byli maronowie – mieszanką rdzennych Indian Taino i niewolników przywiezionych z Afryki. Oto, kim był on sam. – Pójdziesz za nimi? – zapytał jego pierwszy zastępca. Bał się jego psów, ale równie mocno nienawidził narkotykowych baronów. Przestępczość zorganizowana stanowiła prawdziwą plagę Jamajki. Don, którego w tej chwili pół kilometra od nich ścigała wściekła wataha kubańskich psów, myślał, że stoi ponad prawem. Jego uzbrojeni po zęby pomagierzy zmienili ulice Kingston w strefę wojny, a w ogniu krzyżowym zginęło również kilku niewinnych ludzi. Miarka się przebrała, gdy pod ostrzałem znalazły się szpital i szkoła publiczna – chorzy kryli się pod łóżkami, uczniowie zdawali egzaminy z kulami świszczącymi nad głową. Dlatego Rowe zaproponował szefowi gangu spotkanie – nikt nie ośmieliłby się zignorować zaproszenia od Bénego Rowe’a – po czym zwabił go tutaj, w góry. – Że niby co? – zapytał ulicznym dialektem gangster. – Mów po angielsku. – Co, Béne, wstydzisz się tego, kim jesteś? – Wstyd mi za ciebie. – I co zamierzasz zrobić? Zapolować na mnie? – Ja nie. – Tu sam przeszedł na patois, żeby pokazać, że dobrze pamięta o swoim pochodzeniu. Wskazał na psy ujadające w klatkach ustawionych na ciężarówkach. – One to zrobią za mnie? – I potem co? Zabijesz mnie? Pokręcił głową. – To też zrobią za mnie psy. Uśmiechnął się na wspomnienie wytrzeszczonych ze strachu oczu tego drania. Miło wiedzieć, że ktoś, kto bez skrupułów morduje innych, sam też jeszcze potrafi się bać. – Nie jesteś jednym z nas – rzucił don. – Zapomniałeś, kim jesteś, Béne. Rowe postąpił kilka kroków do przodu, aż znalazł się parę centymetrów od gangstera w rozpiętej jedwabnej koszuli, skrojonych na zamówienie spodniach i drogich mokasynach. Ten zestaw miał zapewne budzić respekt, ale na niewiele się to zdało w przypadku człowieka chudego jak trzcina cukrowa, ze szklistym spojrzeniem i całym mnóstwem popsutych zębów. – Jesteś nikim – powiedział mu prosto w oczy. – Widać jednak kimś, skoro zależy ci na mojej śmierci. Zaśmiał się cicho. – To fakt. I gdybym uważał cię za godnego szacunku, osobiście bym cię zastrzelił. Ale ty jesteś zwierzęciem, więc rzucę cię psom na pożarcie. – Rząd ci za to zapłacił, Béne? Nie mogą mnie dopaść, więc wynajęli ciebie? – Robię to wyłącznie dla siebie. Policja dwukrotnie próbowała aresztować tego bandytę, ale za każdym razem
w Kingston wybuchały zamieszki. To smutne, że przestępcy stali się ludowymi bohaterami, ale donowie byli sprytni. Wykorzystali fakt, że jamajskie władze nie potrafiły należycie zatroszczyć się o swoich obywateli, i sami zaczęli rozdawać żywność, budować domy kultury i ośrodki opieki medycznej. W ten sposób skutecznie wkupili się w łaski zwykłych mieszkańców wyspy. Ludzie byli skłonni wyjść na ulicę, aby uchronić swoich dobroczyńców przed więzieniem. – Daję ci trzydzieści minut, a potem otwieram klatki. Mężczyzna wahał się przez chwilę, potem zrozumiał, że to nie są żarty, i zaczął uciekać. Zupełnie jak niewolnik uciekający przed swoim panem. Rowe wziął głęboki wdech i rozkoszował się czystym górskim powietrzem. Wokół odległych szczytów uformowały się obręcze błękitnej mgiełki, gęstej jak mleko. Trzy z nich wznosiły się na ponad dwa tysiące metrów, jeden przekraczał dwa i pół tysiąca. Łańcuch ciągnął się ze wschodu na zachód, oddzielając Kingston od północnego wybrzeża. Mgliste aureole zadziałały widać na wyobraźnię Anglików, bo ci nadali pasmu właściwą nazwę: Góry Błękitne. Jego ludzie stanęli za nim ze strzelbami opartymi na ramionach. – A co z naszym drugim problemem? – zapytał, nie odwracając głowy. – Przyjdzie dzisiaj? – Jest w drodze. Będą na nas czekać przy ciężarówkach, aż skończymy. Cały teren w promieniu kilku kilometrów należał do niego. Większość maronów uprawiała kilka metrów kwadratowych cudzej ziemi, płacąc za ten przywilej roczną daninę. Rowe był właścicielem dziesiątek tysięcy akrów i pozwalał ludziom pracować na niej za darmo. Z oddali nadal dochodziło szczekanie psów. Zerknął na zegarek. – Duża Nanny jest już blisko. Rzadko pozwala ofierze uciekać dłużej niż godzinę. Jego długonogie psy były zaciekłe i obdarzone niewiarygodną wytrzymałością, a do tego doskonale wytresowane. Potrafiły też wdrapywać się nawet na wysokie drzewa, o czym z pewnością przekona się ich dzisiejszy cel, jeżeli naiwnie założy, że znajdzie schronienie w gałęziach wysoko nad ziemią. Kubańskie bloodhoundy zaczęto hodować przed wiekami tylko w jednym celu. Miały polować na zbiegłych czarnych niewolników. Jego psy były bardziej postępowe – ścigały zarówno czarnych, jak i białych. Ale tak jak ich przodkowie, zabijały jedynie wtedy, gdy ofiara stawiała opór. W innej sytuacji otaczały cel i terroryzowały wściekłym ujadaniem, trzymając go w szachu aż do przybycia swego pana. – Ruszamy w ich kierunku – powiedział. Poprowadził swoich podwładnych z powrotem w głąb lasu. Nie istniała tu żadna ścieżka, przedzierali się bezpośrednio przez gęste zarośla. Jeden z jego przybocznych wyszedł na prowadzenie i zaczął torować sobie drogę maczetą. Albo, jak mawiano w tutejszym dialekcie, maczetem. Wiatr gwizdał wśród gałęzi. Jakże łatwo dałoby się ukryć wśród tych rozłożystych paproci i orchidei. Nikt nie zdołałby cię znaleźć. Właśnie dlatego angielscy koloniści sprowadzili w końcu na wyspę psy gończe. Zapachu nie da się ukryć. Zapuszczali się coraz głębiej, kierując się ujadaniem psów. Człowiek z maczetą szedł pierwszy, a tam gdzie przeszedł, do ziemi docierały cienkie smugi światła słonecznego. – Béne! – zawołał nagle drugi z jego towarzyszy. Gruby dywan z liści uginał się pod stopami i tłumił kroki, dzięki czemu słychać było nawet śpiew ptaków. Pod miękką ściółką znajdował się jednak nieprzyjazny kamienisty grunt,
dlatego wszyscy mieli na nogach ciężkie buty. Szedł, lawirując między nisko rosnącymi konarami, i dogonił swoich ludzi na małej polance. Z jednego z przeciwległych drzew poderwał się do lotu szkarłatny ibis, głośno tłukąc skrzydłami powietrze. Pod baldachimem z wysokich gałęzi rosły jaskraworóżowe orchidee. Zauważył gruzy rozrzucone pomiędzy paprociami. Szczekanie zmieniło się w triumfalne wycie, sygnalizujące odniesiony sukces. Psy osaczyły ofiarę. Podszedł bliżej i pochylił się, aby z bliska obejrzeć kamienie. Większe fragmenty tkwiły głęboko w ziemi, mniejsze kawałki były rozsypane naokoło. Ich powierzchnię pokrywały porosty i pleśń, ale i tak dało się dostrzec zamazane kontury liter. Rozpoznał w nich pismo hebrajskie. – Jest tego więcej – powiedzieli jego ludzie, rozchodząc się na boki. Wstał. Wiedział już, na co się natknęli. Nagrobki. Cmentarz, z którego istnienia nikt nie zdawał sobie sprawy. Zaśmiał się pod nosem i powiedział z uśmiechem: – To dobry dzień, przyjaciele. Naprawdę dobry dzień. Udało nam się znaleźć skarb. Odruchowo pomyślał o Zachariaszu Simonie. Na pewno ucieszy się z dobrych wieści.
ROZDZIAŁ 4 Zachariasz Simon wszedł do domu. Tom Sagan wciąż trzymał pistolet i czekał. Patrząc na niego, Zachariasz przypomniał sobie, że jego gospodarz jest leworęczny – informacja ta znalazła się w raporcie, jaki zamówił na temat byłego reportera. – Kim pan jest? – spytał Sagan. Przedstawił się i wyciągnął rękę do uścisku, zostało to jednak zignorowane. Zamiast tego usłyszał kolejne pytanie. – Co pan tu robi? – Obserwowałem pana od kilku dni. – Wskazał na pistolet w ręku rozmówcy. – Chyba dobrze, że się pojawiłem. – Na tym zdjęciu jest moja córka. Simon uniósł fotografię i powiedział: – Jest moim więźniem. – Zrobił dramatyczną pauzę, ale nie doczekawszy się reakcji, dodał: – Obchodzi to pana w ogóle? – Oczywiście, że mnie obchodzi. I to ja mam broń – odparł, wyciągając rękę z pistoletem w stronę gościa. Zachariasz zmierzył wzrokiem swojego przeciwnika. Był wysoki, a jego nieogoloną twarz o chłopięcych rysach podkreślały ciemne oczy, które sprawiały wrażenie bystrych i przenikliwych. Zazdrościł mu krótko obciętych czarnych włosów – jego włosy już dawno wypowiedziały mu posłuszeństwo. Ramiona i tors nie zdradzały śladów wysiłku fizycznego, o czym także zwięźle wspominał raport: „nie biega ani nie ćwiczy na siłowni”. Mimo to Tom Sagan wyglądał na mężczyznę w nadspodziewanie dobrej formie jak na pięćdziesięciolatka prowadzącego siedzący tryb życia. – Panie Sagan, musi pan coś zrozumieć. To niezmiernie ważne, aby uwierzył mi pan w to, co teraz powiem. – Zawiesił na chwilę głos, po czym podjął: – Nie dbam o to, czy pan się zabije czy nie. To pańskie życie, zrobi pan, co zechce. Ale zanim to nastąpi, jest coś, czego od pana potrzebuję. Sagan wycelował w niego broń. – Idziemy na policję. Wzruszył ramionami. – Decyzja należy do pana. Ale muszę uprzedzić, że jedyną konsekwencją takiego wyboru będzie niewypowiedziane cierpienie, jakie stanie się udziałem pańskiej córki. – Jeszcze raz podniósł trzymaną fotografię związanej Alle Becket. – Musi mi pan uwierzyć. Jeśli nie zrobi pan tego, o co proszę, pańska córka za to zapłaci. Sagan milczał. – Nie wierzy mi pan. Widzę to w pańskich oczach. Być może niegdyś tak samo nieufnie podchodził pan do informatorów, którzy dzielili się z panem swoją wiedzą, aby mógł powstać kolejny sensacyjny artykuł. Musiał pan bez ustanku kwestionować ich prawdomówność. Czy są szczerzy? Czy nie ubarwiają faktów? Czy może wreszcie w żywe oczy kłamią? Nic dziwnego, zważywszy na to, jak zakończyła się pańska kariera. To zrozumiałe, że podaje pan moje słowa w wątpliwość. Oto jakiś nieznajomy pojawia się w tym najbardziej nieodpowiednim momencie i opowiada niestworzone rzeczy. Zsunął z ramienia czarną torbę podróżną firmy Tumi. Sagan nie opuszczał broni. Zachariasz niespiesznie odpiął klamry i wyciągnął ze środka swojego iPada.
– Muszę panu coś pokazać. Jeśli po obejrzeniu tego nadal będzie pan chciał udać się na policję, nie będę panu przeszkadzał. Położył torbę na podłodze, ujął tablet w obie ręce i uruchomił ekran. Światło oślepiło Alle Becket. Pojedyncza lampa była skierowana prosto na nią, leżącą na łóżku. Zmrużyła oczy i poczekała, aż jej źrenice przyzwyczają się do nowych warunków, zanim ponownie spojrzała na pokój, teraz już jasno oświetlony. Zobaczyła kamerę z wycelowanym w nią obiektywem, zainstalowaną na trójnożnym statywie zaraz obok reflektora. Maleńka czerwona dioda świadczyła o tym, że jej obraz jest właśnie rejestrowany. Powiedziano jej wcześniej, że kiedy nadejdzie pora, ojciec będzie ją widział. Szarpnęła rękami i nogami i uniosła głowę, starając się skierować wzrok w kierunku kamery. Nienawidziła tego uczucia całkowitej zależności od kogoś innego. Utraty swobody. Jeśli zacznie ją swędzieć nos, nie będzie mogła się podrapać. Jeśli przekrzywi się jej koszula, nie będzie mogła jej poprawić. Jeśli ktoś zechce zrobić jej krzywdę, nie będzie mogła go powstrzymać. Do łóżka podeszło dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się zza światła lampy. Jeden był wysoki i szeroki w talii, miał chudy nos i równie cienkie wargi. Ze lśniąco czarnymi kręconymi włosami wyglądał na Włocha albo Hiszpana. Wiedziała, że nazywa się Rócha. Drugi był najciemniejszym Murzynem, jakiego kiedykolwiek widziała. Miał bulwiasty nos, pożółkłe zęby i oczy czarne jak krople ropy naftowej. Nigdy się nie odzywał i znała go jedynie pod przezwiskiem, jakim zwracał się niego Rócha: Cień. Mężczyźni podeszli z obu stron do łóżka. Rócha pochylił się, zbliżył twarz do jej twarzy i delikatnie pogładził ją po policzku. Jego palce pachniały pomarańczami. Potrząsnęła głową na znak protestu, ale on tylko uśmiechnął się i nie przestawał głaskać. Cień wdrapał się na łóżko od drugiej strony i położył prawą rękę na jej piersi. Zareagowała gwałtownym szarpnięciem, w jej oczach zapłonęły strach i gniew. Rócha przycisnął jej głowę z powrotem do materaca. W jego ręku pojawił się nóż, błyszczący w świetle reflektora. Kamera wciąż rejestrowała każdą chwilę, czerwona dioda dobitnie przypominała, że wszystko to dzieje się na oczach jej ojca. Nie rozmawiała z nim od dwóch lat. W zasadzie nie miała ojca. Znacznie lepsze relacje łączyły ją z ojczymem – to do niego mówiła „tato”, a on nazywał ją „córką”. Iluzja, ale sprawdzała się w praktyce. Rócha przeniósł się w nogi łóżka i chwycił ją za lewą stopę. Wsunął ostrze noża pod nogawkę spodni i zaczął rozcinać materiał, posuwając się wolno w górę. Cień zaśmiał się cicho. Uniosła głowę i spojrzała w dół, na rozcięte aż do talii ubranie, odsłaniające nagą skórę. Rócha włożył rękę w rozcięcie i sięgnął do jej krocza. Próbowała się opierać, rzucając się na materacu i machając głową na boki. Rócha rzucił nóż wspólnikowi, który przyłożył ostrze do jej gardła i kazał leżeć bez ruchu. Postanowiła się podporządkować. Ale najpierw wbiła wzrok w obiektyw kamery, a jej spojrzenie było aż nazbyt wymowne. Chociaż raz w tym swoim żałosnym życiu pomóż swojej córce.
ROZDZIAŁ 5 Tom Sagan nie odrywał wzroku od ekranu iPada. Przerażone oczy Alle przeszywały go na wskroś. Wycelował broń w Zachariasza Simona. – W ten sposób przyśpieszy pan tylko gwałt na pańskiej córce – powiedział spokojnie jego gość. – Oni wyrządzą jej poważną krzywdę, i pan będzie za to odpowiedzialny. Tom obserwował ekran, na którym czarny mężczyzna rozcinał właśnie drugą nogawkę spodni Alle. – Jest pan człowiekiem, który bardzo wiele w życiu przeszedł – kontynuował Simon, nie czekając na odpowiedź. – Kiedyś szanowany dziennikarz, światowej sławy reporter. Później zupełny upadek i odejście w hańbie. Sfabrykowane artykuły. Fikcyjne źródła i wyimaginowane dokumenty. Nie udało się potwierdzić ani słowa, a pan został zdemaskowany jako oszust. Tom poczuł ucisk w gardle. – Każdy może przejrzeć parę stron internetowych. Simon zaśmiał się. – Tak pan myśli? Uważa mnie pan za aż tak płytkiego? Zapewniam pana, panie Sagan, że włożyłem bardzo dużo energii w poznanie pańskiej osoby. Dzisiaj zajmuje się pan sprzedawaniem fikcji. Pisze pan powieści na zamówienie dla innych, jako autor widmo. Kilka z pańskich dzieł stało się bestsellerami. Jakie to uczucie, gdy ktoś inny zbiera oklaski za pański sukces? Na ekranie dwaj mężczyźni mówili coś do Alle. Widział, jak ich usta się poruszają, ale z wyciszonego głośnika nie dobiegał żaden dźwięk. Widząc, że Sagan wiąż nie opuszcza ręki z pistoletem, Simon znowu się odezwał, gestykulując trzymanym w ręku tabletem: – Może mnie pan zastrzelić. Ale co będzie z nią? – Czego pan chce? – Po pierwsze, chcę, żeby mi pan uwierzył, że nie zawaham się skrzywdzić pańskiej córki. Wierzy pan? Lewą ręką Tom podtrzymywał broń wycelowaną w rozmówcę, ale jego wzrok wciąż mimowolnie powracał do sceny rozgrywającej się na ekranie. Ręce obu mężczyzn wsunęły się pod rozcięte spodnie Alle. Musiał to przerwać. – Po drugie – podjął Simon – mam dla pana pewne zadanie. Gdy tylko zostanie wykonane, pańska córka zostanie uwolniona, a pan będzie mógł dokończyć to, w czym panu przeszkodziłem. – Jakie zadanie? – Chodzi o ekshumację zwłok pańskiego ojca. Reflektor zgasł, po chwili znikła także czerwona lampka na kamerze. Alle z ulgą powitała mrok, ciężko opadła plecami na łóżko. Zapaliło się inne światło. Znacznie mniejsze, ale wystarczające, by oświetlić pomieszczenie. Czoło miała zroszone potem. Pierwszy kontakt z jej ojcem od dwóch lat dobiegł końca. Rócha siedział obok niej na łóżku, intensywnie się jej przyglądając. Znów miał w ręku
nóż. Cień stał za kamerą. Nadal leżała z obnażonymi nogami, ale przynajmniej nie czuła już na sobie ich rąk. – Kontynuujemy? – zapytał Rócha. W jego głosie dało się wyłowić portugalski akcent. Spojrzała na niego i z wysiłkiem powstrzymała dreszcz. – Chyba nic z tego – stwierdził, tym razem dodając uśmiech. Kilkoma szybkimi ruchami przeciął więzy, uwalniając jej dłonie i stopy. Usiadła na materacu i zerwała z ust taśmę, powtarzając sobie w duchu, że musi obchodzić się z tymi dwoma ostrożnie. – Czy to wszystko było konieczne? – Podobało ci się? – zapytał w odpowiedzi Rócha, wyraźnie zadowolony z siebie. Kazała im zachowywać się w sposób przekonujący, sama nawet zasugerowała, żeby użyli noża. Nie było jednak mowy o rozcinaniu jej ubrań ani obmacywaniu jej. Ale mogła się przecież tego spodziewać. Ludzie ich pokroju to niepokorni oportuniści. Po prostu skorzystali z okazji, która sama pchała im się w ręce. Wstała i zrzuciła resztki sznurów z nadgarstków i kostek. Chciała jak najszybciej stamtąd wyjść. Cień nic nie mówił, ani nawet nie wydawał się specjalnie zainteresowany tym, co się dzieje. Zawsze tak było. Typ milczącego draba, który robił tylko to, co mu kazano. To Rócha tutaj rządził. Przynajmniej dopóki nie wróci Zachariasz Simon. Ciekawiło ją, co dzieje się w tej chwili na Florydzie, w domu jej dziadka w Mount Dora. Nie minęła nawet godzina, odkąd zadzwonił Zachariasz i powiedział, że jej ojciec właśnie przyjechał z Orlando. To raptem półgodzinna podróż autostradą międzystanową nr 4. Sama pokonywała tę trasę wielokrotnie. Potem odebrała kolejny telefon. Jej ojciec miał ze sobą broń i wyglądało na to, że zamierza popełnić samobójstwo. W pierwszym odruchu mocno się zdenerwowała. Niezależnie od tego, co między nimi zaszło, on nadal był jej ojcem. Ale to właśnie przez to, że nazbyt często okazywała mu współczucie, regularnie miała przez niego złamane serce. Lepiej niech pozostanie między nimi mur. Zaczęła rozmasowywać obolałe nadgarstki. Czuła, że jest u kresu wytrzymałości. Nagle zorientowała się, że obaj mężczyźni gapią się na jej gołe nogi, dobrze widoczne pod zniszczonymi spodniami. – Może zostaniesz? – odezwał się Rócha. – I dokończymy przedstawienie? Tyle że już bez kamery. – Raczej nie – odparła. – Dość już mam udawania jak na jeden dzień.
ROZDZIAŁ 6 Tom był zszokowany prośbą. – Dlaczego chcesz ekshumować jego ciało? Przekaz wideo się zakończył, ekran iPada znów stał się czarny. – Moi współpracownicy czekają na mój telefon. Jeśli nie skontaktuję się z nimi w ciągu kilku minut, pańska córka będzie cierpieć. Ta relacja na żywo miała pozbawić pana wszelkich wątpliwości co do powagi moich słów. – Simon wskazał na pistolet w ręku Sagana. – Mogę to dostać? Tom rozważał swoje możliwości. Co by zyskał, gdyby po prostu pozwolił policji zająć się tą sprawą? Pewnie tyle samo co osiem lat temu, kiedy też potrzebował ich pomocy. I nie zrobili nic. Oddał broń. Ciekawa rzecz – defetyzm. Dawniej, kiedy przemierzał świat w poszukiwaniu następnej sensacyjnej historii, nigdy nie dałby się nikomu zastraszyć tak jak dziś. Bezczelna pewność siebie to był jego znak rozpoznawczy. Ale to ona także doprowadziła do jego klęski. Przed chwilą był o włos od skończenia ze sobą. Jednak zamiast leżeć na podłodze z dziurą w głowie, stoi pośrodku pokoju i wpatruje się w obcego faceta. Dopiero teraz dokładniej przyjrzał się swojemu gościowi. Na oko miał około pięćdziesiątki i był bardzo zadbany. Szpakowate włosy i gęsta broda, do tego rumiana twarz, w której dało się doszukać cech wschodnioeuropejskich; wrażenie to podkreślały wysokie kości policzkowe i blisko osadzone oczy. Tom dobrze znał ten typ fizjonomii, napatrzył się na niego w tamtej części świata. Jedną z umiejętności, jakie opanował do perfekcji podczas swojej kariery reportera, była zdolność do szybkiego i trafnego oceniania napotykanych ludzi. Z wyglądu potrafił wyczytać wiele na temat ich zwyczajów, nawyków, manieryzmów. Ten człowiek często się uśmiechał. Niekoniecznie na znak rozbawienia, bardziej w celu wzmocnienia swojej argumentacji. Z zadowoleniem stwierdził, że jeszcze zupełnie nie zatracił niektórych umiejętności nabytych w poprzedniej profesji. Od dłuższego czasu odnosił bowiem przeciwne wrażenie. – Pański ojciec zmarł trzy lata temu – odezwał się znowu Simon. – Do ostatniego dnia mieszkał tu, w tym domu. Wiedział pan, że był ważnym człowiekiem? – Był nauczycielem muzyki. – A to nie jest ważna funkcja? – Wie pan, co mam na myśli. – Tak, pański ojciec uczył przez większość swojego dorosłego życia. Jednakże pański dziadek ze strony matki to dopiero interesująca postać. Był archeologiem, na początku dwudziestego wieku uczestniczył w zakrojonych na szeroką skalę wykopaliskach w Palestynie. Dużo o nim czytałem. Ja też, pomyślał Tom. Jego dziadek, Marc Eden Cross, którego on sam nazywał Saki, pracował przy wielu wykopaliskach. Pamiętał, jak w dzieciństwie słuchał opowieści o jego odkryciach. Nie było to zbytnio ekscytujące. Rzeczywista archeologia w niczym nie przypominała tego, co znał z filmów George’a Lucasa i Stevena Spielberga. Tak naprawdę miała sporo wspólnego z dziennikarstwem – i tu, i tu większość pracy wykonywało się, spędzając wiele godzin w samotności przy biurku.