kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bieńkowska Ewa - Spacery po Rzymie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :833.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bieńkowska Ewa - Spacery po Rzymie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BIEŃKOWSKA EWA Książki
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

Spis treści *** Chytrość Konstantyna Moje pielgrzymki San Clemente Wzgorze Celio Wokoł Forum Podwójna Niedziela Palmowa Święty Paweł za Murami Na tropie mozaik W kolanie Tybru Triumf baroku Gianicolo Colle Oppio Pielgrzymka do Siedmiu Kościołów Fasady i wnętrza Odkrycie Pożegnanie Nota wydawcy

Metryczka książki

Jest tylko jeden wielki temat... CZESŁAW MIŁOSZ

CHYTROŚĆ KONSTANTYNA Roma o morte! GARIBALDI Namiot cesarski z uchylonym wejściem, widać śpiącego przykrytego purpurą i gronostajami. Na zewnątrz jeden ze strażników przysiadł i podparł się ramieniem, drugi z włócznią stoi tyłem do nas. W górze spływa nad namiot – ptak?, anioł? To fragment fresku Piera della Francesca z Arezzo. Dzieje się tu rzecz arcyważna: na śpiącego spływa sen. Sen, który zaważy na przyszłości planety, może sen najważniejszy w dziejach. Porównywalny tylko ze snami Józefa w Egipcie, ale i te nie dotyczyły takich połaci świata. Sen, by tak powiedzieć, publiczny, ponieważ już rankiem stanie się wiadomy wszystkim; przynajmniej w otoczeniu cesarza. W następstwie wizji sennej nazajutrz armia będzie wyposażona w tarcze, na których widnieje nieznany dotąd znak: splecione X i P. Sen oznajmił cesarzowi: pod tym znakiem zwyciężysz. Nieczęsto zawodowi historycy traktują sny jako dokumenty zapisujące przyczynę sprawczą faktów. A może to zmyślenie?, legenda? Paul Veyne, najwybitniejszy dzisiaj francuski historyk starożytności, postanowił w jednej ze swych książek dać wiarę sennej zjawie. To znaczy potraktować ją jako coś, co stało się początkiem serii wydarzeń. Natomiast wydarzenia są znane i długo będą przywoływane w historii i apologetyce chrześcijańskiej. Tak jak pewien most na Tybrze, Ponte Milvio, w starożytności Milvius pons, do którego jeszcze dziś można spacerować. Przy tym moście rozegrała się jedna z tych bitew, które nadają kształt historii, jak bitwa pod Poitiers, pod Wiedniem czy pod Stalingradem. W sporze o tron cesarstwa Konstantyn pokonał tu Maksencjusza. Drobiazg polegał na tym, że nocą Konstantyn postanowił stoczyć walkę pod znakiem nowego Boga. Boga chrześcijan, który był już czczony w jego cesarstwie, chociaż w skromnych proporcjach. Znawcy twierdzą, że w tym czasie chrześcijanie mogli stanowić od pięciu do dziesięciu procent mieszkańców imperium.

Działo się to 27 października 312 roku. Dwa dni potem zwycięzca wkroczył do Rzymu przez via Lata, która odpowiada dzisiejszej via del Corso. Niezliczone są spekulacje na temat rzeczywistej przyczyny decyzji Konstantyna, by przybrać nowy znak i w jego cieniu walczyć o zwycięstwo. Zakłada się jakieś tajemne wpływy na cesarza, kalkulacje polityczne. Historyk odpowiada: nic nie wskazuje, że grały tu zewnętrzne czynniki. I co to za kalkulacja – opowiedzieć się za dziesięcioma procentami ludności i zrazić sobie całą resztę. Należy założyć, że wydarzyło się to, co nazywamy nawróceniem. Zapewne długo przygotowywanym i ujawniającym się w decyzji tej nocy czy tego ranka. I że to, co działo się potem, było wyciągnięciem wniosków z przełomu wewnętrznego. To znaczy oddaniem polityki państwowej w służbę świeżo przyjętej wiary. Jeśli ktoś powie, że jest to myślenie naiwne, idealistyczne, należy uzupełnić to twierdzenie pełniejszym zarysem sytuacji. Nie jest tak, że Konstantyn przedstawia typ wierzącego, który pojmuje wiarę jako życie wewnętrzne i odwrócenie się od świata. Nie będziemy wiedzieli, jaki to element chrześcijaństwa antycznego najbardziej do niego przemówił i uwiódł go. Jego dalsze zachowanie zawiera kilka sugestii na ten temat. Rzecz w tym, że nawrócenie cesarza spotyka się z czymś, co można nazwać poczuciem osobistego powołania. Konstantyn od razu chwyta rdzeń chrześcijaństwa: uniwersalizm, przeznaczenie do rozszerzania się na nowe tereny, ogarniania coraz większych rzesz ludzkich. Czyli jest duchowym odpowiednikiem samej idei cesarstwa, przynajmniej tak jak to czuł syn Konstancjusza Chlorusa. Cesarstwo ma powołanie do ogarnięcia wszystkiego – jeszcze w okresie renesansu pojawiają się te ambicje – i w tym znaczeniu jest świecką analogią świata zjednoczonego i wyznającego jednego Boga. Nie miał więc problemu z powiedzeniem sobie: oddaję swoją politykę w służbę religii; to się narzucało. Nie chodzi tu jednoznacznie o instrumentalizację religii ani też o upobożnienie polityki. Postawa cesarza nie przypomina postawy walczącego islamu. Élan vital unosi równocześnie życie religijne i świeckie – ale świeckość nie jest całkowicie wchłonięta, zachowuje swój obszar działań i autonomię. Konstantyn uwierzył we własne powołanie – będzie nim propagowanie chrześcijaństwa i rozszerzanie jego granic. To znaczy rozszerzanie granic cesarstwa. Świadomość tego powołania przeniknie do edyktów cesarskich, listów do dostojników kościelnych, kazań wygłaszanych przez cesarza wobec dworu, które będą

równocześnie fragmentaryczną katechezą i odsłanianiem dalekosiężnych planów. Była to decyzja rewolucyjna. Nie tylko w sensie zmiany, którą potwierdzi przyszłość. Również w sensie przewrotowej wizji religii, wizji dotychczas nieznanej w starożytnym świecie. Należy podkreślić zasadniczą różnicę między tym, jak pojmowali swoją religię Rzymianie i czym stało się chrześcijaństwo dziedziczące pod tym względem, jak i pod wieloma innymi, żydowski stosunek do wiary. Zakłada on nie tylko wyłączność kultu jedynego Boga, ale też relację z Nim trwałą, intensywną. Bogowie rzymskiego Panteonu (jak wiemy, poszerzającego się wraz z podbojem innych ludów) nie wymagali od wiernych niczego podobnego. Relacje z nimi były czasowe, cykliczne, związane z ceremoniami czy aktami wielkiej wagi; poza tym bogowie zostawiali ludzi w spokoju, zajęci własnym wyższym życiem. Związek miłości, zazdrosnej namiętności między ludźmi i niebianami nie wchodził w grę. Stosunki były dyplomatyczne i oparte na kontrakcie: podczas ofiary ludzie prosili o powodzenie, dobre zbiory, wygraną wojnę. Odpowiedni upraszany bóg spisywał się dobrze czy źle, lecz nie należało go drażnić, odmawiając mu kadzideł i ofiar zwierzęcych. Wśród osób wykształconych oczywiste było przekonanie, że ponad wielorakimi bogami jest jedno Bóstwo o czysto duchowym charakterze, które nie troszczy się o ludzi, ale wyznacza pewne kanony myślenia i działania. Bóg Sokratesa i Platona. Mogła to być zasada kosmiczna, Dobro, jak je rozumiał Platon. Dzieli je przepaść od Jedynego, który nadaje ludziom prawa, karze i nagradza, a przede wszystkim wymaga wyłącznego uczucia. Wymaga jak gdyby stale podniesionej temperatury religijnej i w zamian pochyla się nad każdą jednostką, przyjmuje skargi, rozpacze, prośby. Nie można Go jak tamtych odstawić do momentu następnej ceremonii prywatnej czy publicznej. To był pomysł dla świata antycznego nowy i niesłychany, inaczej ustawiał człowieka wobec własnej egzystencji. I ten pomysł, w tak słabej mierze obecny w Rzymie, Konstantyn uczynił zasadą i motorem swojego powołania. Historycy podkreślają, że cesarz odznaczał się mądrością polityczną i zmysłem odpowiedzialności. Oznaczało to, że po nawróceniu obca mu była myśl, by zaraz zabrać się do przymusowego zawracania całej trzody do owczarni. Nieskuteczność prześladowań chrześcijan dała mu do myślenia. Nie przedsięwziął żadnych środków przeciw poganom, oprócz zakazania publicznych krwawych ofiar zwierzęcych, rzeczy, do której jego nowy Bóg

żywił niechęć. Poza tym zostawił wolność wiary. Inna rzecz, że będzie stopniowo faworyzował chrześcijan w obsadzaniu stanowisk i dla karierowiczów stanie się jasne, że warto się nawrócić. Tak więc cesarz rządzi imperium zamieszkanym przez ludzi innej wiary niż jego własna. Nawet armia czci Mitrę lub innych bogów. Nie przeszkadza mu to – jego plany są tak dalekie, a życie krótkie, że paradoksalnie nie musi się spieszyć. Najważniejsze jest zachowanie pokoju społecznego, tą wartością stoją, przy jej braku padają państwa. Jego następcy będą stopniowo poszerzali zakres zakazów dotyczących pogan. Wszelki, najbardziej prywatny kult będzie im zabroniony, nawet wylanie paru kropel wina larom i penatom. Zrozpaczeni pamfleciści pogańscy twierdzą, że szpiedzy państwowi rejestrują nawet spojrzenie zwrócone ku niebu – znak starego przesądu. Kilka pokoleń – i to powinno wystarczyć tym, co chcą uczestniczyć aktywnie w życiu. Wiemy jednak, że chrystianizacja nie była taka prosta; historyk Jean Delumeau powiada, że autentyczne nawrócenie mas (w wyniku pracy misyjnej nad nimi) zaczyna się dopiero od reformacji i kontrreformacji. Ta wiara wprowadza do swych kryteriów pojęcie, które w starożytności nie stosowało się do religii: pojęcie prawdy. Paul Veyne rozważa pytanie: czy Grecy wierzyli w swoje mity? Tak, jeżeli wyłączyć problem prawdziwości, jak my ją rozumiemy. Rozważanie, czy bogowie istnieją, byłoby dla nich niezrozumiałe – byli w ich życiu i tyle. Wykształceni grawitowali ku dziwacznemu monizmowi – ponad bogami jest ten jeden. A ci, co lekceważyli religię ojców, twierdzili po prostu, że bogów nie interesują ludzie i że nasze ceremonie na ich cześć są śmieszne. Niewielu twierdziło, że bogowie nie istnieją. Zresztą stosunek chrześcijan do tych bogów też bywał zmienny – od zaprzeczania ich istnieniu po traktowanie bogów i ich wizerunków jako szatanów i szatańskich podobizn. Co do swego Boga, stawiali go w kategoriach prawdy – prawdą jest, że istnieje Bóg, który przemawiał do Abrahama, Izaaka, Jakuba i był głoszony przez Jezusa. Żadna myślowa sztuczka nie pozwoli uniknąć alternatywy: tak czy nie? Konstantyn zachowuje się jak ktoś, kto ma dużo czasu – całą przyszłość przed sobą. Może jest przekonany, że tak czy owak dokończą pracę następcy. Tak się stało. I następcy, już urodzeni jako chrześcijanie, to znaczy z chrześcijańskich rodziców, będą o wiele mniej tolerancyjni. W połowie V wieku pogaństwo już nie ma prawa do życia, zostało zduszone dekretami. Cesarza interesuje co innego – nie innowiercy, ale odstępcy. Fakt, że są

swary i rozłamy w łonie Kościoła Bożego. Będzie popierał większość, czyli ortodoksję, w konflikcie z donatystami. Pójdą za nim następcy, opowiadając się przeciw wciąż nowym herezjom. Konstantyn wtrąca się energicznie w wewnętrzne sprawy Kościoła i tak już zostanie za cesarzy i chrześcijańskich monarchów. Musiał być urzeczony samą ideą i organizacją Kościoła, od początku nastawionego na rozszerzanie się, podbijanie nowych obszarów. Idea hierarchii, autorytetu i dyscypliny jest mu miła – to pokojowa armia, której cel pokrywa się z jego celem. I daje władcy fantastyczną pomoc w realizowaniu uniwersalnego państwa. Tak ustala się zasada, która co najmniej przez tysiąclecie będzie się narzucała Europejczykom: jeden Bóg, jeden Cesarz, jeden Kościół. Dałoby się obronić pomysł, że to Konstantyn jest rzeczywistym Ojcem Europy, w każdym razie w jednej z wersji zjednoczenia kontynentu. Paul Veyne przyznaje, że coś z Konstantynowej fascynacji przeszło na niego. Mówi mianowicie o dwóch arcydziełach, które powstają na początku naszej ery: chrześcijaństwie, arcydziele wyobraźni religijnej, i Kościele, który jest projektem duchowo-politycznym, postulującym jedność ludzkości. Naukę chrześcijańską porównuje do dzisiejszych bestsellerów, które w krótkim czasie są na ustach wszystkich i zdobywają sobie ciągle nowych czytelników. Nie ma wątpliwości co do przewag chrześcijaństwa nad pogaństwem. Dopiero to pierwsze potrafiło stworzyć całościowy, kompletny obraz świata, gdzie wszystkie elementy są spoiste i odpowiadają istotnym potrzebom i funkcjom człowieka. Podsuwa rozwiązania dotyczące początku świata, początku rodzaju ludzkiego, i kreśli plan drogi, którą ma on przejść. Każda jednostka okazuje się czymś niezbędnym w projektach Boga, który osobiście pochyla się nad nią. Chrześcijaństwo dostarcza niewyczerpanego materiału do myślenia o świecie i historii i swoje artykuły wiary ubiera w symbole dostępne wszystkim. Odpowiada na pytania: skąd?, dokąd?, dlaczego?, jak? Daje drogę i przewodnika na tej drodze. Do tego proponuje miłość jako najważniejszy składnik wiary. Miłość, która rozpoczyna się naturalnie od osoby Boga-człowieka cierpiącego, tak jak i ludziom przychodzi cierpieć w ziemskim życiu. Wynalazek miłości (czy też przejęcie go od Żydów) jest dla historyka genialnym posunięciem chrześcijaństwa. Zmienia niemal wszystko. Bałwany można było czcić, lękać się ich – ale kochać? Tego Boga można i trzeba kochać, przemawia on do emocji, napełnia serca ciepłem

i intymnością uczucia. Pozwala się rozumieć i prostaczkom, i uczonym, dostosowując jakby swój rejestr do interlokutora. Stoicy podziwiali, uwielbiali harmonię kosmiczną, ale Spinoza, dziedzic podwójnej myśli, mógł napisać: amor Dei intellectualis, co po prostu nazywa długi związek między wiarą a filozofią. Stosunek Konstantyna do Kościoła jest szczególny, będą próbowali go naśladować potem wielcy władcy. Nawracając się, nie przyjmuje chrztu, nie podlega wszystkim warunkom, jakim podporządkowują się katechumeni. Nie jest więc owieczką, synem ojców. Do biskupów zwraca się w listach „bracie”, jak równy wobec równych. Kościół nie mógł mu rozkazywać – tylko dziękować. Tak już nie będzie z cesarzem Teodozjuszem, którego święty biskup Ambroży podporządkuje sobie groźbą zakazu eucharystii. Konstantyn zachowuje wolność działania, zewnętrzność wobec dyscypliny kościelnej. Pomyślmy, że ten pierwszy i prawdziwie wierzący władca nigdy nie uczestniczył we mszy, zakazanej tym, co nie są ochrzczeni. Przyjmie sakrament dopiero przed śmiercią, co w tamtych czasach nie należało do rzadkości. Pod koniec życia powie: Bóg zawsze czuwał nade mną. Mówi również o swej służbie bożej i nazwie siebie famulus Dei. Jego „nowoczesność” wyraża się w poczuciu, że sumienie ludzkie nie może być gwałcone, że przymusowe przejście na cudzą wiarę nie ma wartości. Czy psychologicznie przygotowało go do tego pogaństwo, jakoby z istoty tolerancyjne? To nie takie pewne. Nowości wprowadzane przez Konstantyna były z początku skromne. Nie burzył cudzych świątyń, zaczął budować swoje. Wtedy powstają bazyliki chrześcijańskie, wśród nich wielokrotnie przebudowywana Świętego Jana na Lateranie, kościół biskupa Rzymu. Ale również Termy Konstantyna. Zostaje dokończona ogromna świecka Bazylika Maksencjusza, która do dziś zadziwia na Forum Romanum. Ważnym krokiem była odmowa tradycyjnych ceremonii, łącznie z dziękczynną ofiarą za zwycięstwo na Kapitolu. Ale to ciągle jego osobista sprawa, nie dotyczy innych. Senat długo będzie w większości pogański. Cesarz wprowadza dzień odpoczynku, dies dominica, naszą niedzielę, wzorowaną na obyczaju żydowskim, ale też mającą pewien precedens w rzymskiej instytucji iustitium. Samoświadomość cesarza, odczytywana z czynów i dokumentów, wydaje się typowo mesjaniczna – chodzi o zbawienie całej ziemi. Jest to mesjanizm spokojny i pragmatyczny. Polega na stopniowym posuwaniu się do przodu. Jeśli jest rewolucją, to pełzającą. Lecz inteligentni poganie nie mają złudzeń.

Widzą, że cesarz chce ni mniej, ni więcej przewrócić to, co najistotniejsze – rzymską tożsamość. Gra nie idzie o drobne zmiany i przystosowania. On jest niebezpiecznym i wszechwładnym nowatorem. W ostatnich wiekach cesarstwa będziemy słyszeli lament pisarzy, którym odbiera się teren działania: mity, bogów, prastary obyczaj. Konstantyn osobiście otwiera sobór nicejski w 325 roku, sobór, którego waga może być porównana tylko z Vaticanum II. W mowie inauguracyjnej wielkie zadanie biskupów porównuje do swojego: renovatio mundi. Świat ma być odnowiony za sprawą wiary postępującej równym krokiem z postępami cesarstwa. On sam jest renovator, powołany do tego dzieła. Z podobną powagą dba o czystość doktryny, to znaczy – jesteśmy u samych początków kształtowania się nauki chrześcijańskiej – intuicyjnie (politycznie?) trzyma się stanowiska większościowego i reprezentowanego przez biskupów Italii. Trudno nam dziś wystawić sobie, jak wiele znaczyło jego poparcie dla systemu, który stał się ortodoksją. Pasjonujące jest również pytanie, czy ten przebieg spraw był „nieuchronny”, czy też chrześcijaństwo Konstantynowe, przez zbieg okoliczności, mogło się stać tylko nawiasem w dziejach, zamkniętym przez inny kierunek, jaki przybrałyby wydarzenia. Na przykład Paul Veyne nie ma wątpliwości, że taka sytuacja mogła się przydarzyć, zależała od przypadków. Już za kolejnego następcy Juliana, który zyskał brzydkie miano Apostaty, senat i intelektualiści rzymscy mogli westchnąć z ulgą: skończył się cały zamęt, powracamy do starych, dobrych czasów. Chrześcijaństwo (pisze Veyne) mogłoby się stać „wielkim wydarzeniem, którego nie było”. Ale Julian, utopista, umiera po dwóch latach. Następnym faktem decydującym będzie bitwa stoczona 6 września 394 roku, w której Teodozjusz pokona germańskiego wodza Arbogasta. To drugi cud po bitwie przy Ponte Milvio. Cud, to znaczy wydarzenie historyczne niczym nieprzygotowane, które mogło się zdarzyć lub nie. Praktycznie to koniec pogaństwa, w każdym razie koniec oficjalnych prób powrotu. Okazuje się, że piękna logika dziejów, którą zaraził nas Hegel, odpowiada mechanizmom skromniejszym. Z jednej strony historycznej „zwyczajności”, powtarzaniom, rutynie, z drugiej faktom „cudownym”, które wszystko pchają na inny tor. Jeszcze parę słów o dyskusjach wśród uczonych. Jedna z nich dotyczy rozmyślań o religii prowadzonych co najmniej od oświecenia – ciągle żywego pytania, czym ona jest. Można bronić koncepcji, dziś już po prostu zdroworozsądkowej: religia nie jest pochodną

jakichś bardziej elementarnych czynników, psychologicznych, społecznych; nie jest odpowiedzią na strach, na niewiedzę, na ucisk społeczny. Jest sui generis – podstawową daną antropologiczną. Odnosi się do ludzkiego daru „fabulacji religijnej”, tej, która zapewne stoi u początku wszelkich sztuk. To pogląd Eliadego, Kołakowskiego i Miłosza. Człowiek układa „fabuły”, może je również wyrażać w farbach, kamieniu, dźwiękach. Chrześcijaństwo nie byłoby tym, czym jest, gdyby nie spotkanie z filozofią – fabulacja religijna została skonfrontowana z kwestiami o charakterze poznawczym i porządkującym. Zamieszkały w niej byt i substancja, akt i potencja, istota i akcydens. Oraz hipostaza, transsubstancjacja, świadomość i nieświadomość, analiza i kontrola myślenia. Nie należy ironizować na temat arystotelizmu przejętego przez teologów. Bez niego nie byłoby europejskiej filozofii, a pewnie i europejskiej nauki. „Baśń religijna” spotkała się z innymi, równie wysokimi funkcjami umysłu. Jak się okazało, nie szkodząc im, a i sama nie ponosząc na tym szkody. Powstała całość wielowarstwowa, wieloosiowa, budująca się poprzez historię. Jeśli zgadzamy się na pojęcia cudu i arcydzieła – tutaj mają one najpełniejsze zastosowanie. Inny problem to pytanie – dzisiaj nieoczekiwanie aktualne – o chrześcijańskie fundamenty Europy. Mniej czy bardziej jesteśmy co do tego przekonani. Wystarczy spojrzeć za siebie na dobrych piętnaście stuleci. Odpowiedź pozytywna się narzuca. Ale niektórzy historycy nie są tego zdania i to nie dlatego, że szukają fundamentów gdzie indziej. Odsuwają to pytanie – w przypadku żadnej cywilizacji nie da się wskazać na pewien element (choćby wielkiej wagi) i powiedzieć: oto jej korzeń. Cywilizacje, te ogromne organizmy, pozornie ukazują bezładny splot tysięcy czynników, pierwszo- i drugoplanowych, na wszelkich piętrach swojej budowli, dziesiątki wpływów przychodzących z zewnątrz, rzeczy zamierzonych i niezamierzonych, ciągi konsekwencji i chaos życia codziennego. Winkrustowane są w nie zapożyczenia, które w pewnych warunkach się przyjmują, a w innych nie. Buduje je bardziej pragmatyka niż wysokie zasady, bardziej to, co możliwe, niż to, co konieczne. Żaden z tych elementów nie może być wyłowiony i określony jako fundament. Wedle tej koncepcji chrześcijaństwo mogło się nie przyjąć, jak roślina zbyt egzotyczna na ten grunt. Nawias mógł zostać zamknięty. Przyjęło się – i historia Europy rozwijała się odtąd razem z nim, w jego świetle i jego cieniu. Nikt nie myśli przeczyć, że nasza historia jest kłębowiskiem najbardziej

rozmaitych i często niewspółmiernych ze sobą cech. Lecz intelektualnie można je z grubsza uporządkować, wskazać pewien nurt, który nabiera siły; stopniowo opanowuje społeczeństwo, dyktuje mu wartości i zachowania. Staje się jego wizytówką, jego dumą, potencjałem energii i agresji. To racja, że żadna cywilizacja i żadna religia nie jest zbudowana na ideologii. Poglądy na świat konstruuje się najczęściej z elementów życia, które są ludziom najbliższe. Religia chrześcijańska jako fundament czy podstawowe zorientowanie, nakierowanie zachowań zgodnie z rozprzestrzenionymi (i kontrolowanymi) przekonaniami – nie da się porównać z innymi czynnikami, które współbudowały świat europejski. Historyk analizuje, jak w określonym momencie cała ta architektura mogła się zachwiać pod wpływem kamaryli dworskiej i osobowości cesarza. Religia chrześcijańska nie zniknęłaby oczywiście, ale zmieniłaby charakter – zostałaby na poziomie, na którym rozpoczynała swoją drogę. Jako sekta, odłam religii żydowskiej, utrzymująca się dzięki niedużej liczbie gorliwych. Byłaby religią dla „wirtuozów”, jakimi byli pierwsi chrześcijanie, to znaczy dla ludzi żarliwych, kształtujących swoje życie na surowo przestrzeganym „naśladowaniu Chrystusa”. Jej szczęściem – i nieszczęściem – było dołączenie się do Kościoła mas „letnich”, których ewangelizacja była powierzchowna i częściowa lub którzy nawracali się przez konformizm. Jej szansą była osobowość Konstantyna Wielkiego – nieczęsto jednostka miała tyle do powiedzenia w dziejach. Może po raz pierwszy od Adama i Ewy, powiada historyk. Wracając do IV stulecia: pod sam jego koniec wybucha pierwsza wojna religijna. Zderzenie dwóch sił, z których każda chciała ciągnąć cesarstwo w swoim kierunku. Trzeba skończyć z dwubiegunowością, z tym nie- wiadomo-co, chrześcijańskim na szczytach państwa, pogańskim w dołach, z podwójnością podatną na zamachy stanu i oddolny opór. Dokona tego Teodozjusz. Na półtora tysiąclecia utrwali się ideał organizmu państwowego zmierzającego do jednolitości, możliwie bez szczeliny, społeczeństwa kontrolowanego od strony świeckiej i religijnej. Wydaje się, że doprowadziło to do takich ukrytych z początku napięć, że gdy nastąpiła eksplozja – reformacja – zmiotła na dobre utopię jednego pasterza i jednej owczarni. A teraz zdradzę coś na temat mojej książki, która również jest bardzo odległą i bardzo drobną konsekwencją czynu Konstantyna. Nie wiadomo, jak by się potoczyły losy cywilizacji, gdyby jego reforma okazała się nietrwała – ale nie ma wątpliwości, że nie istniałoby miasto, które stanowi wybrany

przeze mnie temat. Owszem, byłby jakiś Rzym, utkany z resztek cesarskich budowli, z naniesionymi przez czas ruinami konstrukcji późniejszych władców; byłoby wiele kościołów nowej sekty, która dołączyła do tylu innych wiar świata starożytnego. Byłby obiekt dla archeologów i znawców różnych epok w historii architektury; zapewne istniałyby kościoły bardziej strojne od innych, ożywione arcydziełami, które turyści oglądają z entuzjazmu bądź z poczucia obowiązku. Ale nie byłoby na mapie punktu przyciągającego jak magnes, nie byłoby gęstej sieci tras pielgrzymkowych skupiających się przy Alpach. Nie byłoby miasta-syntezy, miasta-legendy, świętego miasta. Gdyby urząd papieża nie wykrystalizował się w wyniku Konstantynowego przywileju dla biskupa Rzymu, nie powstałaby ta tkanka miasta, rozległa i dość luźna, na wzgórzach i pomiędzy wzgórzami, w kępach zieleni; coraz bardziej zdobiona pałacami i willami kościelnych dostojników oraz ich rodzin, obrastającymi w kolekcje sztuki antycznej i nowszej. W świątyniach, być może, nie przejawiałaby się taka troska o to, by zachwycić i oszołomić pielgrzymów; może byłyby bliższe surowości męczenników, na których prochach zostały zbudowane, i mniej obrócone ku świeckiemu pięknu. Nie byłoby świętego monarchy i pokrytego złotem idola obnoszonego w sedia gestatoria. Być może chrześcijaństwo rozwinęłoby się inaczej, wymijając pułapki wszechwładzy, bardziej po ludzku, bardziej po chrześcijańsku. Ale nie byłoby naszego Rzymu – otwartej księgi, w której zapisano wszystko, co w ciągu piętnastu stuleci zdarzyło się w Europie. Nie byłoby pewnie tej sztuki, tej muzyki, tej literatury. Istotnie, ta księga leży przed nami. Chociaż jest otwarta i pochylają się nad nią niezliczone rzesze, nie znaczy to, że jest łatwa do czytania. Główną trudnością jest wielowarstwowość jej pisma, domagająca się wnikania w to, co schowane pod rzucającą się w oczy powierzchnią. Do tego służą przewodniki, ale znowu informacje są w nich tak wymieszane, że nie jest proste odkrycie ukrytych schodów prowadzących w głąb. Ta książka chce odtworzyć drogę pod prąd czasu. W sposób najzwyklejszy: zapraszając czytelnika na spacery po Rzymie.

MOJE PIELGRZYMKI Marcowy dzień, kiedy drzewa są jeszcze nagie; platany cierpliwie czekają na zielony żar liści. Świątynie pokryte kurzem; cynober i ochra, siena i bordeaux, szerokie plamy cynamonu. ADAM ZAGAJEWSKI, Rzym, miasto otwarte Rzymów jest wiele – każdy dzieli się na podkategorie. Gdy mówimy: Rzym starożytny, to dla historyka nie mówimy nic. Dzieli się on bowiem na królewski (ten prawie nie zostawił śladów), republikański i cesarski; a dwa ostatnie rozpadają się na wczesno i późnorepublikański, na wczesno i późnocesarski. Są też jeszcze mniejsze jednostki podziału. Późniejszy Rzym trwa w zabytkach bardziej licznych: im bliżej nas, tym w Rzymie pełniej. To samo będzie ze średniowieczem; z jego pierwszych stuleci pozostało nie tak wiele: nieliczne kościoły. Od roku 1000 – ważnej daty dla Europy – budowle sakralne zasadniczo zachowały się w głównych elementach struktury, tyle że przerabiano je i ozdabiano za każdym razem zgodnie z panującą modą. Wszystkie świątynie chrześcijańskie przeszły przez ten proces. Zaczynano na przykład budować w IV stuleciu. Wraz z rośnięciem wspólnoty wiernych około XI – XIII wieku postanawiano świątynię powiększyć albo wybudować na tym samym miejscu nową. Potem pojawiały się grobowce, ołtarze renesansowe. Zmieniano sklepienia, likwidowano resztki smaku czy raczej niesmaku starej daty. Rzym zachował jedno sklepienie ostrołukowe, które w jego przestrzeni wydaje się dziwactwem: w Santa Maria sopra Minerva, na rzut kamieniem od Panteonu. Zwiedzającemu dodaje to miłego anachronizmu: dobrze tu współmieszkają obrazy quattrocenta, grobowiec Katarzyny Sieneńskiej, rzeźba Berniniego, pamiątkowe tablice z XIX wieku (w tym tablice dwóch polskich emigrantów). Ale czy pod gmachem znajdą się jeszcze szczątki świątyni Minerwy, o której mówi dzisiejsza nazwa? Po soborze trydenckim przyszła potężna fala zmian – pragnienie,

by kościoły przybrały inne oblicze, bogatsze, to znaczy bardziej niż do skupienia pobudzające do podziwu i czci wobec potęgi. Wobec podwójnej władzy, którą posiadał Kościół: z materialnej siły, groźnej i nieograniczonej; i z mocy ponadziemskiej. Obiecujący ludziom wieczność, mający prawo wiązać i rozwiązywać w niebie. Sobór, który zapewne uratował katolicyzm, otworzył epokę Wielkiej Budowy, szału budowania; we Włoszech i innych krajach Europy i świata. Za misjonarstwem, potrzebą ujednolicenia wiary i wyobraźni ludzi szła misja budowania, gęsta sieć świątyń na nowo postawionych albo przerobionych. Dzisiaj poruszamy się w tej sieci, kiedy uprawiamy „turystykę kulturalną”. Zdawałoby się, mało egzotyczną w porównaniu z takimi celami podróży jak Indie. Ale naprawdę to daleka podróż, jeśli chcemy wniknąć w okoliczności, styl i treść tej sztuki. Z obiektów sakralnych, które były pierwszym przeznaczeniem nowego stylu, przenosił się on na pałace, place, fontanny, opanowywał miasto. Dawał mu bujność, rodzaj nadmiaru, jak przelewanie się wody poza basen fontanny. To podstawowy urok Rzymu, podobnie jak współistnienie fragmentów starożytnych z nowożytnymi budynkami, często po prostu z pospolitą dzielnicą mieszkalną. Jaki przyświeca mi zamiar w tych sprawozdaniach i medytacjach? Oczywiście: pomieszkać jeszcze trochę w Mieście wyobraźnią i wspomnieniem, gdy kończy się każda z moich podróży. Czyż pisanie, lektura nie są z tym związane: pobyć w miejscu, co nie jest codziennym otoczeniem; w czymś innym, co tę codzienność nasyci, dodając jej innego wymiaru? Postanowiłam opowiedzieć krótko moje podróże, mój Rzym – po kościołach. To chyba najciekawszy klucz do miasta, bo obejmuje i długie trwanie, i względnie szybkie zmiany. Do Rzymu jako całości oraz do indywidualności każdego budynku oraz ulicy czy dzielnicy (rione), której stanowi on szczególność i ozdobę. Kościoły należą do duszy miasta, były i są jej najważniejszym składnikiem. Jeszcze francuscy pisarze epoki pozytywizmu, odwiedzając Rzym, wydziwiali nad religijnością mieszkańców, wydawała się im archaiczna i ślepa, antyludzka. Dziwili się, że nie dotarło do nich oświecenie ani postęp dziejów, że poddają się woli spowiedników z samoniszczącym fanatyzmem (zwłaszcza kobiety). Nie to mnie będzie interesowało – idę drogą dziejopisów i historyków sztuki. Zajmuje mnie utrwalony materialnie świat – ślad myśli, wyobraźni, pragnienia. I staram się nie poddawać takiemu widzeniu historii, w której to, co nowsze, a zwłaszcza najnowsze, przewyższa i zawiesza godność tego,

co stare. To początek odpowiedzi na pytanie: dlaczego właśnie kościoły? Bo (powiedzmy) przez siedemnaście stuleci były kośćcem tej cywilizacji. Jest ich w Rzymie tak dużo, tak gęsto (nie wszystkie są arcydziełami), że trudno wyczerpać ich liczbę i ma się przed sobą interesujący wybór. Można je dodawać do siebie, odejmować. Jest spór wśród specjalistów, jaka jest (była) liczba wszelkiego rodzaju sakralnych budowli w mieście. „Czerwona książeczka”, czyli przewodnik włoskiego Touring Clubu (tysiącstronicowy, pisany maczkiem), doliczyła się 311 kościołów, w tym piętnastu bazylik chrześcijańskich. Wybór jest konieczny i ważny, jest też wizytówką zwiedzającego i autora książki o Rzymie. Również to, co wybieram w pierwszej kolejności, jakim ruchem poruszam się po szachownicy miasta, co chcę objąć, co pominąć. Jak pokazuję więź między budynkiem świętym a jego otoczeniem. Początki narzucają się z naturalnością, czyli z chronologią – chociaż taki porządek nie jest jedyny. Świetnie wyobrażam sobie drogę od końca lub od środka linii czasu, tylko trzeba ją uzasadnić. Jak w powieści, gdzie możemy rozpocząć (jeśli mamy po temu powody) od połowy lub końca intrygi, a wstęp do niej odsłonić później. Mówiąc ceremonialnie, kościoły rzymskie same opowiadają swoje dzieje, pojedyncze historie i historyjki tworzące stopniowo dużą historię. Dysponują takim bogactwem narracyjnym, tyloma epizodami związanymi z ich twórcami, dziełami sztuki, z losowymi przypadkami, że moja książka mogłaby się zamienić w księgę, równie pasjonującą jak nużącą! Ów wspomniany szał przebudowy jest niekiedy godny pożałowania, bo usuwa elementy i dzieła pierwotne, które z radością oglądalibyśmy dzisiaj. Jest lekkomyślnością wobec przeszłości, która nas dziś coraz bardziej ciekawi. A z drugiej strony to świadectwo żywotności, twórczej i materialnej, dowód na to, jak sprawy sztuki i stylu były istotne dla tych, co mieli władzę decydować i zamawiać. Papieże, książęta Kościoła wiedzieli, że im więcej i wspanialej wybudują, tym większa będzie ich chwała. Jakby przeczuwali, że sam tytuł kościelny nie wystarcza do przetrwania w pamięci pokoleń; że w sferze ziemskiej nieśmiertelność dają arcydzieła. To cecha charakterystyczna dla Włoch, dla władców starożytnych i chrześcijańskich. Im bardziej idziemy ku czasom nowszym, tym mniej sama władza, wojny i podboje stanowią tytuł dla pamięci; nawet władcy absolutni przeczuwają, że zostanie po nich architektura, muzyka i literatura, którym patronowali. Jeden z niezwykłych przykładów to dzieje metamorfoz kościoła Santa

Maria in Aracoeli. Powstał na wzgórzu kapitolińskim, pępku starożytnej Urbs, w miejscu, gdzie znajdowała się świątynia kapłanów obserwujących całe dni przelot ptaków nad miastem. Wyciągali z tego wnioski o stosowności czy niestosowności państwowych wydarzeń: kampanii wojennej, wznoszenia ważnych budowli. Kapitol jest dwugłowy: to Pałac Senatorski i jego otoczenie oraz Ara Coeli – Ołtarz Nieba – wznoszący się na szczycie ogromnych schodów, trudnych do pokonania. Pierwsza świątynia chrześcijańska powstała w tym miejscu w VII wieku jako kaplica dla senatorów. Miała kształt bazylikowy, a fasada z surowej cegły, niezwykła w arcyozdobnym otoczeniu, jest śladem początków. Za to udoskonalano ją wielokrotnie. W XIII wieku franciszkanie dodali klasztor; następnie zmieniono jej orientację – nie była już zwrócona ku placowi kapitolińskiemu, ale tak jak ją widzimy, ku ulicy. W intencji miała być nakierowana w stronę Świętego Piotra, dla podkreślenia więzi z papiestwem. Wzniesiono kampanilę, boczne wejście patrzące na Kapitol, potem przerobione na uroczą lodżię. Bogate rody rzymskie zaczęły zamawiać tu prywatne kaplice, które do dzisiaj oglądamy. Dopiero na początku XIV wieku pojawiła się i przylgnęła do kościoła nazwa Aracoeli, wraz z legendą o proroczej wizji cesarza Augusta, opowiadaną w ówczesnym przewodniku zatytułowanym Mirabilia urbis Romae. W tym miejscu na Kapitolu August miał widzenie Dziewicy z Dzieciątkiem i usłyszał głos: to jest ołtarz Syna Bożego. Kościół nadal zapełniano kaplicami, ale w 1565 roku z rozkazu Piusa IV zburzono absydę z freskami Cavalliniego (!). Zmieniono także sufit i boczne portale. Wnętrze straciło charakter średniowieczny, gdy okna ostrołukowe zastąpiono zaokrąglonymi i przystąpiono do zdobienia ścian, które zachowały dotąd resztki franciszkańskiej prostoty. Dzisiaj mamy złocone kasetony, obrazy barokowe w obramowaniu sztukaterii, medaliony, żyrandole w stylu XIX- wiecznych sal balowych. Tak, ale pozostał kościec nie do pomylenia: główna nawa z absydą, oddzielona kolumnami ze starorzymskich budowli od niższych naw bocznych, ogromna wolna przestrzeń, z której dostajemy się do kaplic i do ołtarza głównego. Gdy wyćwiczymy spojrzenie, przestajemy mieć pretensje do kościelnych dostojników. W pewnym sensie bazylika z VII wieku stoi przed nami niepokonana, a późniejsze freski Pinturicchia zawsze miło oglądać. Podczas pobytu francuskich wojsk rewolucyjnych pod koniec XVIII wieku z satysfakcją sprofanowano Santa Maria in Aracoeli, umieszczając w niej stajnię i rozkradając sprzęty. Ostatnia obraza

czcigodnego miejsca to kradzież w lutym 1994 roku słynnej figurki Bambino – drewnianego Jezusika, otoczonego w Rzymie wielkim kultem. Ten przykład nie pokazuje jeszcze, jak ogromne były projekty zmian wielu kościołów (jednak przy zachowaniu struktury), ale przemawia do wyobraźni. Aracoeli to jedna z pierwszych niezwykłości, na które trafia zwiedzający, gdy już wyszedł z Forum i trafiwszy na Piazza Venezia musi oczyścić spojrzenie po wulgarnym natręctwie monumentu Wiktora Emanuela. Kontrast między niepozorną fasadą a bogatym wnętrzem należy w końcu do niespodzianek, które lubimy. Oszczędzę w tym miejscu opowieści (skądinąd pasjonującej) o bazylice San Giovanni in Laterano, budowanej od IV do XVIII wieku i noszącej piętno wielu wielkich artystów, w tym jednego geniusza, Borrominiego. Papieska samowola była jak gdyby wspomagana natchnieniem Ducha Świętego – nawet gdy żałujemy pokaleczonych, przebranych w dziwaczne kostiumy dawnych form, w tej metodzie było jakieś wzniosłe szaleństwo. Włoscy historycy sztuki mają określenie na ten rodzaj poczynania sobie z zabytkami pierwszych wieków – mówią o rewizytacji lub reinterpretacji. Bardzo plastycznie – już widzę papieży, kardynałów powoli obchodzących wnętrze świątyni, w otoczeniu dworu, w którym z reguły jest kilku architektów. Rewizytują, to znaczy po wielu wizytach patrzą nowym spojrzeniem. To zbyt ubogie, nie dość gustowne, nie podoba się. Trzeba zmienić, przystosować do nowych prądów, przyozdobić. Między papieżami istniała rywalizacja ponad stuleciami. Nie można pozwolić, aby tamten, z przeszłości, wzniósł coś piękniejszego, potężniejszego. Trzeba go przebić silniejszą kartą. Po czym wezwani przez głowę chrześcijaństwa architekci, sztukatorzy, rzeźbiarze, malarze przystępują do r e i n t e r p r e t a c j i dawnych budowli. Nie mają całkiem wolnego pola. Papież jednak czuwa nad zachowaniem proporcji zmian. Tak otrzymujemy reinterpretację bazyliki San Giovanni przez Borrominiego, ale nie pełną, o jakiej artysta marzył. To przyczyna, dla której zwiedzanie Rzymu poprzez kościoły otwiera najwięcej wejść. Pałace, amfiteatry mają jedną datę urodzin, mogą być potem poprawiane. Większość kościołów ma takich dat kilka, powstają z popiołu jak Feniks. Pierwszą naszą reakcją jest archeologiczne narzekanie. Jak wolno było nie uszanować zabytków czasu dalekiego, majestatu form, które nawet w Rzymie zostały bezlitośnie przerzedzone! Ta względna rzadkość oraz zmysł przekory popchnął mnie do postawienia sobie zadania: odszukać bazyliki paleochrześcijańskie. Nie tylko te, które jawnie głoszą swoją

chronologię (mało, mało...), lecz i te, które ukrywają swój wiek, jak niektóre starsze panie. Co było na początku? Na początku był Konstantyn. Od chwili wydania edyktu mediolańskiego kościoły wyrastają jak grzyby po deszczu. Sam władca jest wielkim budowniczym, to znaczy sześć budowli najważniejszych powstało z jego rozkazu. Ciekawe – poza granicami miasta, na dalekich przedmieściach. San Paolo przy drodze prowadzącej do Ostii, San Pietro in Vaticano na uboczu, Sanctorum Apostolorum przy via Appia (dziś jest pod wezwaniem świętego Sebastiana), Sant’Agnese przy via Nomentana, San Lorenzo przy via Tiburtina, Santi Nereo e Achilleo przy Katakumbach Domitylli. Inne, z początku mniejsze kościoły, wznoszone były w mieście przez nawróconych i zamożnych obywateli w miejscu dawniejszych tajnych spotkań w domach prywatnych. Często budowano na grobie męczennika, wokół którego organizowało się zgromadzenie liturgiczne. Ciała męczenników i świętych stały się sprawą największej wagi w Rzymie. Było to dotykalne uzasadnienie wiary, punkt przyciągający pielgrzymów z Europy i z chrześcijańskiej Azji Mniejszej. Relikwie były skarbem dla każdej świątyni. Pielgrzymi – również z samego Rzymu – gromadzili się, by doznać umocnienia przy doczesnych szczątkach; pojawiły się ceremonie Translacji, przeniesienia, ale również wymiany i wypożyczania relikwii. Wiemy, że je kawałkowano, oddzielano głowę, kończyny, demontowano szkielet, by pojawiło się więcej miejsc pod zbawiennym wpływem „świętych ciał”. Jednym z horrendów przy wkraczaniu obcych wojsk było grabienie i profanowanie relikwii. Długo po podboju i grabieży Rzymu przez armię Karola V (protestancko-katolicką) starano się odzyskać niektóre, papież wysyłał swoich ludzi na pertraktacje. Są takie relikwie, których nigdy nie odnaleziono i dlatego najważniejsze (chusta Weroniki, lanca Longinusa, cząstka Krzyża, głowa świętego Andrzeja) zostały zamurowane wysoko w pilastrach nowej Bazyliki Świętego Piotra. Zakłada się, że są odtąd poza zasięgiem wrażej ręki. Zadanie postawione sobie w chwili przekornego entuzjazmu oznaczało dla mnie podróż w przeszłość. Odszukać bazyliki konstantyńskie, odszukać inne, które zachowały schemat bazylikowy pod warstwami z późniejszych stuleci. Oswoić się z nimi, dopatrzyć się w nich pierwszej formy poprzez nawarstwienia. Więcej, przekonać się do później nagromadzonych zdobień i patrząc poprzez nie – dostrzec je również. Wiek budowli i jej życie w każdej fazie historii są już pasjonującym tematem. Znaleźć takie, w których czuję się najlepiej, i wracać do nich, poszukać książek na ten

temat. Groziła mi oczywiście żarłoczność: nie umieć się zatrzymać. Przy takiej liczbie cennych budowli trzeba postawić sobie granicę. Będą kościoły ciekawe tylko jako pamiątka, która z wiekami straciła sens estetyczny, będą takie, które po prostu czymś wzruszają: zapachem, odcieniem półmroku, jakimś dziełem sztuki. Będą tak piękne, że w całości stanowią jakby symfonię. Zacznę od najstarszych i będę się posuwała ku nowszym. Złożę hołd komu trzeba. Spędzę trochę czasu przed frontonem, na schodkach, przy fontannie, jeśli jest. Spróbuję zadomowić się w „cudzym pięknie”. Pogrzeję się na wczesnowiosennym słońcu. Ale jak zabrać się do pracy, jak ją rozplanować? Wydana we Włoszech książka-album, której zawdzięczam wspaniałe zdjęcia, przyjęła kolejność nie wedle starszeństwa (wieku czy godności), ale wedle dzielnic Miasta. Jest siedem etapów, których kolejność można przestawiać. Zgodnie z rytmem zwiedzania zaczyna się od kościołów wokół Corso; potem wspaniałe zagłębie architektoniczne w kolanie Tybru; starożytne serce Miasta, ogólnie biorąc, wokół Kapitolu; inny szlak wędrówek: między Kwirynałem a Eskwilinem; Awentyn; Zatybrze; za Murami (trzeba dodać, Murami Aureliańskimi, późnymi, bo zbudowanymi za cesarstwa). Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia – trzeba też zwrócić się ku kościołom „nowym”, niemającym nic wspólnego z pierwszymi stuleciami chrześcijaństwa. Są wśród nich przejmujące arcydzieła. Nie postanie mi w głowie, by przyszłego czytelnika zawalić lawiną wszystkich tych rzeczy i nazw. Mój wybór jest i logiczny, i osobisty, przypadkowy. Zwraca się ku wszystkim epokom. Jest skromny ilościowo, zawiera kościoły wyjątkowe dla nas wszystkich i kościoły lekceważone, nieodwiedzane poza nabożeństwami – niektóre z nich bardzo polubiłam. Podejmuję wątek, który tymczasowo przerwałam. Bazylika San Clemente ma poprowadzić dalej.

SAN CLEMENTE Ani Arno ofiarowuję Jak ziemia nad połkniętą, niewidzialną rzeką. ADAM MICKIEWICZ Jest bardzo jasny, przedwiosenny dzień. Mój pierwszy dzień w Rzymie, po latach. Stoję na placu Świętego Jana Laterańskiego, twarzą do Obelisku i Loży Błogosławieństw. Patrzę na plan: co mam do wyboru. Przed sobą najważniejszą bazylikę biskupa Rzymu, za sobą lekko opadającą ludną ulicę o nazwie, która brzmi bardzo starożytnie: Merulana, i na jej końcu inną bazylikę, Najświętszej Panny Większej. Na lewo, wiem, po kilkuset metrach trafię na Najświętszy Krzyż Jerozolimski oparty o Mury Aureliańskie. Na prawo prześwituje szczerbaty pierścień kamiennego muru: to Koloseum. Prowadzi tam ulica, której perspektywa ginie w krzywej linii domów: ulica Świętego Jana na Lateranie. Od czego zacząć? Słońce mam teraz z lewej strony, już zaczyna być gorące. Wybieram odwrotny kierunek, przesmyk uliczny zapowiada cień. To jedna z tych niepozornych ulic, gdzie od dawna mieszkańcy zagnieździli się między czcigodnymi zabytkami. Mur szpitala Matki Boskiej Cierpiącej, kilka sklepików, jakaś instytucja religijna, dwa bary wystawiające spłowiałe reprodukcje, warsztat. Na skrzyżowaniu, od strony via San Giovanni in Laterano, niepozorna fasada przywierająca bokiem do rzędu kamienic. Dwa nagie drzewa rzucają na nią ostry cień, na stopniach siedzi młoda kobieta o wiejskiej twarzy, z koszykiem na jałmużnę; powyżej drzwi z barokowym zwieńczeniem napis: Basilica di San Clemente. Pamięć podpowiada natychmiast – a więc to ona! Jeden z najciekawszych kościołów Rzymu, z podziemiami na dwóch piętrach. Wspomnienie nie jest wyraźne, to raczej atmosfera, coś z ukrytego życia przywołanego po stuleciach. Wchodzę. Drzwi okazują się wejściem bocznym, przed nabożeństwami otwiera się główną bramę na wprost ołtarza. Już wkrótce poznam, jaka to

różnica: wejść w główną nawę ze światła dziennego i mroku przedsionka – i stanąć przed tym, co migocze w głębi jak drogocenny deszcz; zbliżać się powoli, widzieć, jak absyda nabiera wyrazistości i coraz szczelniej wypełnia pole widzenia. W kościołach główny ołtarz jest pierwszym celem dla oka, tak to zostało pomyślane. W świątyniach starochrześcijańskich lub tych, które zachowały pierwotną strukturę, przyciąga półokrąg absydy nakryty przeciętą czaszą kuli (Francuzi i Włosi mają na to słowo oznaczające również czapeczkę prałatów). Były zdobione mozaikami, czasem freskami. W Rzymie trochę się ich zachowało, ale można sobie wyobrazić, ile zniszczono w przebudowach, które były manią wielu papieży. Mozaika u Świętego Klemensa jest niepodobna do innych i od początku stała się moją ulubienicą. Wyobraźcie sobie: stoicie we wnętrzu rozciętej kuli wybitej złotem, pod łukiem triumfalnym z medalionem Chrystusa Błogosławiącego i symbolami apostołów (wół, lew, orzeł, anioł); niżej święci i prorocy: Jeremiasz i Izajasz. Ale spojrzenie schwycone jest przez otwartą czaszę: na złotym tle, niejednolitym, chwiejnie chwytającym światło, zielone spirale, każda w środku swego zakola ma fantazyjny kwiat lub wazę. Pomiędzy spiralami dostrzegamy małe figurki ludzi, niektórzy pracują jako winogradnicy, inni czytają albo piszą w księdze. Dopiero po kilku chwilach stwierdzamy, że te skręcone wąsy bajecznych pędów wyrastają z krzewu podobnego do paproci, umieszczonego u podstawy krzyża; z krzewu wypływa źródło dzielące się na cztery rzeki – piją z nich dwie sarny i jelonek. Zapisując staram się odtworzyć naturalny ruch oka i kolejność widzenia. Środek czaszy zajmuje postać Ukrzyżowanego z dwunastoma gołąbkami na czterech belkach krzyża. Pośród złotego światła i zielonych zwojów krzyż wygląda niewinnie, spowity aurą pogody, którą wzmacnia symbol empireum w górze mozaiki: rozłożony ozdobny wachlarz. W dole, jak krawieckie wykończenie, pas z Barankiem i dwunastoma owieczkami. Gdy dłużej patrzymy, zaczynamy odgadywać stan ducha, w jakim dzieło zostało pomyślane i wykonane. Dzieli je przepaść od słynnych mozaik Rzymu, gdzie wizja jest uroczysta i hieratyczna, przedstawia Drugie Przyjście w ognistych obłokach albo Matkę Boską w posturze bogini czy cesarzowej. Przestrzeń świętości w tamtych absydach jest oddzielona od świata, pozaświatowa. Tutaj uświęcony jest cały świat, rośliny i zwierzęta, ludzie przy zwykłych zajęciach. Proporcjonalnie krzyż zajmuje niewiele miejsca, chociaż stoi w środku, tam, gdzie dzięki oświetleniu złoto jest

szczególnie promienne. Gubimy się w złocie i zieleni, ale powracamy wzrokiem do centrum, do postaci na krzyżu i dwunastu gołąbków. To jedno z najstarszych wyobrażeń chrześcijaństwa: krzyż jako źródło życia, z którego teraz można pić, i biblijny obraz pijącej łani. Poprzez spiralne pędy życie uświęcone wypełnia całą ziemię, obejmuje ludzi i polatujące między nimi ptaki. Trudno o radośniejszą wizję Stworzenia. Tak wesołego wybuchu światła i kształtów nie spotkamy poza San Clemente, ani takiej sympatii do wszystkiego, co istnieje. I nie chodzi tu o Raj, lecz o ziemię, po której chodzimy. Jeśli nie jest z niej wygnane cierpienie (o czym przypomina krzyż), to jest wchłonięte w rozmaitość form życia, oddalone jako element kompozycji: symbol, w sensie religijnym i estetycznym. Czy w późniejszych czasach niepokoiło to niektórych wiernych? Dla późnego średniowiecza, dla kontrreformacji mogło stanowić objaw niepoważnego traktowania tego, co najważniejsze. A gdzie zachęta do utożsamienia się z cierpieniem Zbawcy? Gdzie ambicja wzgardzenia sprawami doczesnymi? Mozaika od Świętego Klemensa śmieje się i promienieje. Inne cenne rzeczy w bazylice oglądamy po (tymczasowym) nasyceniu się migotem absydy. Najlepiej przysiąść na ławce w głębi i dla pewności wyjąć przewodnik. Przeszłam przez (krótką) epokę, gdy wbiłam sobie do głowy, że dzieła sztuki w kościołach rzymskich należy oglądać bez zanieczyszczania oka wiedzą. Hołd dla spontaniczności? Myśl, że dzieła powinny przemawiać tylko własnym ponadczasowym językiem? I tak jesteśmy zasypani wiadomościami, które podpowiadają podział na okresy historyczne, kojarzą formy i style z epoką i jej prądami. Mówiłam sobie: spróbuję odpocząć od tego wszystkiego. Niech zabrzmi głos sztuki, muzyka nieprzepuszczona przez ziemskie przypadłości. Więc również ucieczka poza światy? Tyle że nie mistyczna, lecz artystyczna. Chodzi przecież o „realną obecność”, daną każdemu obdarzonemu jaką taką wrażliwością. Ta obecność nie tylko nie wymaga dodatków w postaci wiadomości, ale je odtrąca. Domaga się przeżycia niezapośredniczonego. Ta faza nie trwała na szczęście długo, przypomina mi dzisiaj o młodości, która wydumane postulaty brała za oczywistość i pławiła się w niejasnym idealizmie. Nie tylko stosunek do sztuki zmienił się w miarę lat; stał się skromniejszy, bardziej poddany doświadczeniu. Pojawiła się również historia jako tkanina życia i ludzkich prac. Dzisiaj oglądam Rzym poprzez nią – prawie trzytysiącletnią – i ona zdumiewa mnie najbardziej. Kościół San Clemente jest związany z imieniem trzeciego biskupa Rzymu,

który jeszcze zdążył gościć u siebie świętego Piotra. Świątynia, w której się znajdujemy, powstała dopiero w XI wieku, po wielu zniszczeniach, pożarach, powodzi. Uzyskała kształt do dziś zachowany: bazyliki romańskiej o trzech nawach i płaskim suficie. I wspaniały wystrój: mozaiki, posadzkę układaną przez słynną szkołę Cosmatich, którzy przez parę wieków upiększali podłogi i wnętrza bazylik. Oraz schola cantorum, rodzaj marmurowego kojca przed ołtarzem, gdzie zbierali się i śpiewali duchowni. Ta z kolei posiada po obu stronach dwie niewysokie ambony: na czytania ze Starego Testamentu i z Listów oraz na czytania z Ewangelii. Są one arcydziełami prostoty i wdzięku, stoją pośród zgromadzenia wiernych i prowadzą uwagę w stronę skromnego cyborium (daszku na kolumienkach), gdzie jest umieszczony ołtarz. I dalej, ku absydzie i mozaice. San Clemente jest wyraźnie nastawiony na ludzi o pewnym temperamencie, którzy lubią przeżywać wiarę raczej pod postacią radosnej wspólnoty niż indywidualnych rozpamiętywań. Ale co się przydarzyło budowli z XI wieku? Zachowajmy w pamięci to, co ocalało z tamtego czasu, i rzućmy okiem na nawy i na sufit. To barok! Z taką sytuacją spotykamy się w stolicy chrześcijaństwa bez przerwy. Jej przywódcom i dygnitarzom obcy był archeologiczny stosunek do kościołów oraz pietyzm historyczny, jaki nam dziś przyświeca. Gdy były fundusze, a zwłaszcza gdy zbliżał się Jubileusz, nowo wybrany papież, kardynał nowo wyznaczony na protektora kościoła zarządzał roboty, które miały go uświetnić i unowocześnić. Ciekawe jest to kroczenie za duchem czasu, postępowość wielkich prałatów, wyczulenie na artystyczne nowinki i przekonanie, że trzeba je znać i stosować. Wbrew skargom na konserwatyzm Kościoła, na wolę doktrynalnego kontrolowania sztuki, stoimy przed zjawiskiem entuzjastycznego kierowania się na nowe, w naradach z artystami „awangardy”, których od czasów renesansu nie brakowało w Rzymie. Papieże i kardynałowie odczuwali przewagę teraźniejszości i odkryć formalnych przenikniętych jej duchem. Była im osobiście bliska i zapewne myśleli, że kształty nowe mają zbawienne znaczenie dla wiernych; chociaż zakrywają dawne formy przejawiania się wiary, za którymi stali święci i męczennicy. Tak było do końca XVIII wieku. Potem zaczyna się faza bladych imitacji, historyzmu, który do dziś straszy w Europie w świątyniach pseudoromańskich i pseudogotyckich. To wraz z nimi w XIX wieku zaczyna się pesymizm historyczny, przekonanie, że świat, który sprzyjał idei chrześcijańskiej, przeminął, został połknięty przez potwora rewolucji. Teraz