kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bielajew Aleksander - Człowiek-ryba

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :664.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bielajew Aleksander - Człowiek-ryba .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BIELAJEW ALEKSANDER Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 72 stron)

CZĘŚĆ PIERWSZA CZŁOWIEK-RYBA Zapadła duszna, styczniowa noc argentyńskiego lata. Czarne niebo roziskrzyło się gwiazdami. „Meduza” stała spokojnie na kotwicy. Nocnej ciszy nie zakłócały ani plusk fal, ani skrzypienie takielunku. Mogło się wydawać, że ocean zapadł w głęboki sen. Na pokładzie szkunera leżeli na wpół nadzy poławiacze pereł. Zmęczeni pracą i palącym słońcem, pogrążeni w ciężkiej, męczącej drzemce, przewracali się z boku na bok, wzdychali, wykrzykiwali coś przez sen. Ich kończyny drgały nerwowo. Może widzieli w snach swoich wrogów - rekiny. Podczas tych upalnych, bezwietrznych dni ludzie opadali z sił do tego stopnia, że po zakończeniu połowu nie byli nawet w stanie wyciągnąć łodzi na pokład szkunera. Zresztą, nie było to wcale konieczne - nic nie zapowiadało zmiany pogody i łodzie zostawały na noc na wodzie, przycumowane do łańcucha kotwicznego. Reje były nie wyrównane, liny źle wybrane, niezrzucony kliwer trzepotał lekko, poruszany delikatnymi podmuchami wietrzyka. Cały pokład - od dziobu po rufę - pokryty był stosami muszli perłopławów, kawałkami zwapniałych korali, linkami, płóciennymi torbami, do których poławiacze chowają znalezione muszle, pustymi antałkami. Koło bezanmasztu stała duża beczka wypełniona słodką wodą; do beczki przymocowany był łańcuszkiem żelazny czerpak. Wokół niej ciemniała na pokładzie plama rozlanej wody. Od czasu do czasu to jeden, to drugi poławiacz wstawał na wpół śpiąc i zataczając się, depcząc po rękach i nogach innych, wlókł się do beczki. Wypijał pełen czerpak wody nawet nie otwierając oczu i przewracał się byle gdzie - zupełnie jakby to, co pił przed chwilą, nie było wodą, lecz czystym spirytusem. Poławiaczy dręczyło pragnienie. Przed pracą nic nie jedli - posiłek byłby niebezpieczny, na nurka działają zbyt wysokie ciśnienia - a potem pracowali na czczo przez cały dzień, aż do momentu, gdy pod wodą było już zbyt ciemno na prowadzenie poszukiwań. Mogli coś zjeść dopiero przed pójściem spać, a karmiono ich słoniną. Nocą wachtę pełnił Indianin Baltazar. Był on zaufanym pomocnikiem właściciela szkunera „Meduza” - kapitana Pedra Zurity. W młodości Baltazar był słynnym poławiaczem pereł. Mógł wytrzymać pod wodą osiemdziesiąt, a nawet sto sekund - dwa razy dłużej od innych. - Dlaczego? Dlatego, że za moich czasów umieli uczyć i uczyli nas od dziecka - opowiadał Baltazar młodym poławiaczom pereł. - Miałem dziesięć lat, kiedy ojciec oddał mnie na naukę do Josego, który szkolił dwunastu uczniów. A uczył nas tak. Rzuca do wody biały kamień albo muszlę i rozkazuje: „Nurkuj! Wyciągnij!” Nie wyciągniesz - zbije linką albo batem i wrzuci do wody jak szczenię. „Nurkuj jeszcze raz!” I tak właśnie nauczył nas nurkować. Potem zaczął nas przyzwyczajać do jak najdłuższego przebywania pod wodą. Stary, doświadczony poławiacz schodził na dno i przywiązywał do kotwicy koszyk albo sieć. A potem musieliśmy nurkować i rozwiązywać te węzły pod wodą. I dopóki się tego nie zrobiło, wara pokazywać się na powierzchni. Kto nie wytrzymał - obrywał batem lub linką. Bito nas niemiłosiernie. Wytrzymywało niewielu. Ale zostałem najlepszym poławiaczem w okręgu. Dobrze zarabiałem. Baltazar na starość porzucił niebezpieczny zawód poławiacza. Lewą nogę miał zmasakrowaną zębami rekina, bok poszarpał mu łańcuch kotwiczny. Baltazar miał niewielki sklepik w Buenos Aires i handlował w nim perłami, koralami, muszlami i różnymi morskimi osobliwościami. Ale nudził się na brzegu i dlatego też nierzadko wyruszał na połów pereł. Szyprowie cenili go. Nikt lepiej od Baltazara nie znał zalewu La Plata, jego brzegów i miejsc, w których znajdują się kolonie perłopławów. Poławiacze go szanowali. Potrafił dogodzić wszystkim - i poławiaczom, i ich chlebodawcom. Młodych nurków uczył wszystkich tajników rzemiosła: jak wstrzymywać oddech, jak odpierać ataki rekinów, a jeżeli ktoś zdobył jego sympatię - nawet tego, jak ukryć przed patronem rzadki okaz perły. Z kolei właściciele szkunerów cenili go za to, że potrafił natychmiast, na pierwszy rzut oka ocenić bezbłędnie perły i szybko wybrać najlepsze dla patrona. Nic więc dziwnego, że szyprowie chętnie brali go ze sobą jako pomocnika i doradcę. Baltazar siedział na antałku i powoli palił grube cygaro. Światło umocowanej do masztu latarni padało na jego twarz Araukanina - pociągłą, bez wystających kości policzkowych, o regularnym nosie i wielkich, pięknych oczach. Powieki Baltazara opadały ciężko i powoli podnosiły się znowu. Drzemał. Lecz nawet jeżeli oczy jego spały, to słuch czuwał i ostrzegał go o niebezpieczeństwie nawet w czasie głębokiego snu. Teraz jednak Baltazar słyszał tylko westchnienia i mamrotanie śpiących. Od strony brzegu dolatywała woń rozkładających się perłopławów - pozostawiono je tam, aby zgniły, wtedy łatwiej można było wyjąć perły: muszlę żywego małża jest niezmiernie trudno otworzyć. Ta woń dla kogoś nieprzywykłego byłaby odrażająca, ale Baltazar wyraźnie się nią upajał. Jemu, włóczędze, poławiaczowi pereł, zapach ten przypominał radość niczym nie skrępowanego żywota i podniecające niebezpieczeństwa morza.

Największe muszle po wydobyciu pereł przewożono na „Meduzę”. Zurita miał zmysł handlowy: sprzedawał je fabryce, która wyrabiała z nich guziki i spinki. Baltazar spał. Wkrótce i cygaro wypadło mu z bezwładnych palców. Głowa opadła na piersi. Lecz nagle do jego świadomości dotarł jakiś dźwięk dobiegający z daleka, z oceanu. Dźwięk ten rozległ się powtórnie, tym razem bliżej. Baltazar otworzył oczy. Brzmiało to tak, jakby ktoś zadął w róg, a potem dźwięczny, młodzieńczy głos krzyknął wpierw: - A!, potem zaś o oktawę wyżej: - Aaa! Melodyjny głos rogu w niczym nie przypominał ostrego dźwięku syreny parowca, zaś wesoły okrzyk wcale nie brzmiał jak wołanie tonącego. Było to coś nowego, nieznanego. Baltazar wstał, przez chwilę wydawało mu się, że nagle zrobiło się zimno. Podszedł do burty i u- ważnie przyjrzał się gładzi oceanu. Pustka. Cisza. Baltazar szturchnął nogą leżącego na pokładzie Indianina, a gdy ten uniósł głowę, powiedział cicho: - Krzyczy. To na pewno on. - Nic nie słyszę - równie cicho odparł Indianin. Klęczał i wsłuchiwał się bacznie. I nagle ciszę znów zmącił dźwięk rogu i okrzyk. - Aaa! Indianin, słysząc ten dźwięk skulił się jak uderzony biczem. - Tak, to na pewno on - przytaknął szczękając zębami. Pozostali nurkowie również się zbudzili. Pod- pełzali do miejsca oświetlonego przez latarnię, jakby w słabych promykach żółtawego światła szukali ochrony przed ciemnością. Wszyscy siedzieli przytuleni do siebie, wsłuchując się z napięciem. Dźwięk rogu i okrzyk zabrzmiały jeszcze raz w oddali, potem zaś zapadła cisza. - To on... - „Diabeł morski” - szeptali poławiacze. - Nie możemy tu zostać! - To straszniejsze niż rekin! - Zawołajcie patrona! Rozległy się kroki, ktoś szedł na bosaka. Na pokład wyszedł ziewając i drapiąc się po owłosionym torsie, patron - Pedro Zurita. Był nagi do pasa, ubrany tylko w płócienne spodnie, na szerokim skórzanym pasie wisiała kabura rewolweru. Zurita podszedł do ludzi. Lampa oświetlała jego zaspaną, opaloną na mahoń twarz, gęste, skręcone włosy spadające na czoło, czarne brwi, puszyste, podkręcone do góry wąsy i niewielką, szpakowatą bródkę. - Co się stało? Jego spokojny, nieco grubiański głos i opanowane gesty uspokoiły Indian. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Baltazar podniósł rękę, dając im znak by się uciszyli i odezwał się: - Słyszeliśmy głos tego... „diabła morskiego”. - Zdawało się wam! - odparł Pedro sennym głosem i głowa opadła mu na piersi. - Nie, nie zdawało się nam. Wszyscy słyszeliśmy „a-a” i dźwięk trąby! - zaczęli krzyczeć poławiacze. Baltazar znów uciszył ich ruchem ręki i ciągnął dalej. - Sam słyszałem. Tak trąbić może tylko „diabeł”. Nikt na morzu tak nie krzyczy i nie trąbi. Musimy stąd szybko uciekać. - Gadanie - równie beznamiętnym tonem jak poprzednio odpowiedział Zurita. Nie miał ochoty przywozić z lądu nie przegniłe do końca, cuchnące muszle i odpływać. Jednakże nie udało mu się przekonać Indian. Machali rękami i krzyczeli, podnieceni, grożąc, że jeżeli Zurita nie podniesie kotwicy, to jutro o świcie zejdą na ląd i pójdą do Buenos Aires na piechotę. - Niech was licho porwie razem z tym waszym „diabłem morskim”. Dobrze. Jutro o świcie podnosimy kotwicę. - I kapitan mrucząc gniewnie, wrócił do swojej kajuty. Odechciało mu się spać. Zaświecił lampę, zapalił cygaro i zaczął chodzić z kąta w kąt swej niewielkiej kabiny. Rozmyślał o zagadkowej istocie, która jakiś czas temu pojawiła się w o- kolicznych wodach i straszyła rybaków oraz tych, którzy mieszkali blisko brzegu. Nikt do tej pory nie widział potwora, ale dał on już kilkakrotnie znać o sobie. Powstały już o nim legendy. Marynarze opowiadali je szeptem, strachliwie rozglądając się na boki jakby w obawie, że potwór może ich podsłuchać. U niektórych stworzenie to powodowało szkody, innym nieoczekiwanie przychodziło z pomocą. „To morski bóg - mówili starzy Indianie. - Wychodzi z głębin oceanu raz na tysiąc lat, by przywrócić sprawiedliwość na ziemi.” Księża zapewniali przesądnych Hiszpanów, że jest to „diabeł morski”. Zaczął napastować ludzi bowiem zapominają o czci należnej kościołowi. Wszystkie te wieści przekazywane z ust do ust dotarły wreszcie do Buenos Aires. Przez kilka tygodni „diabeł morski” był ulubionym tematem felietonistów z bulwarowych pisemek. Jeżeli w niewyjaśnionych okolicznościach

ginęły szkunery, kutry rybackie, zniszczeniu ulegały sieci lub znikały schwytane ryby, obwiniano o to „diabła morskiego”. Ale z drugiej strony, niektórzy opowiadali, jakoby „diabeł” czasem podrzucał do łodzi rybackich duże ryby i raz nawet uratował tonącego. W każdym razie jeden niedoszły topielec zapewniał, że gdy zaczął już znikać pod powierzchnią, ktoś podpłynął doń od tyłu, podtrzymał go, doholował do brzegu i zniknął w falach, gdy tylko uratowany stanął na piasku plaży. Najdziwniejsze było jednak to, że samego „diabła” nikt nie widział. Nikt nie mógł opisać owej tajemniczej istoty. Oczywiście, znaleźli się „naoczni świadkowie”, z relacji których wynikało, że „diabeł” ma głowę ozdobioną rogami, koźlą brodę, lwie łapy i rybi ogon, lub też, zgodnie z innymi opisami, przypominał gigantyczną, rogatą żabę o ludzkich nogach. Władze w Buenos Aires początkowo nie zwracały uwagi na te opowieści i notki prasowe, u- znając całą tę sprawę za zwykłą kaczkę dziennikarską. Ale niepokój, zwłaszcza wśród rybaków, wciąż narastał. Wielu z nich nie odważało się wypływać w morze. Połowy zmalały i ludność zaczęła mieć kłopoty z kupnem ryb. Wtedy miejscowe władze postanowiły zbadać całą historię. Kilka kutrów parowych i motorówek policyjnych wysłano z rozkazami patrolowania wybrzeża i „zatrzymania niezidentyfikowanego osobnika, który sieje niepokoje i panikę wśród ludności rejonów nadmorskich”. Policja przez dwa tygodnie buszowała po La Plata i wybrzeżu, zatrzymała paru Indian pod zarzutem, iż z premedytacją rozpowszechniają fałszywe informacje, które mogą wywołać niepokoje publiczne, ale „diabeł” wciąż był nieuchwytny. Komendant policji opublikował oficjalne o- świadczenie, w którym stwierdzał, że żaden „diabeł” nie istnieje, że są to jedynie płody imaginacji ludzi zacofanych, którzy zostali już aresztowani i poniosą zasłużoną karę. Apelował także, by rybacy nie wierzyli plotkom i zabrali się do połowów. Na jakiś czas to pomogło. Ale „diabelskie psoty” trwały nadal. Pewnej nocy rybaków, którzy znajdowali się w sporej odległości od brzegu, obudziło beczenie małego koziołka, który jakimś cudem znalazł się na ich pokładzie. Na innej łodzi zostały pocięte wybrane na noc sieci. Dziennikarze, uszczęśliwieni nowym pojawieniem się „diabła”, oczekiwali teraz na wyjaśnienia uczonych. No a ci nie dali na siebie długo czekać. Uznali, że w oceanie nie może istnieć nieznany nauce potwór morski, który popełnia czyny, do jakich zdolny jest jedynie człowiek. „Co, innego - pisali - gdyby istota taka pojawiła się w mało zbadanych głębinach oceanicznych”. Uczeni odrzucali jednak mimo wszystko założenie, iż działania takiego stworzenia mogłyby zostać uznane za działania rozumne. Doszli oni do tego samego wniosku, co komendant policji - że wszystko to są figle jakiegoś nieznanego psotnika. Nie wszyscy uczeni podzielali tę opinię. Niektórzy powoływali się na słynnego niemieckiego przyrodnika Konrada Gesnera, który opisał dziewicę morską, diabła morskiego, morskiego mnicha i morskiego biskupa. „Wszak wiele opisów starożytnych i średniowiecznych uczonych znalazło potwierdzenie, mimo iż nowa nauka odrzucała ową starą wiedzę. Imaginacja boża jest niewyczerpana i nam, uczonym, bardziej niż komu 'nnemu przystoi skromność i rozwaga w formułowaniu wniosków” - pisali niektórzy starzy uczeni. Zresztą, tych ostrożnych i skromnych ludzi trudno było określić mianem uczonych. Wierzyli bardziej w cuda niż w naukę, zaś wykłady ich bardziej przypominały kazania. Ostatecznie, by rozstrzygnąć spory, zdecydowano się wysłać ekspedycję naukową. Jej uczestnikom nie udało się zetknąć z „diabłem”. Zamiast tego zdobyli oni nowe dane o poczynaniach „nieznanej osoby” (starzy uczeni domagali się, by słowo „osoba” zastąpić określeniem „istota”). W komunikacie opublikowanym na łamach prasy uczestnicy ekspedycji stwierdzili co następuje: 1. W niektórych miejscach na piaszczystych łachach zaobserwowaliśmy ślady wąskich stóp ludzkich. Siady prowadziły z morza na ląd i z powrotem. Jednakże ślady takie mógł również pozostawić człowiek, który podpłynął do brzegu łodzią. 2. Sieci, które poddaliśmy oględzinom, mają wyraźne nacięcia, które mogły być dokonane ostrym, tnącym przedmiotem. Nie wyklucza się jednak, iż przecięcia te powstały na skutek zaczepienia o ostre rafy lub żelazne fragmenty wraków. 3. Według zeznań świadków delfin, którego burza wyrzuciła na znaczną odległość w głąb lądu, został w nocy ściągnięty z powrotem do wody przez nieznaną osobę, przy czym na piasku zaobserwowano ślady stóp i jakby długich pazurów. Zapewne jakiś rybak wrażliwy na cierpienia delfina przeciągnął go z powrotem do morza. Wiadomym jest, iż delfiny polując na ryby pomagają rybakom, wpędzając je na mielizny. Z drugiej strony rybacy często pomagają również delfinom. Ślady pazurów mogły być śladami palców ludzkich i tylko wyobraźnia przypisała je pazurom. 4. Koziołek mógł zostać przywieziony łódką i podrzucony przez jakiegoś żartownisia.

Uczeni znaleźli i inne, równie proste wytłumaczenie przejawów działalności „diabła”. Ostatecznie doszli oni do wniosku, iż żaden potwór morski nie mógł wykonywać tak skomplikowanych czynności. Mimo to jednak wyjaśnienia te nie wszystkich zadowoliły. Nawet w środowisku uczonych znaleźli się tacy, którym wydały się one problematyczne. Jakim cudem nawet najzręczniejszy i u- party żartowniś mógł wyprawiać to wszystko nie będąc przez nikogo zauważonym? Najważniejsza zaś sprawa, którą uczeni przemilczeli w swym komunikacie, dotyczyła czegoś innego. Otóż, jak zdołano ustalić, „diabeł” wyprawiał swe szatańskie sztuczki w różnych, często dość od siebie oddalonych miejscach w przeciągu krótkiego okresu czasu. Albo więc umiał on pływać z niezwykłą szybkością, albo dysponował jakimiś specjalnymi urządzeniami, albo istniał nie jeden, lecz kilka „diabłów”. W takim przypadku jednak wszystkie te figle stawały się jeszcze bardziej niepojęte i groźne. Pedro Zurita bez przerwy wędrował po kajucie i przypominał sobie całą tę zagadkową historię. Nie zauważył, kiedy zaczęło świtać i przez iluminator wpadł różowy promień brzasku. Zgasił lampę i zaczął się myć. W chwili, gdy lał sobie na głowę ciepłą wodę, usłyszał dobiegające z pokładu pełne przestrachu krzyki. Zurita, nie kończąc mycia, szybko wybiegł po trapie na górę. Nadzy, jedynie w płóciennych przepaskach na biodrach, poławiacze stali przy burcie, wymachiwali rękami i krzyczeli. Pedro popatrzył na dół i zobaczył, że łodzie, które na noc pozostawiono na wodzie, zostały odwiązane i nocna bryza zdryfowała je dość daleko na otwarty ocean. Obecnie poranny wiatr spychał je powoli w stronę brzegu. Rozrzucone wiosła pływały po zatoce. Zurita rozkazał, by poławiacze sprowadzili łodzie z powrotem. Nikt jednak nie odważył się wskoczyć do wody. Zurita powtórzył rozkaz. - Sam leź „diabłu” w paszczę - odezwał się ktoś. Pedro schwycił za kaburę rewolweru. Gromada poławiaczy cofnęła się i skupiła wokół masztu. Wszyscy patrzyli na Zuritę z nietajoną wrogością. Wydawało się. że starcie jest nieuniknione. W tym jednak momencie w sprawę wmieszał się Baltazar. - Araukanin nie boi się nikogo - oznajmił. - Rekin nie zdołał mnie połknąć, to i „diabeł” udławi się moimi starymi kośćmi .- Złożył ręce nad głową, skoczył z burty do wody i popłynął w stronę najbliższej łódki. Widząc to, poławiacze również zbliżyli się do burty i ze strachem obserwowali Baltazara. Mimo swego wieku i chorej nogi pływał wspaniale. Kilka wyrzutów ramion i już był przy łodzi, wyłowił pływające wiosło i wspiął się do środka. - Ktoś odciął cumę nożem - zawołał. - Gładziutko! Nóż był ostry jak brzytwa. Kilku rybaków, widząc że Baltazarowi nic się nie stało, ruszyło jego śladem. WIERZCHEM NA DELFINIE Słońce wstało niedawno, ale już piekło niemiłosiernie. Na srebrzystobłękitnym niebie nie było widać ani jednej chmurki, ocean przypominał lustro. „Meduza” znajdowała się już jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Buenos Aires. Zgodnie z radami Baltazara kotwicę zarzucono w niewielkiej zatoczce pod skalistym brzegiem, który dwoma tarasami wypiętrzał się z wody. Łodzie rozproszyły się po całej zatoce. W każdej z nich było, zgodnie ze zwyczajem, dwóch poławiaczy - jeden z nich nurkował, drugi pomagał mu wyjść z wody. Potem zamieniali się rolami. Jedna łódź podpłynęła dość blisko brzegu. Nurek zacisnął między kolanami przywiązany do linki duży złom koralu i szybko opuścił się na dno. Woda była bardzo ciepła i przezroczysta, widać było każdy kamień na dnie. Bliżej brzegu można było dostrzec koralowce - zastygłe nieruchomo krzewy podwodnych ogrodów. Przemykały się między nimi połyskujące srebrem i złotem maleńkie rybki. Nurek dotarł do dna i zgięty w pół zaczął szybko zbierać muszle i wkładać je do woreczka, który miał przytroczony rzemykiem do pasa. Jego współtowarzysz, również Indianin, trzymał w ręku koniec linki i przechylony przez burtę wpatrywał się w wodę. Zobaczył nagle, że nurek wyprostował się gwałtownie, machnął rękoma, schwycił linkę i szarpnął ją tak mocno, że o mało co nie wciągnął go do wody. Łódź zachybotała się gwałtownie. Indianin pospiesznie wyciągnął towarzysza i pomógł mu wejść do łodzi. Nurek dyszał ciężko, chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami i patrzył błędnym wzrokiem. Pobladł tak, że jego ciemnobrązowa twarz całkiem zszarzała - Rekin? Ale nurek nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Bezwładnie upadł na dno łodzi. Cóż mogło go tak przerazić tam, na dnie morza? Indianin pochylił się i zaczął wpatrywać się w wodę. Tak, działo się tam coś niedobrego. Maleńkie rybki, jak ptaki, które zobaczą jastrzębia, pospiesznie kryły się w gęstych zaroślach podwodnych lasów.

I nagle Indianin zobaczył, jak zza podwodnej skały wydobywa się coś, co przypomina purpurowy dym. Dym ten rozpełzał się na wszystkie strony, zabarwiając wodę na różowo. Wtem u- kazało się coś ciemnego. Było to cielsko rekina. Obróciło się powoli i zniknęło za załomem skały. Purpurowy, podwodny dym mógł być tylko krwią przelaną na dnie oceanu. Co się tam stało? Indianin popatrzył na swego towarzysza, ale ten wciąż leżał nieruchomo na wznak, chwytał powietrze szeroko rozwartymi ustami i patrzył bezmyślnie w niebo. Indianin schwycił wiosła i pospiesznie odwiózł swego dotkniętego nieznaną chorobą towarzysza na „Meduzę”. Nurek wreszcie doszedł do siebie, ale sprawiał wrażenie, jakby odjęło mu mowę - jęczał tylko, kręcił głową i sapał. Zgromadzeni na szkunerze poławiacze otoczyli kolegę i z niecierpliwością czekali na jego wyjaśnienia. - Mów! - krzyknął wreszcie młody Indianin i szarpnął nurka za ramię. - Mów, jeżeli nie chcesz, żebym wytrząsnął z ciebie twoją tchórzliwą duszę. Nurek pokręcił głową i odparł głuchym głosem. - Widziałem... „diabła morskiego”. - „Diabła”? - Mów, mówże wreszcie! - krzyczeli niecierpliwie poławiacze. - Patrzę - rekin. Płynie prosto na mnie. Koniec ze mną! Wielki, czarny, już otwiera paszczę, zaraz mnie pożre! Patrzę - jeszcze płynie... - Drugi rekin? - „Diabeł”. - Jak wygląda? Ma głowę? - Głowę? Tak, chyba ma. Oczy - jak talerze. - Jeżeli ma oczy, to powinien mieć i głowę - z głębokim przekonaniem oznajmił młody Indianin. - Oczy muszą w czymś siedzieć. A łapy ma? - Ma łapy jak żaba. Palce długie, zielone z pazurami i błonami. Cały błyszczy, jakby miał rybią łuskę. Podpłynął do rekina, błysnął łapą - ciach! Krew z brzucha rekina... - A jakie ma nogi? - spytał jeden z poławiaczy. - Nogi? - nurek starał się sobie przypomnieć. - Nóg wcale nie ma. Ma duży ogon. A na końcu ogona dwie żmije. - Kogo się bardziej bałeś - rekina czy potwora? - Potwora - odparł bez wahania. - Potwora, choć ocalił mi życie. To był on... - Tak, to był on. - „Diabeł morski” - powiedział młody Indianin. - Morski bóg, który przychodzi biednym z pomocą - poprawił go stary poławiacz. Wiadomość szybko dotarła do łodzi pływających po zatoce. Poławiacze pospiesznie wrócili na szkuner i wyciągnęli łodzie na pokład. Wszyscy okrążyli nurka, którego uratował „diabeł morski", a ten powtarzał wszystko od początku, dodając coraz to nowe szczegóły. Przypomniał sobie, że z nozdrzy potwora tryskał czerwony ogień, zęby miał ostre i na palec długie. Poruszał uszami, z boków miał płetwy, z tyłu zaś ogon - jak wiosło. Pedro Zurita, nagi do pasa, w krótkich, białych szortach, pantoflach na bosych nogach i wysokim, słomkowym kapeluszu z szerokim rondem chodził, szurając podeszwami po pokładzie i przysłuchiwał się rozmowom. Im bardziej rozpalał się opowiadający, tym bardziej Pedro dochodził do przekonania, że wszystko to jest wymysłem nurka, przerażonego widokiem nadpływającego rekina. Zresztą może nie wszystko jest wymysłem. Ktoś rzeczywiście rozpruł brzuch rekinowi - woda w zatoce zrobiła się przecież różowa. Indianin łże, ale jest w tym jakieś ziarno prawdy. Dziwna historia, niech to diabli! W tej samej chwili rozmyślania Zurity przerwał nagle dźwięk rogu dobiegający zza skały. Odgłos ten poraził załogę „Meduzy” jak uderzenie pioruna. Rozmowy umilkły gwałtownie, twarze pobladły. Poławiacze z zabobonnym strachem patrzyli na skałę, zza której zadźwięczał róg. Tuż koło niej igrało na powierzchni oceanu stadko delfinów. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych, parsknął głośno, jakby odpowiadając na wezwanie, szybko podpłynął do skały i skrył się za jej załomem. Przez kilka chwil trwało pełne niepokoju oczekiwanie. I nagle poławiacze zobaczyli, jak zza skały pojawił się delfin. Na jego grzbiecie siedziała na oklep dziwna istota - „diabeł”, o którym niedawno opowiadał nurek. Potwór miał ludzki tułów, zaś na jego twarzy widniały ogromne jak staromodne, kieszonkowe zegarki oczy, połyskujące w promieniach słońca jak reflektory samochodu. Skóra miała delikatny, srebrzystobłękitny połysk, dłonie zaś przypominały żabie łapy - były ciemnozielone, o długich palcach połączonych błonami. Nogi zagłębione były w wodzie powyżej kolan. W dalszym ciągu pozostawało zagadką, czy zakończone były ogonami, czy też były to zwykłe, ludzkie nogi. Dziwna istota trzymała w ręku długą, kręconą muszlę. Jeszcze raz zadęła w nią, roześmiała się wesołym, ludzkim śmiechem i nagle zawołała po hiszpańsku: - Szybciej, Leading, szybciej! - poklepała żabią łapą po lśniącym grzbiecie delfina i szturchnęła go

w boki nogami. Delfin zaś, jak posłuszny rumak, zwiększył szybkość. Poławiacze krzyknęli mimowolnie. Niezwykły jeździec obejrzał się. Widząc ludzi ześlizgnął się błyskawicznie jak jaszczurka z delfina i skrył się za jego ciałem. Zza delfina ukazała się zielona ręka i klepnęła go po grzbiecie. Delfin posłusznie zanurzył się wraz z potworem. Dziwna para zatoczyła pod wodą półkole i zniknęła za podwodną skałą... Całe to niezwykłe zjawisko trwało niewiele ponad minutę, ale widzowie długo nie mogli przyjść do siebie. Poławiacze krzyczeli, biegali po pokładzie chwytając się za głowę. Indianie klęknęli i błagali boga morza o zmiłowanie. Młody Meksykanin wdrapał się na czubek grotmasztu i darł się w niebogłosy. Murzyni zbiegli do ładowni i wcisnęli się w najciemniejszy kąt. O dalszym połowie szkoda było marzyć. Pedro i Baltazar z trudem zaprowadzili porządek. „Meduza” podniosła kotwicę i skierowała się na północ. PECH ZURITY Kapitan „Meduzy” zszedł do swojej kajuty, by przemyśleć to wydarzenie. - Oszaleć można! - mówił do siebie, wylewając na głowę dzban ciepłej wody. - Morski potwór, który mówi czystym dialektem kastylijskim! Co to może być? Diable sztuczki? A może oszalałem? Ale przecież cała załoga nie może jednocześnie oszaleć. Nawet ten sam sen nie może się przyśnić jednocześnie dwóm ludziom. Wszyscy jednak widzieliśmy „diabła morskiego”. To niewątpliwe. A więc mimo wszystko on istnieje, bez względu na to jak niewiarygodnie to brzmi. - Zurita znowu polał głowę wodą i wyjrzał przez iluminator, by się ochłodzić. - Tak czy owak - ciągnął dalej uspokoiwszy się nieco - to niesamowite stworzenie obdarzone jest ludzkim rozumem i może wykonywać w pełni przemyślane czynności. Najwidoczniej czuje się równie dobrze w wodzie, jak i na powierzchni. I umie po hiszpańsku - a więc można się z nim porozumieć. A co by było, gdyby... Gdyby schwytać potwora, oswoić go i kazać mu poławiać perły! Ta jedna żaba, która może żyć w wodzie, zastąpiłaby całą grupę poławiaczy. I jaki zysk! Każdemu poławiaczowi muszę oddać ćwierć połowu, no a ta żaba nic by nie kosztowała. Przecież w ten sposób można błyskawicznie zarobić setki tysięcy, miliony peso! Zurita zaczął marzyć. Do tej pory wciąż miał nadzieję, że zostanie bogaczem, próbował poławiać perły tam, gdzie nikt dotąd tego nie robił. Zatoka Perska, zachodnie wybrzeże Cejlonu, Morze Czerwone, wody australijskie - wszystkie te łowiska były daleko i eksploatowano je od dawna. Do Zatoki Kalifornijskiej albo Meksykańskiej, wysp. św. Tomasza i Małgorzaty, do wybrzeży Wenezueli, gdzie poławia się najlepsze amerykańskie perły, Zurita nie mógł popłynąć. Jego szkuner był na to zbyt stary, no i Pedro miał za mało poławiaczy - innymi słowy, takie przedsięwzięcie wymagałoby energicznego rozkręcenia interesów i sporych nakładów. Ale właśnie pieniędzy Zurita miał zbyt mało. Dlatego też zmuszony był kręcić się u wybrzeży Argentyny. Ale teraz! Teraz mógłby wzbogacić się w ciągu roku, gdyby tylko udało mu się schwycić „morskiego diabła”. Zostanie najbogatszym człowiekiemArgentyny, a może nawet całej Ameryki. Pieniądze utorują mu drogę do sławy. Nazwisko Pedra Zurity będzie na ustach wszystkich. Musi jednak być ostrożny. I przede wszystkim zachować wszystko w tajemnicy. Zurita wyszedł na pokład, zebrał wszystkich, z kokiem włącznie, i rzekł: - Wiecie, jaki los spotkał tych, którzy rozsiewali plotki o „diable morskim”? Aresztowała ich policja i siedzą teraz w więzieniu. Muszę was uprzedzić, że i was to czeka, jeżeli piśniecie choć słowo o tym, że widzieliście „diabła morskiego”. Zgnijecie w więzieniu! Rozumiecie? Dlatego też, leżeli wam życie miłe, nikomu ani słowa o „diable”. Zresztą i tak nikt im nie uwierzy, to zbytnio zakrawa na bajkę - pomyślał Zurita. Wezwał do swojej kajuty Baltazara i tylko jego wtajemniczył w swój plan. Baltazar uważnie wysłuchał patrona i po chwili milczenia odparł: - Tak, to dobry pomysł. „Diabeł morski” wart jest tyle, co setka poławiaczy. Dobrze by było. mieć na swoim pokładzie „diabła” do pomocy. Ale jak go schwytać? - W sieć - odpowiedział Zurita. - Rozetnie sieć, tak jak rozciął brzuch rekina. - Możemy zamówić metalową sieć. - Ale kto go będzie łapać? Naszym nurkom dygocą łydki na sam dźwięk słowa „diabeł”. Nie zgodzą się nawet za worek złota. - Ńo a ty, Baltazarze? Indianin wzruszył ramionami. - Nigdy dotąd nie polowałem na „diabły morskie”. Chyba niełatwo go będzie wytropić, ale zabić, jeżeli tylko jest z krwi i kości, nietrudno. Pan jednak chce mieć „diabła” żywego. - Nie boisz się go, Baltazarze? Co o nim myślisz? - Cóż mogę myśleć o jaguarze, który fruwa w powietrzu, albo o rekinie, który łazi po drzewach? Nieznany zwierz

jest straszniejszy od znanego. Ale ja lubię polować na straszliwego zwierza. - Hojnie cię wynagrodzę - Zurita uścisnął dłoń Baltazara i zaczął rozsnuwać przed nim swe plany. - Im mniej osób będzie brało w tym udział, tym lepiej. Pomów ze swoimi Araukariami. Są odważni i sprytni. Wybierz pięciu ludzi, nie więcej. Jeżeli nasi się nie zgodni, znajdź innych. „Diabeł” trzyma się brzegów. Przede wszystkim trzeba wytropić, gdzie ma kryjówkę. Wtedy będziemy mogli pojmać go bez trudu. Zurita i Baltazar szybko wzięli się do dzieła. Na zamówienie Zurity wykonano druciany więcierz, przypominający wielką beczkę bez jednego denka. Wewnątrz więcierza Pedro naciągnął konopne sieci po to, by „diabeł” zaplątał się w nie jak w pajęczynę. Rozliczył się z poławiaczami. Baltazarowi do łowów na „diabła morskiego” udało się namówić tylko dwóch Arauka- nów z załogi „Meduzy”. Pozostałych trzech zwerbował w Buenos Aires. Zdecydowali, że zaczną szukać „diabła” w tej zatoce, w której spotkała go załoga „Meduzy”. Aby nie wzbudzać jego podejrzeń, szkuner zarzucił kotwicę w odległości kilku kilometrów od niewielkiej zatoczki. Zurita wraz z pozostałymi od czasu do czasu zajmował się łowieniem ryb, stwarzając w ten sposób pozory, że to właśnie jest celem ich rejsu. Jednocześnie zaś trzech z nich, kryjąc się wśród kamieni, obserwowało uważnie wody zatoki. Mijał już trzeci tydzień, „diabeł” jednak nie dawał znaku życia. Baltazar nawiązał znajomość z mieszkającymi na wybrzeżu indiańskimi peonami. Sprzedawał im tanio ryby i w czasie rozmów o różnych sprawach starał się dyskretnie zbierać wiadomości o „morskim diable”. Stary Indianin dowiedział się dzięki temu, że dobrze wybrał miejsce łowów. Wielu spośród Indian zamieszkujących wybrzeże zatoki słyszało dźwięk rogu i widziało ślady stóp na piasku. Zapewniali oni, że „diabelska” pięta do złudzenia przypomina piętę ludzką, natomiast palce „diabeł” ma o wiele dłuższe. Niekiedy Indianie widywali także odciśnięty w piasku ślad pleców - widać w tym miejscu „diabeł” leżał na wznak. Mieszkańcom wybrzeża „diabeł” nie dokuczał i w końcu przestali zwracać uwagę na pozostawiane przez niego od czasu do czasu ślady. Samego „diabła” nikt nigdy nie widział. Przez dwa tygodnie przebywała „Meduza” w zatoce, zajmując się dla niepoznaki połowami. Przez dwa tygodnie Zurita, Baltazar i zwerbowani Indianie ani przez chwilę nie przerywali obserwacji powierzchni oceanu, lecz „diabeł morski” nie pojawiał się. Zurita był zaniepokojony. Z natury był niecierpliwy i skąpy, tu zaś każdy dzień przynosił nowe wydatki, a „diabeł” wciąż kazał na siebie czekać. Pedra zaczęło już nawet ogarniać zwątpienie. Jeżeli „diabeł” jest istotą nadprzyrodzoną, to w żadne sieci nie da się schwytać. Poza tym byłoby to niebezpieczne - Zurita był przesądny. A może na wszelki wypadek zaprosić na „Meduzę” księdza z krzyżem i wodą święconą? Nowe wydatki. Z drugiej strony może ten „diabeł morski” to nie żaden diabeł, ale jakiś kawalarz, świetny pływak, który udaje diabła, by straszyć ludzi? Delfin? Przecież można go, jak każde zwierzę, oswoić i wytresować. Do licha, nie może teraz rzucić tego wszystkiego... Zurita obiecał wynagrodzić pierwszego, który zobaczy „diabła” i zdecydował się poczekać jeszcze parę dni. Wreszcie, na początku trzeciego tygodnia „diabeł” zaczął się pojawiać. Po całodziennym połowie Baltazar pozostawił wypełnioną rybami łódź przy brzegu. O świcie powinni zjawić się kupcy. Poszedł do pobliskiej hacjendy, by odwiedzić znajomego Indianina, a kiedy wrócił na brzeg, łódź była pusta. Baltazar natychmiast doszedł do wniosku, że sprawcą kradzieży był „diabeł”. - Czyżby zeżarł tyle ryb? - zdziwił się Baltazar. Tej samej nocy jeden z dyżurujących Indian usłyszał dźwięk trąby rozlegający się na południe od zatoki. Dwa dni później, o świcie, młody Araukanin zameldował, że udało mu się wreszcie wytropić „diabła”. Przypłynął na delfinie, ale tym razem nie siedział na jego grzbiecie, lecz płynął obok trzymając się jedną ręką „uprzęży” - szerokiej skórzanej obroży. W zatoce „diabeł” zdjął delfinowi obrożę, klepnął go po grzbiecie i zniknął w głębi zatoki, u podnóża pionowej skały. Delfin wypłynął na powierzchnię i zniknął. Zurita wysłuchał Araukanina, podziękował mu, obiecał nagrodę i powiedział: - Dziś, za dnia, „diabeł” raczej nie wypłynie ze swojej kryjówki. Dlatego też powinniśmy obejrzeć dno zatoki. Kto się tego podejmie? Nikt jednak nie miał ochoty nurkować na dno oceanu i ryzykować spotkanie twarzą w twarz z nieznanym potworem. Baltazar zrobił krok do przodu. - Ja! - oznajmił krótko. Zawsze dotrzymywał słowa. „Meduza” wciąż jeszcze stała na kotwicy. Wszyscy, za wyjątkiem wachtowych, zeszli na brzeg i ruszyli w stronę pionowej skały górującej nad zatoką. Baltazar opasał się linką, żeby można go było wyciągnąć jeżeli zostanie ranny, wziął nóż, zacisnął kamień między kolanami i opuścił się na dno.! Araukanie z niecierpliwością oczekiwali na jego powrót, wpatrując się w plamę majaczącą w niebieskawej mgle ocienionej skałami zatoki.

Minęło czterdzieści sekund, pięćdziesiąt, minuta - Baltazar nie wracał. Wreszcie szarpnął linkę i wyciągnięto go na powierzchnię. Gdy znów zaczął normalnie oddychać, powiedział: - Wąskie przejście prowadzi do podziemnej pieczary. Ciemno tam jak w brzuchu rekina. „Diabeł morski” mógł się ukryć tylko w tej pieczarze. Naokoło niej - gładka ściana. - Wspaniale! - zawołał Zurita. - Jest ciemno - tym lepiej! Rozstawimy nasze sieci i rybka w nie wpłynie. Wkrótce po zachodzie słońca Indianie opuścili przy wylocie jaskini metalowe sieci na mocnych linach. Końce lin umocowano na brzegu. Do lin Baltazar przymocował dzwoneczki, które powinny były zadzwonić w przypadku najmniejszego dotknięcia sieci. Zurita, Baltazar i pięciu Araukanów usiedli na brzegu i w milczeniu zaczęli czekać. Na szkunerze nie było nikogo. Szybko zapadał mrok. Wzeszedł księżyc i jego światło odbiło się na powierzchni oceanu. Panowała cisza. Wszystkich ogarnęło niezwykłe wzburzenie. Być może zaraz zobaczą dziwną istotę, która napawała lękiem rybaków i poławiaczy pereł. Powoli mijały nocne godziny. Ludzie zaczynali drzemać. Nagle zadzwoniły dzwoneczki. Wszyscy zerwali się z miejsc, rzucili się do lin i zaczęli wyciągać sieć. Była ciężka. Liny wibrowały. Ktoś szamotał się w matni. Wreszcie sieć pojawiła się na powierzchni oceanu i w bladej poświacie księżyca można było dostrzec, jak miota się w niej ciało półczłowieka-półzwierzęcia. Połyskiwały olbrzymie oczy i srebrzyste łuski. „Diabeł” z całych sił starał się uwolnić zaplątaną w sieci rękę. Udało mu się. Wydobył nóż, który wisiał na cienkim rzemyku przy jego biodrze i zaczął przecinać więcierz. - Nie przetniesz, nie uda ci się! - szepnął Baltazar, którego ogarnęła gorączka łowów. Lecz ku jego zdumieniu nóż rozerwał metalowe pęta. „Diabeł” zręcznymi ruchami poszerzał otwór, podczas gdy łowcy starali się jak najszybciej wyciągnąć sieć na brzeg. - Mocniej! I raz, i raz... - krzyczał Baltazar. Ale w chwili, w której wydawało się, że zdobycz była już w zasięgu ręki, „diabeł” wyślizgnął się przez wyciętą dziurę, wpadł do wody wzbijając fontannę bryzg i zniknął w głębinie. Zrozpaczeni łowcy puścili sieć. - Dobry nożyk! Druty przecina! - zawołał z zachwytem Baltazar. - Podwodni kowale lepsi są od naszych! Zurita stał z opuszczoną głową i patrzył na wodę. Wyglądał tak, jakby zatonął w niej cały i ego majątek. Potem wyprostował się, szarpnął puszysty wąs i tupnął. - Ńo nie, nie! - zawołał. - Prędzej zdechniesz w tej swojej podwodnej jaskini, niż zmusisz mnie do rezygnacji z moich planów. Nie poskąpię pieniędzy, znaidę nurków, pozastawiam całą zatokę sieciami i sidłami, ale wreszcie cię dopadnę! Był odważny, uparty i wytrwały. Nic dziwne go - wszak w żyłach Pedra Zurity płynęła krew hiszpańskich konkwistadorów. A poza tym - miał o co walczyć. Okazało się, że „diabeł morski” nie jest jakąś nadprzyrodzoną, wszechmocną istotą. Jest najwyraźniej z krwi i kości, jak to określił Baltazar. A więc można go schwytać, założyć mu obrożę z łańcuchem i zmusić, by wydobywał z dna oceanu bogactwa dla Zurity. Baltazar schwyta go, choćby bogowie morza z trójzębami w dłoni stanęli w obronie „diabła morskiego”. DOKTOR SALWATOR Zurita spełnił swą groźbę. Założył na dnie zalewu wiele zapór z drutu, pozastawiał sieci i sidła. Ale jego ofiarami jak na razie padały tylko ryby, zaś „diabeł morski” jakby zapadł się pod ziemię. Nie pokazał się już więcej i nie dawał żadnego znaku życia. Oswojony delfin na próżno pojawiał się codziennie w zatoce, nurkował i parskał, jakby zapraszając swego niezwykłego przyjaciela na przejażdżkę. Ten jednak nie pokazywał się i delfin po raz ostatni parsknąwszy gniewnie wracał na otwarte morze. Pogoda się popsuła. Wschodni wiatr wzburzył ocean, wzbijany z dna piasek zmącił wody zatoki. Dno przesłoniły spienione grzywy fal. Nikt nie mógł dojrzeć, co dzieje się pod wodą. Zurita godzinami mógł stać na brzegu i patrzeć na łamiące się szeregi fal. Szły jeden za drugim, ogromne jak pagórki, z hukiem wodospadu rozbijały się na brzegu, zaś dolne warstwy wody z sykiem pełzły dalej po wilgotnym piasku, przewracając drobne kamyki i muszle, docierając aż do stóp Zurity. - Nie, to na nic - mówił Zurita. - Trzeba wymyśleć coś innego. „Diabeł” mieszka na dnie morza i nie ma ochoty opuszczać swej kryjówki. No Więc, by go schwytać, należy go odwiedzić - zejść pod wodę! To oczywiste! I Zurita natychmiast zawołał Baltazara, który montował nową, skomplikowaną pułapkę.

- Natychmiast ruszaj do Buenos Aires - polecił - i przywieź dwa skafandry z butlami tlenowymi. Zwykły skafander z przewodami do tłoczenia powietrza się nie nadaje. „Diabeł” może przeciąć rurę. Poza tym, być może będziemy musieli odbyć niewielki podwodny spacerek. I nie zapomnij przywieźć lampy elektryczne. - Wybiera się pan w odwiedziny do „diabła”? - spytał Baltazar. - Ale rzecz jasna w twoim towarzystwie, stary. Baltazar skinął głową i ruszył do miasta. Przyniósł nie tylko skafandry i lampy, ale również parę długich, dziwacznie wygiętych noży z brązu. - Teraz już nie umieją takich robić - oznajmił. - To stare noże Araukanów, którymi nasi pradziadkowie wypruwali kiedyś flaki białym - pańskim pradziadkom, za przeproszeniem szanownego pana. Zuricie niezbyt podobał się ten komentarz historyczny, ale noże zaakceptował. - Jesteś bardzo przezorny, Baltazarze. Następnego dnia o świcie, mimo że fale były wciąż wysokie, Zurita i Baltazar założyli skafandry i zeszli na dno morza. Z trudem rozplątali sieci rozstawione przed wejściem do podwodnej jaskini i wczołgali się w wąski przesmyk. Wokół nich panowała kompletna ciemność. Stanęli i wydobywszy uprzednio noże, zaświecili lampy. Wystraszone światłem drobne rybki rozpierzchły się na boki, ale już po chwili podpłynęły do lampy, wirując w rzucanej przez nią smudze światła jak rój owadów. Zurita odpędzał je machnięciem dłoni, ich połyskujące łuski oślepiały go. Była to dość obszerna jaskinia, o wysokości co najmniej czterech i szerokości pięciu - sześciu metrów. Nurkowie obejrzeli wszystkie zakamarki. Jaskinia była pusta i niezamieszkała. Jedynie ławice drobnych rybek ukrywały się tu zapewne przed gwałtownym falowaniem i drapieżnikami. Zurita i Baltazar ostrożnie ruszyli dalej. Jaskinia zwężała się stopniowo. I nagle Zurita zamarł, osłupiały. Światło latarni wydobyło z mroku grubą, żelazną kratę, która zamykała dalszą drogę. Zurita nie mógł uwierzyć własnym oczom. Złapał żelazne pręty i zaczął je szarpać, próbując przełamać tę zaporę. Ale krata nie poddawała się. Pedro obejrzał ją dokładnie w świetle latarni i stwierdził, że pręty kraty zostały solidnie osadzone w ścianach jaskini, a zapora zaopatrzona jest w zawiasy i wewnętrzny zamek. Nowa zagadka. „Diabeł morski” okazał się więc nie tylko rozumną, ale i wielce utalentowaną istotą. Umiał oswoić delfina, znał się na obróbce metali. Mógł na dnie morza ustawić solidne, żelazne zapory, które chroniły jego miejsce zamieszkania przed nieproszonymi gośćmi. Ale przecież to niewiarygodne! Przecież nie mógł kuć żelaza pod wodą! Wynika z tego, że żyje nie w wodzie, albo w każdym razie na długi okres wychodzi z wody na ląd. Zurita czuł, jak krew tętni mu w skroniach, jakby mimo iż przebywał pod wodą zaledwie kilka minut, zaczęło mu brakować tlenu. Dał znak Baltazarowi, wyszli obaj z podwodnej jaskini - nie mieli tu już nic do roboty - i wydostali się na powierzchnię. Araukanie, którzy oczekiwali ich z niecierpliwością, ucieszyli się, widząc że są cali i zdrowi. Zurita zdjął hełm i gdy jego oddech stał się znów równy i miarowy, spytał. - No i co ty na to, Baltazarze? Araukanin rozłożył ręce. - Cóż, tkwić będziemy tu długo. „Diabeł” zapewne żywi się rybami, a ma ich tam pod dostatkiem. Głodem go nie weźmiemy. Możemy zrobić jeszcze tylko jedno - wysadzić kratę. - Czy nie sądzisz, Baltazarze, że jaskinia może mieć dwa wyjścia? Jedno - podwodne, od strony zatoki i drugie - na lądzie? - Nie pomyślałem o tym. - No to powinniśmy sprawdzić. Dlaczego nie wpadliśmy wcześniej na pomysł, aby zbadać okolicę? - stwierdził Zurita. Zabrali się do dzieła. Wkrótce Zurita natknął się na wysoki mur z białego kamienia otaczający duży, przynajmniej dziesięciohektarowy teren. Pedro ruszył wzdłuż ogrodzenia. Były w nim tylko jedne wrota wykonane z grubych płyt żelaznych. W bramie tej znajdowała się maleńka, żelazna furtka z zamkniętym od wewnątrz wizjerem. Prawdziwa twierdza albo więzienie, pomyślał Zurita. Dziwne! Właściciele hacjend nie budują tak grubych i wysokich murów. Nie ma tu żadnej szparki ani szczeliny, przez którą można by zerknąć do środka. Wokoło była dzika, bezludna okolica - nagie, szare skały porośnięte gdzieniegdzie kłującymi krzewami i kaktusami. W dole była zatoka. Zurita przez kilka dni włóczył się w pobliżu muru, długo obserwował żelazne wrota. Ale brama się nie otwierała, nikt z niej nie wychodził ani do niej nie wchodził, zza muru nie dobiegały żadne odgłosy. Gdy Pedro któregoś wieczoru wrócił na pokład „Meduzy”, wezwał do siebie Baltazara i zapytał go.

- Czy wiesz, kto mieszka w tej twierdzy nad zatoką? - Wiem, pytałem już o to Indian, którzy pracują w hacjendach. Tam mieszka Salwator. - Któż to taki ten Salwator? - Bóg - odparł Baltazar. Zurita ze zdziwieniem uniósł swe czarne, krzaczaste brwi. - Kpisz, Baltazarze? Indianin uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie. - Powtarzam to, co słyszałem. Wielu Indian uważa Salwatora za boga, wybawcę. - Od czegóż ich wybawia? - Od śmierci Powiadają, że jest wszechmocny. Salwator może czynić cuda. W swych dłoniach trzyma nici życia i śmierci. Kulawym daje nowe, żywe nogi, ślepym daje oczy bystre jak u orła, a nawet wskrzesza umarłych. - Carramba! - warknął Zurita podkręcając swe puszyste wąsy. - W zatoce „diabeł morski”, nad zatoką - „bóg”. Czy nie uważasz, Baltazarze, że „diabeł” i „bóg” mogą sobie pomagać? - Sądzę, że powinniśmy się stąd wynosić jak najszybciej, póki się nam w głowach nie pomieszało od tych cudów. - Czy widziałeś na własne oczy kogoś, kogo uleczył Salwator? - Tak, widziałem. Pokazywali mi człowieka ze złamaną nogą. Po pobycie u Salwatora biega jak mustang. Oprócz tego widziałem Indianina, którego Salwator wskrzesił. Cała wieś mi opowiadała, że Indianin ten, gdy go niesiono do Salwatora, był zimnym trupem - miał tak rozwaloną czaszkę, że widać było mózg. Ale od Salwatora wyszedł żywy i wesoły. Nawet ożenił się po śmierci. Z ładną dziewczyną. Oprócz tego widziałem indiańskie dzieci... - Wynika z tego, że Salwator jednak przyjmuje u siebie ludzi z zewnątrz? - Tylko Indian. Przychodzą do niego ze wszystkich stron - z Ziemi Ognistej i Amazonii, z pustyni Atacama i z Asuncion. Zurita po wysłuchaniu Baltazara zdecydował się pojechać do Buenos Aires. Dowiedział się tam, że Salwator leczy Indian i cieszy się wśród nich sławą cudotwórcy. Z opinii zaczerpniętych w kołach lekarskich wynikało, iż Salwator jest utalentowanym, a może nawet genialnym chirurgiem, ale również jest wielkim dziwakiem, co wśród ludzi wybitnych wcale nie należy do rzadkości. Nazwisko Salwatora było ogólnie znane w naukowych środowiskach Starego i Nowego Świata. W Ameryce zasłynął swoimi niezwykle odważnymi operacjami chirurgicznymi. Gdy stan zdrowia chorego uznano za beznadziejny i lekarze odmawiali przeprowadzania operacji, wzywano Salwatora. Nigdy nie odmawiał pomocy. Jego odwaga i pomysłowość nie znały granic. W czasie wojny imperialistyczne! był na froncie we Francji i zajmował się prawie wyłącznie operacjami mózgu. Wiele tysięcy osób zawdzięcza mu życie. Po zawarciu pokoju wrócił do swojej ojczyzny - Argentyny. Praktyka lekarska i szczęśliwe spekulacje ziemią przyniosły Salwatorowi olbrzymi majątek. Kupił dużą połać gruntów niedaleko Buenos Aires, ogrodził ją olbrzymim murem (uznano to za kolejne z jego dziwactw) i gdy tam zamieszkał, całkowicie zarzucił praktykę lekarską. Zajmował się wyłącznie badaniami naukowymi, które prowadził w swoim laboratorium, oraz przyjmował i leczył wyłącznie Indian. A ci nazywali go bogiem, który zstąpił na ziemię. Zurita dowiedział się o czymś jeszcze. Tam, gdzie obecnie znajdowały się rozległe posiadłości Salwatora, przed wojną stał niewielki dom z ogrodem, również otoczone murem. W czasie gdy doktor znajdował się na froncie, domu pilnował Murzyn i kilka olbrzymich psów. Ci nieprzekupni wartownicy nie wpuszczali do środka nikogo. Ostatnimi czasy Salwator stał się jeszcze bardziej tajemniczy. Nie przyjmował nawet dawnych uniwersyteckich kolegów. Gdy Zurita zebrał te wszystkie wiadomości, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli Salwator jest lekarzem, to nie ma prawa odmówić choremu przyjęcia. Czemu więc nie miałby zachorować? Przedostanę się do Salwatora udając chorego, a co będzie potem - zobaczymy. Pedro dotarł do żelaznych wrót broniących wstępu na teren posiadłości Salwatora i zaczął stukać. Stukał długo i uparcie, nikt mu jednak nie otwierał. Doprowadzony do Wściekłości Zurita schwycił wreszcie duży kamień i tłukąc nim w bramę narobił hałasu, który mógł chyba zbudzić umarłego. Daleko za murem rozszczekały się psy i wreszcie judasz w furtce uchylił się nieco. - Czego? - spytał ktoś łamaną hiszpańszczyzną. - Chory, proszę szybko otworzyć - odparł Zurita. - Chorzy tak nie stukają - ze stoickim spokojem skonstatował ten sam głos i w judaszu ukazało się czyjeś oko. - Doktor nie przyjmuje. - Nie ma prawa odmówić choremu pomocy - denerwował się Zurita. Wizjer zamknął się i do uszu Pedra dobiegł odgłos oddalających się kroków. Tylko psy wciąż ujadały zawzięcie. Zurita, po wyczerpaniu całego repertuaru przekleństw, powrócił na szkuner. Zaskarżyć Salwatora w Buenos Aires? Ale przecież to nic nie da. Zurita aż trząsł się cały z wściekłości. Jego puszystym, czarnym wąsom groziło poważne niebezpieczeństwo, gdyż co chwila szarpał je nerwowo. Ich końce

zwisały ku dołowi jak strzałka barometru wskazująca niż. Powoli jednak uspokajał się i wkrótce zaczął obmyślać dalsze posunięcia. W miarę upływu czasu jego pokryte brązową opalenizną palce coraz częściej podkręcały koniuszki wąsów ku górze. Strzałka barometru zaczęła wskazywać wyż. Wkrótce wyszedł na pokład i ku ogólnemu zadowoleniu kazał podnieść kotwicę. „Meduza” skierowała się w stronę Buenos Aires. - To dobrze - oświadczył Baltazar. - Ile czasu straciliśmy na próżno. Niech licho porwie tego „diabła” i tego „boga” razem wziętych! CHORA WNUCZKA Słońce piekło bezlitośnie. Po pylistej, polnej drodze ciągnącej się wśród bujnych łanów pszenicy, kukurydzy i owsa szedł stary, wynędzniały Indianin w pełnej dziur odzieży. Na rękach niósł chore dziecko osłonięte starym kocem przed promieniami słonecznymi. Ocjy dziecka były na wpół przymknięte. Na jego szyi widniała wielka opuchlizna. Chwilami, gdy starzec potykał się, dziecko jęczało chrypliwie i unosiło powieki. Wtedy starzec zatrzymywał się i troskliwie dmuchał dziecku w twarz, aby chociaż w ten sposób nieco je ochłodzić. - Żeby tylko donieść ją żywą! - szepnął starzec i przyspieszył kroku. Indianin doszedł do żelaznych wrót, przełożył dziecko na lewą rękę, a prawą czterokrotnie uderzył w żelazną furtkę. Wizjer uchylił się, mignęło w nim czyjeś oko, zgrzytnęły zasuwy i furtka się otwarła. Indianin nieśmiało przekroczył próg. Przed nim, w białym fartuchu, stał stary Murzyn o zupełnie siwych, kręconych włosach. - Do doktora, dziecko chore - powiedział Indianin. Murzyn bez słowa skinął głową, zamknął furtkę i dał znak, by iść za nim. Indianin rozejrzał się wokoło. Znajdowali się na niewielkim podwórcu wymoszczonym szerokimi, kamiennymi płytami. Podwórze to z jednej strony zamykał wysoki mur zewnętrzny, z drugiej - następny, nieco niższy, oddzielający dziedziniec od wewnętrznej części posiadłości. Nie było tu ani źdźbła trawy, ani jednego krzaczka; jak na podwórzu więzienia. W kącie dziedzińca, przy wrotach w drugim murze, stał biały dom z wielkimi, szerokimi drzwiami. Naokoło domu, na ziemi, rozlokowali się Indianie - kobiety i mężczyźni. Wielu było z dziećmi. Prawie wszystkie dzieci wyglądały na zupełnie zdrowe. Niektóre grały muszelkami w „para - nie para”, inne mocowały się - i wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy. Stary, białowłosy Murzyn bacznie pilnował, by dzieci nie hałasowały. Stary Indianin pokornie przykucnął w cieniu domu i zaczął dmuchać w nieruchomą, posiniałą twarz dziecka. Obok niego siedziała stara Indianka ze spuchniętą nogą. Popatrzyła na dziecko i spytała: - Córka? - Wnuczka - odparł. Stara kobieta pokiwała głową i rzekła. - W twoją wnuczkę wstąpił duch bagien. Ale on jest silniejszy od złych duchów. On wypędzi ducha bagien i twoja wnuczka będzie zdrowa. Murzyn w białym fartuchu przeszedł między chorymi, popatrzył na trzymane przez Indianina dziecko i wskazał mu drzwi domu. Indianin wszedł do dużej sali o podłodze wyłożonej płytami. Pośrodku stał długi i wąski stół przykryty białym prześcieradłem. Otwarły się drugie drzwi i do sali wszedł doktor Salwator ubrany w biały fartuch. Był wysoki, barczysty i smagły. Nie licząc czarnych brwi i rzęs, na głowie nie miał ani jednego włoska. Zapewne stale golił głowę, ponieważ skórę na niej miał równie silnie opaloną jak twarz. Dość wydatny, z niewielkim garbkiem nos, ostry, nieco wysunięty podbródek i mocno zaciśnięte usta sprawiały, że twarz zdawała się tchnąć okrucieństwem i jakąś drapieżnością. Piwne oczy spoglądały lodowato. Indianin poczuł się nieswojo pod tym badawczym spojrzeniem. Pokłonił się nisko i podał dziecko. Salwator szybkimi, pewnymi, ale zarazem delikatnymi ruchami wziął chorą dziewczynkę z rąk Indianina, rozwinął gałgany, w które była owinięta i cisnął je zręcznie do stojącej w kącie skrzynki. Indianin pokusztykał w tę stronę, widocznie chcąc odzyskać wyrzucone szmaty, ale Salwator powstrzymał go, mówiąc surowo: i- Zostaw to, nie dotykaj! Następnie położył dziewczynkę na stole i pochylił się nad nią. Stał bokiem do Indianina, który nagle odniósł wrażenie, że to nie doktor, lecz kondor pochylił się nad maleńkim ptaszkiem. Salwator zaczął badać dotykiem opuchliznę na gardle dziecka. Widok jego palców również zdumiał Indianina. Były one długie, niezwykle ruchliwe. Mogło się wydawać, że ich stawy zginały się nie tylko do dołu, ale i w bok, a nawet do góry. Indianin, którego trudno było nazwać tchórzem, starał się przezwyciężyć strach, który wzbudzał w nim ten dziwny człowiek. - Wspaniale. Cudownie - mówił Salwator, zupełnie jakby widok i dotykanie opuchlizny sprawiały mu jakąś niezwykłą przyjemność.

Gdy skończył badanie, spojrzał na Indianina i rzekł: - Teraz jest nów. Przyjdź za miesiąc, jak będzie następny nów, i otrzymasz swoją dziewczynkę zdrową. Wyniósł dziecko za oszklone drzwi, do pomieszczeń, w których znajdowały się łazienka, sala operacyjna i sale dla chorych. Tymczasem Murzyn wprowadził już do sali przyjęć nową pacjentkę - starą Indiankę z chorą nogą. Indianin pokłonił się nisko oszklonym drzwiom, za którymi zniknął doktor Salwator i wyszedł. Dokładnie dwadzieścia osiem dni później te same oszklone drzwi otworzyły się. Stała w nich dziewczynka ubrana w nową sukienkę, zdrowa i rumiana. Patrzyła z lękiem na dziadka. Indianin podbiegł do niej, schwycił na ręce, ucałował i obejrzał jej gardło. Po opuchliźnie nie było nawet śladu. Tylko niewielka, prawie niezauważalna, czerwona blizna przypominała o operacji. Dziewczynka odpychała dziadka i nawet krzyknęła, gdy całując, ukłuł ją dawno nie golonym zarostem. Musiał znowu postawić ją na podłodze. Za dziewczynką wszedł Salwator. Tym razem doktor nawet uśmiechnął się i pogłaskawszy dziewczynkę po głowie powiedział: -• No, masz swoją wnuczkę. Przyniosłeś ją w samą porę. Jeszcze kilka godzin i nawet ja nie mógłbym przywrócić jej życia. Twarz starego Indianina zmarszczyła się, wargi zaczęły dygotać, z oczu popłynęły łzy. Znów uniósł dziewczynkę, przycisnął ją do piersi, ukląkł przed Salwatorem i głosem przerywanym łkaniem rzekł: - Panie, ocaliłeś życie mojej wnuczce. Czym może odwdzięczyć się stary Indianin? Tylko ofiarowując ci swoje życie. - Po cóż mi twoje życie? - zdziwił się Salwator. - Jestem stary, ale wciąż silny - ciągnął Indianin nie podnosząc się z klęczek. - Odniosę wnuczkę matce, mojej córce, i wrócę do pana. Chcę oddać panu całe życie, które jeszcze mi pozostało, by odwdzięczyć się za dobroć, którą pan mi wyświadczył. Będę służył panu wiernie jak pies. Błagam, niech mi pan nie odmawia tej łaski. Salwator zamyślił się. Bardzo niechętnie i z wielką ostrożnością przyjmował nowych służących. Jednak prawdę mówiąc, starczyłoby pracy i dla nowego służącego. I to niemało pracy - sam Jim nie dawał sobie rady z ogrodem. Ten Indianin wygląda na odpowiedniego człowieka, choć z drugiej strony doktor wolałby Murzyna. - Ofiarowujesz mi swoje życie i prosisz, bym wyświadczył ci łaskę i przyjął ten dar. Niech tak będzie. Kiedy możesz przyjść? - Księżyc nie skończy jeszcze swej pierwszej przemiany, gdy będę już z powrotem - odparł Indianin i ucałował brzeg kitla Salwatora. - Jak ci na imię? - Mnie?... Christo, Christofer. - Idź, Christo. Będę na ciebie czekał. - Chodźmy wnusiu! - odezwał się Christo do dziewczynki i znowu wziął ją na ręce. Dziewczynka rozpłakała się. Christo wyszedł. CUDOWNY OGRÓD Gdy po upływie tygodnia Christo wrócił, doktor Salwator w skupieniu popatrzył mu w oczy. - Słuchaj mnie uważnie, Christo. Biorę cię do służby. Będziesz otrzymywać posiłki i dobrą zapłatę... Christo zaczął machać rękami. - Nic nie potrzebuję, chcę tylko panu służyć. - Milcz i słuchaj - ciągnął dalej Salwator. - Będziesz miał wszystko. Ja zaś wymagać będę jednego - ani słowa o tym, co tu zobaczysz. - Prędzej utnę sobie język i rzucę psom na pożarcie, niż cokolwiek powiem. - Uważaj, żeby nie przytrafiło ci się takie nieszczęście - uprzedził go doktor. Wezwał Murzyna w białym kitlu i polecił mu: - Zaprowadź go do ogrodu i przekaż Jimowi. Murzyn skłonił się w milczeniu, wyprowadził Indianina z białego domu, przeprowadził go przez znany mu już dziedziniec i zapukał do żelaznej furtki w drugim murze. Zza muru dobiegło szczekanie psów, furtka powoli otwarła się ze skrzypieniem. Murzyn wepchnął Christo przez furtkę i zawołał coś gardłowym głosem do drugiego Murzyna, który stał za furtką i czekał. Christo. przerażony, oparł się plecami o mur - z podobnym do ryku szczekaniem pędziły w jego stronę nieznane zwierzęta o czerwonawo- żółtej, pokrytej plamami sierści. Gdyby Christo spotkał je w pampie, natychmiast zorientowałby się, że są to jaguary. Ale biegnące ku niemu bestie szczekały jak psy, Christo było jednak obojętne, jakie zwierzęta go atakują. Rzucił się w stronę rosnącego nieopodal drzewa i zaczął błyskawicznie wspinać się po jego gałęziach. Murzyn syknął na psy jak rozwścieczona kobra. Uspokoiły się natychmiast. Przestały szczekać,

przywarowały i położyły łby na wyciągniętych łapach, zerkając z ukosa na Murzyna. Ten zaś znowu zasyczał, tym razem zwracając się do siedzącego na drzewie Chista i gestami zaczął go namawiać, by zszedł. - Czemu syczysz jak żmija? - spytał Christo, nie porzucając swego schronienia. - Mowę ci odjęło? Murzyn tylko zamruczał coś gniewnie. Pewnie jest niemy, pomyślał Christo i przypomniał sobie ostrzeżenie Salwatora. Czyżby doktor rzeczywiście obcinał języki sługom, którzy rozgłaszają jego tajemnice? Może temu Murzynowi także odcięto język?... Christo nagle poczuł takie przerażenie, że omal nie spadł z drzewa. Ogarnęło go pragnienie, by uciec stąd za wszelką cenę i to jak najszybciej. Spojrzał, w jakiej odległości od drzewa, na którym siedział, jest mur. Nie, nie przeskoczy... Tymczasem Murzyn zbliżył się, schwycił Indianina za nogę i ze zniecierpliwieniem zaczął ściągać go w dół. Christo musiał się poddać. Zeskoczył z drzewa, uśmiechnął się najmilej jak umiał, wyciągnął rękę i spytał przyjacielskim tonem. - Jim? Murzyn skinął głową. Christo mocno uścisnął jego dłoń. Cóż, skoro trafiłem do piekła, to trzeba zaprzyjaźnić się z diabłem, pomyślał. Głośno zaś ciągnął dalej. - Jesteś niemy? Murzyn nie odpowiedział. - Nie masz języka? Murzyn w dalszym ciągu milczał. Jakby mu zajrzeć do ust? - pomyślał Christo. Ale Jim najwyraźniej nie miał zamiaru wdawać się w rozmowy, nawet na migi. Wziął Christo za rękę, podprowadził do czerwonawo-brązo- wych bestii i coś do nich zasyczał. Zwierzaki podniosły się, podeszły do Christa, obwąchały go i spokojnie odeszły. Indianin poczuł, że powoli wraca mu spokój. Jim skinął ręką i prowadząc Christa za sobą, pokazywał mu ogród. W porównaniu z posępnym, wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcem, ogród oszałamiał bogactwem zieleni i kwiatów. Ciągnął się na wschód, jego teren opadał stopniowo w miarę zbliżania się do brzegu morza. We wszystkie strony rozbiegały się ścieżki wysypane mielonymi, czerwonawymi muszlami. Przy ścieżkach rosły dziwacznie ukształtowane kaktusy, błękitnozielone agawy o soczystych liściach, kiście żółto-zielonych kwiatów. Całe gaje drzew brzoskwiniowych i oliwnych ocieniały gęstą murawę pełną jaskrawych, wielobarwnych kwiatów. Wśród zieleni traw połyskiwały sadzawki o brzegach wyłożonych białymi kamieniami. Tryskające wysoko fontanny odświeżały wodnym pyłem powietrze. W całym ogrodzie rozlegały się najrozmaitsze krzyki, piania i świergoty ptaków, porykiwania, piski i skowyty zwierząt. Nigdy dotąd Christo nie widział tak przedziwnych zwierząt. W tym ogrodzie żyły niezwykłe stworzenia. Połyskując miedzianozieloną łuską, przebiegła ścieżkę sześcionoga jaszczurka. Z gałęzi drzewa zwisała dwugłowa żmija. Christo ze strachem odskoczył od dwugłowego gada, który za- syczał nań swymi dwoma czerwonymi paszczami. Murzyn odpowiedział jeszcze głośniejszym sykiem i żmija, kołysząc obiema głowami ześlizgnęła się z drzewa i zniknęła w zaroślach trzciny. Jeszcze jedna żmija spełzła ze ścieżki przebierając dwoma łapami. Za metalową siatką pochrząkiwał prosiak i wytrzeszczał na Christa wielkie, jedyne oko osadzone pośrodku czoła. Dwa białe szczury zrośnięte bokami, biegły różową ścieżką, niczym jakaś dwugłowa, ośmionoga poczwara. Niekiedy to dwujedyne zwierzę zaczynało walczyć samo z sobą - prawy szczur podążał w prawo, lewy w lewo i obydwa popiskiwały ze złością. Zwyciężał zawsze prawy szczur. Obok ścieżki pasły się zrośnięte bokami inne syjamskie bliźnięta - dwie owce. Nie Walczyły ze sobą tak, jak robiły to szczury. Najwidoczniej już dawno między nimi zaistniała całkowita zgodność pragnień i decyzji. Szczególnie jeden potworek wstrząsnął Christem. Wielki, całkiem pozbawiony sierści, różowy pies. Na jego grzbiecie widać było jakby wyłaniającą się z psiego ciała maleńką małpkę - jej tors, łapy, głowę. Pies podszedł do Christa i zaczął machać ogonem. Małpka kręciła głową, machała łapkami, klepała nimi grzbiet psa, z którym tworzyła jedną całość i krzyczała, spoglądając na Christa. Indianin włożył rękę do kieszeni, wyjął kawałek cukru i podał małpce. Ktoś jednak szybko odsunął rękę Christa. Za jego plecami rozległo się syczenie. Christo obejrzał się - był to Jim. Stary Murzyn gestami i mimiką wyjaśnił Christowi, że małpki nie wolno karmić. W tej samej chwili wróbel z głową papugi wyrwał w locie trzymany przez Indianina kawałek cukru i skrył się za krzakiem. W dali, na łące, zaryczał koń z krowią głową. Przez polanę przegalopowały machając końskimi ogonami dwie lamy. Z trawy, z zarośli, z gałęzi drzew patrzyły na Christa niezwykłe gady, zwierzęta, ptaki - psy z kocimi i gęsi z kogucimi głowami, rogate dziki, strusie nandu o orlich dziobach, barany z tułowiem pumy... Christo miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen. Przecierał oczy, polewał głowę zimną wodą z fontanny, ale nic nie pomagało. W sadzawkach widział węże z rybimi głowami i skrzelami, ryby o żabich łapach, żaby o długim jak u jaszczurek tułowiu...

Christa znowu ogarnęło pragnienie, aby stąd uciec. Wreszcie Jim wprowadził Christa na szeroki, wysypany piaskiem placyk. W jego centrum stała wśród palm, wybudowana w stylu mauretańskim willa z białego marmuru. Zza palmowych pni prześwitywały łuki i kolumny. Fontanny, w kształcie odlanych z brązu delfinów tryskały kaskadami wody w przezroczyste baseny z uwijającymi się w nich złotymi rybkami. Największa fontanna, przed głównym wejściem, przedstawiała młodzieńca, który na wzór mitycznego Trytona siedział na delfinie i trzymał przy ustach spiralny róg. Za willą widać było kilka zabudowań mieszkalnych i gospodarczych, dalej zaś, aż do białego muru, ciągnęły się gęste zarośla kolczastych kaktusów. Znowu mur! - pomyślał Christo. Jim zaprowadził Indianina do niewielkiego, przyjemnie chłodnego pokoiku. Wyjaśnił gestami, że pomieszczenie to przeznaczone jest dla Christo i oddalił się, pozostawiając go samego. TRZECI MUR Powoli Christo przywykł do tego niezwykłego, otaczającego go świata. Wszystkie zwierzęta, ptaki i gady, które tu mieszkały, były doskonale oswojone. Z niektórymi Christo nawet się zaprzyjaźnił. Psy o skórze jaguarów, które pierwszego dnia tak go przestraszyły, chodziły za nim trop w trop, lizały po rękach, łasiły się. Lamy jadły mu chleb z ręki. Papugi przylatywały i siadały mu na ramionach. Ogrodem i zwierzętami opiekowało się dwunastu Murzynów, równie milczących lub niemych jak Jim. Christo nigdy nie słyszał, żeby rozmawiali, nawet między sobą. Każdy robił w milczeniu to, co do niego należało. Jim był kimś w rodzaju zarządcy. Nadzorował Murzynów i przydzielał im pracę. Christo zaś, ku swemu zaskoczeniu, został pomocnikiem Jima. Pracy Christo nie miał zbyt wiele, wyżywienie było dobre. Nie mógł się więc uskarżać na swój los. Niepokoiło go tylko jedno - złowrogie milczenie Murzynów. Był pewien, że Salwator obciął im wszystkim języki. I gdy czasem Salwator wzywał Christa do siebie, ten za każdym razem myślał sobie: Będzie mi obcinać język. Wkrótce jednak przestał się bać. Pewnego razu zobaczył Jima śpiącego w cieniu drzew oliwnych. Murzyn leżał na plecach z szeroko otwartymi ustami. Christo wykorzystał to, by zajrzeć do ust śpiącego i dzięki temu upewnił się, że stary Murzyn ma język na swoim miejscu. Uspokoiło to nieco Indianina. Salwator miał ściśle określony plan dnia. Od siódmej do dziewiątej rano doktor przyjmował chorych Indian, następnie zaś szedł do swojej willi i pracował w laboratorium. Przeprowadzał operacie na zwierzętach, a następnie badał ie dokładnie. Po ukończeniu swoich obserwacji Salwator odsyłał zwierzęta do ogrodu. Christo, sprzątając czasem w domu doktora, bywał również w laboratorium. Wszystko, co tam widział, oszołomiło go. W szklanych słojach wypełnionych jakimiś roztworami pulsowały rozmaite narządy. Amputowane ręce i nogi wciąż żyły. I kiedy te żywe, choć oddzielone od ciała członki zaczynały chorować, Salwator leczył je, podtrzymując gasnące życie. Christo panicznie bał się tego wszystkiego. Wolał przebywać w ogrodzie, między żywymi potworkami. Wprawdzie Salwator okazywał Indianinowi całkowite zaufanie, jednak Christo, mimo że niezwykle wszystkim się interesował, nie odważył się zajrzeć za trzeci mur. Kiedyś w południe, gdy wszyscy odpoczywali, podbiegł jednak do wysokiej ściany. Usłyszał dolatujące zza niej dziecięce głosy, rozróżniał nawet niektóre indiańskie słowa. Czasem do głosów dzieci dołączały się jakieś inne - wyższe i bardziej piskliwe. Głosy te, mówiące w jakimś nieznanym narzeczu, jakby sprzeczały się z dziećmi. Pewnego razu Salwator spotkał Christa w ogrodzie, podszedł do niego i patrząc mu jak zwykle prosto w oczy, powiedział: - Pracujesz u mnie już miesiąc, Christo, i jestem z ciebie zadowolony. W dolnym ogrodzie zachorował jeden z moich służących. Zastąpisz go. Zobaczysz tam wiele nowych rzeczy. Ale pamiętaj o naszej umowie - trzymaj dobrze język za zębami, jeżeli nie chcesz go utracić. - Pomiędzy pańskimi niemymi służącymi, doktorze, prawie się oduczyłem mówić - odparł Christo. - Tym lepiej. Milczenie jest złotem. Jeżeli będziesz milczeć, otrzymasz wiele złotych peso. Mam nadzieję, że uda mi się wyleczyć chorego w ciągu około dwóch tygodni. A przy okazji. Czy dobrze znasz Andy? - Urodziłem się w górach. - Wspaniale. Będę musiał zdobyć nowe zwierzęta i ptaki. Wezmę cię z sobą. Teraz idź już. Jim zaprowadzi cię do dolnego ogrodu. Christo przyzwyczaił się do wielu dziwów. To jednak, co zobaczył, przechodziło wszelkie jego oczekiwania. Na wielkiej, zalanej słońcem łące bawiły się nagie dzieci i małpy. Dzieci pochodziły z różnych plemion indiańskich. Najmłodsze miały nie więcej niż trzy lata, najstarsze - dwanaście. Dzieci te były pacjentami Salwatora. Wiele z nich przeszło poważne operacje i zawdzięczały Salwatorowi życie. Powracające do zdrowia dzieci biegały po ogrodzie, bawiły się, później zaś, gdy wracały im siły, rodzice zabierali je do domów. Oprócz dzieci mieszkały tu małpy. Małpy bez ogonów i bez sierści na ciele. Ale najdziwniejszą rzeczą było, że wszystkie małpy - jedne lepiej, drugie gorzej - umiały mówić. Kłóciły się

z dziećmi, wymyślały, piszczały wysokimi głosikami. Mimo to małpy i dzieci żyły obok siebie bez konfliktów i sprzeczki między nimi wybuchały nie częściej niż między samymi dziećmi. Niekiedy Christo poważnie zastanawiał się, czy są to prawdziwe małpy, czy ludzie. Christo oglądając ogród stwierdził, że jest on mniejszy niż górny, że zamyka go pionowa jak mur skała i opada on bardzo stromo w kierunku zatoki. Morze było najwidoczniej tuż za tą skałą. Dobiegał zza niej huk fal. Kilka dni później Christo zbadał skalną ścianę i przekonał się, że jest sztuczna. W gęstych zaroślach glicynii odnalazł żelazne drzwi, pomalowane czarą farbą tak, że zlewały się zupełnie z kamieniami. Christo przez chwilę nadsłuchiwał uważnie. Ale zza skały dobiegał tylko huk przyboju. Dokąd prowadziły te wąskie drzwi? Na brzeg morza?, Nagle dobiegły go podniecone okrzyki dzieci. Wszystkie patrzyły na niebo. Christo uniósł głowę i zobaczył nieduży, czerwony balonik przelatujący powoli ponad ogrodem. Wiatr pędził balon w stronę morza. Zwykły, dziecięcy balonik bardzo zdenerwował Christa. Ogarnął go niepokój. I gdy tylko służący wyzdrowiał i powrócił, Christo poszedł do Salwatora i powiedział. - Doktorze! Wkrótce jedziemy w Andy, być może na długo. Niech mi pan pozwoli odwiedzić córkę i wnuczkę. Salwator nie lubił, gdy jego służący wychodzili poza obręb posiadłości i dlatego wybierał zazwyczaj samotnych. Christo czekał w milczeniu, patrząc doktorowi w oczy. W końcu Salwator wbił lodowate spojrzenie w Christa i przypomniał mu: - Pamiętaj o umowie. Pilnuj dobrze swego języka. Wracaj nie później niż za trzy dni. Poczekaj. Doktor wyszedł na chwilę do sąsiedniego pokoju i przyniósł zamszowy woreczek, w którym pobrzękiwały złote peso. - To dla twojej wnuczki. I dla ciebie - za milczenie. NAPAD - Jeżeli nie zjawi się i dzisiaj, to zrezygnuję z twojej pomocy, Baltazarze, i wynajmę zręczniejszych, bardziej niezawodnych ludzi - mówił Zurita, szarpiąc ze zniecierpliwieniem swe puszyste wąsy. Tym razem ubrany był w biały garnitur, na głowie miał panamę. Spotkał się z Baltazarem w okolicy Buenos Aires, tam gdzie kończą się pola uprawne i zaczyna pampa. Baltazar, w białej koszuli i pasiastych spodniach, siedział w milczeniu przy drodze i z zażenowaniem skubał spaloną słońcem trawę. Sam już zaczął żałować, że wysłał swego brata Christa na zwiady do Salwatora. Christo miał dziesięć lat więcej od Baltazara, ale mimo to wciąż był silny i zręczny. Cechowała go przebiegłość pumy, ale mimo wszystko trudno było na niego liczyć. Swego czasu próbował zająć się rolnictwem, szybko się jednak tym znudził. Później prowadził knajpkę w porcie, ale zbyt zasmakowało mu wino i szybko zbankrutował. Ostatnimi laty Christo zajmował się nader ciemnymi sprawkami, w których mógł wykorzystać swój niezwykły spryt, a często i wiarołomstwo. Taki człowiek był przydatny jako szpieg, ale trudno było mieć do niego zaufanie. Dla zysku mógł sprzedać rodzonego brata. Baltazar wiedział o tym i dlatego niepokoił się w równym stopniu co Zurita. - Jesteś pewien, że Christo widział balon, który wypuściłeś? Baltazar wzruszył ramionami. Miał ochotę jak najprędzej zakończyć tę sprawę, wrócić do domu, przepłukać gardło zimną wodą z winem i wcześnie pójść spać. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetliły unoszące się za pagórkiem kłęby kurzu. Jednocześnie rozległ się ostry, przeciągły gwizd. Baltazar drgnął, - To on! - Wreszcie! Christo zbliżał się do nich szybkim krokiem. W niczym nie przypominał wynędzniałego, starego Indianina. Gwizdnął raz jeszcze, a następnie podszedł i przywitał się z Baltazarem i Zu- ritą., - No i co, zapoznałeś się już z „diabłem morskim”? - spytał Zurita. - Jeszcze nie, ale wiem, że tam jest. Salwator ukrywa „diabła morskiego”. Najważniejsze mamy już za sobą - pracuję u Salwatora i cieszę się jego zaufaniem. Bardzo dobrze mi się udało z tą chorą wnuczką. - Christo roześmiał się, mrużąc oczy. - O mało wszystkiego nie popsuła, kiedy wyzdrowiała. Obejmuję ją, całuję, jak na rodzonego dziadka przystało, a ona, głupia, zaczyna się wyrywać i prawie w ryk. - Znów się roześmiał. - Skąd wytrzasnąłeś tę wnuczkę? - spytał Zurita. - To pieniądze trudno jest znaleźć. Dzieci - żaden problem - odparł Christo. - Matka jest zadowolona. Dostałem od niej pięć peso w banknotach, ona zaś dostała zdrową dziewczynkę. Christo wolał przemilczeć, że otrzymał pokaźną sakiewkę ze złotymi peso od Salwatora. Rzecz jasna, wcale nie

miał zamiaru oddawać pieniędzy matce dziecka. - Prawdziwe cuda u tego Salwatora. Prawdziwe zoo. - I Christo zaczął opowiadać o tym, co widział. - Wszystko to bardzo piękne - rzekł Zurita i zapalił cygaro. - Ale nie widziałeś najważniejszego - „diabła”. Co masz zamiar dalej robić? - Dalej? Mamy odbyć mały spacerek w Andy. - Christo oznajmił, że Salwator wybiera się na polowanie. - Wspaniale! - zawołał Zurita. - Posiadłość Salwatora leży zupełnie na uboczu. Napadniemy na nią w czasie nieobecności doktora i porwiemy „diabła morskiego”. Christo pokręcił głową. - Jaguary was rozszarpią, a poza tym nie będziecie mogli znaleźć „diabła”. Nawet gdybyście ocalili swoje głowy, to się wam nie uda, jeżeli mnie się nie udało. i- W takim razie - powiedział Zurita po chwili namysłu - zrobimy zasadzkę na Salwatora w chwili, gdy będzie wyjeżdżał, weźmiemy go do niewoli i zażądamy „diabła morskiego”. Christo zręcznie wyciągnął cygaro sterczące z kieszeni Zurity. - Dziękuję. Zasadzka - to już lepiej. Ale Salwator może was oszukać. Obieca „diabła”, ale go nie da. Ci Hiszpanie... - Christo rozkaszlał się. - Co więc proponujesz? - zapytał już poirytowany Zurita. - Uzbroić się w cierpliwość. Salwator mi ufa, ale tylko do czwartego muru. Trzeba, by mi zaufał jak samemu sobie, a wtedy pokaże mi „diabła” - No i? - No i wszystko. Na Salwatora napadną bandyci - tu Christo szturchnął palcem Zuritę - a ja - uderzył się w pierś - szlachetny Araukanin, uratuję mu życie. Wtedy dom Salwatora nie będzie miał przed Christem tajemnic. (A moja sakiewka wypełni się złotymi peso - zakończył w myśli.) - No cóż, to brzmi zachęcająco. Umówili się, którą drogą Christo poprowadzi Salwatora. - W przeddzień wyjazdu przerzucę nrzez ogrodzenie czerwony kamień. Bądźcie gotowi. Mimo iż plan napadu obmyślany był bardzo starannie, jednak nieprzewidziana okoliczność omal wszystkiego nie popsuła. Zurita, Baltazar i dziesięciu zwerbowanych w porcie opryszków, wszyscy w strofach gauchów, dobrze uzbrojeni i na dobrych koniach czyhali na swą ofiarę daleko od siedziby Salwatora. Była ciemna noc. Jeźdźcy nadsłuchiwali, czy nie rozlegnie się tupot końskich kopyt. Christo mie wiedział jednak, że Salwator wyjeżdża na polowanie zupełnie inaczej, niż czyniło się to kilka lat temu. Nagle bandyci usłyszeli zbliżający się szybko warkot silnika. Za wzgórzem oślepiająco rozbłysły reflektory. Olbrzymi, czarny samochód przemknął koło zupełnie zaskoczonych jeźdźców. Zurita klął jak potępieniec. Baltazara to rozśmieszyło. - Niech pan nie rozpacza, Pedro - Dowiedział. - W dzień jest gorąco, jadą więc nocą - Salwator ma na swoim pojeździe dwa słońca. Będą odpoczywać w dzień i wtedy mamy szansę ich dopędzić. - Spiął konia ostrogami i popędził w ślad za samochodem. Za nim ruszyli pozostali. Niespodziewanie, po dwóch godzinach jazdy, napastnicy zobaczyli płonące w oddali ognisko. - To oni. Coś się im przytrafiło. Zatrzymajcie się, a ja podczołgam się do nich i zobaczę. Czekajcie na mnie. Baltazar zeskoczył z konia i zaczął pełzać jak wąż. Wrócił po godzinie. - Automobil nie chce jechać. Zepsuł się. Reperują go. Christo stoi na warcie. Trzeba się spieszyć. Dalsze wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Bandyci zaatakowali. Salwator nie zdążył nawet zorientować się w sytuacji, gdy wszystkim - Salwatorowi, Christowi i trzem Murzynom skrępowano ręce i nogi. Jeden z najemnych zbirów, herszt bandy (Zurita wolał pozostać w cieniu) - zażądał od Salwatora dość pokaźnego okupu. - Zapłacę, rozwiążcie mnie - odparł doktor. - To za ciebie. Tyle samo będziesz musiał zapłacić za swoich towarzyszy - bandyta popisał się szybką orientacją. - Nie mogę od ręki wypłacić takiej sumy - odparł Salwator po chwili namysłu. - A więc śmierć mu! - krzyknęli bandyci. - Jeżeli nie przyjmiesz naszych warunków, zabijemy cię o świcie - oznajmił herszt. Salwator wzruszył ramionami i rzekł: - Nie mam przy sobie takiej sumy. Spokój Salwatora zaskoczył nawet bandytę. Cisnęli związanych jeńców za samochód i zaczęli plądrować bagaże. Znaleźli spirytus do konserwowania

zbiorów, wypili go i, kompletnie pijani, zwalili się na ziemię. Tuż przed świtem ktoś ostrożnie podpełzł do Salwatora. - To ja - szepnął Christo. - Udało mi się rozwiązać rzemienie. Podkradłem się do bandyty z karabinem i zabiłem go. Pozostali są pijani. Szofer naprawił automobil. Spieszmy się. Wszyscy szybko wsiedli do samochodu, czarny kierowca zapuścił silnik. Auto szarpnęło i popędziło drogą. Z tyłu rozległy się wrzaski i bezładna strzelanina. Salwator mocno uścisnął dłoń Christa. Dopiero po odjeździe Salwatora Zurita dowiedział się od swoich bandytów, że doktor zgodził się dać okup. Czy nie lepiej było, pomyślał sobie, wziąć okup i przestać bawić się w polowanie na „diabła morskiego”, który, na dobrą sprawę, nie wiadomo co jest wart? Ale dogodna sposobność została zaprzepaszczona i pozostawało tylko oczekiwać na wieści od Christa. CZŁOWIEK DWUDYSZNY Christo sądził, że po tej przygodzie Salwator podejdzie doń i powie: „Christo, ocaliłeś mi życie. Teraz nie mam przed tobą tajemnic. Chodź, pokażę ci diabła morskiego”. Tymczasem jednak Salwator nie miał najmniejszego zamiaru postąpić w taki właśnie sposób. Szczodrze wynagrodził Christa za jego szlachetny czyn i zagłębił się w swoje badania naukowe. Christo nie tracąc czasu zaczął badać czwarty mur i zamaskowane drzwi. Długo stawiały mu opór, ale ostatecznie Christo zdołał rozwiązać ich tajemnicę. Pewnego razu, ostukując drzwi, nacisnął niewielką wypukłość. I nagle - otworzyły się same. Były grube i ciężkie jak drzwi sejfu. Christo szybko prześlizgnął się do środka i drzwi natychmiast zamknęły się za nim. Zaniepokoiło go to nieco. Oglądał je, naciskał różne wystające miejsca, lecz nawet nie drgnęły. - Sam się złapałem w pułapkę - mruknął Christo. Nie pozostało mu nic innego niż obejrzeć ten ostatni, nieznany ogród Salwatora. Była to niewielka kotlina, gęsto zadrzewiona i otoczona wysokim murem ułożonym z głazów. Christo słyszał nie tylko huk fal, ale nawet chrzęst przesuwanych falami otoczaków. Znajdowały się tu drzewa i krzewy, które zazwyczaj rosną na wilgotnych gruntach. Wśród wielkich drzew, których cień chronił przed promieniami słońca, płynęły liczne strumienie. Wokoło tryskały dziesiątki fontann, zraszając powietrze. Było ono tak nasycone wodą jak na nizinnych bagnach Missisipi. W centrum ogrodu stał niewielki, murowany dom z płaskim dachem, o ścianach całkowicie spowitych bluszczem. Zielone żaluzje były opuszczone. Dom wyglądał na niezamieszkały. Christo doszedł do końca ogrodu. Pod murem oddzielającym całą posiadłość od zatoki znajdował się wielki, kwadratowy basen, otoczony gęsto rosnącymi drzewami. Miał on powierzchnię co najmniej pięciuset metrów kwadratowych i głębokość ponad pięciu metrów. Na widok Christa z krzaków wybiegło jakieś przestraszone stworzenie i wskoczyło do basenu wzbijając fontannę bryzgów. Indianin zatrzymał się, podniecony. Jest! „Diabeł morski”! Nareszcie go zobaczy. Christo podszedł do basenu i spojrzał w przezroczystą wodę. Na pokrywających dno białych, kamiennych płytach siedziała wielka małpa. Patrzyła spod wody na Christa z wyraźnym przestrachem i zaciekawieniem. Indianin nie mógł uwierzyć własnym oczom - małpa oddychała pod wodą! Boki jej poruszały się miarowo. Gdy wreszcie minęło pierwsze zaskoczenie, roześmiał się mimo woli - „diabeł morski”, ten postrach rybaków, był, jak się okazało, małpą, która mogła oddychać w wodzie. Czegóż to nie ma na tym świecie, pomyślał stary Indianin. Był zadowolony. Wreszcie wiedział już wszystko. Czuł jednak i rozczarowanie. Małpa w niczym nie przypominała potwora, którego opisywali naoczni świadkowie. Do czego mogą człowieka doprowadzić strach i zdenerwowanie! Trzeba było jednak pomyśleć o powrocie. Christo wrócił do drzwi, wdrapał się na wysokie drzewo, rosnące przy ogrodzeniu i ryzykując, że połamie sobie nogi, zeskoczył z muru. Gdy tylko zdołał się podnieść, usłyszał głos Salwatora. - Christo! Gdzie się podziewasz? Christo schwycił grabie leżące na ścieżce i zaczął sprzątać opadłe liście. - Jestem tutaj. - Chodźmy, Christo - powiedział Salwator i podszedł do zamaskowanych drzwi. - Patrz, otwierają się w ten sposób. - I Salwator przycisnął znaną już Christowi wypukłość na chropowatej powierzchni drzwi. Spóźnił się doktor, już widziałem „diabła”, pomyślał Christo. Weszli do ogrodu. Salwator minął spowity bluszczem domek i skierował się w stronę basenu. Małpa wciąż jeszcze siedziała na dnie i wypuszczała bąbelki. Christo krzyknął ze zdziwieniem, jakby widział ją po raz pierwszy. Ale tak naprawdę zdziwił się dopiero za chwilę.

Salwator wcale nie zwrócił uwagi na małpę. Machnął tylko na nią ręką, jakby mu w czymś przeszkadzała. Małpa natychmiast wynurzyła się, wylazła z basenu, otrząsnęła i wdrapała na drzewo. Salwator pochylił się, poszperał w trawie i silnie pociągnął niewielką, zieloną płytkę. Rozległ się stłumiony szum. Na obwodzie całego dna basenu otwarły się luki i w ciągu kilku minut nie było już w nim ani kropli wody. Luki zatrzasnęły się. Skądś z boku wysunęła się żelazna drabinka prowadząca na samo dno. - Idziemy, Christo. Zeszli na dno basenu. Salwator nadepnął na jedną z płyt i natychmiast pośrodku basenu otworzył się nowy właz o powierzchni mniej więcej metra kwadratowego. Żelazne stopnie prowadziły gdzieś pod ziemię. .Christo wraz z Salwatorem zagłębili się w te lochy. Szli dość długo. Z góry, przez otwarty luk przedostawało się tylko rozproszone światło, ale wkrótce zniknęło i ono. Otoczyła ich kompletna ciemność. Kroki obu mężczyzn głucho dudniły w podziemnym korytarzu. - Uważaj Christo, nie potknij się. Zaraz będziemy na miejscu. Salwator zatrzymał się i przesunął dłonią po ścianie. Trzasnął wyłącznik i całe pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Stali w stalaktytowej pieczarze, przed drzwiami z brązu ozdobionymi lwimi głowami z pierścieniami w paszczach. Salwator pociągnął za jeden z pierścieni. Ciężkie drzwi otworzyły się płynnie i obaj weszli do pogrążonej w ciemności sali. Znowu trzasnął wyłącznik. Matowa kula rozświetliła rozległą pieczarę, której jedna ze ścian była w całości ze szkła. Salwator zmienił oświetlenie. Jaskinia pogrążyła się w mroku, natomiast silne reflektory rozświetliły przestrzeń za szklaną ścianą. Było to ogromne akwarium, a raczej szklany dom na dnie morza. Widać było wodorosty i krzewy koralowe, wśród których przemykały rozmaite ryby. Nagle Christo ujrzał wychodzącą z gąszczu wodorostów człekokształtną istotę o wielkich, wypukłych oczach i żabich łapach. Całe ciało nieznanego stwora połyskiwało niebieskawo- srebrną łuską. Szybkimi, zręcznymi ruchami istota podpłynęła do szklanej ściany, skinęła głową Salwatorowi i weszła do szklanej śluzy, zamknąwszy za sobą drzwi. Woda szybko opuszczała komorę przejściową. Nieznajomy otworzył drugie drzwi i wszedł do groty. - Zdejmij okulary i rękawice - powiedział Salwator., Nieznajomy posłusznie wykonał polecenie i Christo zobaczył przed sobą przystojnego, zgrabnego młodego człowieka. - Poznajcie się - to jest Ichtiander, człowiek-ryba, a raczej człowiek dwudyszny, zwany też „diabłem morskim” - przedstawił młodzieńca Salwator. Młody człowiek uśmiechnął się przyjaźnie, wyciągnął rękę do Indianina i powiedział po hiszpańsku: - Witam. Christo bez słowa uścisnął wyciągniętą dłoń. Zdumienie odebrało mu mowę. - Murzyn, służący Ichtiandra, zachorował - ciągnął dalej Salwator. - Przez kilka dni będziesz przy Ichtiandrze. Jeżeli podołasz nowym obowiązkom, będziesz mu stale usługiwał. Christo w milczeniu skłonił głowę. DZIEŃ ICHTIANDRA Jeszcze jest noc, lecz wkrótce wstanie poranek. Powietrze jest wilgotne i ciepłe, przepojone słodkimi zapachami magnolii, tuberozy i rezedy. Nie drgnie nawet listek. Cisza. Ichtiander idzie po wysypanej piaskiem ścieżce ogrodu. Miarowo kołyszą się przypięte do pasa sztylet, okulary, rękawice i płetwy - „żabie łapy”. Słychać tylko zgrzytające pod nogami zmielone na żwir muszle. Ścieżkę ledwo widać. Otaczają ją czarne, bezkształtne plamy drzew i krzewów. Nad wodą unosi się mgła. Czasami zdarza się, że Ichtian- der dotknie jakąś gałąź, a wtedy na jego włosy i gorący policzek padają krople rosy. Ścieżka ostro zakręca w prawo i zaczyna wyraźnie prowadzić w dół. Powietrze staje się coraz chłodniejsze i bardziej wilgotne. Ichtiander czuje pod nogami kamienne płyty, zwalnia kroku, staje. Bez pośpiechu zakłada duże okulary o grubych szkłach, rękawice na dłonie i płetwy na nogi. Robi gwałtowny wydech i skacze do wody. Woda otula go przyjemnym chłodem, poszczypuje w skrzela. Pokrywy skrzelowe zaczynają poruszać się rytmicznie. Człowiek przekształcił się w rybę. Mimo ciemności porusza się całkiem pewnie. Wyciąga rękę, odnajduje umocowaną w ścianie żelazną klamrę. Obok druga, trzecia... W ten sposób przedostaje się do tunelu całkowicie wypełnionego wodą. Idzie po dnie pokonując płynący mu na spotkanie chłodny nurt. Odbija się od dna, podpływa do góry i ma wrażenie, że pogrążył się w ciepłej kąpieli. Nagrzana w stawach i sadzawkach ogrodu woda płynie górą tunelu w stronę morza. Ichtiander może teraz płynąć z prądem. Krzyżuje ręce na piersi, kładzie się na wznak i płynie głową naprzód. Koniec tunelu już bliski. Tam, przy samym wyjściu do oceanu, u dołu szczeliny skalnej bije gorące źródło. W jego strudze szemrzą kamyki i muszelki poruszane prądem wody. Ichtiander przekręca się na brzuch i płynie przed siebie. Ciemno. Woda staje się nieco chłodniejsza. Dłonie dotykają żelaznej kraty, której pręty pokrywa miękka i śliska roślinność morska i szorstkie muszelki. Młody człowiek, trzymając się jedną ręką kraty, drugą odnajduje skomplikowany zamek i otwiera go. Ciężka, okrągła przegroda

zamykająca wyjście z tunelu uchyla się powoli ku górze. Ichtiander prześlizguje się przez powstałą szczelinę. Furtka w kracie zatrzaskuje się. Człowiek-ryba podąża w stronę oceanu rozgarniając wodę rękoma i nogami. W wodzie wciąż jest ciemno. Tylko gdzieniegdzie migocą w czarnej głębi niebieskawe iskierki świecącego planktonu i przyćmiona czerwień meduz. Wkrótce jednak wstanie świt i świecące stworzenia morskie gaszą swe lampki jedno po drugim. Ichtiander czuje tysiące delikatnych ukłuć w skrzela - oddychanie staje się utrudnione. Oznacza to, że minął skalisty cypel. Za nim woda morska zawsze zanieczyszczona jest drobinkami gliny, piasku i innymi zawiesinami. Zasolenie wody jest mniejsze - nieopodal znajduje się ujście rzeki. Niewiarygodne, w jaki sposób słodkowodne ryby mogą żyć w takiej mętnej, zupełnie nieza- solonej wodzie, myśli Ichtiander. Zapewne ich skrzela nie są tak wrażliwe na cząsteczki piasku i mułu jak moje. Ichtiander podpływa nieco bliżej powierzchni, gwałtownie zakręca w prawo, na południe, a następnie nurkuje w głębiny. Tu woda jest czyściejsza. Ichtiander dostał się w zimny prąd podwodny płynący wzdłuż brzegu z południa na północ, aż do ujścia Parany, która odchyla chłodny potok na wschód. Prąd ten płynie na dużej głębokości, ale jego górna strefa znajduje się już piętnaście, dwadzieścia metrów pod powierzchnią. Teraz Ichtiander może poddać się nurtowi, który wyniesie go daleko, w ocean. Można nieco się zdrzemnąć. Żadne niebezpieczeństwo mu nie grozi - jest jeszcze ciemno i morskie drapieżniki śpią. Przed wschodem słońca tak miło jest pospać. Skóra czuje, jak zmienia się temperatura wody, zmieniają się podwodne prądy. Nagle do jego uszu dobiega głuchy łoskot. Potem drugi i trzeci. To grzechoczą łańcuchy kotwiczne - w zatoce, kilka kilometrów od Ichtiandra, rybackie szkunery podnoszą kotwice. Świt już blisko. Teraz zaś słyszy dalekie, miarowe dudnienie. To śruba i maszyny „Horrocksa” - wielkiego, pasażerskiego parowca, który odbywa rejsy z Liverpoolu do Buenos Aires. „Horrocks” jest w odległości przynajmniej czterdziestu kilometrów, ale, jak wspaniale go słychać. Dźwięk rozchodzi się w wodzie morskiej z prędkością półtora tysiąca metrów na sekundę. Jakże pięknie wygląda ten statek w nocy - prawdziwe płonące światłami pływające miasto. Ale żeby go zobaczyć w ciemności, musiałby już , wieczorem wypłynąć daleko w otwarte morze. Do Buenos Aires „Horrocks” przypływa w świetle porannego słońca, już bez płonących lamp i reflektorów. Nie, już nie będzie można się zdrzemnąć - śruby, ster, maszyny „Horrocksa”, drgania jego kadłuba, blask iluminatorów i reflektorów rozbudzą mieszkańców oceanu. Zapewne delfiny pierwsze usłyszały nadpływającego „Horrocksa” i nurkując spowodowały to delikatne falowanie, które parę minut temu obudziło czujność Ichtiandra. Pewnie pomknęły już na spotkanie parowca. Odgłosy pracy silników f okrętowych dobiegają z różnych stron - budzą i się port i zatoka. Ichtiander otwiera oczy, potrząsa głową, jakby otrząsając się z ostatków senności, i gwałtownym wymachem rąk, uderzeniem nóg wypływa na powierzchnię. Ostrożnie wysuwa głowę z wody i rozgląda się. W pobliżu nie ma ani łódek, ani rybackich szkunerów. Wynurza się do pasą i powoli poruszając nogami utrzymuje się w tej pozycji. Mewy i kormorany latają tuż nad wodą, niekiedy trącają piersią lub końcem skrzydła jej lśniącą powierzchnię i zostawiają na niej rozbiegające się wolno kręgi. Krzyki mew przypominają dziecięcy płacz. Z gwałtownym podmuchem i świstem ogromnych skrzydeł przelatuje nad głową Ichtiandra wielki, śnieżnobiały albatros. Ma czarne skrzydła, czerwony, żółto zakończony dziób, pomarańczowe łapy. Kieruje się w stronę zalewu. Ichtiander odprowadza go spojrzeniem, w którym kryje się nieco zawiści. Te żałobne skrzydła mają rozpiętość przynajmniej czterech metrów. Ach, gdyby miał takie! Na zachodzie noc zapada za dalekie góry. Już płomienie je wschód. Na gładkiej powierzchni oceanu pojawiają się ledwo widoczne fale, a na nich złociste smużki. Białe mewy, wzbijając się wyżej, nabrały różowego odcienia. Po bladym lustrze wody przebiegły wijące się pstre, błękitne i różowe dróżki. To pierwsze podmuchy wiatru. Błękitnych ścieżek przybywa. Wiatr wzmaga się. Na piaszczystym brzegu widać już pieniste, żółtobiałe języki rozbijających się fal. Woda przy brzegu nabiera zielonkawej barwy. Zbliża się cała flotylla rybackich szkunerów. Ojciec zabronił mu pokazywać się ludziom. Ichtiander nurkuje głęboko, znajduje zimny prąd. Nurt niesie go jeszcze dalej od brzegu - na wschód, na otwarty ocean. Wokoło panuje niebiesko-liliowy mrok głębin morskich. Niektóre ryby sprawiają wrażenie, jakby były jasnozielone, pokryte ciemnymi plamami i pręgami. Inne - czerwone, żółte, cytrynowe, brązowe bez przerwy przemykają naokoło jak roje pstrych motyli. Z góry dobiega go warkot, woda ciemnieje. To tuż nad wodą przelatuje wojskowy wodnopłat. Pewnego razu taki samolot wodował. Ichtiander niepostrzeżenie schwycił się żelaznego zastrzału pływaków i... omal nie przypłacił tego życiem. Wodnopłatowiec nieoczekiwanie wystartował. Ichtiander zeskoczył z wysokości dziesięciu metrów. Podnosi głowę. Światło słoneczne widnieje nieomal nad głową. Zbliża się południe. Powierzchnia wody już nie wygląda jak lustro, w którym odbijają się kamienie, mielizny, duże ryby i sam Ichtiander. Teraz lustro wykrzywiło się,

wygina się i porusza bezustannie. Ichtiander wynurza się. Fale kołyszą go. Wyjrzał z wody. Uniósł się na grzbiecie fali, opadł w dół, znowu wzbił się wyżej. Oho, cóż to się naokoło dzieje! Na brzegu fale już huczą, ryczą, toczą kamienie. Woda stała się tam żółto- zielona. Wieje silny południowo-zachodni wiatr. Fale rosną. Na ich grzbietach pojawia się piana. Bryzgi fal wciąż padają na Ichtiandra. Sprawia mu to przyjemność. Dlaczego, myśli Ichtiander, jeżeli płynę na spotkanie fal, to wydają się być ciemnozielone, ale gdy się obejrzę, to za mną są takie jasne? Z grzbietów fal zrywają się ławice ryb latających. Wzbijają się wyżej, opadają, wymijają grzbiety fal i doliny między nimi, przelatują mniej więcej sto metrów i znikają pod powierzchnią, by po dwóch-trzech metrach znowu wyskoczyć z wody. Białe mewy krążą, krzycząc płaczliwie. Fregaty, najszybsze ptaki morza, tną powietrze szerokimi skrzydłami. Ogromny, wygięty dziób, ostre pazury, ciemnobrązowe pióra o metalicznym, zielonkawym połysku, pomarańczowe wole. To samiec. Niedaleko inna fregata, nieco jaśniejsza, o białej piersi - samica. Jak kamień wpada do wody, a po sekundzie w jej zakrzywionym dziobie trzepoce niebiesko-srebrna rybka. Przelatują albatrosy. Będzie sztorm. Na spotkanie burzowych chmur zapewne mknie już wspaniały, cudowny ptak - zbunrogownik. Zawsze wita nawałnicę swą pieśnią. Za to rybackie szkunery i eleganckie jachty postawiły wszystkie żagle i pędzą w stronę brzegu, by skryć się przed burzą. Wokoło panuje zielonkawy mrok, lecz przez warstwę wody można jeszcze dostrzec, gdzie znajduje się słońce, przypominające stąd dużą, jasną plamę. To wystarczy, by ustalić kierunek. Trzeba dotrzeć do mielizny, zanim chmury zakryją słońce, w przeciwnym bowiem razie należy pożegnać się ze śniadaniem. Tymczasem już od dawna chce mu się jeść. W ciemności nie sposób będzie znaleźć ani mielizny, ani skał podwodnych. Ichtiander z całej siły rozcina wodę rękami i nogami - płynie, jak żaba. Od czasu do czasu kładzie się na wznak i sprawdza swój kurs, odnajdując w gęstym, niebieskozielonym półmroku ledwo widoczny, jaśniejszy brzask. Niekiedy uważnie wpatruje się przed siebie, sprawdzając czy nie widać już przed nim mielizny. Jego skrzela i skóra wyraźnie czują, jak zmienia się woda. Tuż przy mieliźnie jest mniej gęsta, bardziej słona i ma większą zawartość tlenu - przyjemna, lekka woda. Próbuje końcem języka jej smak. Podobnie stary doświadczony marynarz na podstawie sobie tylko znanych objawów wie, że zbliża się do lądu, zanim jeszcze go zobaczy. Stopniowo staje się coraz jaśniej. Po lewej i prawej stronie niewyraźnie rysują się znane od dawna kształty podwodnych urwisk. Między nimi znajduje się niewielki placyk zamknięty kamienną ścianą. Ichtiander nazywa to miejsce swą podwodną zatoczką. Tu nawet w czasie najsilniejszego sztormu, zawsze jest spokojnie. Ileż ryb zgromadziło się tutaj. Kłębią się jak w kotle z rybną polewką. Maleńkie, ciemne, o żółtym ogonie i z żółtym pasem w poprzek ciała, z ciemnymi pręgami, czerwone, błękitne, niebieskie. To znikają nagle, to równie niespodziewanie pojawiają się w tym samym miejscu. Gdy spojrzy się na nie z góry, widać mnóstwo ryb, ale patrząc z dołu ma się wrażenie, że zniknęły, zupełnie jakby rozpłynęły się w wodzie. Ichtiander długo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje - aż do chwili, gdy pewnego razu schwytał rybkę rękoma. Była wielkości dłoni i zupełnie płaska. Dlatego też chwilami była niewidzialna. Oto i śniadanie. Na równym placyku koło pionowej skały cała ławica ostryg. Ichtiander podpływa, kładzie się tuż obok muszli i zaczyna jeść. Wyjmuje ostrygi z ich skorupek i wkłada je do ust. Przyzwyczaił się już do jedzenia pod wodą - wkłada kąsek między wargi i zacisnąwszy je lekko wydmuchuje wodę z ust. Z jedzeniem połyka też trochę morskiej wody, ale przywykł już do tego. Naokoło kołyszą się wodorosty - podziurkowane, zielone liście błonicy, zielone pióra pełzatki meksykańskiej, delikatne różowe rozróżki. Teraz jednak wszystkie są jakby ciemnoszare - pod wodą panuje zmierzch, sztorm wciąż trwa. Niekiedy głucho dudni grzmot. Ichtiander patrzy w górę. Czemu nagle tak się ściemniło? Nad głową Ichtiandra pojawiła się ciemna plama. Co to takiego? Śniadanie skończone. Ichtiander ostrożnie, tuż przy pionowej skale, podpływa do ciemnego kształtu. Okazuje się, że na wodzie usiadł olbrzymi albatros. Jego pomarańczowe nogi znajdują się tuż obok Ichtiandra. Chłopak wyciąga ręce do góry i chwyta albatrosa za nogi. Przerażony ptak rozpościera swe potężne skrzydła i wzbija się w powietrze wyciągając Ichtiandra z wody. Jednakże na powierzchni ciało chłopaka staje się cięższe i albatros opada na wodę przykrywając Ichtiandra swą pierzastą, miękką piersią. Ichtiander nie czeka, aż albatros kujnie go swym czerwonym dziobem w głowę; nurkuje i po paru sekundach wynurza się w zupełnie innym miejscu. Albatros odlatuje na wschód i znika za wodnymi górami szalejącego sztormu. Ichtiander leży na plecach. Burza minęła, Grzmoty łoskoczą gdzieś daleko na wschodzie. Ale deszcz leje jak z cebra. Ichtiander z rozkoszy aż mruży oczy. Wreszcie unosi powieki, wstaje i rozgląda się, na wpół zanurzony w wodzie. Znajduje się na grzbiecie ogromnej fali. Naokoło niebo, ocean, wiatr, chmury, ulewa i fale - wszystko zmieniło się w mokry, wirujący kłąb, który dudni, szumi, ryczy, grzmi. Piana kłębi się na szczytach fal i gniewnie wije się na ich skłonach. Wodne góry wzdymają się gwałtownie i opadają jak lawiny, szumi ulewa, dziko wyje wiatr.

To, co przeraża człowieka z lądu, cieszy Ichtiandra. Oczywiście, trzeba zachować ostrożność, w przeciwnym bowiem razie może się nad nim załamać wodna góra. Ale Ichtiander umie radzić sobie z falami nie gorzej niż ryby. Trzeba tylko znać się na falach - jedna unosi do góry i opuszcza w dół, inne natomiast mogą niespodziewanie kilkakrotnie go przekoziołkować. Wiedział również, co się dzieje pod wodą, wiedział jak zanikają fale, gdy przestaje dąć wiatr. Najpierw znikają małe fale, potem duże, ale miarowy, martwy rozkołys utrzymuje się jeszcze długo. Lubił koziołkować w przybrzeżnych bałwanach, ale wiedział, że to niebezpieczne. Pewnego razu fala niespodziewanie przewróciła Ichtiandra. Silnie uderzył głową o dno i stracił przytomność. Zwykły człowiek by utonął, ale Ichtiander w wodzie doszedł do siebie. Deszcz przestał padać. Popędził w ślad za burzą gdzieś na wschód. Wiatr zmienił kierunek. Z tropikalnej północy zaczęło napływać ciepłe powietrze. Między chmurami pojawiły się skrawki błękitnego nieba. O grzbiety fal uderzyły promienie słońca. Na południowym wschodzie, na tle ciemnego, ponurego nieba zapłonęła podwójna tęcza. Ocean zmienił się nie do poznania. Nie jest już ciemny, ołowiany, lecz niebieski, pokryty jaskrawozielonymi plamami w miejscach, w których padają nań promienie słoneczne. Słońce! W mgnieniu oka niebo i ocean, brzeg i dalekie góry stały się inne. Jakie cudowne, lekkie i wilgotne jest powietrze po sztormie! Ichtiander to wciąga do płuc czyste, zdrowe, morskie powietrze, to znów zaczyna mocno oddychać skrzelami. Wśród ludzi tylko Ichtiander wie, jak łatwo oddycha się po tym, jak burza, wiatr, sztorm, fale i deszcz wymieszają ocean z niebem, powietrze z wodą i przesycą ją tlenem. Wtedy też ożywiają się wszystkie ryby, wszystkie stworzenia morskie. Po sztormie, z zarośli morskich dżungli, z wąskich szczelin skalnych, z gęstwiny dziwnych korali i gąbek wypływają maleńkie rybki, za nimi pojawiają się ukryte do tej pory w głębinach duże ryby i wreszcie, gdy zapanuje już zupełny spokój, wynurzają się delikatne, słabe meduzy, przezroczyste, prawie nieważkie raczki, cewiopławy, wstężnice, pasy Afrodyty. Na fali spoczął promień słońca. Woda natychmiast zrobiła się zielona, połyskują w niej drobne pęcherzyki powietrza, syczy piana... Niedaleko Ichtiandra baraszkują jego przyjaciele - delfiny, zerkając nań sprytnymi, wesołymi i ciekawskimi oczyma. Ich połyskujące, czarne grzbiety to pojawiają się, to znikają wśród fal. Delfiny wzbijają bryzgi wody, parskają, gonią nawzajem. Ichtiander śmieje się, chwyta je, pływa i nurkuje wraz z nimi. Wydaje mu się, że ocean, delfiny, niebo i słońce stworzone są tylko dla niego. Ichtiander unosi głowę i mrużąc oczy patrzy na słońce. Opada już ono ku zachodowi. Wkrótce wieczór. Dziś nie ma ochoty wcześnie wracać do domu. Będzie kołysać się na falach dopóty, dopóki niebieskie niebo nie ściemnieje i nie pojawią się na nim gwiazdy. Wkrótce jednak bezczynność zaczyna mu dokuczać. Niedaleko stąd giną maleńkie stworzenia morskie. Może je uratować. Unosi się i patrzy na odległy brzeg, w stronę mielizny koło piaszczystego cypla. Tam jego pomoc jest najbardziej potrzebna - w miejscu, w którym szaleją fale przyboju. Te fale po każdej burzy wyrzucają na ląd zwały wodorostów, a także licznych mieszkańców morza - meduzy, kraby, ryby, rozgwiazdy, niekiedy nawet nieostrożnego delfina. Meduzy giną bardzo szybko, niektórym rybom udaje się wrócić do wody, ale wiele z nich zostaje na brzegu. Kraby prawie wszystkie powracają do oceanu, niekiedy nawet same wychodzą na ląd. by pożywić się ofiarami fal. Ichtiander lubi ratować wyrzucone na brzeg morskie stworzenia. Po sztormie potrafił godzinami błądzić wzdłuż brzegu i ratować, kogo się dało. Cieszył się, widząc jak na poły śnięte już ryby, które wrzucone do wody pływały bokiem lub brzuchem do góry, ostatecznie wracały do życia. Gdy znalazł na brzegu wielką rybę, również niósł ją do wody - ryba trzepotała się w jego rękach, a on śmiał się i tłumaczył jej, by się nie wyrywała i wytrzymała jeszcze przez chwilę. Tę samą rybę zjadłby oczywiście z apetytem, gdyby, zgłodniały, schwytał ją w oceanie. Wtedy jednak byłoby to zło konieczne. Tu, na lądzie, był on opiekunem, przyjacielem i ratownikiem wszystkich mieszkańców morza. Zazwyczaj Ichtiander wracał do domu tak samo, jak z niego wypływał - wykorzystując prądy morskie. Dziś jednak nie miał ochoty na długo znikać pod wodą - ocean i niebo były zbyt piękne. Młodzieniec nurkował, przepływał pod wodą pewien odcinek i znowu pojawiał się na powierzchni - podobnie jak polujące na ryby ptaki morskie. Zgasły ostatnie promienie słońca, tylko na zachodzie płonie jeszcze żółte pasemko. Ponure fale, jak ciemnoszare cienie biegną jedna za drugą. Po chłodnym powietrzu woda jest tak ciepła. Wokoło jest ciemno, ale nie strasznie. O tej porze nikt nie atakuje. Dzienne drapieżniki już zasnęły, nocne zaś nie wyszły jeszcze na łowy. Oto coś, co było mu potrzebne - prąd północny, który płynie tuż pod powierzchnią oceanu. Trwająca wciąż martwa fala kołysze nieco tę podwodną rzekę w górę i w dół, ale nurt jej toczy się wolno z gorącej północy na zimne południe. O wiele głębiej płynie zimny prąd odwrotny - z południa na północ. Ichtiander, gdy musi długo płynąć wzdłuż brzegów, często korzysta z tych prądów. Dziś zapuścił się daleko na północ. Teraz ten ciepły prąd zaniesie go z powrotem do tunelu. Żeby tylko się nie

zdrzemnąć i nie popłynąć dalej niż trzeba. Pewnego razu zdarzyło mu się coś takiego. Ichtiander kładzie ręce pod głowę, to znów rozkłada je na boki, wolno rozsuwa i zsuwa nogi - gimnastykuje się. Prąd niesie go na południe. Ciepła woda i powolne ruchy rąk i nóg działają nań uspokajająco. Ichtiander patrzy w górę - widzi nad sobą sklepienie usiane jakby gwiezdnym pyłem. To świecące żyjątka morskie zaświeciły swoje lampki i wypływają na powierzchnię oceanu. Tu i ówdzie widnieją w mroku różowe i błękitne mgławice - skupiska świecącego planktonu. Wolno przepływają kule jarzące się łagodnym, zielonkawym blaskiem. Tuż obok Ichtiandra świeci meduza - przypomina lampę przykrytą wymyślnym abażurem ozdobionym koronkami i długimi frędzlami. Przy każdym ruchu meduzy frędzle kołyszą się wolno jakby pod wpływem delikatnego wietrzyka. Na płyciznach rozjarzyły się już rozgwiazdy. W głębinach przesuwają się szybko światła dużych drapieżników morskich - ścigają się nawzajem, kołują, gasną i znowu zapalają. Znów płycizna. Dziwaczne pnie i gałęzie koralowców są rozświetlone od wewnątrz błękitnymi, różowymi, zielonymi i białymi ogniami. Niektóre koralowce płoną bladym, migocącym światłem, inne - jak rozpalony do białości metal. W nocy z lądu widać na niebie tylko maleńkie, odległe gwiazdy i niekiedy księżyc. Tu natomiast widać tysiące gwiazd, tysiące księżyców, tysiące różnobarwnych słońc jarzących się łagodnym, delikatnym światłem. Noc w oceanie jest nieporównywalnie piękniejsza od nocy na lądzie. Ichtiander, aby przekonać się o słuszności porównania, wypływa na powierzchnię. Powietrze ociepliło się wyraźnie. Nad głową usiana gwiazdami ciemnogranatowa kopuła nieba. Nad horyzontem wisi srebrzysta tarcza księżyca, od którego przez cały ocean biegnie połyskująca ścieżka. Z portu dobiega niski, głęboki, przeciągły ryk syreny. To olbrzym „Horrocks” rozpoczyna swój rejs powrotny. Ależ późno! Wkrótce nastanie świt. Ichtiandra nie było w domu prawie całą dobę. Ojciec znowu będzie się na niego gniewać. Ichtiander przedostaje się do tunelu, przesuwa rękę między prętami, otwiera żelazną kratę i w kompletnej ciemności płynie tunelem. W drodze powrotnej musi płynąć dołem, w nurcie niosącym chłodną wodę z oceanu do ogrodowych basenów. Ramię Ichtiandra lekko o coś uderza. Młodzieniec budzi się. Jest już w basenie. Szybko wspina się na górę. Zaczyna oddychać płucami, wciąga do nich powietrze przesycone znajomymi zapachami kwiatów. W kilka minut później śpi już w swoim łóżku, tak jak polecił mu ojciec. DZIEWCZYNA I SMAGŁY MĘŻCZYZNA Pewnego razu Ichtiander płynął w oceanie tuż po sztormie. Po wynurzeniu się na powierzchnię zobaczył niedaleko od siebie na falach jakiś przedmiot podobny do kawałka białego żagla zerwanego wichrem z rybackiej łodzi. Kiedy podpłynął bliżej, spostrzegł z zaskoczeniem, że to człowiek - kobieta, młoda, piękna dziewczyna. Była przywiązana do deski. Czyżby nie żyła? Ichtiander był do tego stopnia wzburzony swoim odkryciem, że po raz pierwszy poczuł wrogość do oceanu. Może dziewczyna tylko straciła przytomność? Poprawił jej przechyloną bezwładnie głowę, schwycił deskę i popłynął w stronę brzegu. Płynął szybko, wytężając wszystkie siły i zatrzymując się jedynie po to, by poprawić zwisającą z deski głowę dziewczyny. Szeptał do niej jak do ryb, które ratował w nieszczęściu. „Wytrzymaj jeszcze troszkę!” Z jednej strony pragnął, by dziewczyna otworzyła oczy, z drugiej jednak bał się tego. Chciał upewnić się, że żyje, lecz zarazem lękał się, że ją przestraszy. Może powinien zdjąć okulary i rękawice? To jednak strata czasu, a poza tym bez rękawic będzie wolniej płynąć. I znowu wytężył siły popychając w stronę brzegu deskę z przywiązaną do niej dziewczyną. Oto już strefa przybrzeżna. Teraz musi być wyjątkowo ostrożny. Fale same niosą go do brzegu. Od czasu do czasu Ichtiander sondował nogą dno. Wreszcie trafił na płyciznę, wyniósł dziewczynę na ląd, odwiązał od deski, przeniósł w cień zarośniętej krzewami wydmy i zaczął przywracać uratowanej przytomność robiąc jej sztuczne oddychanie. Nagle odniósł wrażenie, że powieki dziewczyny drgnęły, jej rzęsy zatrzepotały lekko. Ichtiander przyłożył ucho do piersi dziewczyny i usłyszał delikatne uderzenia serca. Żyje... Miał ochotę krzyczeć z radości. Dziewczyna otworzyła oczy, spojrzała na Ichtiandra i na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Potem znów zamknęła powieki. Ichtiander był zarazem zrozpaczony i uradowany. Jednak ją uratował. Teraz powinien odejść, by jej ponownie nie przestraszyć. Ale czy może ją zostawić samą, tak bezbronną? Rozmyślania przerwał mu odgłos czyichś ciężkich, szybkich kroków. Dłużej nie mógł się już zastanawiać. Rzucił się w fale przyboju, znurkował, przepłynął pod wodą do skalistej grani, wynurzył się i, ukryty pomiędzy skałami, zaczął obserwować brzeg. Zza wydmy wyszedł smagły mężczyzna. Miał puszyste wąsy i hiszpańską bródkę, na głowie zaś kapelusz z szerokim rondem. - Chwała Bogu, to ona - powiedział cicho po hiszpańsku, prawie podbiegł do niej, potem jednak nieoczekiwanie zawrócił gwałtownie, podbiegł do wody i zanurzył się w fale przyboju. Całkiem mokry wrócił biegiem do dziewczyny, zaczął robić sztuczne oddychanie (teraz? po co?), pochylił się nad jej twarzą... Pocałował ją. Zaczął coś do niej mówić - szybko i gwałtownie. Do Ichtiandra dobiegały tylko poszczególne słowa: „Uprzedzałem

panią... To było szaleństwo... Dobrze, że wpadłem na pomysł, by przywiązać panią do deski...” Dziewczyna znowu otworzyła oczy, uniosła głowę. Strach, który malował się na jej twarzy ustąpił, zamiast niego pojawiło się zdziwienie, gniew, niezadowolenie. Człowiek z hiszpańską bródką ciągle do niej coś gwałtownie mówił, pomógł dziewczynie wstać. Była jednak zbyt słaba i mężczyzna znowu usadowił ją na piasku. Dopiero po pół godzinie mogli ruszyć w drogę. Przeszli niedaleko głazów, za którymi ukrył się Ichtiander. Dziewczyna, wciąż zachmurzona, powiedziała do mężczyzny w sombrero: - A więc to pan mnie uratował? Dziękuję. Niech panu Bóg wynagrodzi. - Nie Bóg, ale tylko pani może mnie wynagrodzić - odparł smagły mężczyzna. Dziewczyna sprawiała wrażenie, że nie dosłyszała tych słów. Milczała przez chwilę, potem zaś rzekła: - Dziwne. Wydawało mi się, że przy mnie znajdował się jakiś potwór. - Wydawało się pani, to jasne - odparł jej towarzysz. - A może był to diabeł, który uważał już panią za martwą i chciał porwać pani duszę. Niech się pani pomodli i wesprze na moim ramieniu. Przy mnie żaden diabeł nic pani nie zrobi. Przeszli nieopodal - uratowana dziewczyna i ten zły, smagły człowiek, który kłamał, że ją uratował. Ichtiander nie mógł go jednak zdemaskować. Niech robią co chcą - on zrobił to, co do niego należało. Dziewczyna i jej towarzysz zniknęli za wydmami, ale Ichtiander wciąż patrzył w tym kierunku. Potem obejrzał się i spojrzał na ocean. Jakiż jest wielki i pustynny... Fala wyrzuciła na brzeg niebieską rybę ze srebrnym brzuszkiem. Ichtiander rozejrzał się - wokoło nikogo nie było. Wybiegł ze swojej kryjówki, schwycił rybę i wrzucił ją do morza. Odpłynęła, ale Ichtiandra nie wiadomo czemu ogarnął smutek. Wędrował po pustym brzegu i zanosił z powrotem do morza znalezione ryby i rozgwiazdy. Praca ta wciągała go powoli. Wracał doń jego normalny, pogodny stan ducha. Krzątał się tak aż do zmroku i tylko od czasu do czasu, gdy nadmorski wiatr nazbyt wysuszał i palił jego skrzela, zanurzał się do wody. SŁUŻĄCY ICHTIANDRA Salwator postanowił, że wyruszy w góry bez Christo, który dobrze usługiwał Ichtiandrowi. Indianin bardzo się z tego ucieszył. W czasie nieobecności doktora łatwiej mógł spotykać się z Baltazarem. Christo zdążył go już powiadomić, że znalazł „diabła morskiego”. Musieli tylko ob- myśleć, jak porwać Ichtiandra. Christo mieszkał teraz w domku spowitym bluszczem i często widywał się z Ichtiandrem. Szybko się zaprzyjaźnili. Ichtiander, pozbawiony kontaktów z ludźmi, przywiązał się do starego Indianina, który opowiadał mu o życiu na lądzie. Z kolei Ichtiander wiedział o życiu morza więcej niż znakomici uczeni i odsłaniał przed Christem tajemnice podwodnego świata. Ichtiander dość dobrze orientował się w geografii, bardzo dużo wiedział o oceanach, morzach, ważniejszych rzekach. Miał również pewne wiadomości z zakresu astronomii i nawigacji, fizyki, botaniki i zoologii. O ludziach wiedział jednak bardzo mało - nieco o rasach zamieszkujących ziemię. O historii miał dość mętne wyobrażenie, zaś o stosunkach politycznych i ekonomicznych wiedział tyle, co pięcioletnie dziecko. W dzień, kiedy panował upał, Ichtiander schodził do podwodnej groty i gdzieś odpływał. Do białego domku przychodził dopiero wtedy, gdy robiło się chłodniej, i przebywał w nim do rana. Ale kiedy padał deszcz albo na morzu zaczynał się sztorm, spędzał w domku cały dzień. Gdy powietrze nasycone było wilgocią, czuł się dobrze i na lądzie. Domek był niewielki, znajdowały się w nim zaledwie cztery pokoje. W jednym, koło kuchni, mieszkał Christo. Obok był stołowy, dalej - duża biblioteka. Ichtiander znał hiszpański i angielski. Wreszcie w ostatnim, największym pokoju mieściła się jego sypialnia. Na jej środku znajdował się basen. Pod ścianą stało łóżko. Niekiedy Ichtiander spał w łóżku, ale wolał jednak nocować w wodzie. Salwator przed wyjazdem polecił Christowi dbać o to, by Ichtiander przynajmniej trzy razy w tygodniu spał w zwykłym łóżku. Wieczorami Christo przychodził do Ichtiandra i zrzędził jak stara niania, jeżeli młodzieniec nie chciał spać w pościeli. - Przecież jest mi o wiele przyjemniej i wygodniej, jeżeli śpię w wodzie - protestował Ichtiander. - Doktor kazał, żebyś spał w łóżku a ojca trzeba słuchać. Ichtiander nazywał Salwatora ojcem, ale Christo miał poważne wątpliwości, czy istnieje między nimi pokrewieństwo. Wprawdzie skórę na twarzy i rękach młodzieniec miał dość jasną, ale możliwe, że był to rezultat długotrwałego przebywania pod wodą. Regularny owal twarzy Ichtiandra, prosty nos, wąskie usta, wielkie, promienne oczy przypominały raczej twarz Araukanina - członka indiańskiego plemienia, do którego należał również i Christo. Stary Indianin chciał się przekonać, jaki kolor ma skóra na tułowiu Ichtiandra opiętym łuskowatym, ściśle przylegającym kombinezonem wykonanym z jakiegoś nieznanego materiału. - Nie zdejmujesz koszuli na noc? - spytał młodzieńca. - Po co? Moje łuski mi nie przeszkadzają, są bardzo wygodne. Nie utrudniają pracy skrze- li, skóra też może oddychać, a poza tym dobrze mnie chronią - tego pancerza nie przetną ani zęby rekina, ani ostry nóż - odparł Ichtiander, kładąc się do łóżka. - Dlaczego zakładasz okulary i rękawice? - zapytał Christo oglądając dziwne rękawice, które leżały obok.

Wykonane były z zielonkawej gumy. Ich palce przedłużone były zaopatrzonymi w przeguby i zatopionymi w gumę prętami i połączone błoną. W płetwach palce te były jeszcze bardziej wydłużone. - Dzięki rękawicom mogę szybko pływać. Zaś okulary chronią oczy, kiedy burza unosi piasek z dna. Nie muszę ich nakładać, ale lepiej w nich widzę pod wodą. Bez okularów wszystko tam wygląda jak zasnute mgłą. - Ichtiander uśmiechnął się i ciągnął dalej. - Kiedy byłem maleńki, ojciec niekiedy pozwalał mi bawić się z dziećmi, które mieszkają w sąsiednim ogrodzie. Bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem, że pływają bez rękawic. Zapytałem je - jak można pływać bez rękawic? Ale te dzieci nie rozumiały, o jakich rękawicach mówię, bo przy nich nie pływałem. - Teraz też wypływasz do zatoki? - spytał zaciekawiony Christo. - Oczywiście. Z tą różnicą, że wypływam bocznym tunelem. Niewiele brakowało, a jacyś źli ludzie złapaliby mnie w sieć i teraz jestem bardzo ostrożny. - Hm... A więc do zatoki prowadzi jeszcze jeden tunel? - Nawet kilka... Jaka szkoda, że nie możesz pływać ze mną pod wodą! Pokazałbym ci zadziwiające rzeczy. Dlaczego nie wszyscy ludzie mogą żyć pod wodą? Przejechalibyśmy się na moim morskim koniu. - Na morskim koniu? Co to takiego? - Delfin. Oswoiłem go. Biedny! Pewnego razu burza wyrzuciła go na brzeg i mocno potłukł sobie płetwę. Zaciągnąłem go z powrotem do wody. To była ciężka praca - delfiny na lądzie ważą o wiele więcej niż w wodzie. W ogóle wszystko u was jest cięższe, nawet własne ciało. W wodzie lepiej. Ściągnąłem więc delfina do wody, ale nie mógł pływać - a to znaczyło, że nie mógł zdobywać pożywienia. Karmiłem go rybami - długo, przez miesiąc. Przez ten czas nie tylko przyzwyczaił się do mnie, ale i przywiązał. Zaprzyjaźniliśmy się. Inne delfiny też mnie znają. Jak wesoło dokazywać w morzu z delfinami! Fale, bryzgi, słońce, wiatr, szum! Na dnie też jest dobrze. Wydaje mi się, że płynę w gęstym, błękitnym powietrzu. Cicho. Zupełnie nie czuję własnego ciała. Staje się ono wolne, lekkie, posłuszne każdemu ruchowi... Mam wielu przyjaciół w morzu. Karmię maleńkie rybki, tak jak wy karmicie ptaki, i one pływają za mną całymi ławicami. - A wrogowie? - Są i wrogowie. Rekiny, ośmiornice. Ale się ich nie boję. Mam nóż. - Ale jeśli podkradną się niezauważenie? Pytanie to zdziwiło Ichtiandra. - Przecież słyszę je już z daleka. - Słyszysz pod wodą? - tym razem zdziwił się Christo. - Nawet, gdy podpływają wolno? - Ależ tak. Cóż w tym dziwnego? Słyszę uszami i całym ciałem. Przecież one powodują drgania wody i te drgania je wyprzedzają. Kiedy poczuję drgania, rozglądam się uważnie. - Nawet kiedy śpisz? - Oczywiście. - No, a ryby... - Ryby giną nie dlatego, że zostały napadnięte znienacka, ale dlatego, że zaatakował je silniejszy drapieżnik. Lecz ja, ja jestem wśród nich najsilniejszy. I morskie drapieżniki o tym wiedzą. Nawet nie ośmielają się do mnie podpłynąć. Zurita ma rację. Warto się pomęczyć, by zdobyć takiego morskiego zucha, pomyślał Christo. Ale w wodzie trudno go będzie schwytać. „Słyszę całym ciałem!” Chyba tylko sidła dadzą mu radę. Będę musiał uprzedzić Zuritę. - Jakże piękny jest podwodny świat! - wciąż entuzjazmował się Ichtiander. - Nie, nigdy nie zmienię morza na waszą duszną, pełną kurzu ziemię. - Dlaczego „waszą” ziemię? Ty też jesteś synem ziemi - rzekł Christo. - Kim była twoja matka? - Nie wiem... - odparł niepewnym głosem Ichtiander. - Ojciec mówił, że moja matka umarła, kiedy się urodziłem. - Ale przecież była to kobieta, człowiek, a nie ryba. - Możliwe... - potwierdził Ichtiander. Christo roześmiał się. - Powiedz mi teraz, dlaczego psociłeś, przeszkadzałeś rybakom, przecinałeś ich sieci i wyrzucałeś ryby z łódek? - Dlaczego, że łapali ich więcej niż mogli zjeść. - Przecież oni łowili ryby na sprzedaż. Ichtiander nie zrozumiał. - Żeby inni ludzie też mogli je zjeść - wyjaśnił Indianin. - To ludzi jest tak wiele? - zdziwił się Ichtiander. - Czy nie starcza im lądowych ptaków i zwierząt? Po co wdzierają się w ocean? - To trudno wyjaśnić tak od razu - odparł Christo i ziewnął. - Czas spać. Pamiętaj, nie właź do swojej wanny, ojciec będzie niezadowolony. - Indianin wyszedł. Wczesnym rankiem Christo nie zastał już Ichtiandra. Kamienna podłoga była mokra. - Znowu spał w wannie - mruczał pod nosem Indianin. - A potem pewnie wypłynął w morze.