Rozdział I
Perły Phillimore'ów
Z zasnutej mgłą ulicy Aleksander Eden wszedł do wielkiego,
ozdobionego marmurowymi kolumnami salonu firmy jubilerskiej
,,Meek i Eden”. Za gablotami, olśniewającymi blaskiem drogich
kamieni, złota i srebra, wypręŜyło się na jego widok czterdziestu
wytwornie ubranych sprzedawców. KaŜdy miał na sobie Ŝakiet bez
najmniejszej zmarszczki, a róŜowy goździk, tkwiący w kaŜdej lewej
klapie, był tak świeŜy i piękny, jakby przed chwilą dopiero zerwany.
Eden na prawo i lewo odpowiadał uprzejmym skinieniem, a jego
energiczne kroki rozbrzmiewały na lśniących płytach posadzki. Był
niewysoki, miał siwe włosy, bystre oczy i pewne siebie zachowanie
doskonale licujące z jego stanowiskiem. Albowiem wszyscy z rodu
Meeków, choć dawniej świat do nich naleŜał, porzucili juŜ ten ziem-
ski padół na zawsze, pozostawiając Aleksandra Edena jako jedyne-
go posiadacza najbardziej znanej firmy jubilerskiej nie tylko w San
Francisco, ale i na całym zachodzie Stanów Zjednoczonych.
5
W przedpokoju, prowadzącym do eleganckich pokoi i biurowych
na półpiętrze, natknął się na swoją sekretarkę, pannę Chase.
- Jak się pani miewa? - rzekł.
Dziewczyna odpowiedziała ślicznym uśmiechem. Zmysł piękna,
tak wyrobiony wskutek stałego obcowania z okazami kunsztu złot-
niczego, nie zawiódł Edena i w wyborze sekretarki. Panna Chase
była blondynką o fiołkowych oczach; jej maniery były wytworne,
podobnie jak sukienka.
Aleksander Eden spojrzał na zegarek i rzekł:
- Mniej więcej za dziesięć minut spodziewam się gościa: to moja
serdeczna przyjaciółka z dawnych lat, pani Jordan z Honolulu.
Skoro się zjawi, niech ją pani natychmiast do mnie wprowadzi.
- Tak jest, proszę pana - odpowiedziała sekretarka.
Przeszedł do swego prywatnego gabinetu i powiesił
w szafie kapelusz, płaszcz i laskę. Na duŜym, lśniącym biurku
leŜała poczta poranna; spojrzał na nią mimochodem, gdyŜ myślami
błądził daleko. W pewnym momencie podszedł do okna i stał
chwilę wpatrując się w budynek po przeciwnej stronie ulicy.
Pora była wczesna i mgła, która nocą zasnuła miasto, nie opadła
jeszcze. Zapatrzony w tę szarą mgłę, Eden widział inny obraz, zu-
pełnie sprzeczny z rzeczywistością, pełen barw, światła i Ŝycia.
Myśli jego powędrowały z powrotem długim korytarzem minio-
nych lat i w tej wyimaginowanej scenie ujrzał siebie samego -
smukłego, ciemnowłosego siedemnastolatka.
Czterdzieści lat temu - wieczór w Honolulu, w wesołym, szczę-
śliwym Honolulu, rządzonym przez królową. Za osłoną z wysokich
paproci w rogu olbrzymiego salonu Phillimore'ów przygrywała
słynna orkiestra Bergera, a na środku posadzki tańczyli Alek Eden i
Sally Phillimore. Młody człowiek potykał się od czasu do czasu i
6
mylił krok, ale nie tylko dlatego, Ŝe ten nowy, skomplikowany ta-
niec, zwany two- stepem, został dopiero co przywieziony do Hono-
lulu. Zdawał sobie takŜe sprawę, iŜ trzyma w objęciach najcudow-
niejszą dziewczynę z tych wysp.
Nieczęsto kapryśna fortuna obdarza kogoś tak szczodrze jak Sal-
ly Phillimore. Pominąwszy juŜ piękność, która mogła wystarczyć za
wszystkie inne dary, Sally uchodziła w towarzyskich kręgach Hono-
lulu za księŜniczkę z bajki. Rodzina Phillimore'ów była u szczytu
powodzenia - ich statki pływały po wszystkich oceanach, a na wielu
tysiącach akrów ziemi dojrzewała ich trzcina cukrowa. Kiedy w
tańcu Alek opuszczał wzrok, widział na alabastrowej szyi Sally
symbol jej pozycji i bogactwa - słynny naszyjnik z pereł, które oj-
ciec, Marc Phillimore, przywiózł jej z Londynu. Kosztowały tyle, Ŝe
suma ta zapierała dech w piersiach mieszkańców Honolulu.
Eden w dalszym ciągu wpatrywał się we mgłę - z przyjemnością
wspominał ów wieczór na Hawajach, wieczór pełen czaru i zapachu
egzotycznych kwiatów, słyszał znowu wesoły śmiech, daleki po-
szum fal uderzających o brzeg, miękkie tony muzyki. I jak przez
mgłę widział błyski w niebieskich oczach Sally wzniesionych ku
niemu. Wyraźniej natomiast - bądź co bądź był teraz prawie sześć-
dziesięcioletnim człowiekiem interesów - widział wielkie, świetliste
perły na szyi Sally, a w nich ciepły odblask świateł.
No cóŜ - wzruszył ramionami. Wszystko to działo się czterdzieści
lat temu i wiele się od tego czasu zmieniło. MałŜeństwo Sally z Fre-
dem Jordanem na przykład, a potem, w parę lat później, przyjście na
świat ich jedynego syna, Wiktora. Eden uśmiechnął się niewesoło.
JakŜe niewłaściwe imię nadała temu nieobliczalnemu, zwariowane-
mu chłopcu!
7
Odszedł od okna i stanął przy biurku. Na pewno jakaś nowa
eskapada Wiktora stała się powodem tej sceny, jaka się za chwilę
rozegra tutaj w jego biurze. Tak, na pewno nic innego!
Siedział zagłębiony w lekturze poczty, kiedy sekretarka otworzy-
ła drzwi ze słowami:
- Pani Jordan.
Wstał i patrzył na nadchodzącą damę. Wesoła i pogodna jak daw-
niej - jakŜe dzielnie opierała się czasowi!
- Alek, drogi przyjacielu! - zawołała.
On zaś ujął jej drobne dłonie i rzekł:
- Sally! Tak się cieszę, Ŝe cię widzę! Siądź tutaj! - przysunął cięŜ-
ki klubowy fotel do samego biurka. – Jak zwykle honorowe miejsce
dla ciebie!
Usiadła uśmiechnięta. Eden zajął krzesło za biurkiem. Wydawał
się trochę zmieszany.
- Powiedz mi... Od jak dawna jesteś w San Francisco?
- Od dwóch tygodni. Tak, w poniedziałek minęły dwa tygodnie.
- Nie dotrzymałaś słowa, Sally. Nie zawiadomiłaś mnie o przy-
jeździe.
- Bo tak miło i wesoło spędzałam czas - tłumaczyła się. - Wiktor
jest taki dla mnie dobry.
- Ach, tak... Wiktor... Mam nadzieję, Ŝe miewa się dobrze. - Od-
wrócił głowę i wyjrzał przez okno. - O, mgła się rozwiewa - zauwa-
Ŝył - będzie jeszcze pogoda.
- Kochany Alek - potrząsnęła głową. - UwaŜam, Ŝe nie ma co
udawać, najlepiej przystąpić od razu do rzeczy. OtóŜ, jak ci juŜ
wspomniałam telefonicznie, zdecydowałam się sprzedać perły Phil-
limore'ów.
- Czemu nie? - skinął głową. - Co komu z nich przyjdzie, praw-
da?
- No, nie! - zawołała Ŝywo. - Powiedziałabym raczej: co mnie po
8
tych perłach! Zawsze jestem zwolenniczką harmonii, a te wspaniałe
perły pasują tylko do młodości. Zresztą nawet nie dlatego chcę je
sprzedać. Gdybym mogła, nie pozbywałabym się ich. Tylko Ŝe,
widzisz, jestem zrujnowana. Eden znów wyjrzał przez okno, nic nie
mówiąc.
-To brzmi absurdalnie - ciągnęła dalej. - Ze wszystkich statków
Phillimore'ów, ze wszystkich plantacji Phillimore'ów nie zostało ani
śladu. Wielka willa na wybrzeŜu Pacyfiku zadłuŜona do ostateczno-
ści. Bo rozumiesz... Wiktor zrobił kilka niefortunnych inwestycji...
-Rozumiem - powiedział Eden cicho.
-O, wiem doskonale, co myślisz. Wiktor jest niedobry. Głupi,
nieodpowiedzialny, a moŜe i gorzej. Ale po śmierci Franka jest
wszystkim, co mi zostało. I nie opuszczę go w potrzebie.
-Nie myślałem źle o Wiktorze, Sally— uśmiechnął się Eden. - Ja
teŜ mam syna.
-O, przepraszam - zawołała - powinnam była od razu zapytać o
niego. Co słychać u Boba?
-No cóŜ, mam wraŜenie, Ŝe wszystko w porządku. Niewykluczo-
ne, Ŝe zjawi się tu, nim wyjdziesz, o ile juŜ wstał.
-Pracuje razem z tobą w firmie?
-Niezupełnie - Eden wzruszył ramionami. - Skończył studia
przed trzema laty. Później cały rok spędził na pływaniu po morzach
południowych, drugi w Europie, a trzeci, o ile się orientuję, w sali
karcianej swego klubu. Mimo to mam wraŜenie, Ŝe ostatnio zaczyna
się trochę przejmować swoją karierą. Mówi, Ŝe chce zostać dzienni-
karzem. Ma w prasie duŜo przyjaciół.
Jubiler wskazał gestem gabinet i dodał:
-Tego rodzaju sprawy, którym ja poświęciłem całe Ŝycie, ogrom-
nie nudzą Boba.
9
- Biedny Alek - powiedziała cicho Sally. - Tak trudno jest zrozu-
mieć tych młodych! Ale przyszłam tu, Ŝeby porozmawiać z tobą o
moich własnych kłopotach. Jak ci powiedziałam, jestem zrujnowa-
na. Te perły to wszystko, co posiadam.
- No, nie jest to mało - zauwaŜył Eden.
- W kaŜdym razie wystarczą, Ŝeby wyciągnąć Wiktora z tarapa-
tów. Starczą takŜe na tych parę lat, jakie mi jeszcze pozostały.
Wiem, Ŝe ojciec zapłacił za nie dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Na owe czasy była to ogromna suma, ale dzisiaj...
- Dzisiaj - powtórzył Eden. - Widzę, Ŝe się nie orientujesz, Sally.
Od lat wszystkie szlachetne kamienie, a więc i perły, poszły ogrom-
nie w górę. Dzisiaj ten naszyjnik wart jest co najmniej... trzysta ty-
sięcy dolarów.
- NiemoŜliwe! - powiedziała zaskoczona. - Jesteś tego pewien?
Nigdy nie widziałeś tego naszyjnika...
- A ja właśnie zastanawiałem się, czy pamiętasz... - rzekł z lek-
kim wyrzutem - ale widzę, Ŝe nie. TuŜ przed twoim przyjściem snu-
łem wspomnienia z młodości. Był taki wieczór, czterdzieści lat te-
mu, kiedy bawiłem na Hawajach u mojego wuja. Miałem zaledwie
siedemnaście lat, ale zostałem zaproszony do twoich rodziców na
bal, a ty uczyłaś mnie two- stepa. Na szyi miałaś sznur pereł. Ten
wieczór jest jednym z najpiękniejszych wspomnień w moim Ŝyciu.
- Och, tak! - zawołała. - Teraz doskonale pamiętam. Ojciec przy-
wiózł mi właśnie te perły z Londynu i miałam je na sobie po raz
pierwszy. Czterdzieści lat temu... Ach, Alek, wróćmy lepiej do te-
raźniejszości. Wspomnienia czasem bolą. - Chwilę milczała, a po-
tem powiedziała:
- Więc mówisz, Ŝe trzysta tysięcy?
- Nie gwarantuję, Ŝe uda mi się taką kwotę osiągnąć, powiedziałem
10
tylko, Ŝe taką wartość przedstawiają. Nie zawsze jest łatwo znaleźć
nabywcę, który da Ŝądaną cenę. Człowiek, którego mam na myśli...
- Więc masz juŜ kogoś na myśli?
- Owszem, mam. Ale nie chce dać więcej niŜ dwieście dwadzie-
ścia tysięcy. Oczywiście jeŜeli zaleŜy ci na pośpiechu...
- Tak. ZaleŜy mi bardzo. Kim jest ten Midas?
- To Madden - odpowiedział - P.J. Madden.
- CzyŜby ten finansista z Wall Street? Wielki spekulant?
- Właśnie. Znasz go?
- Tylko z prasy. Jest bardzo sławny, ale nigdy go nawet nie wi-
działam.
Eden zmarszczył brwi.
- To ciekawe - powiedział - bo on chyba ciebie zna. Wiedząc, Ŝe
bawi w mieście, zaraz po twoim telefonie udałem się do jego hotelu.
Przyznał, Ŝe owszem, rozgląda się za jakimś naszyjnikiem dla córki,
ale zachował wielką rezerwę. Dopiero kiedy wspomniałem, Ŝe cho-
dzi o perły Phillimore'ów, roześmiał się i powiedział: „No, no! Perły
Sally Phillimore!... Biorę je!”. „Cena wynosi trzysta tysięcy” -
oznajmiłem, na co on: „Dwieście dwadzieścia i ani grosza więcej!”
I popatrzył na mnie tym swoim zimnym wzrokiem... wiesz, z nim
się targować, to tak jak z tym tu facetem - wskazał gestem brązową
figurkę Buddy na biurku.
- AleŜ Alek - odparła pani Jordan, wyraźnie zdziwiona. - Na pew-
no mnie nie zna... Nie rozumiem. Tak czy inaczej, proponuje fortu-
nę. Pośpiesz się, proszę, i załatw to, nim wyjedzie z miasta.
Drzwi znów się otworzyły i sekretarka zameldowała:
- Pan Madden z Nowego Jorku.
- Doskonale! - zawołał Eden. - Niech pani go wprowadzi - po
czym zwrócił się do przyjaciółki z wyjaśnieniem: - Umówiłem się z
11
nim, Ŝe wpadnie dzisiaj do mnie i pozna cię. A teraz, proszę, posłu-
chaj mojej rady i nie bądź zbyt skwapliwa. MoŜe uda nam się pod-
bić trochę jego ofertę, chociaŜ wątpię. To twardy człowiek. Wszyst-
ko, co piszą o nim w gazetach, to szczera prawda. Urwał raptownie,
gdyŜ Madden stał juŜ w drzwiach, Wielki Madden we własnej oso-
bie, zwycięzca tysiąca bitew na Wall Street, olbrzymiego wzrostu
męŜczyzna w popielatym garniturze, górujący nad nimi jak grani-
towa wieŜa. Jego zimne, niebieskie oczy omiotły pokój chłodnym
spojrzeniem.
- Ach, pan Madden! Proszę dalej! - powiedział Eden wstając.
Madden był juŜ na środku pokoju; za jego plecami ukazała się
wysoka, powolna dziewczyna, otulona w kosztowne futro, a jeszcze
dalej - szczupły, rzeczowo wyglądający męŜczyzna w granatowym
garniturze.
- Proszę pani, oto pan Madden, o którym właśnie mówiliśmy -
przedstawił Eden.
- Witam panią - powiedział Madden z lekkim ukłonem. Jego głos
miał twarde, stalowe brzmienie, moŜe to wpływ stali, z którą miał
tyle do czynienia. - Przyprowadziłem moją córkę, Ewelinę, i sekre-
tarza, pana Martina Thorna.
- Bardzo mi miło - odpowiedział Eden. Przez chwilę przyglądał
się interesującej trójce gości: oto sławny finansista, świadomy swo-
jej potęgi, szczupła, wyniosła pannica, którą ponoć Madden roz-
pieszczał nad miarę, i powaŜny sekretarz, trzymający się wyraźnie z
tyłu, a przecieŜ nie taki skromny i niepozorny, jakby chciał się wy-
dawać. - MoŜe państwo usiądą.
Podsuwał krzesła. Madden usiadł tuŜ przy biurku jubilera. At-
mosfera była pełna napięcia, wszyscy czuli się jakby pomniejszeni,
zdominowani przez tę wielką postać i potęŜną indywidualność.
12
- Chyba niepotrzebne są wstępy - powiedział milioner. - Przy-
szliśmy obejrzeć perły.
Eden poruszył się gwałtownie na krześle.
- AleŜ, drogi panie, obawiam się, Ŝe pan mnie niezrozumiał. Pe-
reł w tej chwili nie ma w San Francisco.
Madden spojrzał na niego z gniewem.
- A więc kiedy mi pan zaproponował, Ŝebym tu przyszedł i po-
znał ich właścicielkę...
- Bardzo mi przykro, ale jedynie to miałem na myśli.
Sally Jordan przyszła mu z pomocą.
- Widzi pan, wyjeŜdŜając z Honolulu nie miałam jeszcze zamiaru
sprzedawać pereł. Dopiero wypadki, jakie tu zaszły, skłoniły mnie
do tego kroku. Ale juŜ posłałam po naszyjnik.
Tymczasem dziewczyna odchyliła futro przy szyi; była na swój
sposób piękna, choć chłodna i nieprzystępna jak ojciec, a teraz jesz-
cze wyraźnie znudzona:
- Byłam przekonana, Ŝe perły znajdują się tutaj. W przeciwnym
razie wcale bym nie przychodziła.
- No... nic ci się nie stało - uciął krótko ojciec. - A więc - zwrócił
się do Sally Jordan - pani posłała juŜ po perły?
- Tak. Odpłyną z Honolulu jeszcze dzisiaj wieczorem. O ile
wszystko pomyślnie się ułoŜy, będą tutaj za sześć dni.
- To fatalnie - powiedział Madden. - Córka moja wyjeŜdŜa dzisiaj
do Denver, a ja jutro rano na Południe. Za tydzień zamierzam się z
nią spotkać w Colorado i razem wyjedziemy na Wschód. Jak pani
widzi, nic z tego.
- Podejmę się dostarczyć perły, gdzie pan zadysponuje - odezwał
się Eden.
- No, chyba Ŝe tak. - Madden głęboko się zastano wił, a potem
13
zwrócił ponownie do pani Jordan: - Czy to ten sam naszyjnik, który
pani nosiła w roku 1889 w starym hotelu „Palace”?
Sally spojrzała na niego zdumiona.
- Tak, ten sam.
- A nawet piękniejszy teraz niŜ kiedyś, zaręczam - wtrącił z
uśmiechem Eden. - Czy wie pan, Ŝe podobno perły nabierają wła-
ściwości osoby, która je nosi; zaleŜnie od jej usposobienia stają się
bardziej promienne lub gasną. JeŜeli to prawda, to ten naszyjnik z
latami stał się jeszcze piękniejszy.
- Co za bzdura... - burknął Madden. - O, przepraszam, nie prze-
czę, Ŝe pani jest czarująca. Ale nie znoszę głupich przesądów, obo-
jętne, czy dotyczą biŜuterii, czy czegoś innego. A więc do rzeczy!
Jestem człowiekiem interesu i mam mało czasu. Biorę naszyjnik za
cenę, jaką wymieniłem.
Eden pokręcił głową.
- Wart jest co najmniej trzysta tysięcy, mówiłem panu.
- Nie dla mnie. Dwieście dwadzieścia, dwadzieścia teraz, a reszta
w ciągu trzydziestu dni po dostarczeniu mi pereł. To moje ostatnie
słowo.
Wstał i z góry przyglądał się jubilerowi, który choć doskonale
umiał się targować, tym razem czuł, Ŝe trafił na przeciwnika twar-
dego jak skała. Eden spojrzał bezradnie na swoją przyjaciółkę.
- W porządku, Alek - powiedziała pani Jordan. - Akceptuję.
- Doskonale - westchnął Eden. - Zrobił pan świetny interes, panie
Madden.
- Zawsze robię świetne interesy - odpowiedział Madden. Wyjął z
kieszeni ksiąŜeczkę czekową i dodał: - Jak powiedziałem, dwadzie-
ścia tysięcy a conto.
Teraz dopiero po raz pierwszy otworzył usta sekretarz. Głos miał
14
chłodny i piskliwy, przesadnie uprzejmy:
- Pani wspomniała, Ŝe perły nadejdą za sześć dni?
- Mniej więcej - odpowiedziała pani Jordan. - Przesyłką...?
- Przywiezie je osoba zaufana - odpowiedział ostro
Eden. Dopiero teraz dokładniej przyjrzał się Martinowi Thornowi.
Wysokie blade czoło, wyblakłe, zielone, wybałuszone oczy, długie,
białe, chwytliwe ręce. Przyszło mu na myśl, Ŝe nie byłby to zapew-
ne najprzyjemniejszy towarzysz. - Przez osobę zaufaną - powtórzył
stanowczo.
- Oczywiście - powiedział Thorn.
Madden wypełnił czek i połoŜył na biurku.
- Przepraszam, szefie, ale chciałem wtrącić małą uwagę - mówił
dalej Thorn. - JeŜeli panna Ewelina ma wrócić i spędzić resztę zimy
w Pasadenie, to na pewno zechce tam nosić perły. A za sześć dni
będziemy w pobliŜu i zdawało mi się...
- Kto kupuje naszyjnik? Pan czy ja? - uciął krótko Madden. - Nie
chcę, Ŝeby perły były woŜone tam i z powrotem po całym kraju,
dziś co drugi człowiek to złodziej.
- AleŜ, tato - powiedziała dziewczyna - to prawda, Ŝe chciałabym
nosić perły jeszcze tej zimy...
Urwała, bo czerwona twarz pana Maddena zrobiła się fioletowa i
zaczął z wolna kiwać głową. Zawsze tak robił, gdy mu się ktoś
sprzeciwiał; nieraz pisano o tym w prasie.
- Naszyjnik zostanie mi dostarczony do Nowego Jorku - zwrócił
się do Edena, ignorując słowa sekretarza i córki - będę bawił jakiś czas
na Południu, mam dom w Pasadenie i rancho na pustyni, cztery mile za
Eldorado. Dość długo juŜ tam nie byłem, a jak się nie
zagląda, to słuŜba zupełnie zapomina o swoich obowiązkach. Jak tylko
15
wrócę do Nowego Jorku, zadepeszuję do pana, a pan dostarczy mi
naszyjnik do biura. Czek na resztę naleŜności dostanie pan w ciągu
trzydziestu dni.
- Taki układ znakomicie mi odpowiada – rzekł Eden. - JeŜeli ze-
chce pan jeszcze chwilę poczekać, sporządzę akt kupna- sprzedaŜy z
ustaleniem warunków.
- Oczywiście - odparł Madden.
Jubiler wyszedł.
Ewelina wstała i powiedziała do ojca:
- Spotkamy się na dole, tato. Chciałabym przy sposobności obej-
rzeć, co teŜ mają ładnego z jaspisu. Zwróciła się do pani Jordan: -
Wie pani, w San Francisco moŜna dostać najładniejsze jaspisy na
świecie.
- Tak, to prawda - uśmiechnęła się starsza dama i wstając ujęła
dziewczynę za ręce. - Przed pani przyjściem mówiłam właśnie, Ŝe
perły Phillimore'ów powinny być noszone przez kogoś młodego.
Będą pięknie wyglądały na pani szyi. śyczę, moje dziecko, Ŝeby je
pani nosiła długo i szczęśliwie.
- AleŜ... dziękuję bardzo - skinęła głową dziewczyna i wyszła.
Madden spojrzał na sekretarza.
- Niech pan czeka na mnie w samochodzie - zadysponował.
Kiedy został sam na sam z panią Jordan, spytał z chmurną miną:
- Pani mnie nigdy nie widziała, prawda?
- Bardzo Ŝałuję, ale chyba nie.
- No właśnie. Byłem przekonany, Ŝe nie, ale ja panią widziałem.
Minęło od tamtej pory tak wiele lat, Ŝe teraz mogę juŜ pani o tym
powiedzieć. ZaleŜy mi, by pani wiedziała, jaka to dla mnie satysfak-
cja wejść w posiadanie pani naszyjnika. Dzisiaj rano zagoiła się
pewna stara, głęboka rana...
16
- Nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedziała, patrząc na nie-
go zdziwiona.
- No oczywiście, Ŝe pani tego nie rozumie. W latach osiemdzie-
siątych przyjeŜdŜała pani z Hawajów wraz z rodzicami i zatrzymy-
wała się w hotelu „Palace”. A ja... ja wówczas byłem tam boyem
hotelowym. Często panią widywałem... raz nawet w tym słynnym
naszyjniku. UwaŜałem, Ŝe jest pani najpiękniejszą dziewczyną na
świecie... Nie szkodzi, cóŜ, jesteśmy juŜ oboje...
- Jesteśmy oboje starzy - podpowiedziała cicho.
- Uwielbiałem panią, ale... byłem tylko boyem hotelowym. Pani
nigdy mnie nawet nie dostrzegła. Och, proszę mi wierzyć, to bolało
bardzo, to raniło moją dumę! Wtedy przysięgałem sobie, Ŝe zajdę
wysoko i oŜenię się z panią. Dzisiaj oboje moŜemy się uśmiechać.
Nic z tego nie wyszło. Nawet i mnie nie wszystkie plany udało się
zrealizować. Ale dziś mam pani perły, które będą spoczywały na
szyi mojej córki. Dobre i to. Zaleczyłem wreszcie głęboką ranę.
Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Kiedyś mogły ją takie
słowa urazić, ale nie dzisiaj.
- Dziwny z pana człowiek - powiedziała tylko.
- Trudno. Jestem, jaki jestem. Ale musiałem to pani powiedzieć,
w przeciwnym razie tryumf nie byłby całkowity.
W tej chwili wszedł Eden z arkuszem papieru w ręce.
- Oto kontrakt - powiedział do Maddena. - Proszę tu podpisać.
Dziękuję.
- Dostanie pan depeszę, panie Eden. W Nowym Jorku, proszę
pamiętać! Nigdzie indziej. Do widzenia pani - wyciągnął rękę do
pani Jordan.
Podała mu dłoń z uśmiechem.
- Do widzenia. Teraz juŜ pana dostrzegam.
- I cóŜ pani widzi?
- Ogromnie próŜnego człowieka. Ale miłego.
17
- Dziękuję. Zapamiętam te słowa. Do widzenia.
Kiedy wyszedł, Eden zmęczony upadł na fotel.
-No więc... mamy juŜ to za sobą. Męczący klient. Próbowałem
podbić cenę, ale to chyba było beznadziejne. On zawsze stawia na
swoim.
-Tak, masz rację.
-A poza tym, Sally, nie chciałem, Ŝebyś przy nich mówiła, kto
ma przywieźć naszyjnik; teraz moŜesz mi to powiedzieć.
-Oczywiście! Charlie go przywiezie.
-Charlie?
-Detektyw, sierŜant Chan, z policji w Honolulu. Kiedyś, bardzo
dawno, był pierwszym boyem w naszej willi na wybrzeŜu.
-Chan? Chińczyk?
-Tak. Kiedy przestał pracować u nas, wstąpił do policji, gdzie
cieszy się znakomitą opinią. Jego marzeniem było odwiedzić konty-
nent, więc załatwiłam mu wszystko: i urlop, i dokumenty. To wła-
śnie on przywiezie perły. GdzieŜ byłabym w stanie znaleźć kogoś
lepszego? Powierzyłabym Chanowi własne Ŝycie. A nawet więcej,
bo Ŝycie kogoś najbliŜszego.
-I mówisz, Ŝe dzisiaj odpływa?
-Tak. Statkiem „Prezydent Pierce”, który spodziewany jest tu w
najbliŜszy czwartek po południu.
Drzwi się otworzyły i w progu ukazał się przystojny, młody
człowiek. Twarz miał szczupłą, opaloną, poruszał się swobodnie i z
wdziękiem, a jego uśmiech pogrąŜył przed chwilą w marzeniach
piękną sekretarkę.
-O, przepraszam, tato, zdaje się, Ŝe jesteś zajęty! Ale kogo ja wi-
dzę!
-Bob! - zawołała pani jordan. - Ty łobuzie! Miałam nadzieję, Ŝe
cię zobaczę. Jak się miewasz?
-Właśnie przed chwilą się zbudziłem - odpowiedział. - A jak się
18
miewa droga pani i cała młodzieŜ z pani otoczenia?
- Dziękuję, doskonale. Ale mówiąc nawiasem, za długo marudzi-
łeś przy śniadaniu i straciłeś okazję zobaczenia bardzo pięknej
dziewczyny.
- Nie, bynajmniej nie straciłem, jeśli ma pani na myśli Ewelinę
Madden. Widziałem ją na dole, rozmawiającą z jednym z ksiąŜąt na
wygnaniu, których zatrudniamy jako sprzedawców. Wcale nie zale-
Ŝało mi na rozmowie z nią. Widywałem ją wszędzie, gdzie tylko się
ruszyłem w ciągu ostatniego tygodnia.
- Wydała mi się bardzo miła - powiedziała pani Jordan.
- Tak, ale to lodowiec - skrytykował młody człowiek. - Brrr! W
jej sąsiedztwie wieją zimne wiatry. To u nich rodzinne. Teraz na
schodach minąłem starego Maddena.
- Pleciesz głupstwa, Bob - zaprotestowała pani Jordan. - Czy wy-
próbowałeś kiedyś na niej swój uśmiech?
- Nie. Tylko tyle, Ŝeby nie wyjść z wprawy. Ale podejrzewam, Ŝe
ma pani zamiar zainteresować mnie przestarzałą instytucją małŜeń-
stwa!
- Bo tego ci właśnie potrzeba! I nie tylko tobie, ale kaŜdemu
młodemu człowiekowi w twoim wieku.
- A to dlaczego?
- Bo to by ci dodało ambicji, inicjatywy, chęci osiągnięcia czegoś
w Ŝyciu.
Bob Eden roześmiał się i powiedział:
- Proszę mnie posłuchać, droga pani! Kiedy mgła zaczyna się
wciskać przez Golden Gate, a na O’Farrell Street zapalają się świa-
tła, nie chciałbym mieć wówczas skrępowanych ruchów przez Ŝadną
ambicję czy inicjatywę. A poza tym dzisiejsze dziewczęta to juŜ nie
to co w czasach, kiedy łaskawa pani łamała męskie serca!
19
- Bzdura - odpowiedziała. - Są stokroć bardziej przyjemne. To
tylko młodzi chłopcy robią się coraz głupsi. No, Alek, ale ja juŜ
muszę uciekać.
- Skomunikuję się z tobą w przyszły czwartek - powiedział star-
szy Eden i powtórzył raz jeszcze: - śałuję, Ŝe nie udało się dostać
więcej.
- PrzecieŜ to ogromna suma. Jestem bardzo zadowolona. Kocha-
ny tata, dalej się mną opiekuje.
- Mam nadzieję, Ŝe nie zaangaŜowałeś się jeszcze jako dzienni-
karz? - zwrócił się do syna Eden.
- Jeszcze nie. - Młodzieniec zapalał papierosa. - Wydawcy prze-
ścigają się w namowach. Ale jak dotąd nie uległem.
- No, to poczekaj z tym jeszcze trochę. Chciałbym, Ŝebyś był
wolny w ciągu najbliŜszych dwu lub trzech tygodni. Miałbym dla
ciebie pewne zadanie.
- AleŜ chętnie, tato. - Wrzucił zapałkę do pięknej, starej wazy
chińskiej. - Jakie zadanie?
- Przede wszystkim w przyszły czwartek po obiedzie wyjdziesz
do portu przywitać wpływający statek „Prezydent Pierce”
- To brzmi zachęcająco. Domyślam się, Ŝe na ląd zejdzie młoda
kobieta, gęsto zawoalowana.
- Nic podobnego. Na ląd zejdzie Chińczyk.
- Ktooo?
- Chiński detektyw z Honolulu, który przywiezie w kieszeni na-
szyjnik z pereł wart przeszło ćwierć miliona dolarów.
- Dobrze. A co potem?
- Co potem? - powtórzył w zamyśleniu Aleksander Eden. - KtóŜ
to wie! MoŜe to będzie dopiero początek...
20
Rozdział II
Detektyw z Hawajów
O szóstej wieczorem we czwartek Aleksander Eden podjechał
do hotelu „Stewart”. Przez cały dzień mŜyło, jak zwykle w lutym, a
obecnie zapadał juŜ wczesny zmierzch. Przez chwilę jeszcze stał w
drzwiach wejściowych hotelu i patrzył na mijające go parasole i na
Ŝółtawe światło lamp na Geary Street, mgliste i niewyraźne w wil-
gotnym powietrzu. W San Francisco wiek nie ma znaczenia... wiel-
kiego, toteŜ czuł się znowu jak chłopiec, kiedy winda niosła go w
górę na spotkanie z Sally Jordan.
Czekała na niego w drzwiach saloniku, w miękkiej, popielatej to-
alecie wieczorowej. Wyglądała pięknie, jak młoda dziewczyna.
Dobre urodzenie widać zwłaszcza, gdy się przekroczy sześćdzie-
siątkę - pomyślał ujmując jej rękę.
- O, jak się masz, Alek - uśmiechnęła się. - Wejdź, proszę... Pa-
miętasz z pewnością Wiktora?
Eden nie widział syna Sally kawał czasu, toteŜ stwierdził, Ŝe
Wiktor, mając trzydzieści pięć lat, nosi juŜ na sobie piętno hu-
laszczego trybu Ŝycia. Jego brązowe oczy wyraŜały znudzenie,
twarz miał trochę nabrzmiałą, a talię znacznie, jak na jego wiek,
przycięŜką. Ale ubrany był bez zarzutu: widocznie krawiec nic jesz-
cze nie słyszał o zachwianiu fortuny Phillimore'ów.
- Proszę, niech pan wejdzie - zaprosił jubilera wesoło. Było mu
lekko na sercu, czuł w powietrzu przypływ gotówki. - To podobno
dzisiaj jest ten wielki dzień.
- Całe szczęście - wtrąciła matka. - Chciałabym jak najszybciej
przestać myśleć o tych perłach. Zbyt powaŜna sprawa na mój wiek.
21
- Bob poszedł do portu na powitanie „Prezydenta Pierce'a” - po-
wiedział Eden siadając. - Poleciłem mu przyjechać tutaj natych-
miast, razem z twoim chińskim przyjacielem.
- MoŜe cocktailu? - zaproponował Wiktor.
- Nie, bardzo dziękuję - odpowiedział jubiler. Podniósł się z krze-
sła i zaczął chodzić po pokoju. Pani Jordan patrzyła na niego zanie-
pokojona.
- Czy stało się coś niepomyślnego? - spytała.
Eden usiadł.
- No... jakby to powiedzieć, owszem, wydarzyło się coś dość
szczególnego...
- Coś, co ma związek z tym naszyjnikiem? - zainteresował się
Wiktor.
- Tak - odparł Eden i zwrócił się do pani Jordan: - Pamiętasz, Sal-
ly, co nam powiedział Madden? ,,W Nowym Jorku i nigdzie in-
dziej”
- Owszem, pamiętam doskonale. -
- No więc Madden zmienił zdanie i to mi się wydaje nie w jego
stylu. Zatelefonował do mnie dzisiaj rano ze swego rancha na pu-
styni i zadysponował, aby naszyjnik został mu dostarczony tam.
- Na pustynię? - powtórzyła.
- No właśnie. Wyraziłem zdumienie, ale instrukcje jego były cał-
kiem wyraźne, a wiesz, co to za człowiek. Nie moŜna z nim dysku-
tować. Kiedy odwiesiłem słuchawkę, zacząłem się zastanawiać, czy
rzeczywiście rozmawiałem z Maddenem. Głos brzmiał autentycz-
nie, ale mimo to postanowiłem nie ryzykować. Zadzwoniłem więc z
kolei ja do niego.
- Całkiem słusznie. 1 co?
- Zadałem sobie mnóstwo trudu, Ŝeby zdobyć numer rancha, ale
w końcu zdradził mi go jeden ze znajomych. Eldorado 76. Poprosi-
łem do aparatu P.J. Maddena... To był on, z całą pewnością.
22
- I co powiedział?
- Pochwalił mnie za ostroŜność, ale jego polecenie brzmiało tak
samo. Z pewnych względów uznał, Ŝe ryzykowne byłoby przewozić
w tej chwili naszyjnik do Nowego Jorku. Nie wyjaśniał bliŜej, jakie
to względy, ale jego zdaniem pustynia to idealne miejsce do takiej
transakcji. Nikomu do głowy by nie przyszło, Ŝe w takiej dziurze
moŜna ukraść naszyjnik wart ćwierć miliona dolarów. Oczywiście
nie mówił tego wszystkiego przez telefon, ale taki był sens tego, co
mi oznajmił.
- I moim zdaniem ma zupełną słuszność - zauwaŜył Wiktor.
- Owszem, do pewnego stopnia. Długi czas spędziłem w takiej
pustynnej okolicy. Mimo tego, co piszą, są to zupełnie spokojne
strony. Nikt tam nie zamyka się na klucz ani nie myśli o złodzie-
jach. Tamtejszemu ranczerowi za policję wystarczy po prostu szeryf
w odległości kilkuset mil. A jednak...
Znowu wstał i zaczął spacerować po pokoju.
- A jednak pomysł ten wcale mi się nie podoba - ciągnął dalej
Eden. - Przypuśćmy, Ŝe ktoś miałby na myśli jakąś brudną sprawę -
cóŜ za idealne warunki! Wkoło tylko piasek i piasek, czasem trochę
kaktusów. Wyślę na przykład mojego Boba z naszyjnikiem, a on
wpadnie w pułapkę. I Maddena wcale tam nie zastanie, bo juŜ wyje-
chał na Wschód. Albo leŜy gdzieś na pustyni podziurawiony kulami.
Wiktor roześmiał się drwiąco.
- Widzę, Ŝe puszcza pan wodze fantazji!
Eden uśmiechnął się lekko.
- Być moŜe. Zaczynam się chyba starzeć. – Wyjął zegarek i spoj-
rzał zaniepokojony. - Ale co się dzieje z Bobem? Dawno juŜ powi-
nien tu być. JeŜeli pozwolisz, zadzwonię do portu.
23
Wrócił po chwili z miną jeszcze bardziej zafrasowaną.
- „Prezydent Pierce” wpłynął do portu trzy kwadranse temu -
powiedział. - Pół godziny na przyjazd tutaj to aŜ nadto.
- O tej porze ruch na ulicach jest bardzo duŜy - przypomniał
Wiktor.
- Tak, to prawda - zgodził się Eden. - No i co o tym sądzisz, Sal-
ly? Opisałem ci, jak się przedstawia sytuacja.
- CóŜ mama ma sądzić? - odpowiedział zamiast matki Wiktor. -
Madden kupił naszyjnik i chce, Ŝeby mu go dostarczono na pusty-
nię. Nie do nas naleŜy kwestionowanie jego zarządzeń. Gotów się
rozmyślić i wycofać z całej transakcji. Trzeba mu wręczyć perły,
odebrać pokwitowanie i czekać na pieniądze. - To mówiąc zatarł
ręce.
- Ty teŜ jesteś tego zdania, Sally?
- Oczywiście, Alek - powiedziała pani Jordan, wpatrzona z dumą
w syna. Eden równieŜ patrzył na niego, ale z całkiem innym uczu-
ciem.
- W takim razie nie ma co zwlekać; Madden się spieszy, bo chce
jechać do Nowego Jorku - powiedział. - Jeszcze dzisiaj na noc wy-
ślę Boba z naszyjnikiem, ale zastrzegam, Ŝe nie samego.
- Ja mogę mu towarzyszyć - zaofiarował się Wiktor.
- Nie - potrząsnął głową Eden. - Wolę, Ŝeby to był policjant,
choćby nawet z dalekich Hawajów, ten twój Charlie Chan. Jak my-
ślisz, Sally, uda ci się go nakłonić, aby towarzyszył Bobowi?
- Jestem tego pewna. Charlie zrobi dla mnie wszystko.
- To doskonale. Ale gdzie oni się, u licha, podziewają? JuŜ za-
czynam się...
24
Dalszą rozmowę przerwał dzwonek telefonu i pani Jordan pode-
szła, aby go przyjąć.
- O, halo, Charlie - powiedziała. - Chodź zaraz na górę, na czwar-
te piętro. Pokój 492. Czy jesteś sam?
Odwiesiła słuchawkę i wróciła do pokoju.
- Powiada, Ŝe jest sam - oświadczyła.
- Sam? - powtórzył Eden. - Nie rozumiem. - I opadł bezradnie na
fotel.
W chwilę później podniósł głowę, gdy do pokoju wszedł niski,
pucołowaty człowieczek, który w zwykłym ubraniu wyglądał mało
egzotycznie, raczej niepozornie. Miał cerę koloru kości słoniowej,
ale Edena najbardziej uderzył wyraz jego małych, czarnych oczu -
bystry i przenikliwy.
- Alek - powiedziała Sally Jordan - pozwól sobie przedstawić
mojego starego przyjaciela, Charlie'ego Chana. Charlie, to pan
Eden.
Charlie zgiął się w niskim ukłonie.
- Zaszczyty spadają na mnie na tym kontynencie jeden po dru-
gim. Najpierw usłyszałem, Ŝe panna Sally uwaŜa mnie za swojego
starego przyjaciela, a teraz poznaję pana.
Eden podniósł się uprzejmie.
- Witam pana.
- Dobrą miałeś podróŜ, Charlie? - spytał Wiktor.
- Wielki Pacyfik cały czas odczuwał boleści gdzieś tam w dole i
rzucał się na wszystkie strony. Ja, prawdopodobnie przez sympatię,
czułem się podobnie.
Eden wysunął się naprzód.
- Bardzo przepraszam, Ŝe wtrącę się do rozmowy, ale mój syn
miał się z panem spotkać w porcie.
- Strasznie mi przykro - odpowiedział Chan, powaŜnie patrząc na
jubilera - wina leŜy niewątpliwie po mojej stronie. Proszę mi łaska-
wie wybaczyć, ale nie widziałem, Ŝeby ktokolwiek wyszedł na moje
25
Earl Derr Biggers Chińska papuga PrzełoŜyła Izabella Dąmbska ISKRY-WARSZAWA 1979
Tytuł oryginału THE CHINESE PARROT Okładkę projektował MIECZYSŁAW KOWAl- CZYK Redaktor ZOFIA UHRYNOWSKA Redaktor techniczny ANNA śOŁĄDKIEWICZ Korektor MIROSŁAW GRABOWSKI ISBN 83-207-0039-6 For the Polish edition © copyright by Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa, 1979
Rozdział I Perły Phillimore'ów Z zasnutej mgłą ulicy Aleksander Eden wszedł do wielkiego, ozdobionego marmurowymi kolumnami salonu firmy jubilerskiej ,,Meek i Eden”. Za gablotami, olśniewającymi blaskiem drogich kamieni, złota i srebra, wypręŜyło się na jego widok czterdziestu wytwornie ubranych sprzedawców. KaŜdy miał na sobie Ŝakiet bez najmniejszej zmarszczki, a róŜowy goździk, tkwiący w kaŜdej lewej klapie, był tak świeŜy i piękny, jakby przed chwilą dopiero zerwany. Eden na prawo i lewo odpowiadał uprzejmym skinieniem, a jego energiczne kroki rozbrzmiewały na lśniących płytach posadzki. Był niewysoki, miał siwe włosy, bystre oczy i pewne siebie zachowanie doskonale licujące z jego stanowiskiem. Albowiem wszyscy z rodu Meeków, choć dawniej świat do nich naleŜał, porzucili juŜ ten ziem- ski padół na zawsze, pozostawiając Aleksandra Edena jako jedyne- go posiadacza najbardziej znanej firmy jubilerskiej nie tylko w San Francisco, ale i na całym zachodzie Stanów Zjednoczonych. 5
W przedpokoju, prowadzącym do eleganckich pokoi i biurowych na półpiętrze, natknął się na swoją sekretarkę, pannę Chase. - Jak się pani miewa? - rzekł. Dziewczyna odpowiedziała ślicznym uśmiechem. Zmysł piękna, tak wyrobiony wskutek stałego obcowania z okazami kunsztu złot- niczego, nie zawiódł Edena i w wyborze sekretarki. Panna Chase była blondynką o fiołkowych oczach; jej maniery były wytworne, podobnie jak sukienka. Aleksander Eden spojrzał na zegarek i rzekł: - Mniej więcej za dziesięć minut spodziewam się gościa: to moja serdeczna przyjaciółka z dawnych lat, pani Jordan z Honolulu. Skoro się zjawi, niech ją pani natychmiast do mnie wprowadzi. - Tak jest, proszę pana - odpowiedziała sekretarka. Przeszedł do swego prywatnego gabinetu i powiesił w szafie kapelusz, płaszcz i laskę. Na duŜym, lśniącym biurku leŜała poczta poranna; spojrzał na nią mimochodem, gdyŜ myślami błądził daleko. W pewnym momencie podszedł do okna i stał chwilę wpatrując się w budynek po przeciwnej stronie ulicy. Pora była wczesna i mgła, która nocą zasnuła miasto, nie opadła jeszcze. Zapatrzony w tę szarą mgłę, Eden widział inny obraz, zu- pełnie sprzeczny z rzeczywistością, pełen barw, światła i Ŝycia. Myśli jego powędrowały z powrotem długim korytarzem minio- nych lat i w tej wyimaginowanej scenie ujrzał siebie samego - smukłego, ciemnowłosego siedemnastolatka. Czterdzieści lat temu - wieczór w Honolulu, w wesołym, szczę- śliwym Honolulu, rządzonym przez królową. Za osłoną z wysokich paproci w rogu olbrzymiego salonu Phillimore'ów przygrywała słynna orkiestra Bergera, a na środku posadzki tańczyli Alek Eden i Sally Phillimore. Młody człowiek potykał się od czasu do czasu i 6
mylił krok, ale nie tylko dlatego, Ŝe ten nowy, skomplikowany ta- niec, zwany two- stepem, został dopiero co przywieziony do Hono- lulu. Zdawał sobie takŜe sprawę, iŜ trzyma w objęciach najcudow- niejszą dziewczynę z tych wysp. Nieczęsto kapryśna fortuna obdarza kogoś tak szczodrze jak Sal- ly Phillimore. Pominąwszy juŜ piękność, która mogła wystarczyć za wszystkie inne dary, Sally uchodziła w towarzyskich kręgach Hono- lulu za księŜniczkę z bajki. Rodzina Phillimore'ów była u szczytu powodzenia - ich statki pływały po wszystkich oceanach, a na wielu tysiącach akrów ziemi dojrzewała ich trzcina cukrowa. Kiedy w tańcu Alek opuszczał wzrok, widział na alabastrowej szyi Sally symbol jej pozycji i bogactwa - słynny naszyjnik z pereł, które oj- ciec, Marc Phillimore, przywiózł jej z Londynu. Kosztowały tyle, Ŝe suma ta zapierała dech w piersiach mieszkańców Honolulu. Eden w dalszym ciągu wpatrywał się we mgłę - z przyjemnością wspominał ów wieczór na Hawajach, wieczór pełen czaru i zapachu egzotycznych kwiatów, słyszał znowu wesoły śmiech, daleki po- szum fal uderzających o brzeg, miękkie tony muzyki. I jak przez mgłę widział błyski w niebieskich oczach Sally wzniesionych ku niemu. Wyraźniej natomiast - bądź co bądź był teraz prawie sześć- dziesięcioletnim człowiekiem interesów - widział wielkie, świetliste perły na szyi Sally, a w nich ciepły odblask świateł. No cóŜ - wzruszył ramionami. Wszystko to działo się czterdzieści lat temu i wiele się od tego czasu zmieniło. MałŜeństwo Sally z Fre- dem Jordanem na przykład, a potem, w parę lat później, przyjście na świat ich jedynego syna, Wiktora. Eden uśmiechnął się niewesoło. JakŜe niewłaściwe imię nadała temu nieobliczalnemu, zwariowane- mu chłopcu! 7
Odszedł od okna i stanął przy biurku. Na pewno jakaś nowa eskapada Wiktora stała się powodem tej sceny, jaka się za chwilę rozegra tutaj w jego biurze. Tak, na pewno nic innego! Siedział zagłębiony w lekturze poczty, kiedy sekretarka otworzy- ła drzwi ze słowami: - Pani Jordan. Wstał i patrzył na nadchodzącą damę. Wesoła i pogodna jak daw- niej - jakŜe dzielnie opierała się czasowi! - Alek, drogi przyjacielu! - zawołała. On zaś ujął jej drobne dłonie i rzekł: - Sally! Tak się cieszę, Ŝe cię widzę! Siądź tutaj! - przysunął cięŜ- ki klubowy fotel do samego biurka. – Jak zwykle honorowe miejsce dla ciebie! Usiadła uśmiechnięta. Eden zajął krzesło za biurkiem. Wydawał się trochę zmieszany. - Powiedz mi... Od jak dawna jesteś w San Francisco? - Od dwóch tygodni. Tak, w poniedziałek minęły dwa tygodnie. - Nie dotrzymałaś słowa, Sally. Nie zawiadomiłaś mnie o przy- jeździe. - Bo tak miło i wesoło spędzałam czas - tłumaczyła się. - Wiktor jest taki dla mnie dobry. - Ach, tak... Wiktor... Mam nadzieję, Ŝe miewa się dobrze. - Od- wrócił głowę i wyjrzał przez okno. - O, mgła się rozwiewa - zauwa- Ŝył - będzie jeszcze pogoda. - Kochany Alek - potrząsnęła głową. - UwaŜam, Ŝe nie ma co udawać, najlepiej przystąpić od razu do rzeczy. OtóŜ, jak ci juŜ wspomniałam telefonicznie, zdecydowałam się sprzedać perły Phil- limore'ów. - Czemu nie? - skinął głową. - Co komu z nich przyjdzie, praw- da? - No, nie! - zawołała Ŝywo. - Powiedziałabym raczej: co mnie po 8
tych perłach! Zawsze jestem zwolenniczką harmonii, a te wspaniałe perły pasują tylko do młodości. Zresztą nawet nie dlatego chcę je sprzedać. Gdybym mogła, nie pozbywałabym się ich. Tylko Ŝe, widzisz, jestem zrujnowana. Eden znów wyjrzał przez okno, nic nie mówiąc. -To brzmi absurdalnie - ciągnęła dalej. - Ze wszystkich statków Phillimore'ów, ze wszystkich plantacji Phillimore'ów nie zostało ani śladu. Wielka willa na wybrzeŜu Pacyfiku zadłuŜona do ostateczno- ści. Bo rozumiesz... Wiktor zrobił kilka niefortunnych inwestycji... -Rozumiem - powiedział Eden cicho. -O, wiem doskonale, co myślisz. Wiktor jest niedobry. Głupi, nieodpowiedzialny, a moŜe i gorzej. Ale po śmierci Franka jest wszystkim, co mi zostało. I nie opuszczę go w potrzebie. -Nie myślałem źle o Wiktorze, Sally— uśmiechnął się Eden. - Ja teŜ mam syna. -O, przepraszam - zawołała - powinnam była od razu zapytać o niego. Co słychać u Boba? -No cóŜ, mam wraŜenie, Ŝe wszystko w porządku. Niewykluczo- ne, Ŝe zjawi się tu, nim wyjdziesz, o ile juŜ wstał. -Pracuje razem z tobą w firmie? -Niezupełnie - Eden wzruszył ramionami. - Skończył studia przed trzema laty. Później cały rok spędził na pływaniu po morzach południowych, drugi w Europie, a trzeci, o ile się orientuję, w sali karcianej swego klubu. Mimo to mam wraŜenie, Ŝe ostatnio zaczyna się trochę przejmować swoją karierą. Mówi, Ŝe chce zostać dzienni- karzem. Ma w prasie duŜo przyjaciół. Jubiler wskazał gestem gabinet i dodał: -Tego rodzaju sprawy, którym ja poświęciłem całe Ŝycie, ogrom- nie nudzą Boba. 9
- Biedny Alek - powiedziała cicho Sally. - Tak trudno jest zrozu- mieć tych młodych! Ale przyszłam tu, Ŝeby porozmawiać z tobą o moich własnych kłopotach. Jak ci powiedziałam, jestem zrujnowa- na. Te perły to wszystko, co posiadam. - No, nie jest to mało - zauwaŜył Eden. - W kaŜdym razie wystarczą, Ŝeby wyciągnąć Wiktora z tarapa- tów. Starczą takŜe na tych parę lat, jakie mi jeszcze pozostały. Wiem, Ŝe ojciec zapłacił za nie dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Na owe czasy była to ogromna suma, ale dzisiaj... - Dzisiaj - powtórzył Eden. - Widzę, Ŝe się nie orientujesz, Sally. Od lat wszystkie szlachetne kamienie, a więc i perły, poszły ogrom- nie w górę. Dzisiaj ten naszyjnik wart jest co najmniej... trzysta ty- sięcy dolarów. - NiemoŜliwe! - powiedziała zaskoczona. - Jesteś tego pewien? Nigdy nie widziałeś tego naszyjnika... - A ja właśnie zastanawiałem się, czy pamiętasz... - rzekł z lek- kim wyrzutem - ale widzę, Ŝe nie. TuŜ przed twoim przyjściem snu- łem wspomnienia z młodości. Był taki wieczór, czterdzieści lat te- mu, kiedy bawiłem na Hawajach u mojego wuja. Miałem zaledwie siedemnaście lat, ale zostałem zaproszony do twoich rodziców na bal, a ty uczyłaś mnie two- stepa. Na szyi miałaś sznur pereł. Ten wieczór jest jednym z najpiękniejszych wspomnień w moim Ŝyciu. - Och, tak! - zawołała. - Teraz doskonale pamiętam. Ojciec przy- wiózł mi właśnie te perły z Londynu i miałam je na sobie po raz pierwszy. Czterdzieści lat temu... Ach, Alek, wróćmy lepiej do te- raźniejszości. Wspomnienia czasem bolą. - Chwilę milczała, a po- tem powiedziała: - Więc mówisz, Ŝe trzysta tysięcy? - Nie gwarantuję, Ŝe uda mi się taką kwotę osiągnąć, powiedziałem 10
tylko, Ŝe taką wartość przedstawiają. Nie zawsze jest łatwo znaleźć nabywcę, który da Ŝądaną cenę. Człowiek, którego mam na myśli... - Więc masz juŜ kogoś na myśli? - Owszem, mam. Ale nie chce dać więcej niŜ dwieście dwadzie- ścia tysięcy. Oczywiście jeŜeli zaleŜy ci na pośpiechu... - Tak. ZaleŜy mi bardzo. Kim jest ten Midas? - To Madden - odpowiedział - P.J. Madden. - CzyŜby ten finansista z Wall Street? Wielki spekulant? - Właśnie. Znasz go? - Tylko z prasy. Jest bardzo sławny, ale nigdy go nawet nie wi- działam. Eden zmarszczył brwi. - To ciekawe - powiedział - bo on chyba ciebie zna. Wiedząc, Ŝe bawi w mieście, zaraz po twoim telefonie udałem się do jego hotelu. Przyznał, Ŝe owszem, rozgląda się za jakimś naszyjnikiem dla córki, ale zachował wielką rezerwę. Dopiero kiedy wspomniałem, Ŝe cho- dzi o perły Phillimore'ów, roześmiał się i powiedział: „No, no! Perły Sally Phillimore!... Biorę je!”. „Cena wynosi trzysta tysięcy” - oznajmiłem, na co on: „Dwieście dwadzieścia i ani grosza więcej!” I popatrzył na mnie tym swoim zimnym wzrokiem... wiesz, z nim się targować, to tak jak z tym tu facetem - wskazał gestem brązową figurkę Buddy na biurku. - AleŜ Alek - odparła pani Jordan, wyraźnie zdziwiona. - Na pew- no mnie nie zna... Nie rozumiem. Tak czy inaczej, proponuje fortu- nę. Pośpiesz się, proszę, i załatw to, nim wyjedzie z miasta. Drzwi znów się otworzyły i sekretarka zameldowała: - Pan Madden z Nowego Jorku. - Doskonale! - zawołał Eden. - Niech pani go wprowadzi - po czym zwrócił się do przyjaciółki z wyjaśnieniem: - Umówiłem się z 11
nim, Ŝe wpadnie dzisiaj do mnie i pozna cię. A teraz, proszę, posłu- chaj mojej rady i nie bądź zbyt skwapliwa. MoŜe uda nam się pod- bić trochę jego ofertę, chociaŜ wątpię. To twardy człowiek. Wszyst- ko, co piszą o nim w gazetach, to szczera prawda. Urwał raptownie, gdyŜ Madden stał juŜ w drzwiach, Wielki Madden we własnej oso- bie, zwycięzca tysiąca bitew na Wall Street, olbrzymiego wzrostu męŜczyzna w popielatym garniturze, górujący nad nimi jak grani- towa wieŜa. Jego zimne, niebieskie oczy omiotły pokój chłodnym spojrzeniem. - Ach, pan Madden! Proszę dalej! - powiedział Eden wstając. Madden był juŜ na środku pokoju; za jego plecami ukazała się wysoka, powolna dziewczyna, otulona w kosztowne futro, a jeszcze dalej - szczupły, rzeczowo wyglądający męŜczyzna w granatowym garniturze. - Proszę pani, oto pan Madden, o którym właśnie mówiliśmy - przedstawił Eden. - Witam panią - powiedział Madden z lekkim ukłonem. Jego głos miał twarde, stalowe brzmienie, moŜe to wpływ stali, z którą miał tyle do czynienia. - Przyprowadziłem moją córkę, Ewelinę, i sekre- tarza, pana Martina Thorna. - Bardzo mi miło - odpowiedział Eden. Przez chwilę przyglądał się interesującej trójce gości: oto sławny finansista, świadomy swo- jej potęgi, szczupła, wyniosła pannica, którą ponoć Madden roz- pieszczał nad miarę, i powaŜny sekretarz, trzymający się wyraźnie z tyłu, a przecieŜ nie taki skromny i niepozorny, jakby chciał się wy- dawać. - MoŜe państwo usiądą. Podsuwał krzesła. Madden usiadł tuŜ przy biurku jubilera. At- mosfera była pełna napięcia, wszyscy czuli się jakby pomniejszeni, zdominowani przez tę wielką postać i potęŜną indywidualność. 12
- Chyba niepotrzebne są wstępy - powiedział milioner. - Przy- szliśmy obejrzeć perły. Eden poruszył się gwałtownie na krześle. - AleŜ, drogi panie, obawiam się, Ŝe pan mnie niezrozumiał. Pe- reł w tej chwili nie ma w San Francisco. Madden spojrzał na niego z gniewem. - A więc kiedy mi pan zaproponował, Ŝebym tu przyszedł i po- znał ich właścicielkę... - Bardzo mi przykro, ale jedynie to miałem na myśli. Sally Jordan przyszła mu z pomocą. - Widzi pan, wyjeŜdŜając z Honolulu nie miałam jeszcze zamiaru sprzedawać pereł. Dopiero wypadki, jakie tu zaszły, skłoniły mnie do tego kroku. Ale juŜ posłałam po naszyjnik. Tymczasem dziewczyna odchyliła futro przy szyi; była na swój sposób piękna, choć chłodna i nieprzystępna jak ojciec, a teraz jesz- cze wyraźnie znudzona: - Byłam przekonana, Ŝe perły znajdują się tutaj. W przeciwnym razie wcale bym nie przychodziła. - No... nic ci się nie stało - uciął krótko ojciec. - A więc - zwrócił się do Sally Jordan - pani posłała juŜ po perły? - Tak. Odpłyną z Honolulu jeszcze dzisiaj wieczorem. O ile wszystko pomyślnie się ułoŜy, będą tutaj za sześć dni. - To fatalnie - powiedział Madden. - Córka moja wyjeŜdŜa dzisiaj do Denver, a ja jutro rano na Południe. Za tydzień zamierzam się z nią spotkać w Colorado i razem wyjedziemy na Wschód. Jak pani widzi, nic z tego. - Podejmę się dostarczyć perły, gdzie pan zadysponuje - odezwał się Eden. - No, chyba Ŝe tak. - Madden głęboko się zastano wił, a potem 13
zwrócił ponownie do pani Jordan: - Czy to ten sam naszyjnik, który pani nosiła w roku 1889 w starym hotelu „Palace”? Sally spojrzała na niego zdumiona. - Tak, ten sam. - A nawet piękniejszy teraz niŜ kiedyś, zaręczam - wtrącił z uśmiechem Eden. - Czy wie pan, Ŝe podobno perły nabierają wła- ściwości osoby, która je nosi; zaleŜnie od jej usposobienia stają się bardziej promienne lub gasną. JeŜeli to prawda, to ten naszyjnik z latami stał się jeszcze piękniejszy. - Co za bzdura... - burknął Madden. - O, przepraszam, nie prze- czę, Ŝe pani jest czarująca. Ale nie znoszę głupich przesądów, obo- jętne, czy dotyczą biŜuterii, czy czegoś innego. A więc do rzeczy! Jestem człowiekiem interesu i mam mało czasu. Biorę naszyjnik za cenę, jaką wymieniłem. Eden pokręcił głową. - Wart jest co najmniej trzysta tysięcy, mówiłem panu. - Nie dla mnie. Dwieście dwadzieścia, dwadzieścia teraz, a reszta w ciągu trzydziestu dni po dostarczeniu mi pereł. To moje ostatnie słowo. Wstał i z góry przyglądał się jubilerowi, który choć doskonale umiał się targować, tym razem czuł, Ŝe trafił na przeciwnika twar- dego jak skała. Eden spojrzał bezradnie na swoją przyjaciółkę. - W porządku, Alek - powiedziała pani Jordan. - Akceptuję. - Doskonale - westchnął Eden. - Zrobił pan świetny interes, panie Madden. - Zawsze robię świetne interesy - odpowiedział Madden. Wyjął z kieszeni ksiąŜeczkę czekową i dodał: - Jak powiedziałem, dwadzie- ścia tysięcy a conto. Teraz dopiero po raz pierwszy otworzył usta sekretarz. Głos miał 14
chłodny i piskliwy, przesadnie uprzejmy: - Pani wspomniała, Ŝe perły nadejdą za sześć dni? - Mniej więcej - odpowiedziała pani Jordan. - Przesyłką...? - Przywiezie je osoba zaufana - odpowiedział ostro Eden. Dopiero teraz dokładniej przyjrzał się Martinowi Thornowi. Wysokie blade czoło, wyblakłe, zielone, wybałuszone oczy, długie, białe, chwytliwe ręce. Przyszło mu na myśl, Ŝe nie byłby to zapew- ne najprzyjemniejszy towarzysz. - Przez osobę zaufaną - powtórzył stanowczo. - Oczywiście - powiedział Thorn. Madden wypełnił czek i połoŜył na biurku. - Przepraszam, szefie, ale chciałem wtrącić małą uwagę - mówił dalej Thorn. - JeŜeli panna Ewelina ma wrócić i spędzić resztę zimy w Pasadenie, to na pewno zechce tam nosić perły. A za sześć dni będziemy w pobliŜu i zdawało mi się... - Kto kupuje naszyjnik? Pan czy ja? - uciął krótko Madden. - Nie chcę, Ŝeby perły były woŜone tam i z powrotem po całym kraju, dziś co drugi człowiek to złodziej. - AleŜ, tato - powiedziała dziewczyna - to prawda, Ŝe chciałabym nosić perły jeszcze tej zimy... Urwała, bo czerwona twarz pana Maddena zrobiła się fioletowa i zaczął z wolna kiwać głową. Zawsze tak robił, gdy mu się ktoś sprzeciwiał; nieraz pisano o tym w prasie. - Naszyjnik zostanie mi dostarczony do Nowego Jorku - zwrócił się do Edena, ignorując słowa sekretarza i córki - będę bawił jakiś czas na Południu, mam dom w Pasadenie i rancho na pustyni, cztery mile za Eldorado. Dość długo juŜ tam nie byłem, a jak się nie zagląda, to słuŜba zupełnie zapomina o swoich obowiązkach. Jak tylko 15
wrócę do Nowego Jorku, zadepeszuję do pana, a pan dostarczy mi naszyjnik do biura. Czek na resztę naleŜności dostanie pan w ciągu trzydziestu dni. - Taki układ znakomicie mi odpowiada – rzekł Eden. - JeŜeli ze- chce pan jeszcze chwilę poczekać, sporządzę akt kupna- sprzedaŜy z ustaleniem warunków. - Oczywiście - odparł Madden. Jubiler wyszedł. Ewelina wstała i powiedziała do ojca: - Spotkamy się na dole, tato. Chciałabym przy sposobności obej- rzeć, co teŜ mają ładnego z jaspisu. Zwróciła się do pani Jordan: - Wie pani, w San Francisco moŜna dostać najładniejsze jaspisy na świecie. - Tak, to prawda - uśmiechnęła się starsza dama i wstając ujęła dziewczynę za ręce. - Przed pani przyjściem mówiłam właśnie, Ŝe perły Phillimore'ów powinny być noszone przez kogoś młodego. Będą pięknie wyglądały na pani szyi. śyczę, moje dziecko, Ŝeby je pani nosiła długo i szczęśliwie. - AleŜ... dziękuję bardzo - skinęła głową dziewczyna i wyszła. Madden spojrzał na sekretarza. - Niech pan czeka na mnie w samochodzie - zadysponował. Kiedy został sam na sam z panią Jordan, spytał z chmurną miną: - Pani mnie nigdy nie widziała, prawda? - Bardzo Ŝałuję, ale chyba nie. - No właśnie. Byłem przekonany, Ŝe nie, ale ja panią widziałem. Minęło od tamtej pory tak wiele lat, Ŝe teraz mogę juŜ pani o tym powiedzieć. ZaleŜy mi, by pani wiedziała, jaka to dla mnie satysfak- cja wejść w posiadanie pani naszyjnika. Dzisiaj rano zagoiła się pewna stara, głęboka rana... 16
- Nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedziała, patrząc na nie- go zdziwiona. - No oczywiście, Ŝe pani tego nie rozumie. W latach osiemdzie- siątych przyjeŜdŜała pani z Hawajów wraz z rodzicami i zatrzymy- wała się w hotelu „Palace”. A ja... ja wówczas byłem tam boyem hotelowym. Często panią widywałem... raz nawet w tym słynnym naszyjniku. UwaŜałem, Ŝe jest pani najpiękniejszą dziewczyną na świecie... Nie szkodzi, cóŜ, jesteśmy juŜ oboje... - Jesteśmy oboje starzy - podpowiedziała cicho. - Uwielbiałem panią, ale... byłem tylko boyem hotelowym. Pani nigdy mnie nawet nie dostrzegła. Och, proszę mi wierzyć, to bolało bardzo, to raniło moją dumę! Wtedy przysięgałem sobie, Ŝe zajdę wysoko i oŜenię się z panią. Dzisiaj oboje moŜemy się uśmiechać. Nic z tego nie wyszło. Nawet i mnie nie wszystkie plany udało się zrealizować. Ale dziś mam pani perły, które będą spoczywały na szyi mojej córki. Dobre i to. Zaleczyłem wreszcie głęboką ranę. Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Kiedyś mogły ją takie słowa urazić, ale nie dzisiaj. - Dziwny z pana człowiek - powiedziała tylko. - Trudno. Jestem, jaki jestem. Ale musiałem to pani powiedzieć, w przeciwnym razie tryumf nie byłby całkowity. W tej chwili wszedł Eden z arkuszem papieru w ręce. - Oto kontrakt - powiedział do Maddena. - Proszę tu podpisać. Dziękuję. - Dostanie pan depeszę, panie Eden. W Nowym Jorku, proszę pamiętać! Nigdzie indziej. Do widzenia pani - wyciągnął rękę do pani Jordan. Podała mu dłoń z uśmiechem. - Do widzenia. Teraz juŜ pana dostrzegam. - I cóŜ pani widzi? - Ogromnie próŜnego człowieka. Ale miłego. 17
- Dziękuję. Zapamiętam te słowa. Do widzenia. Kiedy wyszedł, Eden zmęczony upadł na fotel. -No więc... mamy juŜ to za sobą. Męczący klient. Próbowałem podbić cenę, ale to chyba było beznadziejne. On zawsze stawia na swoim. -Tak, masz rację. -A poza tym, Sally, nie chciałem, Ŝebyś przy nich mówiła, kto ma przywieźć naszyjnik; teraz moŜesz mi to powiedzieć. -Oczywiście! Charlie go przywiezie. -Charlie? -Detektyw, sierŜant Chan, z policji w Honolulu. Kiedyś, bardzo dawno, był pierwszym boyem w naszej willi na wybrzeŜu. -Chan? Chińczyk? -Tak. Kiedy przestał pracować u nas, wstąpił do policji, gdzie cieszy się znakomitą opinią. Jego marzeniem było odwiedzić konty- nent, więc załatwiłam mu wszystko: i urlop, i dokumenty. To wła- śnie on przywiezie perły. GdzieŜ byłabym w stanie znaleźć kogoś lepszego? Powierzyłabym Chanowi własne Ŝycie. A nawet więcej, bo Ŝycie kogoś najbliŜszego. -I mówisz, Ŝe dzisiaj odpływa? -Tak. Statkiem „Prezydent Pierce”, który spodziewany jest tu w najbliŜszy czwartek po południu. Drzwi się otworzyły i w progu ukazał się przystojny, młody człowiek. Twarz miał szczupłą, opaloną, poruszał się swobodnie i z wdziękiem, a jego uśmiech pogrąŜył przed chwilą w marzeniach piękną sekretarkę. -O, przepraszam, tato, zdaje się, Ŝe jesteś zajęty! Ale kogo ja wi- dzę! -Bob! - zawołała pani jordan. - Ty łobuzie! Miałam nadzieję, Ŝe cię zobaczę. Jak się miewasz? -Właśnie przed chwilą się zbudziłem - odpowiedział. - A jak się 18
miewa droga pani i cała młodzieŜ z pani otoczenia? - Dziękuję, doskonale. Ale mówiąc nawiasem, za długo marudzi- łeś przy śniadaniu i straciłeś okazję zobaczenia bardzo pięknej dziewczyny. - Nie, bynajmniej nie straciłem, jeśli ma pani na myśli Ewelinę Madden. Widziałem ją na dole, rozmawiającą z jednym z ksiąŜąt na wygnaniu, których zatrudniamy jako sprzedawców. Wcale nie zale- Ŝało mi na rozmowie z nią. Widywałem ją wszędzie, gdzie tylko się ruszyłem w ciągu ostatniego tygodnia. - Wydała mi się bardzo miła - powiedziała pani Jordan. - Tak, ale to lodowiec - skrytykował młody człowiek. - Brrr! W jej sąsiedztwie wieją zimne wiatry. To u nich rodzinne. Teraz na schodach minąłem starego Maddena. - Pleciesz głupstwa, Bob - zaprotestowała pani Jordan. - Czy wy- próbowałeś kiedyś na niej swój uśmiech? - Nie. Tylko tyle, Ŝeby nie wyjść z wprawy. Ale podejrzewam, Ŝe ma pani zamiar zainteresować mnie przestarzałą instytucją małŜeń- stwa! - Bo tego ci właśnie potrzeba! I nie tylko tobie, ale kaŜdemu młodemu człowiekowi w twoim wieku. - A to dlaczego? - Bo to by ci dodało ambicji, inicjatywy, chęci osiągnięcia czegoś w Ŝyciu. Bob Eden roześmiał się i powiedział: - Proszę mnie posłuchać, droga pani! Kiedy mgła zaczyna się wciskać przez Golden Gate, a na O’Farrell Street zapalają się świa- tła, nie chciałbym mieć wówczas skrępowanych ruchów przez Ŝadną ambicję czy inicjatywę. A poza tym dzisiejsze dziewczęta to juŜ nie to co w czasach, kiedy łaskawa pani łamała męskie serca! 19
- Bzdura - odpowiedziała. - Są stokroć bardziej przyjemne. To tylko młodzi chłopcy robią się coraz głupsi. No, Alek, ale ja juŜ muszę uciekać. - Skomunikuję się z tobą w przyszły czwartek - powiedział star- szy Eden i powtórzył raz jeszcze: - śałuję, Ŝe nie udało się dostać więcej. - PrzecieŜ to ogromna suma. Jestem bardzo zadowolona. Kocha- ny tata, dalej się mną opiekuje. - Mam nadzieję, Ŝe nie zaangaŜowałeś się jeszcze jako dzienni- karz? - zwrócił się do syna Eden. - Jeszcze nie. - Młodzieniec zapalał papierosa. - Wydawcy prze- ścigają się w namowach. Ale jak dotąd nie uległem. - No, to poczekaj z tym jeszcze trochę. Chciałbym, Ŝebyś był wolny w ciągu najbliŜszych dwu lub trzech tygodni. Miałbym dla ciebie pewne zadanie. - AleŜ chętnie, tato. - Wrzucił zapałkę do pięknej, starej wazy chińskiej. - Jakie zadanie? - Przede wszystkim w przyszły czwartek po obiedzie wyjdziesz do portu przywitać wpływający statek „Prezydent Pierce” - To brzmi zachęcająco. Domyślam się, Ŝe na ląd zejdzie młoda kobieta, gęsto zawoalowana. - Nic podobnego. Na ląd zejdzie Chińczyk. - Ktooo? - Chiński detektyw z Honolulu, który przywiezie w kieszeni na- szyjnik z pereł wart przeszło ćwierć miliona dolarów. - Dobrze. A co potem? - Co potem? - powtórzył w zamyśleniu Aleksander Eden. - KtóŜ to wie! MoŜe to będzie dopiero początek... 20
Rozdział II Detektyw z Hawajów O szóstej wieczorem we czwartek Aleksander Eden podjechał do hotelu „Stewart”. Przez cały dzień mŜyło, jak zwykle w lutym, a obecnie zapadał juŜ wczesny zmierzch. Przez chwilę jeszcze stał w drzwiach wejściowych hotelu i patrzył na mijające go parasole i na Ŝółtawe światło lamp na Geary Street, mgliste i niewyraźne w wil- gotnym powietrzu. W San Francisco wiek nie ma znaczenia... wiel- kiego, toteŜ czuł się znowu jak chłopiec, kiedy winda niosła go w górę na spotkanie z Sally Jordan. Czekała na niego w drzwiach saloniku, w miękkiej, popielatej to- alecie wieczorowej. Wyglądała pięknie, jak młoda dziewczyna. Dobre urodzenie widać zwłaszcza, gdy się przekroczy sześćdzie- siątkę - pomyślał ujmując jej rękę. - O, jak się masz, Alek - uśmiechnęła się. - Wejdź, proszę... Pa- miętasz z pewnością Wiktora? Eden nie widział syna Sally kawał czasu, toteŜ stwierdził, Ŝe Wiktor, mając trzydzieści pięć lat, nosi juŜ na sobie piętno hu- laszczego trybu Ŝycia. Jego brązowe oczy wyraŜały znudzenie, twarz miał trochę nabrzmiałą, a talię znacznie, jak na jego wiek, przycięŜką. Ale ubrany był bez zarzutu: widocznie krawiec nic jesz- cze nie słyszał o zachwianiu fortuny Phillimore'ów. - Proszę, niech pan wejdzie - zaprosił jubilera wesoło. Było mu lekko na sercu, czuł w powietrzu przypływ gotówki. - To podobno dzisiaj jest ten wielki dzień. - Całe szczęście - wtrąciła matka. - Chciałabym jak najszybciej przestać myśleć o tych perłach. Zbyt powaŜna sprawa na mój wiek. 21
- Bob poszedł do portu na powitanie „Prezydenta Pierce'a” - po- wiedział Eden siadając. - Poleciłem mu przyjechać tutaj natych- miast, razem z twoim chińskim przyjacielem. - MoŜe cocktailu? - zaproponował Wiktor. - Nie, bardzo dziękuję - odpowiedział jubiler. Podniósł się z krze- sła i zaczął chodzić po pokoju. Pani Jordan patrzyła na niego zanie- pokojona. - Czy stało się coś niepomyślnego? - spytała. Eden usiadł. - No... jakby to powiedzieć, owszem, wydarzyło się coś dość szczególnego... - Coś, co ma związek z tym naszyjnikiem? - zainteresował się Wiktor. - Tak - odparł Eden i zwrócił się do pani Jordan: - Pamiętasz, Sal- ly, co nam powiedział Madden? ,,W Nowym Jorku i nigdzie in- dziej” - Owszem, pamiętam doskonale. - - No więc Madden zmienił zdanie i to mi się wydaje nie w jego stylu. Zatelefonował do mnie dzisiaj rano ze swego rancha na pu- styni i zadysponował, aby naszyjnik został mu dostarczony tam. - Na pustynię? - powtórzyła. - No właśnie. Wyraziłem zdumienie, ale instrukcje jego były cał- kiem wyraźne, a wiesz, co to za człowiek. Nie moŜna z nim dysku- tować. Kiedy odwiesiłem słuchawkę, zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście rozmawiałem z Maddenem. Głos brzmiał autentycz- nie, ale mimo to postanowiłem nie ryzykować. Zadzwoniłem więc z kolei ja do niego. - Całkiem słusznie. 1 co? - Zadałem sobie mnóstwo trudu, Ŝeby zdobyć numer rancha, ale w końcu zdradził mi go jeden ze znajomych. Eldorado 76. Poprosi- łem do aparatu P.J. Maddena... To był on, z całą pewnością. 22
- I co powiedział? - Pochwalił mnie za ostroŜność, ale jego polecenie brzmiało tak samo. Z pewnych względów uznał, Ŝe ryzykowne byłoby przewozić w tej chwili naszyjnik do Nowego Jorku. Nie wyjaśniał bliŜej, jakie to względy, ale jego zdaniem pustynia to idealne miejsce do takiej transakcji. Nikomu do głowy by nie przyszło, Ŝe w takiej dziurze moŜna ukraść naszyjnik wart ćwierć miliona dolarów. Oczywiście nie mówił tego wszystkiego przez telefon, ale taki był sens tego, co mi oznajmił. - I moim zdaniem ma zupełną słuszność - zauwaŜył Wiktor. - Owszem, do pewnego stopnia. Długi czas spędziłem w takiej pustynnej okolicy. Mimo tego, co piszą, są to zupełnie spokojne strony. Nikt tam nie zamyka się na klucz ani nie myśli o złodzie- jach. Tamtejszemu ranczerowi za policję wystarczy po prostu szeryf w odległości kilkuset mil. A jednak... Znowu wstał i zaczął spacerować po pokoju. - A jednak pomysł ten wcale mi się nie podoba - ciągnął dalej Eden. - Przypuśćmy, Ŝe ktoś miałby na myśli jakąś brudną sprawę - cóŜ za idealne warunki! Wkoło tylko piasek i piasek, czasem trochę kaktusów. Wyślę na przykład mojego Boba z naszyjnikiem, a on wpadnie w pułapkę. I Maddena wcale tam nie zastanie, bo juŜ wyje- chał na Wschód. Albo leŜy gdzieś na pustyni podziurawiony kulami. Wiktor roześmiał się drwiąco. - Widzę, Ŝe puszcza pan wodze fantazji! Eden uśmiechnął się lekko. - Być moŜe. Zaczynam się chyba starzeć. – Wyjął zegarek i spoj- rzał zaniepokojony. - Ale co się dzieje z Bobem? Dawno juŜ powi- nien tu być. JeŜeli pozwolisz, zadzwonię do portu. 23
Wrócił po chwili z miną jeszcze bardziej zafrasowaną. - „Prezydent Pierce” wpłynął do portu trzy kwadranse temu - powiedział. - Pół godziny na przyjazd tutaj to aŜ nadto. - O tej porze ruch na ulicach jest bardzo duŜy - przypomniał Wiktor. - Tak, to prawda - zgodził się Eden. - No i co o tym sądzisz, Sal- ly? Opisałem ci, jak się przedstawia sytuacja. - CóŜ mama ma sądzić? - odpowiedział zamiast matki Wiktor. - Madden kupił naszyjnik i chce, Ŝeby mu go dostarczono na pusty- nię. Nie do nas naleŜy kwestionowanie jego zarządzeń. Gotów się rozmyślić i wycofać z całej transakcji. Trzeba mu wręczyć perły, odebrać pokwitowanie i czekać na pieniądze. - To mówiąc zatarł ręce. - Ty teŜ jesteś tego zdania, Sally? - Oczywiście, Alek - powiedziała pani Jordan, wpatrzona z dumą w syna. Eden równieŜ patrzył na niego, ale z całkiem innym uczu- ciem. - W takim razie nie ma co zwlekać; Madden się spieszy, bo chce jechać do Nowego Jorku - powiedział. - Jeszcze dzisiaj na noc wy- ślę Boba z naszyjnikiem, ale zastrzegam, Ŝe nie samego. - Ja mogę mu towarzyszyć - zaofiarował się Wiktor. - Nie - potrząsnął głową Eden. - Wolę, Ŝeby to był policjant, choćby nawet z dalekich Hawajów, ten twój Charlie Chan. Jak my- ślisz, Sally, uda ci się go nakłonić, aby towarzyszył Bobowi? - Jestem tego pewna. Charlie zrobi dla mnie wszystko. - To doskonale. Ale gdzie oni się, u licha, podziewają? JuŜ za- czynam się... 24
Dalszą rozmowę przerwał dzwonek telefonu i pani Jordan pode- szła, aby go przyjąć. - O, halo, Charlie - powiedziała. - Chodź zaraz na górę, na czwar- te piętro. Pokój 492. Czy jesteś sam? Odwiesiła słuchawkę i wróciła do pokoju. - Powiada, Ŝe jest sam - oświadczyła. - Sam? - powtórzył Eden. - Nie rozumiem. - I opadł bezradnie na fotel. W chwilę później podniósł głowę, gdy do pokoju wszedł niski, pucołowaty człowieczek, który w zwykłym ubraniu wyglądał mało egzotycznie, raczej niepozornie. Miał cerę koloru kości słoniowej, ale Edena najbardziej uderzył wyraz jego małych, czarnych oczu - bystry i przenikliwy. - Alek - powiedziała Sally Jordan - pozwól sobie przedstawić mojego starego przyjaciela, Charlie'ego Chana. Charlie, to pan Eden. Charlie zgiął się w niskim ukłonie. - Zaszczyty spadają na mnie na tym kontynencie jeden po dru- gim. Najpierw usłyszałem, Ŝe panna Sally uwaŜa mnie za swojego starego przyjaciela, a teraz poznaję pana. Eden podniósł się uprzejmie. - Witam pana. - Dobrą miałeś podróŜ, Charlie? - spytał Wiktor. - Wielki Pacyfik cały czas odczuwał boleści gdzieś tam w dole i rzucał się na wszystkie strony. Ja, prawdopodobnie przez sympatię, czułem się podobnie. Eden wysunął się naprzód. - Bardzo przepraszam, Ŝe wtrącę się do rozmowy, ale mój syn miał się z panem spotkać w porcie. - Strasznie mi przykro - odpowiedział Chan, powaŜnie patrząc na jubilera - wina leŜy niewątpliwie po mojej stronie. Proszę mi łaska- wie wybaczyć, ale nie widziałem, Ŝeby ktokolwiek wyszedł na moje 25