kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 859 500
  • Obserwuję1 381
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 672 559

Billingham Mark - Impuls śmierci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Billingham Mark - Impuls śmierci .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BILLINGHAM MARK Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 360 stron)

Dla mamy i taty

PROLOG FLORYDA Wszystko jest nie tak. Refleksy światła na błękitnej tafli basenu, słomkowe kapelusze i ociekające wilgocią butelki piwa ściskane w dłoniach. Brzęczenie owadów. Zapach ciepłej skóry, śliskiej od olejku do opalania. Wszystko. Biorąc pod uwagę, co się dzieje, nie mogłoby to być bardziej niestosowne. Jeden z nich uważa, że jest na to odpowiednie słowo, na tę… rozbieżność, ale nie pamięta jakie. Cała szóstka po prostu słucha i kręci głowami, starając się, aby kobieta nie zorientowała się, jak niezręcznie się czują – Boże, to byłoby straszne, zważywszy na wszystko – ale to tylko pogarsza całą sytuację. Teraz martwią się, że wyglądają na jeszcze bardziej rozluźnionych, jeszcze bardziej nieczułych. Jakby nic ich nie obchodziła ta zaginiona dziewczynka. Mają coraz większe wyrzuty sumienia. Oczywiście to tylko kwestia kontekstu – czy jak to się nazywa – bo przez ostatnie trzynaście dni obraz nie mógłby być bardziej doskonały. Czy nie za to właśnie zapłacili, czy nie przyjechali tu, żeby się wyluzować? Ale to było, jeszcze zanim pomiędzy palmami pojawiły się błyskające koguty na dachach radiowozów. Zanim pojawili się gliniarze i ci z policji stanowej z włączonymi, skrzeczącymi krótkofalówkami. A na dodatek ta kobieta sama wydaje się traktować wszystko na luzie. – To takie szalone – mówi i unosi dłonie w geście znaczącym „zostańcie na miejscach”, gdy jedno z nich próbuje podnieść się z leżaka. – Głupio mi, że sprawiłam wszystkim tyle kłopotów. – Robi krok w bok i zaprzecza: – Nie, naprawdę nie – kiedy ktoś inny pyta, czy można by dla niej coś zrobić. – Wszystko dobrze, naprawdę… Później, rozmawiając szeptem, jeden z mężczyzn zastanawia się:

– Czemu mielibyśmy mieć wyrzuty sumienia? Bądź co bądź szukało jej wielu ludzi, a my ze swojej strony również zaoferowaliśmy pomoc, prawda? Jego żona wzrusza ramionami. – Co mogliśmy poradzić, że było słońce? Pozostali potakują bezgłośnie. – Rozbieżność – mówi jedno z nich. – To właściwe słowo? Tak więc jedzą wspólnie ostatni posiłek, a potem próbują cieszyć się ostatnim wieczorem wakacji. Rozmawiają o tym, że córka tej kobiety prawdopodobnie poszła do centrum handlowego i pewnie się znalazła, kontynuują tę rozmowę także później, w podobnym tonie, mimo iż następnego ranka w okolicy wciąż krążą policyjne radiowozy. Na pokładzie pękającego w szwach samolotu do Gatwick próbują się przespać, lecz bez powodzenia. Przecierają oczy, pojadają podawane przez stewardesy posiłki i oglądają filmy, a kilkoro z nich zdrapuje skórę, która zaczyna im już schodzić z ramion i klatki piersiowej. Wciąż są w dobrych nastrojach, przynajmniej na pozór, ale każde z nich myśli o kobiecie przy basenie i uśmiechu, który zafalował i zgasł na jej ustach. I gasł bez przerwy, za każdym razem, gdy próbowała go przywołać. Myślą o uporze, z jakim zapewniała, że wszystko będzie dobrze, że wszystko jest dobrze, i o słowach, które wymówiła w sposób zbliżony do rozdrażnienia, kiedy dostrzegła ze strony tamtych coś, co przyjęła za wyraz współczucia. – Ona zaginęła. To wszystko, po prostu zaginęła, więc nawet o tym nie myślcie. Jej głos unosi się nieznacznie i zaczyna się łamać, a zanim kobieta na powrót włoży ciemne okulary, wokół jej oczu można dostrzec coś gwałtownego i sztywnego. – Moja córka nie umarła.

CZĘŚĆ PIERWSZA ANGIE I BARRY

Od: Angela Finnegan angiebaz@demon.co.uk Data: 16 maja, 17.31.01 brytyjskiego czasu letniego Do: Susan Dunning susan.dunning1@gmail.com Kopia do: Marina Green marinagreen1979@btinternet.com Temat: Kolacja!!! Cześć wszystkim! Wiecie, jak to jest, kiedy ludzie się spotykają na wakacjach i mówią: „musimy pozostać w kontakcie”? Założę się, że teraz żałujecie, że wymieniliśmy się adresami mailowymi. Ha, ha! A tak na poważnie, to były naprawdę wspaniałe wakacje, nawet jeżeli skończyły się trochę dziwnie, pomyślałam więc, że byłoby świetnie, gdybyśmy mogli się spotkać wszyscy razem. Ja i Barry bardzo byśmy się cieszyli, gdyby cała wasza czwórka mogła zjawić się na kolacji w sobotę 4 czerwca. Wiem, że to nie lada wyprawa dotrzeć tu, do mrocznego, leżącego na odludziu Crawley, ale mogę wam obiecać pudding własnej roboty, a gdybyście się zgubili, wyślę wam na pomoc Szerpów!!! Porozmawiajcie z chłopakami i odpowiedzcie jak najszybciej, ale mam szczerą nadzieję, że dacie się wszyscy namówić. Całuski i pozdrowienia, Angie XXX PS: Poszperałam trochę w miejscowych gazetach, w internecie i wciąż nie ma żadnych wiadomości o tej biednej zaginionej dziewczynce. Nie wyobrażam sobie, co musi przechodzić jej matka. Koszmar, po prostu koszmar. PPS: Nie pamiętam, czy któreś z was jest wegetarianinem?

1 Angie szła wolno, pchając przed sobą wózek ze skrzypiącymi kółkami, minęła białe mięsa, a na stoisku z czerwonym wzięła porcję bekonu – którego i tak potrzebowali – po czym zakręciła i zawróciła. Wciąż zastanawiała się, co wybrać: kurczaka czy jagnięcinę. Kotlety cielęce czy coq au vin. Najpierw chciała zrobić coś tematycznego. Menu w stylu wakacyjnym, które przypominałoby im wszystkim tamte dwa tygodnie w słońcu, z piña coladą dla orzeźwienia. Oczywistym wyborem wydawały się owoce morza albo może chowder – gdyby udało jej się kupić małże – a potem jeszcze ryby jako danie główne. Znalazła nawet w internecie przepis na tartę limonkową. Barry stwierdził, że to głupi pomysł, więc zrezygnowała. Zajrzała do wózka, zastanawiając się, czy powinna kupić też lody do gotowych, mrożonych pizz, które wybrała dla dzieci. Poszło szybko i łatwo, bez trudu powinna zrobić kolację dla nich dwojga i zanim zjawią się goście, będzie już po wszystkim. Wiedziała, że Laura i Luke ucieszą się z takiego obrotu spraw; woleli trzymać się na uboczu i nie przysłuchiwać się nudnym rozmowom. Jeden wieczór przy komputerze im nie zaszkodzi, jeżeli tylko odrobili prace domowe. To nadzorował Barry. Wybrała dużą paczkę piersi kurczaka. Zauważyła, że mięso pochodzi z hodowli organicznej, sprawdziła cenę i szybko odłożyła paczkę na miejsce. Choć idea była słuszna. Jagnięcina, całkiem niezła, mogła się okazać trudniejsza do przyrządzenia, niektórzy woleli ją bardziej różowawą niż inni, a Barry zawsze uwielbiał jej coq au vin. Sięgnęła po tańszy pakiet mięsa… – Pomyślałam po prostu, że to byłoby miłe – powiedziała. – Taka mała odmiana. – Nie rozumiem sensu. – Nie chodzi o sens, tylko o rozrywkę samą w sobie. Odrobinę zabawy. Przyrządzenie florydzkiego specjału. – Czego? – Jakiegoś specjału z Florydy. – Wiem, co to specjał – odparł Barry, mrużąc lekko powieki. Zgniótł trzymaną

w dłoni puszkę, uchylił wieko kosza na śmieci stojącego w rogu kuchni i wrzucił ją do środka. – Staram się zrozumieć, po cholerę to powiedziałaś. To głupie. – Nieważne. – Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to wszystko jest głupie. Opuścił z trzaskiem wieko kosza na śmieci i podszedł do lodówki. – Przez ciebie wyjdziemy na kretynów. – Dobra, zrobię kurczaka, i już. – Angie sięgnęła po ścierkę przewieszoną przy zlewie. – Może być? Ścierając rozmazany ślad na granitowym blacie, patrzyła, jak jej mąż zagląda przez pół minuty do lodówki, a potem zamyka drzwiczki, niczego nie wyjąwszy ze środka. Zauważyła, że stracił sporo włosów z tyłu, a oponka tłuszczu na szyi nad kołnierzykiem trochę się powiększyła. Nie żeby miała mu to do zarzucenia, rzecz jasna. – No to dobra – powiedziała do siebie. – Tak, cokolwiek, nieważne. Stanął za nią, położył dłonie na jej ramionach i pocałował ją w tył głowy. Ona wciąż ścierała blat, choć po plamie nie było już śladu. – Szczerze mówiąc, nie wiem, po co w ogóle tyle trudu – powiedział. Odsunął się od niej i przystawił sobie jeden ze stołków z barku śniadaniowego. – Czy nie mamy dość przyjaciół? – Chodzi po prostu o zwykłe koleżeńskie spotkanie, nic więcej. Takie miłe przypomnienie minionych wakacji. – Po co mielibyśmy to robić? – spytał. – Bądź co bądź końcówka była dość dziwaczna. – Tylko końcówka. – Ta dziewczynka i w ogóle. – Tym bardziej powinniśmy to zrobić. W pewnym sensie to nas łączy, mam rację? – I dlatego musimy zadawać sobie tyle trudu? – Ty nie musisz nic robić – odparła. – Wiesz, o co mi chodzi. – Przecież całkiem nieźle dogadywałeś się z Edem i Dave’em? Wzruszył ramionami.

– Byli dość sympatyczni. – I z dziewczynami też. Barry powoli pokręcił głową. – Żona Eda była w porządku, ale ta druga, jak jej tam… Marina… działała mi na nerwy. – Naprawdę? – Uważam ją za strasznie nadętą i zbyt pewną siebie. Angie tylko pokiwała głową, aby uwierzył, że zdołał ją przekonać. Doskonale wiedziała, że udawał, iż nie lubi Mariny Green, bo podobał mu się jej tyłek. Bo miał słabość do dużych cycków i odjechanych fryzur. Angie widziała, jak się do niej ślinił, jak się w nią wgapiał zza podróbek markowych okularów przeciwsłonecznych, udając, że wciąż czyta gazetę, gdy tamta wychodziła z basenu, mając na sobie ewidentnie przymałe bikini. – Cóż, ja uważam, że jest miła – powiedziała Angie. – To twoje zdanie. – Myślę, że oni wszyscy są mili, i jeżeli tylko trochę się postarasz, będziemy mieć bardzo przyjemny wieczór. Usłyszała podniesione głosy w salonie, kłótnię o to, co oglądać w telewizji. Otworzyła drzwi kuchni i zawołała do dzieciaków, żeby przestały się kłócić. Kiedy wróciła do kuchni, Barry stał, pocierając brzuch opięty ciasno materiałem brązowej koszulki polo. – A co z dietą? – zapytał. Uważała, że prawie na pewno chodzi mu o to, iż ona przybrała parę kilo, a nie on. Pomyślała o dwóch puszkach piwa, które wytrąbił w ciągu półgodziny, odkąd wrócił z pracy, i o pustym opakowaniu po chipsach, które zawsze znajdowała w jego aucie. – Zrobię deser owocowy – powiedziała. – To tylko jeden wieczór. – Na tym się nie skończy, prawda? – Wsunął dłoń pod koszulkę i zaczął się drapać. – My zaprosimy ich do nas, a potem oni zaproszą nas do siebie. – Czy to coś złego? – Jak już mówiłem, mamy dość przyjaciół. – Wymień ich – rzuciła Angie. – Przepraszam, czy mógłbym…?

Angie zamrugała i przeprosiła mężczyznę, który próbował dosięgnąć czegoś, co leżało obok niej. Przesunęła skrzypiący wózek, zastanawiając się, jak długo tam stała i gapiła się pustym wzrokiem w mięso jak jakaś wariatka. Wlepiła wzrok w paczkę z piersiami kurczaka, którą wciąż trzymała w dłoni. Lśniące różowe mięso, opięte ciasno przezroczystą folią. Wrzuciła je do wózka i podeszła szybko do kasy. Przypomniała sobie ostatni posiłek, który jedli w szóstkę, gdy niebo na zachodzie nabiegło krwistą czerwienią, a w całym kurorcie słychać było syreny policyjnych radiowozów. To będzie dziwne, pomyślała, ujrzeć ich ponownie po ośmiu tygodniach, na drugim końcu świata, z dala od miejsca, gdzie się spotkali. Te wakacje były naprawdę udane pomimo wszystko. Bracia Finnegan. Taki napis widniał na reklamach, burtach ciężarówek i przesadnie drogim papierze z wytłoczonym logo, którego nigdy nawet nie chciał. Bracia Finnegan. Dwaj bracia… Ale trudno się tego domyślić, uważał Barry. Nie po sposobie, w jaki czasami się do niego zwracano i go lekceważono. Zdarzało się, że był traktowany z góry, jak zwyczajny, szeregowy pracownik. Adrian był młodszym bratem i dlatego nie dawało się tego przełknąć. Młodszy od niego o trzy lata, ale podczas gdy Barry brudził sobie ręce, Adrian balował na studiach dostatecznie długo, aby załatwić sobie odpowiednie, skądinąd dość szemrane, kwalifikacje biznesowe. Teraz chyba uważał się za Alana Sugara czy kogoś takiego, przekonany, że durne papeterie to z jego strony ważniejszy wkład w firmę niż to wszystko, co robił Barry. Ale, kurwa, wcale nie. Barry trzasnął otwartą dłonią w kierownicę, zakręcił nią w lewo i dodał gazu, aby wyminąć swoim audi debila, który sunął zewnętrznym pasem z prędkością pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Czterdzieści pięć minut w jedną stronę tylko po to, by nasłuchać się narzekania i wyzwisk jakiegoś kretyna, który wciąż się skarżył, że prace nad zagospodarowaniem poddasza nie spełniały jego oczekiwań. Okno nie zamykało się jak trzeba, z kaloryfera ciekło i takie tam. Czterdzieści pięć minut w jedną stronę w sobotnie popołudnie, podczas gdy braciszek siedział w domu, oglądając Sky

Sports i bawiąc się z dziećmi. Jego zakichany młodszy braciszek, łajza, która stale musiała być ze swoimi zafajdanymi bachorami. W dodatku kazał mu jechać do pracy w sobotę, a przecież Barry zaharowywał się, urabiając ręce po łokcie przez cały tydzień… a do tego ten gnój nie był zadowolony z efektów pracy. Zrzędził jak stara baba, nazwał go kowbojem, a na koniec powiedział, że może będzie musiał zadzwonić do Adriana, żeby załatwić tę sprawę. Typowe. „Powinienem był najpierw pomówić, z kim trzeba”. Tak właśnie powiedział ten pyskaty drań. Barry musiał się pohamowywać, aby nie obić mu spoconej, czerwonej mordy… a wiedział, iż to zadanie z całą pewnością wykonałby tak, że byłby zadowolony z efektów. Nadszedł czas, aby wyprostować wszystkie sprawy z bratem, i Barry doskonale o tym wiedział. Załatwić to raz na zawsze. Tę przemowę przygotowywał w myślach dostatecznie często, a lista skarg i zażaleń tylko się wydłużała. Sobota, Ade? Żarty się ciebie trzymają, jak zawsze… Nie żeby nie cieszył się, mogąc choć na chwilę wyjść z domu, kiedy Angie akurat sprzątała wszystko od góry do dołu, wyciągała błyszczącą zastawę i szykowała stół do kolacji. Domyślał się, że podobnie cieszyła się, że nie będzie go musiała oglądać, gdy zajmie się rozstawianiem świec i robieniem się na bóstwo. – Powinieneś mu coś powiedzieć. – Wciąż słyszał jej słowa. Powtarzała je wiele razy. – Musisz mu dać jasno do zrozumienia, że nie może cię tak wykorzystywać. Łatwo jej mówić. Ten sam szajs próbowała mu wciskać jego była. Postaw mu się, jesteś starszy. Bądź mężczyzną… Nacisnął klakson, aby ponaglić dupka, który nie chciał ustąpić mu z drogi. Zauważył, że facet zerka w lusterko wsteczne. Barry uniósł obie ręce i zawołał: – No rusz się, do cholery… – Barry to praktyczna strona firmy, a ja jestem jej zdrowym rozsądkiem – zwykł dumnie mawiać Adrian. Kładł przy tym dłoń na ramieniu Barry’ego, podczas gdy starszy brat robił, co mógł, by się nie uśmiechnąć. – On uosabia mięśnie, a ja urok osobisty…

Najgorsze, że faktycznie tak było, i na tym właśnie polegał problem. Zawsze. Twój młodszy brat… sprzedałby piasek Arabom… albo ptaka siedzącego na drzewie… cały ten pic. To Adrian wyszukiwał klientów i urabiał ich, jak było trzeba. To on ich uspokajał, gdy prace się przedłużały i przekraczały ustalony kosztorys. To on zapewniał nowe kontrakty, dzięki czemu stać go było na audi, opiekę nad dziećmi i wakacje na cholernej Florydzie i właśnie dlatego Angie musiała się przymknąć i przestać dłużej suszyć mu głowę. Właśnie dlatego, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, jego przemowa nie zostanie wygłoszona. Barry wcisnął zapalniczkę do otworu, a potem sięgnął w stronę fotela pasażera po benson & hedgesy. Westchnienie przeszło w czknięcie, gdy otworzył paczkę papierosów. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była ta cholerna kolacja. Co ona chciała upichcić? Jakiś specjał florydzki? Boże Święty… – Wysil się trochę – powiedziała kilka razy. – Zachowuj się – co w rzeczywistości miało znaczyć: Spróbuj się nie upić i nie narobić mi wstydu. Szkoda, bo niczego tak nie pragnął, jak walnąć kilka głębszych i pozaglądać Marinie Green w dekolt. Poza tym miło się z Angie ostatnio rozmawiało, była na luzie. Prawda była taka, że podczas wakacji niemal co wieczór miała w czubie, bo upijała się winem i drogimi koktajlami, mówiła zbyt głośno i śmiała się z durnych żartów Eda, więc biorąc to wszystko pod uwagę, trochę przeginała, mówiąc mu, czego nie powinien robić. Należy mi się więcej szacunku, pomyślał Barry. Zapalił papierosa i uchylił lekko szybę, by wypuścić dym. Jakby nie dość miał problemów z bratem… Ed znowu będzie opowiadał kretyńskie dowcipy, Dave zacznie się śmiać, a Susan przewracać oczami. Będą rozmawiać o tym, jak szybko zeszła im opalenizna i jak uprzejmi i mili byli sprzedawcy we wszystkich tamtejszych sklepach, nie tacy jak tutejsi opryskliwi i burkliwi ekspedienci. Ed powie: „Miłego dnia”, naśladując charakterystyczny amerykański akcent. A potem przejdą do dyskusji o tej zaginionej dziewczynce, to było nieuniknione. Barry zaś wcale nie miał ochoty o niej rozmawiać.

2 – „Sarasota może pochwalić się najwspanialszymi plażami, jakie można sobie wymarzyć, i nieprzebranym bogactwem miejscowej fauny… podczas gdy liczne muzea, galerie, koncerty i inne wydarzenia artystyczne sprawiają, iż okolicę tę zasłużenie określa się mianem Wybrzeża Kultury”. – Angela Finnegan odkłada folder reklamowy, który wręczono jej, kiedy wraz z mężem odbierała wynajęty samochód. – Brzmi kusząco, prawda, kochanie? Miło byłoby zobaczyć coś z tamtejszej fauny. Mężczyzna z tyłu za nią mruczy coś pod nosem, wcale jej nie słucha. Angela rozkłada małą, odbitą na ksero ulotkę, którą otrzymała, kiedy dotarli na miejsce, i wciąż czyta na głos: – „Siesta Key to jedna z wysepek oddzielających Sarasota Bay od Zatoki Meksykańskiej. W samym jej centrum, po obu stronach drogi prowadzącej na plażę znajdują się liczne bary, sklepy z pamiątkami i restauracje będące wizytówką Siesta Village, a mieszczący się w samym sercu tej tętniącej życiem wspólnoty kurort Pelican Palms oferuje wypoczynek najwyższej klasy dla urlopowiczów, zarówno latem, jak i zimą”. – Odkłada ulotkę i zamyka oczy. – Cóż, jak na razie nie ma się na co skarżyć. Uważam, że to naprawdę cudowne, a co ty o tym sądzisz? Określenie „kurort” jest, delikatnie mówiąc, trochę na wyrost. To kompleks piętnastu domków: z jedną, dwiema i trzema sypialniami, każdy z osobnym wejściem, prywatnym patiem i grillem, do tego wspólny basen i dwa jacuzzi. Za 615 funtów za tydzień oferowano domek z wielkim dwuosobowym łóżkiem, z w pełni wyposażoną osobną, choć skromną kuchnią – co mogło stanowić ważny atut – a w dodatku kurort miał znajdować się o „rzut kamieniem od wspaniałych restauracji i o pięć minut spacerkiem od topowej plaży”. „Raj w zasięgu twojego portfela”. Oczywiście nigdy nie wiadomo, ile prawdy kryje się w tego rodzaju internetowych reklamach, ale dokładnie tak w internecie określił Pelican Palms jeden z zadowolonych klientów. Drugiego ranka ich wakacji, tuż po jedenastej, kiedy temperatura wynosi już dwadzieścia osiem stopni i nadal rośnie, mniej więcej to mówi swojemu mężowi Angela.

– Bądź co bądź i tak nie zamierzamy spędzać tu wiele czasu? – dodaje. – No raczej – odpowiada Barry. – A przynajmniej nie w domku. Myślę, że za te pieniądze to całkiem udany wybór. Ona zwiesza nogi poza krawędź basenu, podczas gdy z tyłu za nią on rozkłada ręczniki na leżakach. Kałdun zwiesza mu się ponad gumką wielokolorowych szortów Vilebrequin, a ramiona ma już spieczone po wczorajszym zbyt długim leżeniu na słońcu. Tak jak jej mąż, Angie ma trzydzieści sześć lat i jest w drugim pokoleniu londyńską Irlandką. W przeciwieństwie do niego stara się ukrywać brzuch pod półprzejrzystym, kwiecistym pareo i jednoczęściowym, granatowym kostiumem kąpielowym. – Jaki chcesz krem do opalania? – ustala Barry. – Z mocniejszym czy słabszym filtrem? Podchodzi jakaś kobieta i z angielskim akcentem pyta, czy leżak obok niego jest wolny. Barry odpowiada, że chyba tak, a kiedy Angie się odwraca, kobieta przenosi na nią wzrok i mówi: – Chyba przylecieliśmy tu tym samym samolotem. Kiedy Angie siada na brzegu swojego leżaka, kobieta zajmuje drugi, wolny. – Skąd jesteś? – pyta Angie. – Jesteśmy z Forest Hill – odpowiada kobieta. – Z południowego Londynu. – Ruchem głowy wskazuje mężczyznę, który macha do niej z jednego z jacuzzi. Jest blady, żylasty, ma jasne włosy, które wyglądają jak przetłuszczone, ale mogą być po prostu wilgotne, i do tego drobną, kozią bródkę. – To Dave, a ja mam na imię Marina. – Uśmiecha się, pokazując równe, kwadratowe zęby, a kiedy Angie i Barry się przedstawiają, dodaje: – Miło was poznać. Marina Green ma trzydzieści dwa lata. Jest mieszanką narodowościową, niebrzydka, z prostymi, czarnymi włosami o końcówkach ufarbowanych na czerwono i choć jej ciału daleko do ideału, chętnie prezentuje swoje atuty w biało-złotym bikini, które kupiła w sklepie Monsoon na lotnisku. – A wy? – pyta Marina. – Słucham? – nie rozumie Angie. – Skąd jesteście? – Z Crawley. Około ośmiu kilometrów od Gatwick.

– To bardzo wygodne – stwierdza Marina. Barry się śmieje. – Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego tam mieszkamy. – Nie jest tak źle – mówi Angie. – Szkoły są całkiem niezłe. – Och – Marina rozgląda się wokoło – nie widzę żadnych dzieci. Angie uśmiecha się, a potem zniża głos i odpowiada niemal konspiracyjnie: – Zostawiliśmy je w domu. Chcieliśmy mieć trochę ciszy i spokoju. Marina odpowiada z uśmiechem: – Właściwie głównie dlatego wybraliśmy to miejsce. Na stronie internetowej napisano, że zwykle nie ma tu zbyt wiele rozwrzeszczanych, biegających dzieciaków. – My też – przyznaje Angie. – Ile macie dzieci? – Razem troje. – Angie rzuca szybkie spojrzenie w stronę Barry’ego. On akurat rozsmarowuje sobie krem do opalania na torsie i najwyraźniej nie zwraca na nią uwagi. – Ale mieszka z nami tylko moja dwójka. – Jasne – mówi Marina i na chwilę unosi twarz do słońca. – To mi się podoba. – Angie wskazuje na mały kolczyk z brylantem w skrzydełku nosa Mariny. – Och, dziękuję – odpowiada Marina. – Bolało? – Nie pamiętam. – Marina dotyka kolczyka koniuszkiem palca. – Zrobiłam to, będąc jeszcze nastolatką. Chyba chciałam wkurzyć mamę. – Dostrzega mężczyznę krążącego wokół basenu z dwiema butelkami piwa i kiwa głową w jego kierunku. – To też Angole – mówi. – Z północnego Londynu. Mężczyzna zrzuca sandały i stawia jedną butelkę obok kobiety, która wydaje się drzemać twarzą do dołu na leżaku. – Och, naprawdę? Kiedy mężczyzna się odwraca, Marina macha do niego. On salutuje butelką piwa i ponownie wzuwa sandały. Kobiety patrzą, jak zmierza w ich stronę. – On ma na imię Ed – wyjaśnia Marina. – A ona chyba Sue. Są tu już od tygodnia. To chyba widać, prawda?

Poza tym, że mocno opalony, Ed Dunning jest wysoki i muskularny, jego głowę i tors porastają gęste, czarne, kręcone włosy, a brzucha, choć brakuje na nim tarki, mógłby mu pozazdrościć niejeden czterdziestodwulatek. Kiedy do nich dochodzi, uśmiecha się i przesuwa okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. – Miły dzień na opalanie przy basenie – zagaja. – Kolejni Angole – informuje go Marina. Ed kręci głową. – Trzeba było pojechać do Skegness – mówi. – Nie sposób się od nich uwolnić. Śmieje się z udanego żartu, a Marina i Angie przyłączają się do niego. Marina dokonuje prezentacji, a Ed podchodzi do Barry’ego, by uścisnąć dłoń. – W porządku, stary – zapewnia. Rozmawiają przez kilka minut o kurorcie i Sarasocie, a Ed, z lekkim akcentem z Midlands, wyjaśnia, że już trzeci rok z rzędu przyjeżdżają tu z Sue. Angie stwierdza, że musi im się tu bardzo podobać, na co on odpowiada, że nie ma drugiej takiej miejscówki na Ziemi. Mówi jej, że zna wszystkie miejsca, które ona i Barry naprawdę muszą zobaczyć podczas pobytu tutaj. Najlepsze bary i restauracje, wycieczki statkiem, za które nie przepłacą, i sekretne plaże, nieznane zwykłym turystom. Naśladuje amerykański akcent i dodaje, że „dostał cynk na to wszystko od lokalesów”. – No to gdzie można zjeść dobrą kolację? – pyta Angie. – Byliście w SKOB? Angie kręci głową. – Siesta Key Oyster Bar – wyjaśnia Ed. – Bar ostrygowy. Po prostu musicie tam pójść. – Odwraca się i wskazuje kierunek. – Do plaży jest tylko parę minut spacerkiem. Fantastyczne jedzenie, świetna atmosfera. Co wieczór gra muzyka na żywo i można posiedzieć na zewnątrz. – Brzmi kusząco – mówi Angie. Odwraca się do Barry’ego. – Co o tym sądzisz? Nagle od strony płytkiej części basenu dobiega głośne wołanie. Dziewczynka, trzynasto-, może czternastoletnia, pluska się tam i krzyczy do matki. Kobieta pali papierosa przy stoliku pod wysoką palmą kokosową. Jest ciemną blondynką, nosi

dżinsowe szorty i podkoszulek z amerykańskim orłem; nie wygląda na matkę nastolatki. Przykłada palec do ust, ale dziewczynka pokrzykuje jeszcze głośniej i aż piszczy z podniecenia, uderzając otwartymi dłońmi w powierzchnię wody. Nastolatka jest ciężka, ma zaokrąglone ramiona, a gdy nie krzyczy, jej usta otwierają się i zamykają powoli. Kobieta podnosi się z krzesła i gasi papierosa. Widzi, że dwaj mężczyźni i dwie kobiety patrzą na nią spoza basenu i unosi ręce. Mówi bezgłośnie „przepraszam” i podchodzi do wody. – Nie hałasuj tak, kochanie… Ed odwraca się do Angie i Mariny, by zaproponować: – Może wybierzemy się na kolację razem? Angie instynktownie odwraca się do Barry’ego. Marina patrzy na Dave’a, który właśnie gramoli się z jacuzzi. – Znam faceta, który prowadzi tę restaurację – mówi Ed. – I na pewno będę mógł załatwić dla nas przyzwoity stolik na balkonie. Quesadille, placki krabowe, mrożone margarity… Co wy na to? – Nie chcesz zjeść z żoną? – pyta Marina, spoglądając na kobietę, która siada właśnie na leżaku i pociąga łyk piwa z butelki. Tamta uśmiecha się i macha ręką. Jest szczupła i ma mały biust. Nosi kapelusz z szerokim rondem i jednoczęściowy kostium kąpielowy. Ed się krzywi. – Ona robi, co jej się każe – mówi z lekko cockneyowskim akcentem i wybucha śmiechem. Marina i Angie znów mu wtórują, a na policzkach Angie dodatkowo pojawiają się rumieńce. – Zastanówcie się nad tym. – Ed przenosi wzrok z Angie na Barry’ego i z powrotem, po czym odwraca się do Mariny. – A ty porozmawiaj z… – Dave’em – kończy jego zdanie Marina. – Tak, dowiedz się, na co miałby ochotę – dodaje Ed. – To nic zobowiązującego, ale może być całkiem miło. Odwraca się i lekko krzywi, gdyż z drugiej strony basenu wciąż dobiegają krzyki i popiskiwania, a potem wszyscy patrzą, jak kobieta narzuca ręcznik na ramiona

dziewczynki i delikatnie odprowadza ją z powrotem do cienia.

Od: Edward Dunning Data: 16 maja, 22.14.17 brytyjskiego czasu letniego Do: Angela Finnegan, Marina Green Temat: Kolacja!!! Tu Ed (Sue jest do niczego, jeżeli chodzi o odpowiedzi na maile itp.), a kolacja brzmi kusząco. Mam nadzieję, że M i D też są za. Słoneczna Floryda wydaje się taka odległa, no nie? Może dziewczyny włożyłyby kostiumy kąpielowe, a ja chętnie jak zawsze nasmarowałbym im plecy olejkiem. To brudna robota, ale ktoś musi ją wykonać! Przyrządzę margaritę. Do rychłego zobaczenia z wami wszystkimi. Ed X Wysłane z mojego iPhone’a.

3 Ed zakrzyknął radośnie: „Taaak!”, kiedy piłka odbita przez jego przeciwnika zahaczyła o górny brzeg siatki. Zacisnął dłoń w pięść i odwrócił się, by pozbierać kilka piłek leżących pod siatką. Miał zaserwować przy stanie 40 do 15 i mógł wygrać cały pojedynek 4 do 3 w setach. Włożył piłkę do kieszeni szortów i zaczął podbijać następną. – No dalej – wyszeptał. Ed nie znał za dobrze faceta, z którym grał. Simon jak-mu-tam kupował i sprzedawał używane samochody. Najważniejsze, że znajdował się o trzy miejsca nad Edem na drabince singli, co oznaczało, że Eda dzieliło zaledwie kilka meczów od zdobycia bardzo znaczącego skalpu. Facet był dość sympatyczny, a rozgrywka, przynajmniej do tej pory, też miała miły przebieg, kiedy jednak Ed spojrzał nad siatkę, szykując się do serwu, zdał sobie sprawę, że Simonowi jak-mu-tam bardzo zależy na wygranej. Ale nie dość mocno, pomyślał Ed. Nie tak jak mnie. I właśnie dlatego teraz ci dokopię. Popatrzył na Sue siedzącą przy jednym ze stolików przed budynkiem klubu. Nie patrzyła w jego stronę, a szkoda, bo czuł, że szykuje mu się as serwisowy, i chciał, żeby to zobaczyła. Pierwszy serw przestrzelił o jakieś trzydzieści centymetrów. – Aut! – zawołał sprzedawca samochodów. Palant. Drugi serw poszedł za wysoko i o wiele za wolno, przez co rywal miał więcej czasu, niż mógł potrzebować, aby z łatwością odbić piłkę. Ed spojrzał pospiesznie, aby się upewnić, że Sue tego nie zobaczyła. – Czterdzieści do trzydziestu – obwieścił sprzedawca aut. Ed przycisnął piłkę rakietą i butem, podbił ją i przeszedł wzdłuż linii na bekhendową stronę kortu, mamrocząc: – Znam wynik… – Słucham?

Ed pokręcił głową i zaserwował. Tym razem piłka wylądowała gładko w samym rogu. Zaczął iść w stronę siatki. – Aut! – zawołał sprzedawca samochodów. – Co? Jego rywal, który już przechodził na linię serwu, zatrzymał się i popatrzył na ślad pozostawiony przez piłkę. Wzruszył ramionami i uniósł rakietę. – Dobra, no to gramy. Serwuj dalej. Ed obserwował, jak ten śliski typ przechodzi z powrotem na pozycję do odbioru zagrania. W dodatku kręci głową, jakby wyświadczał wielką łaskę, choć w rzeczywistości był po prostu zwykłym oszustem. Pierwszy serw trafił w siatkę, ale drugi okazał się dobry i Ed patrzył z lubością, zaciskając mocno pięść, jak wybita ze zbyt dużą siłą piłka uderza w powierzchnię kortu o dobrych kilkadziesiąt centymetrów przed linią końcową. Sprzedawca aut z wściekłością cisnął rakietę na ziemię. Ed znów spojrzał w stronę klubu. – Koniec gry – powiedział głośno i wyraźnie. Obaj mężczyźni usiedli na krzesłach, otworzyli butelki z wodą i patrzyli na kobiety grające na sąsiednim korcie. Dobiegały pięćdziesiątki, ale Ed uważał, że jedna z nich wygląda dość ponętnie i wciąż ma niezły tyłek, opięty ciasno materiałem szarych spodni dresowych. Ma na imię Carol i już parokrotnie wymieniała z Edem pikantne uwagi podczas rozmaitych spotkań w klubie. Stało się to jeszcze bardziej ekscytujące, odkąd ktoś powiedział mu, że choć wyszła za mąż za jakiegoś mięśniaka z podrzędnej drużyny, bzykała się z kierownikiem klubu. – Aż miło popatrzeć – stwierdził Simon jak-mu-tam. Ed z niejaką satysfakcją zauważył, że jego rywal, odznaczający się sporą nadwagą, wciąż jest zdyszany i obficie się poci. – Z tego, co wiem, nie tylko popatrzeć – odparł. – Naprawdę? Obserwowali, jak kobieta się schyla, by podnieść kilka leżących piłek, i wraca na obrzeże kortu. Kiedy zaserwowała, Ed pokiwał głową do sprzedawcy aut, unosząc brwi, bo kobieta, wykonując zamach do odbicia piłki, zaprezentowała zdumiewająco płaski brzuch. Pociągnął łyk wody z butelki. – A jak interesy? – spytał sprzedawca aut. – Zajmujesz się sprzedażą książek,

prawda? Ed był przedstawicielem do spraw sprzedaży Macdonald & Hughes, średniej wielkości wydawnictwa specjalizującego się w podręcznikach szkolnych i technicznych. W ostatnich trzech miesiącach dwóch jego kolegów zostało zwolnionych. Wrzucił butelkę z wodą z powrotem do torby i powiedział, że tak, pracuje w firmie wydawniczej, a biznes kręci się całkiem nieźle. – Nigdy nie mam czasu na czytanie – powiedział Simon. – Tylko parę thrillerów podczas urlopu, no wiesz, jak to jest. Coś Jeffreya Archera czy Fredericka Forsytha. Albo tego gościa, co pisze książki o Jacku Ryanie, jak mu tam…? Ed nie znał jego nazwiska. Oparł dłonie na biodrach i zakręcił nimi. – Zawsze uwielbiałem książki – oznajmił. Prawda była taka, że Ed nienawidził książek. Tych cholernych, ciężkich pudeł, które musiał taszczyć do i z samochodu każdego dnia. Pudeł, z którymi przemierzał wszerz i wzdłuż cały cholerny kraj, a terytorium jego działań zwiększało się za każdym razem, kiedy kolejna ekipa sprzedażowa szła w odstawkę. Oczywiście mógł to przewidzieć. Internet wyrządzał coraz większe szkody biznesowi, jakim się zajmował. Kto, u licha, potrzebował wielkich jak cegła encyklopedii, słowników i podręczników technicznych, skoro wszystkie były dostępne w sieci po kliknięciu myszką? A nawet w telefonie. Ed wciąż słuchał muzyki z kaset magnetofonowych, podczas gdy wszyscy korzystali z MP3. Dzięki Bogu miał nosa i zawsze wiedział, skąd wieje wiatr. Na długo przed innymi potrafił wyczuć, że coś się kroi, i choć zdawał sobie sprawę, że będzie ostatnim, którego trzeba popychać do działania, bardzo szybko zaczynał się orientować co i jak. Jakby wysuwał na zewnątrz czułki. Dotąd nikt nie ucierpiał, ale był pewien, że zdołałby się wycofać, gdyby zaczęły się naciski, i nadal czekał na informacje od jednego czy dwóch swoich kontaktów. Było kilka tropów, którymi należało podążyć. Na początku przyszłego tygodnia miał obiecująco zapowiadające się spotkanie. – To jak, dokończymy? – Sprzedawca aut sięgnął po rakietę i uderzył nią w otwartą dłoń. Ruszyli w stronę kortu. Ja to dokończę, pomyślał Ed.

Wszedł na kort i stanął parę metrów od miejsca, gdzie na sąsiednim korcie, za drucianą siatką Carol zbierała porozrzucane piłki. Pospiesznie spojrzał w stronę Sue, która nadal siedziała na swoim miejscu, i powiedział: – Wygrywasz, Carol? Odwróciła się i uśmiechnęła. – Prawie. A ty? Ed podszedł bliżej i wczepił palce w siatkę. – Ja jak na razie też, ale jeżeli będziesz się tak pochylać, mogę się całkiem zdekoncentrować. Z tyłu za nim sprzedawca aut zawołał: – No to jest cztery do trzech. Ed mrugnął do Carol, a potem odwrócił się, by ujrzeć, jak Simon jak-mu-tam podskakuje, szykując się do serwu, a jego wyraźnie zarysowany biust podryguje gwałtownie. Ed uniósł rakietę, dając znak, że jest gotowy, po czym ugiął kolana i spróbował się skupić. Postanowił, że niezależnie od tego, co się wydarzy, będzie się upierał, że serw był autowy, nawet jeśli piłka trafi w kort, i uznał, iż Carol ma nie tylko niezły tyłek, ale i cycki. Sue Dunning powoli przewracała stronice „Daily Express” znalezionego w klubie. Przysłuchując się jednym uchem bezmyślnej paplaninie dwóch kobiet siedzących parę stolików dalej, bez zbytniego zainteresowania powiodła wzrokiem po zdjęciach i nagłówkach, nie wychwyciła nic istotnego i dalej siedziała cierpliwie, jak przystało na dobrą żonę, w nadziei, że jej mąż wygra. Zauważyła, że język ciała dwóch graczy sugeruje, iż sprawy idą właściwym torem. Co za ulga… Wiedziała, że wieczór byłby o wiele mniej przyjemny, gdyby Ed przegrał. Zły nastrój, jaki go ogarniał, kiedy przegrywał w tenisa, pokera czy… w cokolwiek, mógł trwać wiele godzin. Nie zniosłaby myśli, że i tak fatalnie zapowiadająca się wyprawa do Crawley mogła być jeszcze bardziej uprzykrzona przez jego dziecinne, acz nieprzyjemne nadąsanie, natomiast ewentualna radość z wygranej uczyniłaby ten wypad w miarę przyjemnym. – Tak świetnie odbijałem każdą piłkę, Suze. Woleje, returny, sama wiesz. Zupełnie jakbym… je widział. Wiesz, o czym mówię?

Na pewno gapił się na tę starą raszplę na sąsiednim korcie. Sue nie miała co do tego wątpliwości. Ale już się tym nie przejmowała. To było tak naprawdę śmieszne i tak przewidywalne, że nie mogła się doczekać okazji, kiedy będzie mogła o tym wspomnieć. Może zamieni po cichu parę słów z mężem tej kobiety przy letnim grillu; niech facet wie, co jego żona kombinowała na wieczorze gier i zabaw w ubiegłym miesiącu, na klęczkach, za budynkiem klubu. A może zgłosi się do przyrządzania drinków i napluje tej wywłoce do kubka. Możliwości było wiele. Kobieta przy sąsiednim stoliku zaśmiała się głośno z czegoś, co powiedziała jej koleżanka. Sue odwróciła się i uśmiechnęła, wychwytując spojrzenie kobiety. – Piękna pogoda, nieprawdaż? – spytała. – Bajeczna – odparła kobieta. Sue przeniosła wzrok na kort. Ed patrzył, jak piłka spada tuż przy linii końcowej, i zadeklarował aut. Na sąsiednim korcie kobieta w szarym dresie zapiszczała, gdy piłka przeleciała o centymetry nad jej wyciągniętą do uderzenia rakietą. – Miejmy nadzieję, że całe lato będzie tak upalne – powiedziała Sue. Dwadzieścia pięć lat razem – od szóstej klasy, na miły Bóg – a od dwudziestu dwóch lat jako małżeństwo i Sue zdążyła już zrozumieć, że Ed potrzebuje takich rzeczy. Definiował siebie przez pryzmat swoich umiejętności podrywacza, a ona nie była aż tak naiwna, by wierzyć, że przez ponad dwadzieścia lat ani razu nie zrobił z nich użytku. Wiedziała, że pragnął tego rodzaju przygód, i była gotowa przymknąć na nie oko, bo przez lata nauczyła się, że to tylko cementowało jeszcze mocniej ich małżeństwo. W gruncie rzeczy Sue zastanawiała się, jak wyglądałoby ich życie, gdyby któregoś dnia Ed obudził się i przestał wierzyć, że jest atrakcyjny dla kobiet. Wiedziała, że większość kobiet faktycznie uważa go za atrakcyjnego, i nie mogła temu zaprzeczyć. Na przykład bardzo podobał się Angie. Ta głupia krowa nie mogła przestać się czerwienić na jego widok i śmiać z jego kretyńskich żarcików czy wygłupów. Sue nie była pewna co do Mariny, bo trudniej ją rozgryźć, ale nie zdziwiłaby się jej zainteresowaniem Edem. Jej mąż z całą pewnością uważał Marinę za seksowną. On i Sue rozmawiali o tym na wakacjach i jeszcze później kilka razy po otrzymaniu zaproszenia na tę cholerną kolację.