Dla Davida Morrisseya i Jolyon Symonds.
Za to, że tak wspaniale przenieśli Thorne’a na ekran.
DZIEŃ PIERWSZY
SZALEĆ Z ROZPACZY
1
Guma do żucia i czekolada, a może również butelka wody na wypadeksłonecznych dni, jakie zda-
rzają się od wielkiego dzwonu. Gazeta na drogę do pracy i pół minuty nieobowiązującej poga-
wędki w oczekiwaniu na wydanie reszty.
Nic, o co warto by się zabijać.
Helen Weeks będzie powtarzać to sobie wielokrotnie, zanim wszystko się skończy. W ciągu
tych godzin spędzonych na gapieniu się w czarną dziurę, z której śmierć mogła się wyłonić szyb-
ciej, niż nastąpiłoby kolejne uderzenie jej serca. Albo zanim przestałoby bić. W tych jakby żyw-
cem wyjętych z horroru, zdających się toczyć w zwolnionym tempie minutach zawarte były ko-
lejne dni i bezsenne noce. Podczas gdy mężczyzna, który mógł ją zabić w każdej chwili, pokrzyki-
wał sam do siebie kilka metrów od niej lub siedział w sąsiednim pomieszczeniu.
Jeszcze nie nadszedł mój czas. Jeszcze nie umrę.
To nie jest czas, aby moje dziecko straciło matkę…
Guma do żucia to był nawyk, dzięki temu miała co robić i mogła zapomnieć o fajkach, które
odstawiła dwa lata temu, kiedy zaszła w ciążę. Gazeta pozwalała nie patrzeć na ludzi siedzących
naprzeciw niej w pociągu, o ile tylko miałaby dość szczęścia, by znaleźć wolne miejsce, a nie
stać w ścisku oboktłuściocha w tandetnym garniturze, pachnącego tanim płynem po goleniu. Cze-
kolada była jej słabostką takpo prostu. Z czasów, kiedy po urodzeniu synka usilnie starała się zrzu-
cić wagę i udało się jej to, choć nie do końca. Próbowała radzić sobie jakoś z tym nałogiem: parę
kostek do kawy, jedna lub dwie po lunchu, a reszta wieczorem na deser. Taki miała zwykle plan,
ale niemal zawsze brał w łeb, kiedy tylko siadała przy komputerze albo jeśli sprawa, nad którą
pracowała, okazywała się wyjątkowo nieprzyjemna, zanim jeszcze pociąg dojeżdżał, po czterna-
stu minutach, na dworzec Streatham.
A nieprzyjemnych spraw było sporo.
Zdjęła gazetę ze stojaka przy drzwiach i nim stanęła przy ladzie, pan Akhtar już sięgał po jej
ulubioną gumę do żucia i czekoladę. Uśmiechnął się i pomachał do niej, trzymając je w dłoni,
kiedy podeszła. To samo, co zwykle. Ich mały, prywatny żarcik.
– Jaktam synek? – zapytał.
Pan Akhtar był niskim, przedwcześnie łysiejącym mężczyzną, który niemal przez cały czas się
uśmiechał. Rzadko nosił coś innego niż ciemne spodnie, białą koszulę i sweter, choć kamizelka mo-
gła być brązowa lub granatowa. Helen uznała, że zapewne jest młodszy, niż na to wygląda; jej
zdaniem miał pięćdziesiąt parę lat.
– Świetnie – odparła Helen.
Zorientowała się, że klient, którego widziała, jak przeglądał czasopisma, kiedy weszła, teraz sta-
nął za nią. Mężczyzna, wysoki, czarnoskóry trzydziestolatek, zerkał na okładki czasopism dla pa-
nów, na najwyższych półkach, ale kiedy zobaczył wchodzącą do sklepiku Helen, natychmiast
przeniósł wzrokna prasę hobbystyczną i motoryzacyjną.
– Taak, świetnie – powtórzyła.
Akhtar uśmiechnął się, pokiwał głową i podał jej paczkę gumy do żucia oraz czekoladę.
– Ale to ciężka harówka, prawda?
Helen wywróciła oczami i odpowiedziała:
– Czasami.
W rzeczywistości nie miała prawie żadnych problemów z Alfiem. Był wyjątkowo bystry.
Uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak jej roczny synek gaworzył wesoło, kiedy odprowa-
dzała go do opiekunki pół godziny temu. Niemal przez cały czas okazywał radość i wesołość,
a kiedy coś było nie tak, natychmiast ją o tym informował. Miał charakterek po Paulu, uznała
Helen, podobnie jakoczy.
A może tylko oszukiwała samą siebie?
– Było warto, tak?
– Absolutnie – potwierdziła.
– Może mi pani wierzyć, będzie tylko gorzej.
– Och, niech pan nawet tak nie mówi. – Śmiejąc się, podała mężczyźnie dwie jednofuntowe
monety i zaczekała na czterdzieści trzy pensy reszty, jakco dzień.
Kiedy Akhtar wyjmował bilon z kasy, Helen usłyszała dzwonek przy drzwiach. Zobaczyła, jak
mężczyzna unosi wzrok, i usłyszała głosy, zuchwałe i buńczuczne, gdy do sklepiku weszła grupa
nastolatków. Rozejrzała się dokoła. Było ich trzech: jeden czarny i dwóch białych. Wszyscy pew-
ni siebie.
– Proszę – rzekł Akhtar.
Podał Helen resztę, ale ani na moment nie odrywał wzroku od trzech chłopaków, a jego głos
brzmiał ciszej niż przed chwilą. Zanim Helen odwróciła się do niego, zobaczyła, jakchłopcy pod-
chodzą do lodówki z napojami i śmiejąc się oraz przeklinając, otwierają drzwiczki.
Cieszą się, że mają widownię, pomyślała.
– Zapowiada się ładny dzień.
– To dobrze – mruknął Akhtar.
Wciąż stał w bezruchu, spoglądając w stronę lodówki.
– To nie potrwa długo.
Helen wrzuciła drobne do portmonetki, a złożoną gazetę do torebki. Usłyszała, jak mężczyzna
za nią robi przeciągły wydech; najwyraźniej nie mógł się już doczekać, kiedy zostanie obsłużony.
Otworzyła usta, by powiedzieć „Do zobaczenia jutro”, gdy pan Akhtar nachylił się do niej, po
czym skinął głową w stronę trzech nastolatków i wyszeptał:
– Nie cierpię tych gnojków.
Helen znów się rozejrzała wokoło. Nastolatkowie grzebali w lodówce, wyjmując z niej puszki
i wstawiając je z powrotem. Śmiali się i przepychali między sobą. Jeden z nich, który wchodząc,
ściągnął ze stojaka gazetę, opierał się o stojak z pocztówkami okolicznościowymi i wertował ją
ostentacyjnie.
Mężczyzna stojący za Helen wymamrotał:
– Na miłość boską.
Nie była pewna, czy był to wyraz frustracji, że kazano mu czekać, czy rozdrażnienia na zacho-
wanie nastolatków przy lodówce.
– Hej – powiedział Akhtar.
Helen odwróciła się do kontuaru, usłyszała syk otwieranej puszki i zobaczyła, że oblicze pana
Akhtara nagle spochmurniało.
– Ej!
Kolejny syk i teraz już dwóch nastolatków popijało colę z puszek, podczas gdy trzeci wyrzucił
podartą gazetę i sięgnął do lodówki, aby wziąć jedną colę dla siebie.
– Musicie za nie zapłacić – zawołał Akhtar.
– Zapomniałem portfela – odparł jeden z chłopaków.
Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem i przybili żółwika.
Biały chłopak, który czytał gazetę, opróżnił puszkę i ją zgniótł.
– A jaknie zapłacimy, to co? – Rozłożył szeroko ręce w zuchwałym geście. – Wybuchniesz?
– Musicie zapłacić.
Helen spojrzała na Akhtara. Dostrzegła poruszające się mięśnie jego żuchwy, opuszczone
wzdłuż boków ramiona, dłonie zaciśnięte w pięści. Zrobiła niewielki krok w prawo, aby ją zauwa-
żył, i pokręciła głową.
Odpuść.
– Wynocha z mojego sklepu – zawołał Akhtar.
Oczy białego chłopaka wydawały się małe i martwe, kiedy upuścił zgniecioną puszkę i ruszył
wolno w stronę lady. Wsunął jedną rękę do kieszeni bluzy z kapturem.
– Zmuś nas – wycedził.
Z tyłu za nim jego kumple rzucili prawie puste puszki na podłogę, resztki napoju rozlały się po
posadzce.
– Sorki – mruknął jeden z nich.
Nagle Helen zrobiło się sucho w ustach. Włożyła rękę do torebki i zacisnęła dłoń na portfeliku,
gdzie znajdowała się jej służbowa odznaka. To była tylko brawura nastolatków, tak w każdym ra-
zie sądziła. Jedno błyśnięcie odznaką, parę ostrych słów i gnojki zmyłyby się stąd w okamgnieniu.
– Osama chyba się sfajdał.
W tej samej chwili włączył się zawodowy instynkt Helen, owładnęło nią znacznie silniejsze
przeświadczenie. Bądź co bądź chłopak mógł mieć w kieszeni nóż. Wiedziała, że nie może zakła-
dać niczego z góry, i zdawała sobie sprawę z tego, co może spotkać niedoszłych bohaterów. Znała
jednego z funkcjonariuszy służb pomocniczych z Forest Hill, który kilka miesięcy temu upomniał
czternastolatka za rzucenie puszki na ziemię. Funkcjonariusz wciąż leżał podłączony do respiratora.
Rokczy dwa lata temu też była taka.
Teraz jednakma dziecko…
– Sklepiktwój, ale kraj nie.
Mężczyzna, który czekał, by go obsłużono, przysunął się do niej. Czy próbował ochronić ją,
czy siebie? Tak czy owak ciężko oddychał, a kiedy się odwróciła, zobaczyła, że lustrował wzro-
kiem drzwi, rozważając, czy pobiec w ich stronę.
Zastanawiał się, czy powinien coś zrobić.
Takjakona.
– Jeśli nie macie przy sobie plecaka wyładowanego materiałami wybuchowymi, to zachowu-
jecie się jakcioty.
Biały chłopakpostąpił jeszcze krokw stronę lady. Uśmiechnął się i otworzył usta, aby coś jesz-
cze powiedzieć, ale zamilkł, kiedy zobaczył, że pan Akhtar wyjął spod lady kij bejsbolowy.
Jeden z chłopaków przy lodówce zagwizdał ironicznie i mruknął z przekąsem:
– Oj, uważaj.
Sprzedawca okazał się zdumiewająco szybki.
Helen przesunęła się w stronę końca lady, jednak dalej już nie mogła się wycofać z uwagi na
stojącego za nią mężczyznę, i patrzyła w osłupieniu, jak Akhtar wyskakuje zza kontuaru i wyma-
chuje dziko kijem bejsbolowym.
– Precz stąd! Won, ale już!
Biały chłopakwycofywał się szybko, wciąż trzymając rękę w kieszeni, podczas gdy jego kum-
ple odwrócili się i rzucili w stronę drzwi, strącając po drodze z półek puszki i pudełka z płatkami.
Wykrzykiwali pogróżki i zapowiadali, że wrócą, a jeden z nich zawołał, iż w sklepiku i takśmierdzi
curry.
Kiedy ostatni z nich wybiegł na ulicę, wciąż miotając przekleństwa i groźby oraz wykonując
obsceniczne gesty, Akhtar z trzaskiem zamknął drzwi. Sięgnął do kieszeni po klucze i przekręcił za-
mek, po czym oparł się czołem o szybę. Ciężko dyszał.
Helen postąpiła krokw jego stronę, pytając go, czy dobrze się czuje.
Na zewnątrz jeden z chłopaków kopnął w witrynę i splunął na szybę. Strużka zaczęła ściekać po
szkle, obok reklam nauki ogrodnictwa, gry na gitarze i masażu, kiedy kumple odciągnęli chłopaka
na bok.
– Zgłoszę to – powiedziała Helen. – Wszystko jest zarejestrowane na nagraniu z kamery prze-
mysłowej, więc nie ma się czym przejmować. – Spojrzała na niedużą kamerę nad ladą i zorien-
towała się, że prawdopodobnie była to atrapa. – Mogę podać dokładne rysopisy całej trójki. Wie
pan, że jestem policjantką, więc…
Wciąż odwrócony do niej plecami Akhtar pokiwał głową i ponownie zaczął gmerać przy klu-
czach.
– Panie Akhtar?
Kiedy sprzedawca znowu się odwrócił, trzymał w dłoni rewolwer.
– Jezu – wyszeptał mężczyzna stojący obokHelen.
Głośno przełknęła ślinę, próbując zapanować nad drżeniem nóg i głosem.
– Co pan…?
W tej samej chwili Akhtar zaczął krzyczeć i kląć na całe gardło, bezceremonialnie wyjaśnia-
jąc Helen i drugiemu klientowi, co się stanie, jeżeli nie będą wykonywać jego poleceń. Jednak
przekleństwa w jego ustach zabrzmiały dość niezręcznie, jakkwestia wypowiadana przez kiepskie-
go aktora.
Albo niegroźne kłamstewko.
– Zamknijcie się! – zawołał. – Morda w kubeł lub zaraz was tu, kurwa, pozabijam.
2
– Na miłość boską, mówi się espresso – oburzył się Tom Thorne. – Espresso.
Mężczyzna, który rzecz jasna nie mógł go usłyszeć, z entuzjazmem opowiadał o tym, że nie
jest w stanie rozpocząć dnia bez właściwego zastrzyku nieodzownej kofeiny. Raz jeszcze powtó-
rzył to bluźniercze słowo, a Thorne walnął dłonią w kierownicę.
– Nie ekspresso, ty bucu. W tym słowie nie ma cholernego ks…
Stojąc w korku w godzinach szczytu i w żółwim tempie pełznąc na północ, ku Haverstock Hill,
Thorne spojrzał w prawo i zobaczył przyglądającą mu się kobietę siedzącą za kierownicą sporto-
wego mercedesa. Uśmiechnął się i uniósł brwi. Kiedy się odwróciła, burknął:
– A idź w cholerę.
Miał nadzieję, że widząc go mówiącego do siebie, kobieta pomyśli, że rozmawiał przez komór-
kę z zestawem głośnomówiącym, ale ona najwyraźniej wzięła go za mamroczącego pod nosem
świra.
– Zakładam, że dobre mocne ekspresso daje ekstrakopa na dobry początekekstradnia, czyż nie?
Szukając czegoś lepszego, jakiejś muzyki, zaczął manipulować gałką przy radiu. Ostatecznie
poprzestał na słodkich folkowych klimatach, łagodnym ciepłym głosie i piosence, która wydała
mu się znajoma.
Pokrzykiwanie na radio było zapewne jeszcze jedną oznaką starzenia, uznał Thorne. Jedną
z wielu. Znajdowało się na samym szczycie listy starczych ułomności, wraz z lekką utratą słuchu
w prawym uchu i przekonaniem, że w telewizji naprawdę nie ma teraz nic ciekawego do ogląda-
nia. I z zastanawianiem się, dlaczego nastolatkom podoba się noszenie spodni z krokiem na wyso-
kości kolan.
Piosenka się skończyła, a didżej radośnie poinformował go, jaka to stacja radiowa.
Słuchanie Programu Drugiego też plasowało się wysoko na tej liście!
Zmiana zdania w różnych kwestiach czy temperamentu również była dla niego niewykonalna.
Thorne doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale też bywały takie dni, kiedy mógł nawet przy-
znać, że obstawianie przy swoim niekoniecznie oznacza coś złego. Mógł zaakceptować zmianę za-
chodzącą stopniowo, prawie niedostrzegalnie, lecz rzadko czuł się swobodnie, gdy odbywała się
choćby odrobinę gwałtowniej. Nawet jeśli było to konieczne. Ostatnio w jego życiu zaszło zbyt
wiele zmian, niektóre były nadal w toku, a on wciąż nie potrafił sobie z nimi poradzić.
Przystosować się do nich.
Ruszył trochę zbyt ostro spod świateł, klnąc w żywy kamień, gdy jego stopa ześlizgnęła się
z mało jeszcze znajomego pedału gazu.
Choćby ten cholerny samochód.
Ostatecznie zamienił swoje ukochane BMW CSi rocznik1975 na dwuletnie series 5, pewniejszy
model, do którego łatwiej mógł dostać części w razie potrzeby. Jak dotąd auto było pierwszą i je-
dyną rzeczą, z którą ostatecznie się pożegnał, ale czekały go jeszcze inne, drastyczniejsze zmiany.
Jego mieszkanie w Kentish Town miesiąc temu zostało wystawione na sprzedaż, lecz wciąż wy-
magało drobnych renowacji, a potencjalni nabywcy jakoś nie ustawiali się w kolejce do obejrze-
nia nieruchomości. Poza tym, mimo iż od wielu tygodni wypytywał tu i tam, szukając po cichu
okazji, nie udało mu się jakdotąd załatwić przeniesienia do innego wydziału.
No i jeszcze sprawa z Louise…
Wszystkie, bynajmniej niezbyt przyjemne, zmiany w życiu Thorne’a wydawały się mało
znaczące w porównaniu z tą. Samochód, mieszkanie, praca. Sporo zmian w jego życiu nastąpiło
w związku z tym, co się stało z Louise.
Rozstali się ostatecznie przed kilkoma miesiącami, a ich związek trwał ponad dwa lata. Przez
połowę tego czasu było lepiej, niż którekolwiek z nich tego oczekiwało, a na pewno o niebo lepiej,
niż zdarza się w związkach funkcjonariuszy policji. Jednak jako para nie byli dostatecznie silni, by
poradzić sobie z utratą dziecka. Żadne z nich nie potrafiło dać drugiej stronie potrzebnej pociechy,
oboje cierpieli więc osobno i zapłacili za to słoną cenę. Louise była święcie oburzona, że Thorne
z pozoru o wiele łatwiej radził sobie z bólem i cierpieniem obcych ludzi, a on borykał się z poczu-
ciem winy, iż poronienie Louise nie zdruzgotało go takbardzo, jakpowinno. Zanim poczucie winy
się wypaliło, a Thorne wreszcie przyznał, jak bardzo chciał zostać ojcem, dla nich obojga było
już za późno.
Łączył ich sporadyczny seks, lecz nawet i to się wypaliło. Louise zebrała się w końcu na odwa-
gę, by powiedzieć to, co było konieczne, ale Thorne już od jakiegoś czasu się tego spodziewał.
Czuł, że ich rozstanie zbliża się wielkimi krokami, zanim ich uczucia staną się zbyt mroczne i de-
strukcyjne.
Oboje zatrzymali swoje mieszkania, co jeszcze bardziej wszystko ułatwiało. Z mieszkania
Thorne’a w Kentish Town Louise zabrała kosz na bieliznę wypchany ciuchami i kosmetykami,
a on opuścił jej mieszkanie z torbą podróżną, paroma puszkami piwa i pudełkiem płyt kompakto-
wyh. Pożegnali się uściskiem, ale równie dobrze mógłby być to uściskdłoni. Ładując torbę i resz-
tę rzeczy do bagażnika samochodu, Thorne stwierdził, że może to właściwy moment, aby doko-
nać innych zmian.
Aby zacząć od nowa…
Skręcił w stronę Finchley i niemal natychmiast znów stanął w korku. Zostało niewiele ponad
osiem kilometrów, ale od Hendon i Becke House wciąż dzieliło go dobre pół godziny jazdy. Od
Becke House, siedziby Sekcji Zachodniej Wydziału Zabójstw.
– Dlaczego, u licha, chcesz zmienić pracę?
Kilka tygodni temu wybrał się na piwo z Philem Hendricksem, a pochodzący z Manchesteru
patolog jakzawsze nie wahał się wyrazić swojej opinii.
Thorne pokręcił głową, ale i tak go wysłuchał. Cenił zdanie Hendricksa zarówno w sprawach
zawodowych, jakdotyczących jego życia prywatnego, bo patolog był poniekąd jego najlepszym
przyjacielem.
Jedynym przyjacielem – jakniezmiennie powtarzał mu Hendricks.
– Dlaczego nie?
– Bo to nie jest… konieczne. Nie jest niezbędne. Zupełnie jakbym, przeprowadzając autopsję
jakiegoś nieszczęśnika, któremu ktoś wpakował dwanaście kul w głowę, stwierdził, na marginesie,
że facet miał zwężone arterie i lekką wadę serca i mogło to mieć coś wspólnego z jego śmiercią.
– Upiłeś się – mruknął Thorne.
– Po prostu tego już za wiele, ot i wszystko. Tylko dlatego, że się z kimś rozstałeś, nie znaczy, że
powinieneś wszystko zmienić. Samochód… tak! Jak najbardziej! To cholerstwo było pieprzoną
śmiertelną pułapką. Nie twierdzę też, że nie powinieneś przeprowadzić się do nowego mieszkania.
Znajdziemy ci coś fajniejszego niż nora, w której teraz się kisisz, i wybiorę się z tobą, żebyś kupił
jakieś naprawdę porządne meble, ale czy musisz rozglądać się za nową robotą?
– To wszystko jest ze sobą powiązane.
– Wszystko, czyli co?
– Nowy początek– odparł Thorne. – Nowy rozdział, czy jakto się mówi w takich sytuacjach.
– Jesteś bardziej pijany niż ja.
Potem przeszli na rozmowę o piłce nożnej i żałosnym życiu seksualnym Thorne’a, ale zdawał
sobie sprawę, że Hendricks miał rację, i od tej pory myślał głównie o tym. Chociaż nadal wie-
rzył, że postępuje słusznie, szukając nowych wyzwań, na samą myśl o odejściu z wydziału za-
bójstw czuł się nieswojo. Natura tej pracy i powszechnie stosowana polityka chronienia własnego
tyłka sprawiały, że ciężko było o atmosferę wzajemnego zaufania między członkami zespołu.
Thorne nauczył się cenić relacje, jakie miał z ludźmi, z którymi pracował na co dzień. Z ludźmi,
których lubił i szanował. Oczywiście zdarzali się idioci, ale to detal.
Lepsze znane niebezpieczeństwo niż nieznane.
W radiu Chris Evans rozzłościł go niemal tak bardzo jak facet od „ekspresso”, więc je wyłą-
czył. Włączył za to odtwarzacz i przejrzał zawartość dziesięciopłytowego zestawu, który miał aku-
rat dostępny. Podkręcił dźwięk, gdy rozległy się pierwsze, znajome dźwięki gitary i szorstki głos
zaczął śpiewać.
Johnny Cash, Ain’t No Grave.
– Skoro już tak się zaangażowałeś w te zmiany – powiedział Hendricks – może mógłbyś coś
zrobić z tą swoją słabością do kretyńskiej kowbojskiej muzyki.
Thorne uśmiechnął się, przypominając sobie zbolały wyraz twarzy przyjaciela, i mozolnie ru-
szył naprzód przez zakorkowane ulice w stronę biura.
Nie zamierza korzystać z pierwszej okazji, jaka się nawinie. Istniało spore prawdopodobień-
stwo, że długo nie nadarzy się nic odpowiedniego, żaden stosowny wakat, a do tej pory będzie
mógł przecież zmienić zdanie.
Na razie będzie robił swoje i cierpliwie czekał, co się wydarzy.
3
Cofając się przed wymierzoną w siebie bronią, Helen spostrzegła twarz w szybie wystawowej
ponad ramieniem Akhtara. Jeden z chłopaków przegnanych ze sklepiku obserwował rozwój wy-
darzeń z rozdziawionymi ustami. Zawołał coś do jednego z kumpli, zanim biegiem pognał w stro-
nę dworca. Nawet jeżeli Akhtar to usłyszał, nie wydawał się specjalnie przejęty. Podszedł w stro-
nę Helen i stojącego obokniej mężczyzny.
Pan Akhtar.
Nie mogła z pełną świadomością stwierdzić, że go zna, ale od ponad roku przychodziła do jego
sklepiku. Codziennie rozmawiali, a właściwie wymieniali uprzejmości, lecz mimo wszystko…
Co on kombinował, do cholery?
Celując w ich stronę, Akhtar nakazał Helen i drugiemu klientowi, aby obeszli ladę i skierowali
się na zaplecze. Na poobijanym stoliku stał telewizor. Akurat leciał Daybreak z wyciszonym
dźwiękiem. Stało tu jedno krzesło, szafka, a w kącie lodówka z czajnikiem, paroma kubkami
i dzbankiem do kawy. Poza niedużą umywalką niemal każdy centymetr trzech z czterech ścian
zajmowały kartonowe pudła i sterty plastikowych palet z zapasami różnych towarów.
Żywność w puszkach, chrupki, papierowe ręczniki kuchenne, papierosy.
Było tu dwoje drzwi. Te z zasuwkami u góry i u dołu i z masywną kłódką z całą pewnością pro-
wadziły na zewnątrz, do zaułka na tyłach sklepu. Helen domyślała się, że za drzwiami z taniej
sklejki znajduje się toaleta.
Akhtar powiedział, że jest mu przykro z powodu ciasnoty, i kazał im stanąć pod pustą ścianą.
Zapytał Helen, czy ma telefon komórkowy. Odparła, że tak, w torebce. Kazał jej przesunąć to-
rebkę po podłodze w jego stronę, a potem zażądał, aby mężczyzna oddał mu swoją komórkę. Póź-
niej, kiedy już usiadł za biurkiem, rozkazał obojgu, aby usiedli na podłodze. Nie odrywając od
nich wzroku, sięgnął do szuflady i rzucił Helen dwie pary metalowych kajdanek.
– Z internetu – powiedział. – Najlepsza jakość. Myślę, że używacie takich samych.
Helen podniosła kajdanki z podłogi.
– Jeszcze nie jest za późno, aby to przerwać – odezwała się. – Nie wiem, co pan robi, lecz
wciąż jeszcze można to wszystko odwrócić. Nie mogę obiecać, że nie trafi pan za kratki, ale uczy-
nię, co w mojej mocy, aby potraktowano pana łagodnie. Słucha mnie pan, panie Akhtar?
Uśmiechnął się do niej dziwnie.
– Chciałbym, abyście się przykuli do rur kaloryfera. Każde z was z jednej strony.
Helen wymieniła spojrzenie z siedzącym obok niej mężczyzną i pokiwała głową. Przykuła
jego prawy przegub do cienkiej rurki wpuszczonej w podłogę. Kiedy skończyła, choć wyszło jej
to dość nieporadnie i trwało dłużą chwilę, mężczyzna zrobił to samo z jej lewą ręką.
– Bez obawy – rzekł sklepikarz. – Grzejnik jest wyłączony, więc nie będzie wam za gorąco. –
Popatrzył na Helen. – Jaksama pani powiedziała, mamy dziś ładną pogodę.
Zorientowała się, że próbował żartować, ale dostrzegła napięcie na jego twarzy i usłyszała
drżenie w jego głosie. Widziała, że jest przerażony.
To nie wróżyło nic dobrego.
Zadowolony, że więźniowie zostali unieruchomieni, Akhtar wstał i wrócił do sklepiku. Mężczy-
zna siedzący obok Helen przez kilka sekund wpatrywał się w stronę przejścia, a kiedy uznał, że
sklepikarz na razie nie wróci, powoli skierował swój wzrokna nią.
– Jest pani policjantką, zgadza się? – Może dlatego, że odezwał się cicho, jego głos zabrzmiał
delikatnie i piskliwie. Mówił ładnym językiem, z lekkim londyńskim akcentem.
Helen popatrzyła na niego i skinęła głową.
Miał krótkie włosy, nosił granatowy garnitur i wzorzysty krawat. Uniósł wolną rękę i ściągnął
krawat, po czym gwałtownie rozpiął górny guzikkoszuli. Obficie się pocił.
– Co pani zamierza? – spytał.
– Słucham?
– Co zamierza pani z tym zrobić?
Helen popatrzyła na niego.
– Taknaprawdę niewiele mogę. Przynajmniej na razie.
Mężczyzna zwiesił głowę.
– Cholera.
– Po pierwsze musimy zachować spokój. Jasne?
– Nie rozumie pani, mam dziś rano spotkanie. Bardzo ważne spotkanie.
Helen omal nie wybuchnęła śmiechem, ale pohamowała się, dostrzegając wyraz determina-
cji na twarzy mężczyzny. Wiedziała, że tego typu reakcje nie są niczym niezwykłym. Słyszała
o ofiarach zamachów z siódmego lipca błąkających się po ulicach, całych we krwi i tłumaczą-
cych policji oraz ratownikom medycznym, że nie trzeba ich zabierać do szpitala, bo bardzo się
spieszą na umówione ważne spotkanie czy zebranie. Taka „odwrócona” panika była naturalną re-
akcją niektórych ludzi, w ten sposób wypierali świadomość powagi sytuacji.
To tylko parę kropel krwi. To tylko rewolwer…
– Myślę, że pańskie spotkanie będzie musiało zaczekać – powiedziała.
Patrzyli na siebie nawzajem przez kilka sekund, aż ujrzała grymas akceptacji na jego twarzy.
Pokiwał powoli głową i oparł się o grzejnik, mówiąc:
– Jestem Stephen.
– Helen.
Oboje odwrócili się, gdy z wnętrza sklepu dobiegł ich hałas. Głośny, metaliczny zgrzyt i klekot.
Stephen spojrzał na Helen, która powiedziała podniesionym głosem:
– Opuszcza żaluzje w oknach.
Nasłuchiwali w ciszy, aż zgrzyt i metaliczne pobrzękiwania ucichły, i zrozumieli, że solidne
metalowe żaluzje zostały całkiem zsunięte, by zasłonić sklepową witrynę.
– Jesteśmy zamknięci – stwierdził Stephen.
Helen obserwowała wyjście.
– Chyba raczej chodzi o to, by nie wpuścić nikogo do środka.
Tak czy inaczej byli zamknięci. Opuszczenie żaluzji i wiążąca się z tym zmiana oświetlenia
spotęgowały panikę u mężczyzny. Zaczął szarpać za kajdanki, które grzechotały i ze zgrzytem
przesuwały się po rurze grzejnika, i choć stękał z wysiłku, Helen wiedziała, że nic mu to nie da.
– Proszę przestać – rzekła.
Stephen zaczął mocować się jeszcze bardziej. Ukląkł i klnąc oraz pokrzykując na przemian, po-
magając sobie wolną ręką, próbował wyrwać kaloryfer ze ściany.
– Proszę przestać…
Kiedy Akhtar wrócił na zaplecze, zauważył, że Stephen zmienił pozycję, ale wcale się tym nie
przejął. Najwyraźniej wierzył w jakość kajdanek i wytrzymałość rur kaloryfera. Przez kilka mi-
nut mocował się z ciężką metalową szafką, przesuwając ją centymetr po centymetrze od ściany
pod drzwi tylnego wejścia.
Zanim skończył, ociekał potem. Usiadł za biurkiem i otarł twarz chustką, po czym wyjął rewol-
wer z kieszeni i położył na biurku. Odwrócił się, by spojrzeć na Helen.
– Bywała pani setki razy w moim sklepiku – odezwał się – ale wciąż nie znam pani imienia.
Pomimo sytuacji i chaosu myśli Helen poczuła nieprzyjemne poczucie winy. Powiedziała so-
bie, że to absurdalne. Kilka słów zamienianych każdego dnia i zachowanie odpowiedniego dystan-
su. Czy ten człowiekchciał czegoś więcej? Czy czuł się… zbywany? Albo odrzucony? Czy czuł do
niej coś więcej?
– Helen – powiedziała. – Detektyw sierżant Helen Weeks.
Skinął głową.
– Ja jestem Javed… – Popatrzył na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie kaloryfera. –
Bardzo mi przykro, że został pan w to wciągnięty, panie…
Stephen wciąż ciężko oddychał. Nie uniósł wzroku.
– Stephen Mitchell.
– Mogę jedynie przeprosić, panie Mitchell.
– Niech pan posłucha, Javedzie…
Akhtar nie pozwolił Helen dokończyć.
– W jakim wydziale pani pracuje, pani Weeks?
To pytanie zbiło ją z tropu.
– Słucham?
– Jakie sprawy pani prowadzi? Włamania? Oszustwa? Morderstwa?
– Jestem w wydziale zajmującym się ochroną dzieci.
– A więc nie morderstwami.
– Zdarza się…
– Muszę jaknajszybciej pomówić z kimś z policji.
– Niech pan więc porozmawia ze mną. – Starała się, by ton jej głosu brzmiał rzeczowo i kon-
kretnie. – Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, postaramy się temu zaradzić. Cokolwiek pana drę-
czy, to im szybciej nas pan wypuści, tym lepiej.
– Nie rozumie pani. Muszę mówić z konkretnym funkcjonariuszem policji i potrzebuję pani po-
mocy.
– Chciałabym panu pomóc, ale nie mogę.
Głos uwiązł Helen w gardle, gdy zauważyła, że wyraz twarzy Akhtara zmienił się i mężczyzna
sięgnął po broń. Zorientowała się, że przynajmniej na jakiś czas zerwał z przepraszającą czy
zdroworozsądkową postawą.
– Musi pani skorzystać ze swojej komórki – zawołał. – I niech pani powie, komu trzeba, żeby
ściągnął tego gliniarza.
Mówiąc, przez cały czas wymachiwał bronią, a Helen widziała, że jego groźne gesty wywoły-
wały u Mitchella coraz większą panikę.
– Niech pani go tu ściągnie. Ale już! Jasne? – Akhtar rzucił Helen jej torebkę i musiała unieść
wolną rękę, by osłonić twarz przed uderzeniem. – Niech tu przyjedzie, a jak już się zjawi, po-
wiem, co ma mu pani przekazać.
Na zewnątrz rozległ się przybierający na sile jęksyren. Przez kilka sekund Akhtar i Mitchell pa-
trzyli na nią z przejęciem. Helen czuła gniew i strach emanujący od nich obu, a także z jej wnę-
trza. Choć kaloryfer był wyłączony, miała wrażenie, jakby grzał pełną parą.
– O kogo chodzi? – spytała.
Akhtar podał jej nazwisko.
– Znam go – powiedziała. – Nie za dobrze, ale…
– To świetnie – mruknął Akhtar. – To może pomóc nam obojgu.
Helen drżącą ręką sięgnęła do torebki po komórkę.
4
Thorne zdążył akurat strzelić sobie kawę ze starego, mocno już zużytego automatu w sali odpraw
i zmierzał do swojego gabinetu, kiedy w korytarzu pojawił się nadinspektor Russell Brigstocke i za-
stąpił mu drogę.
– Nie zdejmuj kurtki – powiedział.
– Do cholery, czy mogę przynajmniej dopić kawę? – Thorne dostrzegł wyraz twarzy przełożo-
nego i przestał się uśmiechać. – Co jest?
– Mamy problem w południowym Londynie.
– Południowym?
Ekipa Thorne’a działała we wschodniej i północnej części miasta, rzadko, jeżeli w ogóle, za-
puszczała się na południe od rzeki. Nawet kiedy nie pracował, Thorne starał się nie zbliżać do dru-
giego brzegu Tamizy.
– Wydział do spraw Ochrony Dzieci odebrał telefon od jednej z ich pracownic, która twierdzi,
że jest przetrzymywana pod bronią w sklepiku w Tulse Hill. – Brigstocke spojrzał na świstek, który
trzymał w ręku. – Sierżant Helen Weeks.
– Chyba znam to nazwisko – powiedział Thorne i zaczął szukać w pamięci.
– WOD wyszukał nas w systemie i zgłosił się z tą sprawą do mnie. Takwięc…
– Facet tej kobiety został potrącony na przystanku autobusowym ponad rok temu. – Thorne
próbował przypomnieć sobie, jakwygląda ta kobieta; rozmawiał z nią w swoim gabinecie i na po-
grzebie. – On też pracował w resorcie, pamiętasz?
– Nie, ale to może być ważne. – Brigstocke pokręcił głową. – Choć właściwie nie wiadomo.
Istotne jest…
– Chwileczkę, co to ma wspólnego z nami?
– Nie z nami – odparł Brigstocke. – Z tobą.
Thorne poczuł nieprzyjemne świerzbienie skóry na karku i w tej chwili żałował, że nie wziął
chorobowego.
– Ten sklepikarz najwyraźniej poprosił o sprowadzenie na miejsce właśnie ciebie. – Nadin-
spektor wciąż gapił się na świstek papieru, jakby mógł w ten sposób wydobyć coś więcej ze ską-
pych informacji, jakimi dysponował. – Albo raczej „zażądał”, bo przecież trzyma na muszce
funkcjonariuszkę policji.
– Wiemy, jakon się nazywa?
– Akhtar.
Kolejne nazwisko, które Thorne rozpoznał, i Brigstocke wiedział, że tak właśnie będzie. Imię za-
pewne nic by mu nie powiedziało, ale nazwisko owszem.
– Sprawa zabójstwa z zeszłego roku – powiedział Thorne. – Zgadza się?
– To ojciec tego dzieciaka – mruknął Brigstocke.
Thorne próbował przypomnieć sobie, jak wyglądał ten mężczyzna, ale bez powodzenia. Pa-
miętał natomiast jego niepohamowany gniew, kiedy ogłoszono wyrok, wściekłość, jaką mężczy-
zna wyładował na Thornie i jego kolegach przed gmachem sądu. Choć szczerze mu współczuł,
próbował go uspokoić i uświadomić, że powinien wyrazić swoje niezadowolenie wobec sędziego,
a nie policji.
Thorne’owi utkwiło w pamięci to, że mężczyzna odchodził stamtąd ze łzami w oczach.
– W czym rzecz właściwie?
Wzruszenie ramion Brigstocke’a zdawało się mówić „wiesz tyle samo co ja”.
– To bez sensu – uznał Thorne. – Proces odbył się dawno temu. Osiem, dziewięć miesięcy
temu.
– Powtarzam, że wiem tyle co i ty. – Brigstocke pomachał świstkiem papieru. – Postaram się
dowiedzieć czegoś więcej, gdy już będziesz w drodze na miejsce.
– Mogę zabrać Hollanda?
– Po prostu jedź tam.
Thorne pospiesznie wrócił do sali odpraw, polecił detektywowi sierżantowi Dave’owi Hollando-
wi, aby poszedł za nim, i zbiegł po schodach na parking. Wyjął z bagażnika niebieskiego koguta na
magnes i podał podwładnemu, zanim obaj wsiedli do samochodu Thorne’a. Holland odłożył kogu-
ta na podłogę i sięgnął po pasy, by je zapiąć.
– Mogę się dowiedzieć, dokąd jedziemy?
Wyjeżdżając z parkingu, Thorne podzielił się z nim informacjami, którymi dysponował, po
czym skręcił w stronę obwodnicy północnej.
– Wreszcie coś innego – mruknął Holland.
Thorne musiał mu przyznać rację, ale nie był pewien, czy akurat teraz rzeczywiście pragnął
czegoś innego.
Wśród coraz większych korków, gdyż na Park Lane wyjeżdżali w godzinach szczytu, Thorne
przypomniał sobie, że kiedy widział ostatnio Helen Weeks, była w ciąży. I zbliżał się termin poro-
du.
Teraz dziecko powinno mieć około roku.
– Włącz koguta – powiedział.
Holland sięgnął po mocowaną na magnes niebieską lampę i podłączył do otworu zapalniczki na
desce rozdzielczej. Thorne wyobrażał sobie Helen Weeks patrzącą na broń i myślącą o dziecku.
Dodał gazu, a Holland wychylił się, by umieścić koguta na dachu BMW. Thorne przyspieszył
i pomknął na południe, ku Victoria i Vauxhall Bridge.
– Coś mi tu nie gra – odezwał się Holland. – Dlaczego Akhtarowi właśnie teraz miałoby odbić
i dlaczego wziął zakładnika?
O to samo Thorne zapytał Brigstocke’a pół godziny temu. Holland także uczestniczył w tym
śledztwie i podobnie jakThorne zwrócił uwagę na to, że coś było nie tak.
– To głupie – mruknął Holland.
Thorne wzruszył ramionami.
– Gdyby ludzie nie byli głupi, stracilibyśmy robotę.
– Uważasz, że on wciąż obwinia cię za ten wyrok?
Aż do chwili ogłoszenia przez sędziego wyroku sprawa Akhtara o zabójstwo wydawała się pro-
sta i oczywista, nawet jeśli pewne jej szczegóły pozostawały niejasne i mgliste. Amin Akhtar
z przyjacielem, szesnasto- i siedemnastolatek, zostali zaatakowani na ulicy w Islington przez trzy-
osobową grupę nastolatków, swoich rówieśników. Jeden z napastników – Lee Slater – miał nóż
rzeźnicki i podczas szamotaniny, jaka się wywiązała, gdy Amin starał się chronić przyjaciela,
Slater otrzymał cios tym właśnie nożem, a pchnięcie okazało się zabójcze.
Aby uniknąć odpowiedzialności karnej, dwaj pozostali przy życiu napastnicy odcięli się od
swojego zmarłego przyjaciela, ale ich wersja wydarzeń diametralnie różniła się od opisu zdarzeń
podanego przez Amina i jego przyjaciela. Tamtej nocy spadł śnieg i obaj chłopcy upierali się, że
zwykłe, niegroźne obrzucanie się śnieżkami ni stąd, ni zowąd doprowadziło do eskalacji przemocy.
Wypierając się swojego udziału w napaści, kumple Slatera przyznali mimo wszystko, że to wła-
śnie on zaatakował dwóch nastolatków. Stwierdzili jednak, że Amin zareagował wyjątkowo gwał-
townie – pochwycił upuszczony w którymś momencie przez Slatera nóż i zadźgał nim swojego
przeciwnika. Rzecz jasna Amin i jego przyjaciel opowiedzieli inną wersję wydarzeń i choć zosta-
ła ona uznana za najbardziej prawdopodobną, sprzeczność wersji doprowadziła do wszczęcia po-
stępowania sądowego, w trakcie którego stwierdzono, że w interesie publicznym nie może być
mowy o postawieniu komukolwiekzarzutu napaści czy usiłowania zabójstwa pomimo obrażeń, ja-
kich doznali obaj Azjaci. Ostatecznie Amina oskarżono o zabójstwo i była to jedna z najprost-
szych spraw, z jakimi Thorne miał do czynienia w swojej karierze.
Z uwagi na przesłanki świadczące o konieczności obrony własnej i fakt, że podsądny nie był
dotychczas karany, prokurator spodziewał się wyroku czterech lat pozbawienia wolności albo na-
wet niższego. Nikt nie był bardziej zdziwiony niż Thorne, kiedy Amina Akhtara skazano na osiem
lat. I nikt nie był bardziej rozwścieczony niż ojciec chłopaka.
Chociaż Thorne wciąż nie potrafił przypomnieć sobie tego mężczyzny, doskonale pamiętał za-
jadłość jego gniewu. To, jakwykrzykiwał mu prosto w twarz swoje żale na stopniach przed gma-
chem sądu. Wrzeszczał na całe gardło, że prawo go oszukało.
– Wygląda na to, że chodzi mu o mnie – rzekł Thorne. W oddali przed nim samochody zjeż-
dżały na pas dla autobusów, podczas gdy on skręcił w South Lambeth Road, w kierunku Stoc-
kwell. – Może wziął Helen Weeks jako zakładnika, żeby wymienić jednego policjanta na innego.
– Jezu – mruknął Holland.
Teraz dziecko powinno mieć około roku…
Thorne był gotów się tego podjąć, gdyby okazało się to konieczne, i przez resztę drogi na połu-
dnie, starając się nie odrywać rąkod kierownicy, rozważał, jakpowinien rozegrać tę sytuację.
Wyobraził sobie, że to w niego wycelowana była broń. I zastanawiał się, o kim on sam myślał-
by w tej sytuacji.
Ulica była zamknięta z obu stron sto metrów od sklepiku. Radiowozy blokowały też boczne uliczki
i główne alejki komunikacyjne, co oznaczało nie tylko utrudnienia dla okolicznych mieszkańców,
ale również dla ludzi korzystających ze stacji na Tulse Hill oraz dla dzieci i personelu tutejszej
podstawówki, gdyż i kolejka, i szkoła znajdowały się na obszarze oddzielonym policyjnym kordo-
nem. Thorne’a przepuszczono, kiedy pokazał swoją legitymację. Na chodnikach po obu stronach
ulicy mundurowi funkcjonariusze próbowali usunąć tłumy gapiów. Wśród ciekawskich, których
pospiesznie odprowadzono w bezpieczne miejsca, były osoby w szlafrokach i koszulach nocnych.
Thorne powoli zjeżdżał ze wzgórza do miejsca, które było jego celem.
Przed niewielkim ciągiem sklepików stało wiele samochodów i motorów. Thorne domyślał się,
że większość z nich należy do osób, które udały się do pracy pociągiem, choć teraz upłynie trochę
czasu, zanim będą mogły odebrać swoje pojazdy. Zatrzymał BMW po tej stronie ulicy, gdzie za-
parkowały dwa pojazdy oddziału antyterrorystycznego, i wysiadł.
Spojrzał w kierunku sklepiku.
Metalowe żaluzje były opuszczone. Pokrywały je graffiti, wśród których dało się odczytać tyl-
ko słowo „ARABUS”.
Przy dwóch specjalnie wyposażonych BMW stało pięciu czy sześciu uzbrojonych funkcjona-
riuszy. Thorne i Holland ruszyli w ich stronę. Po postawie policjantów i luźnej pogawędce, jaką
prowadzili, można było się domyślać, że nie podjęto dotąd żadnych decyzji co do konkretnych
działań. Przy opuszczonych żaluzjach nie było do kogo celować. Ponadto sklepik nie łączył się
z innymi placówkami w ciągu i był parterowy. Wykluczone, aby mężczyzna w środku mógł do
nich celować.
Antyterroryści czekali na rozkazy.
Zanim Thorne i Holland zdążyli do nich podejść, rozdzwoniła się komórka Thorne’a.
– Chyba już wiem dlaczego – powiedział Brigstocke.
– Słucham.
– Amin Akhtar zabił się osiem tygodni temu w zakładzie karnym dla młodocianych przestęp-
ców w Barndale. Tom…
Holland patrzył wyczekująco, chcąc poznać nowiny.
Thorne tylko zaklął pod nosem i pomaszerował dalej, w stronę uzbrojonych mężczyzn, podczas
gdy Brigstocke informował go o nowych przykrych szczegółach.
5
Dowódcą zbrojnej jednostki szybkiego reagowania CO19 był krępy, posępny mężczyzna nazwi-
skiem Chivers. Wskazał Thorne’owi i Hollandowi podstawówkę po drugiej stronie ulicy, gdzie za-
łożono punkt obserwacyjny z pospiesznie przygotowaną salą odpraw. Odchodząc, Thorne uznał,
że Chiversa najwyraźniej drażniła ta sytuacja, wydawał się nią znudzony. Facet wyglądał na
jednego z tych, którzy lubili kopnięciem otwierać drzwi zamkniętych pomieszczeń, strzelając przy
tym gdzie popadnie.
Thorne mógł mieć tylko nadzieję, dla dobra wszystkich zaangażowanych w sprawę, że sytu-
acja się nie zmieni i przynajmniej dla inspektora Chiversa pozostanie nudna jakflaki z olejem.
Przy bramie szkoły kręciło się kolejne stadko policjantów. Personel i uczniów wciąż jeszcze
wyprowadzano z budynku, a po lewej stronie, za kordonem, Thorne spostrzegł niewielki tłumek
dopytujący się nerwowo, co się tu dzieje. Wśród tych ludzi byli zaniepokojeni rodzice. Przede
wszystkim jednakgromadę tę tworzyli gapie spragnieni sensacji i dreszczyku emocji.
Niedługo zjawią się przedstawiciele mediów.
Thorne i Holland zostali poprowadzeni przez boisko i głównym wejściem do rozbrzmiewającej
głośnym echem sali. Większość plastikowych krzesełekzebrano z jednej strony, a przed niewielką
sceną stały rzędy drewnianych stolików. Mundurowi i cywilni funkcjonariusze rozkładali na nich
swój sprzęt, pokrzykując przy tym i przeklinając, a ich buty skrzypiały na wypolerowanym
drewnianym parkiecie.
W sali unosiła się typowa dla szkół woń.
– Wracają wspomnienia – rzekł Holland, biorąc głęboki wdech. – Przypomina mi się zapach
kredeki smród przepoconych skarpet.
Thorne westchnął teatralnie.
– A ja pomyślałem o pracownicy stołówki, w której się podkochiwałem – powiedział. –
I o gnojku nazwiskiem Dean Turner, który podkradał mi mleko. Oczywiście do czasu, kiedy Mar-
garet Thatcher odebrała mleko nam wszystkim.
Holland najwyraźniej nie zrozumiał aluzji.
– Pijał pan mleko w szkole?
– Inspektor Thorne?
Odwrócili się, by ujrzeć podchodzącego do nich wysokiego mężczyznę w mundurze polowym.
Thorne nie musiał widzieć symbolu korony na jego ramieniu, aby wiedzieć, że ma przed sobą
nadkomisarza. Mężczyzna był po czterdziestce, miał jasne, krótko przycięte włosy i prawdopo-
dobnie wielokrotnie złamany nos. Cichym głosem ze śladami północnego akcentu oficer przedsta-
wił się jako Mike Donnelly i wyjaśnił, że jest lokalnym nadkomisarzem, który akurat od rana peł-
nił dyżur, i właśnie jemu przypadła rola Srebrnego Komisarza, dowódcy operacyjnego i główne-
go koordynatora działań w terenie. To zadanie nie wydawało mu się szczególnie kuszące. Thorne
uznał, że mogło to wynikać z braku doświadczenia w tego typu akcjach albo z niewielkiej ilości in-
formacji na temat zaistniałej sytuacji.
– To o co właściwie chodzi Akhtarowi?
– Z tego co wiem, o mnie – odparł Thorne.
Donnelly pokiwał głową. Najwyraźniej miał nawyk kiwania głową i wydawania pomruków
sugerujących aprobatę, kiedy mówili inni. Thorne był doskonale obeznany z tą strategią i sam
niejednokrotnie ją stosował. Dzięki temu sprawiasz wrażenie, że słuchasz i zwracasz uwagę na to,
co się mówi. Z pozoru wydajesz się głęboko przejęty, skupiony, choć myślisz jedynie o tym, że
dana sytuacja zdecydowanie cię przerasta.
– Sądzicie, że to może być powiązane z muzułmańskimi sprawami? – Donnelly powiódł wzro-
kiem od Thorne’a do Hollanda i z powrotem.
– Z muzułmańskimi sprawami?
– Dajcie spokój, przecież wiecie, o co mi chodzi.
– Nie bardzo.
– Tak się tylko głośno zastanawiam – ciągnął Donnelly. – Na tym etapie trzeba brać pod uwa-
gę każdą ewentualność.
Holland wzruszył ramionami.
– Właściwie tak.
– Nie o to tu chodzi – mruknął Thorne.
Powiedział Donnelly’emu, co usłyszał przez telefon od Brigstocke’a. Nadkomisarz zamyślił się
przez chwilę.
– To nie są dobre wieści – podsumował. – Dla nikogo. A na pewno nie dla detektyw sierżant
Weeks.
Przeprosił, mówiąc, że musi sprawdzić, jak przebiega ewakuacja, po czym wręczył Thor-
ne’owi transkrypcję telefonu od Helen Weeks sprzed godziny. Na stoliku stał niewielki odtwarzacz
kompaktowy i Donnelly nacisnął przycisk„start”, zanim się odwrócił i wyszedł.
Holland spojrzał ponad ramieniem Thorne’a, by przeczytać transkrypcję, równocześnie odsłu-
chując rozmowę.
Telefon z numeru 07785 455787. Godz. 8.17
– Wydział do spraw OchronyDzieci, Gill Bellinger.
– Gill, tu Helen, zamknij się i słuchaj, jasne?
Pauza.
– Słucham…
– Musisz znaleźć detektywa inspektora Toma Thorne’a. Pracuje w Sekcji Zachodniej Wy-
działu Zabójstw, a przynajmniej takbyło jeszcze jakiś roktemu.
Głos w tle. Niewyraźny.
– To ważne, żebysię z nim skontaktować, jasne? I to natychmiast.
– Co się dzieje?
– Jestem trzymana jako zakładniczka. Pod bronią. W sklepiku przyNorwood Road, niedale-
ko skrzyżowania z Christchurch Road, przystacji.
Głos w tle. Numer 287.
– Numer dwieście osiemdziesiąt siedem.
– Jezu…
– Zadzwoń gdzie trzeba, dobra? Ale najpierw znajdź detektywa inspektora Thorne’a. Czło-
Mark Billingham Presja Przełożył Robert P. Lipski
Spis treści Dedykacja DZIEŃ PIERWSZY SZALEĆ Z ROZPACZY 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
24 DZIEŃ DRUGI POKŁOSIE KŁAMSTW 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 DZIEŃ TRZECI CZŁOWIEK, KTÓRY STANOWIŁ PRAWO 41 42 43 44 45 46 47 48 49
50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 TRZY TYGODNIE PÓŹNIEJ PRAWIE JAK WAKACJE 72 73 74 Podziękowania
Tytuł oryginału: Good as Dead Copyright © MarkBillingham Ltd 2011 All rights reserved. First published in Great Britain in 2011 by Little, Brown Copyright for the Polish Edition © 2013 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77 Redakcja: Joanna Zioło Korekta: Jadwiga Piller Projekt okładki: maszynowicz.com Zdjęcie na okładce: Stokkete / Shutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-466-2 Skład i łamanie: Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiekformie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – rów- nież częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Dla Davida Morrisseya i Jolyon Symonds. Za to, że tak wspaniale przenieśli Thorne’a na ekran.
DZIEŃ PIERWSZY SZALEĆ Z ROZPACZY
1 Guma do żucia i czekolada, a może również butelka wody na wypadeksłonecznych dni, jakie zda- rzają się od wielkiego dzwonu. Gazeta na drogę do pracy i pół minuty nieobowiązującej poga- wędki w oczekiwaniu na wydanie reszty. Nic, o co warto by się zabijać. Helen Weeks będzie powtarzać to sobie wielokrotnie, zanim wszystko się skończy. W ciągu tych godzin spędzonych na gapieniu się w czarną dziurę, z której śmierć mogła się wyłonić szyb- ciej, niż nastąpiłoby kolejne uderzenie jej serca. Albo zanim przestałoby bić. W tych jakby żyw- cem wyjętych z horroru, zdających się toczyć w zwolnionym tempie minutach zawarte były ko- lejne dni i bezsenne noce. Podczas gdy mężczyzna, który mógł ją zabić w każdej chwili, pokrzyki- wał sam do siebie kilka metrów od niej lub siedział w sąsiednim pomieszczeniu. Jeszcze nie nadszedł mój czas. Jeszcze nie umrę. To nie jest czas, aby moje dziecko straciło matkę… Guma do żucia to był nawyk, dzięki temu miała co robić i mogła zapomnieć o fajkach, które odstawiła dwa lata temu, kiedy zaszła w ciążę. Gazeta pozwalała nie patrzeć na ludzi siedzących naprzeciw niej w pociągu, o ile tylko miałaby dość szczęścia, by znaleźć wolne miejsce, a nie stać w ścisku oboktłuściocha w tandetnym garniturze, pachnącego tanim płynem po goleniu. Cze- kolada była jej słabostką takpo prostu. Z czasów, kiedy po urodzeniu synka usilnie starała się zrzu- cić wagę i udało się jej to, choć nie do końca. Próbowała radzić sobie jakoś z tym nałogiem: parę kostek do kawy, jedna lub dwie po lunchu, a reszta wieczorem na deser. Taki miała zwykle plan, ale niemal zawsze brał w łeb, kiedy tylko siadała przy komputerze albo jeśli sprawa, nad którą pracowała, okazywała się wyjątkowo nieprzyjemna, zanim jeszcze pociąg dojeżdżał, po czterna- stu minutach, na dworzec Streatham. A nieprzyjemnych spraw było sporo. Zdjęła gazetę ze stojaka przy drzwiach i nim stanęła przy ladzie, pan Akhtar już sięgał po jej ulubioną gumę do żucia i czekoladę. Uśmiechnął się i pomachał do niej, trzymając je w dłoni, kiedy podeszła. To samo, co zwykle. Ich mały, prywatny żarcik. – Jaktam synek? – zapytał. Pan Akhtar był niskim, przedwcześnie łysiejącym mężczyzną, który niemal przez cały czas się uśmiechał. Rzadko nosił coś innego niż ciemne spodnie, białą koszulę i sweter, choć kamizelka mo- gła być brązowa lub granatowa. Helen uznała, że zapewne jest młodszy, niż na to wygląda; jej zdaniem miał pięćdziesiąt parę lat. – Świetnie – odparła Helen. Zorientowała się, że klient, którego widziała, jak przeglądał czasopisma, kiedy weszła, teraz sta- nął za nią. Mężczyzna, wysoki, czarnoskóry trzydziestolatek, zerkał na okładki czasopism dla pa- nów, na najwyższych półkach, ale kiedy zobaczył wchodzącą do sklepiku Helen, natychmiast przeniósł wzrokna prasę hobbystyczną i motoryzacyjną. – Taak, świetnie – powtórzyła.
Akhtar uśmiechnął się, pokiwał głową i podał jej paczkę gumy do żucia oraz czekoladę. – Ale to ciężka harówka, prawda? Helen wywróciła oczami i odpowiedziała: – Czasami. W rzeczywistości nie miała prawie żadnych problemów z Alfiem. Był wyjątkowo bystry. Uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak jej roczny synek gaworzył wesoło, kiedy odprowa- dzała go do opiekunki pół godziny temu. Niemal przez cały czas okazywał radość i wesołość, a kiedy coś było nie tak, natychmiast ją o tym informował. Miał charakterek po Paulu, uznała Helen, podobnie jakoczy. A może tylko oszukiwała samą siebie? – Było warto, tak? – Absolutnie – potwierdziła. – Może mi pani wierzyć, będzie tylko gorzej. – Och, niech pan nawet tak nie mówi. – Śmiejąc się, podała mężczyźnie dwie jednofuntowe monety i zaczekała na czterdzieści trzy pensy reszty, jakco dzień. Kiedy Akhtar wyjmował bilon z kasy, Helen usłyszała dzwonek przy drzwiach. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok, i usłyszała głosy, zuchwałe i buńczuczne, gdy do sklepiku weszła grupa nastolatków. Rozejrzała się dokoła. Było ich trzech: jeden czarny i dwóch białych. Wszyscy pew- ni siebie. – Proszę – rzekł Akhtar. Podał Helen resztę, ale ani na moment nie odrywał wzroku od trzech chłopaków, a jego głos brzmiał ciszej niż przed chwilą. Zanim Helen odwróciła się do niego, zobaczyła, jakchłopcy pod- chodzą do lodówki z napojami i śmiejąc się oraz przeklinając, otwierają drzwiczki. Cieszą się, że mają widownię, pomyślała. – Zapowiada się ładny dzień. – To dobrze – mruknął Akhtar. Wciąż stał w bezruchu, spoglądając w stronę lodówki. – To nie potrwa długo. Helen wrzuciła drobne do portmonetki, a złożoną gazetę do torebki. Usłyszała, jak mężczyzna za nią robi przeciągły wydech; najwyraźniej nie mógł się już doczekać, kiedy zostanie obsłużony. Otworzyła usta, by powiedzieć „Do zobaczenia jutro”, gdy pan Akhtar nachylił się do niej, po czym skinął głową w stronę trzech nastolatków i wyszeptał: – Nie cierpię tych gnojków. Helen znów się rozejrzała wokoło. Nastolatkowie grzebali w lodówce, wyjmując z niej puszki i wstawiając je z powrotem. Śmiali się i przepychali między sobą. Jeden z nich, który wchodząc, ściągnął ze stojaka gazetę, opierał się o stojak z pocztówkami okolicznościowymi i wertował ją ostentacyjnie. Mężczyzna stojący za Helen wymamrotał: – Na miłość boską. Nie była pewna, czy był to wyraz frustracji, że kazano mu czekać, czy rozdrażnienia na zacho- wanie nastolatków przy lodówce. – Hej – powiedział Akhtar. Helen odwróciła się do kontuaru, usłyszała syk otwieranej puszki i zobaczyła, że oblicze pana
Akhtara nagle spochmurniało. – Ej! Kolejny syk i teraz już dwóch nastolatków popijało colę z puszek, podczas gdy trzeci wyrzucił podartą gazetę i sięgnął do lodówki, aby wziąć jedną colę dla siebie. – Musicie za nie zapłacić – zawołał Akhtar. – Zapomniałem portfela – odparł jeden z chłopaków. Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem i przybili żółwika. Biały chłopak, który czytał gazetę, opróżnił puszkę i ją zgniótł. – A jaknie zapłacimy, to co? – Rozłożył szeroko ręce w zuchwałym geście. – Wybuchniesz? – Musicie zapłacić. Helen spojrzała na Akhtara. Dostrzegła poruszające się mięśnie jego żuchwy, opuszczone wzdłuż boków ramiona, dłonie zaciśnięte w pięści. Zrobiła niewielki krok w prawo, aby ją zauwa- żył, i pokręciła głową. Odpuść. – Wynocha z mojego sklepu – zawołał Akhtar. Oczy białego chłopaka wydawały się małe i martwe, kiedy upuścił zgniecioną puszkę i ruszył wolno w stronę lady. Wsunął jedną rękę do kieszeni bluzy z kapturem. – Zmuś nas – wycedził. Z tyłu za nim jego kumple rzucili prawie puste puszki na podłogę, resztki napoju rozlały się po posadzce. – Sorki – mruknął jeden z nich. Nagle Helen zrobiło się sucho w ustach. Włożyła rękę do torebki i zacisnęła dłoń na portfeliku, gdzie znajdowała się jej służbowa odznaka. To była tylko brawura nastolatków, tak w każdym ra- zie sądziła. Jedno błyśnięcie odznaką, parę ostrych słów i gnojki zmyłyby się stąd w okamgnieniu. – Osama chyba się sfajdał. W tej samej chwili włączył się zawodowy instynkt Helen, owładnęło nią znacznie silniejsze przeświadczenie. Bądź co bądź chłopak mógł mieć w kieszeni nóż. Wiedziała, że nie może zakła- dać niczego z góry, i zdawała sobie sprawę z tego, co może spotkać niedoszłych bohaterów. Znała jednego z funkcjonariuszy służb pomocniczych z Forest Hill, który kilka miesięcy temu upomniał czternastolatka za rzucenie puszki na ziemię. Funkcjonariusz wciąż leżał podłączony do respiratora. Rokczy dwa lata temu też była taka. Teraz jednakma dziecko… – Sklepiktwój, ale kraj nie. Mężczyzna, który czekał, by go obsłużono, przysunął się do niej. Czy próbował ochronić ją, czy siebie? Tak czy owak ciężko oddychał, a kiedy się odwróciła, zobaczyła, że lustrował wzro- kiem drzwi, rozważając, czy pobiec w ich stronę. Zastanawiał się, czy powinien coś zrobić. Takjakona. – Jeśli nie macie przy sobie plecaka wyładowanego materiałami wybuchowymi, to zachowu- jecie się jakcioty. Biały chłopakpostąpił jeszcze krokw stronę lady. Uśmiechnął się i otworzył usta, aby coś jesz- cze powiedzieć, ale zamilkł, kiedy zobaczył, że pan Akhtar wyjął spod lady kij bejsbolowy. Jeden z chłopaków przy lodówce zagwizdał ironicznie i mruknął z przekąsem:
– Oj, uważaj. Sprzedawca okazał się zdumiewająco szybki. Helen przesunęła się w stronę końca lady, jednak dalej już nie mogła się wycofać z uwagi na stojącego za nią mężczyznę, i patrzyła w osłupieniu, jak Akhtar wyskakuje zza kontuaru i wyma- chuje dziko kijem bejsbolowym. – Precz stąd! Won, ale już! Biały chłopakwycofywał się szybko, wciąż trzymając rękę w kieszeni, podczas gdy jego kum- ple odwrócili się i rzucili w stronę drzwi, strącając po drodze z półek puszki i pudełka z płatkami. Wykrzykiwali pogróżki i zapowiadali, że wrócą, a jeden z nich zawołał, iż w sklepiku i takśmierdzi curry. Kiedy ostatni z nich wybiegł na ulicę, wciąż miotając przekleństwa i groźby oraz wykonując obsceniczne gesty, Akhtar z trzaskiem zamknął drzwi. Sięgnął do kieszeni po klucze i przekręcił za- mek, po czym oparł się czołem o szybę. Ciężko dyszał. Helen postąpiła krokw jego stronę, pytając go, czy dobrze się czuje. Na zewnątrz jeden z chłopaków kopnął w witrynę i splunął na szybę. Strużka zaczęła ściekać po szkle, obok reklam nauki ogrodnictwa, gry na gitarze i masażu, kiedy kumple odciągnęli chłopaka na bok. – Zgłoszę to – powiedziała Helen. – Wszystko jest zarejestrowane na nagraniu z kamery prze- mysłowej, więc nie ma się czym przejmować. – Spojrzała na niedużą kamerę nad ladą i zorien- towała się, że prawdopodobnie była to atrapa. – Mogę podać dokładne rysopisy całej trójki. Wie pan, że jestem policjantką, więc… Wciąż odwrócony do niej plecami Akhtar pokiwał głową i ponownie zaczął gmerać przy klu- czach. – Panie Akhtar? Kiedy sprzedawca znowu się odwrócił, trzymał w dłoni rewolwer. – Jezu – wyszeptał mężczyzna stojący obokHelen. Głośno przełknęła ślinę, próbując zapanować nad drżeniem nóg i głosem. – Co pan…? W tej samej chwili Akhtar zaczął krzyczeć i kląć na całe gardło, bezceremonialnie wyjaśnia- jąc Helen i drugiemu klientowi, co się stanie, jeżeli nie będą wykonywać jego poleceń. Jednak przekleństwa w jego ustach zabrzmiały dość niezręcznie, jakkwestia wypowiadana przez kiepskie- go aktora. Albo niegroźne kłamstewko. – Zamknijcie się! – zawołał. – Morda w kubeł lub zaraz was tu, kurwa, pozabijam.
2 – Na miłość boską, mówi się espresso – oburzył się Tom Thorne. – Espresso. Mężczyzna, który rzecz jasna nie mógł go usłyszeć, z entuzjazmem opowiadał o tym, że nie jest w stanie rozpocząć dnia bez właściwego zastrzyku nieodzownej kofeiny. Raz jeszcze powtó- rzył to bluźniercze słowo, a Thorne walnął dłonią w kierownicę. – Nie ekspresso, ty bucu. W tym słowie nie ma cholernego ks… Stojąc w korku w godzinach szczytu i w żółwim tempie pełznąc na północ, ku Haverstock Hill, Thorne spojrzał w prawo i zobaczył przyglądającą mu się kobietę siedzącą za kierownicą sporto- wego mercedesa. Uśmiechnął się i uniósł brwi. Kiedy się odwróciła, burknął: – A idź w cholerę. Miał nadzieję, że widząc go mówiącego do siebie, kobieta pomyśli, że rozmawiał przez komór- kę z zestawem głośnomówiącym, ale ona najwyraźniej wzięła go za mamroczącego pod nosem świra. – Zakładam, że dobre mocne ekspresso daje ekstrakopa na dobry początekekstradnia, czyż nie? Szukając czegoś lepszego, jakiejś muzyki, zaczął manipulować gałką przy radiu. Ostatecznie poprzestał na słodkich folkowych klimatach, łagodnym ciepłym głosie i piosence, która wydała mu się znajoma. Pokrzykiwanie na radio było zapewne jeszcze jedną oznaką starzenia, uznał Thorne. Jedną z wielu. Znajdowało się na samym szczycie listy starczych ułomności, wraz z lekką utratą słuchu w prawym uchu i przekonaniem, że w telewizji naprawdę nie ma teraz nic ciekawego do ogląda- nia. I z zastanawianiem się, dlaczego nastolatkom podoba się noszenie spodni z krokiem na wyso- kości kolan. Piosenka się skończyła, a didżej radośnie poinformował go, jaka to stacja radiowa. Słuchanie Programu Drugiego też plasowało się wysoko na tej liście! Zmiana zdania w różnych kwestiach czy temperamentu również była dla niego niewykonalna. Thorne doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale też bywały takie dni, kiedy mógł nawet przy- znać, że obstawianie przy swoim niekoniecznie oznacza coś złego. Mógł zaakceptować zmianę za- chodzącą stopniowo, prawie niedostrzegalnie, lecz rzadko czuł się swobodnie, gdy odbywała się choćby odrobinę gwałtowniej. Nawet jeśli było to konieczne. Ostatnio w jego życiu zaszło zbyt wiele zmian, niektóre były nadal w toku, a on wciąż nie potrafił sobie z nimi poradzić. Przystosować się do nich. Ruszył trochę zbyt ostro spod świateł, klnąc w żywy kamień, gdy jego stopa ześlizgnęła się z mało jeszcze znajomego pedału gazu. Choćby ten cholerny samochód. Ostatecznie zamienił swoje ukochane BMW CSi rocznik1975 na dwuletnie series 5, pewniejszy model, do którego łatwiej mógł dostać części w razie potrzeby. Jak dotąd auto było pierwszą i je- dyną rzeczą, z którą ostatecznie się pożegnał, ale czekały go jeszcze inne, drastyczniejsze zmiany. Jego mieszkanie w Kentish Town miesiąc temu zostało wystawione na sprzedaż, lecz wciąż wy-
magało drobnych renowacji, a potencjalni nabywcy jakoś nie ustawiali się w kolejce do obejrze- nia nieruchomości. Poza tym, mimo iż od wielu tygodni wypytywał tu i tam, szukając po cichu okazji, nie udało mu się jakdotąd załatwić przeniesienia do innego wydziału. No i jeszcze sprawa z Louise… Wszystkie, bynajmniej niezbyt przyjemne, zmiany w życiu Thorne’a wydawały się mało znaczące w porównaniu z tą. Samochód, mieszkanie, praca. Sporo zmian w jego życiu nastąpiło w związku z tym, co się stało z Louise. Rozstali się ostatecznie przed kilkoma miesiącami, a ich związek trwał ponad dwa lata. Przez połowę tego czasu było lepiej, niż którekolwiek z nich tego oczekiwało, a na pewno o niebo lepiej, niż zdarza się w związkach funkcjonariuszy policji. Jednak jako para nie byli dostatecznie silni, by poradzić sobie z utratą dziecka. Żadne z nich nie potrafiło dać drugiej stronie potrzebnej pociechy, oboje cierpieli więc osobno i zapłacili za to słoną cenę. Louise była święcie oburzona, że Thorne z pozoru o wiele łatwiej radził sobie z bólem i cierpieniem obcych ludzi, a on borykał się z poczu- ciem winy, iż poronienie Louise nie zdruzgotało go takbardzo, jakpowinno. Zanim poczucie winy się wypaliło, a Thorne wreszcie przyznał, jak bardzo chciał zostać ojcem, dla nich obojga było już za późno. Łączył ich sporadyczny seks, lecz nawet i to się wypaliło. Louise zebrała się w końcu na odwa- gę, by powiedzieć to, co było konieczne, ale Thorne już od jakiegoś czasu się tego spodziewał. Czuł, że ich rozstanie zbliża się wielkimi krokami, zanim ich uczucia staną się zbyt mroczne i de- strukcyjne. Oboje zatrzymali swoje mieszkania, co jeszcze bardziej wszystko ułatwiało. Z mieszkania Thorne’a w Kentish Town Louise zabrała kosz na bieliznę wypchany ciuchami i kosmetykami, a on opuścił jej mieszkanie z torbą podróżną, paroma puszkami piwa i pudełkiem płyt kompakto- wyh. Pożegnali się uściskiem, ale równie dobrze mógłby być to uściskdłoni. Ładując torbę i resz- tę rzeczy do bagażnika samochodu, Thorne stwierdził, że może to właściwy moment, aby doko- nać innych zmian. Aby zacząć od nowa… Skręcił w stronę Finchley i niemal natychmiast znów stanął w korku. Zostało niewiele ponad osiem kilometrów, ale od Hendon i Becke House wciąż dzieliło go dobre pół godziny jazdy. Od Becke House, siedziby Sekcji Zachodniej Wydziału Zabójstw. – Dlaczego, u licha, chcesz zmienić pracę? Kilka tygodni temu wybrał się na piwo z Philem Hendricksem, a pochodzący z Manchesteru patolog jakzawsze nie wahał się wyrazić swojej opinii. Thorne pokręcił głową, ale i tak go wysłuchał. Cenił zdanie Hendricksa zarówno w sprawach zawodowych, jakdotyczących jego życia prywatnego, bo patolog był poniekąd jego najlepszym przyjacielem. Jedynym przyjacielem – jakniezmiennie powtarzał mu Hendricks. – Dlaczego nie? – Bo to nie jest… konieczne. Nie jest niezbędne. Zupełnie jakbym, przeprowadzając autopsję jakiegoś nieszczęśnika, któremu ktoś wpakował dwanaście kul w głowę, stwierdził, na marginesie, że facet miał zwężone arterie i lekką wadę serca i mogło to mieć coś wspólnego z jego śmiercią. – Upiłeś się – mruknął Thorne. – Po prostu tego już za wiele, ot i wszystko. Tylko dlatego, że się z kimś rozstałeś, nie znaczy, że
powinieneś wszystko zmienić. Samochód… tak! Jak najbardziej! To cholerstwo było pieprzoną śmiertelną pułapką. Nie twierdzę też, że nie powinieneś przeprowadzić się do nowego mieszkania. Znajdziemy ci coś fajniejszego niż nora, w której teraz się kisisz, i wybiorę się z tobą, żebyś kupił jakieś naprawdę porządne meble, ale czy musisz rozglądać się za nową robotą? – To wszystko jest ze sobą powiązane. – Wszystko, czyli co? – Nowy początek– odparł Thorne. – Nowy rozdział, czy jakto się mówi w takich sytuacjach. – Jesteś bardziej pijany niż ja. Potem przeszli na rozmowę o piłce nożnej i żałosnym życiu seksualnym Thorne’a, ale zdawał sobie sprawę, że Hendricks miał rację, i od tej pory myślał głównie o tym. Chociaż nadal wie- rzył, że postępuje słusznie, szukając nowych wyzwań, na samą myśl o odejściu z wydziału za- bójstw czuł się nieswojo. Natura tej pracy i powszechnie stosowana polityka chronienia własnego tyłka sprawiały, że ciężko było o atmosferę wzajemnego zaufania między członkami zespołu. Thorne nauczył się cenić relacje, jakie miał z ludźmi, z którymi pracował na co dzień. Z ludźmi, których lubił i szanował. Oczywiście zdarzali się idioci, ale to detal. Lepsze znane niebezpieczeństwo niż nieznane. W radiu Chris Evans rozzłościł go niemal tak bardzo jak facet od „ekspresso”, więc je wyłą- czył. Włączył za to odtwarzacz i przejrzał zawartość dziesięciopłytowego zestawu, który miał aku- rat dostępny. Podkręcił dźwięk, gdy rozległy się pierwsze, znajome dźwięki gitary i szorstki głos zaczął śpiewać. Johnny Cash, Ain’t No Grave. – Skoro już tak się zaangażowałeś w te zmiany – powiedział Hendricks – może mógłbyś coś zrobić z tą swoją słabością do kretyńskiej kowbojskiej muzyki. Thorne uśmiechnął się, przypominając sobie zbolały wyraz twarzy przyjaciela, i mozolnie ru- szył naprzód przez zakorkowane ulice w stronę biura. Nie zamierza korzystać z pierwszej okazji, jaka się nawinie. Istniało spore prawdopodobień- stwo, że długo nie nadarzy się nic odpowiedniego, żaden stosowny wakat, a do tej pory będzie mógł przecież zmienić zdanie. Na razie będzie robił swoje i cierpliwie czekał, co się wydarzy.
3 Cofając się przed wymierzoną w siebie bronią, Helen spostrzegła twarz w szybie wystawowej ponad ramieniem Akhtara. Jeden z chłopaków przegnanych ze sklepiku obserwował rozwój wy- darzeń z rozdziawionymi ustami. Zawołał coś do jednego z kumpli, zanim biegiem pognał w stro- nę dworca. Nawet jeżeli Akhtar to usłyszał, nie wydawał się specjalnie przejęty. Podszedł w stro- nę Helen i stojącego obokniej mężczyzny. Pan Akhtar. Nie mogła z pełną świadomością stwierdzić, że go zna, ale od ponad roku przychodziła do jego sklepiku. Codziennie rozmawiali, a właściwie wymieniali uprzejmości, lecz mimo wszystko… Co on kombinował, do cholery? Celując w ich stronę, Akhtar nakazał Helen i drugiemu klientowi, aby obeszli ladę i skierowali się na zaplecze. Na poobijanym stoliku stał telewizor. Akurat leciał Daybreak z wyciszonym dźwiękiem. Stało tu jedno krzesło, szafka, a w kącie lodówka z czajnikiem, paroma kubkami i dzbankiem do kawy. Poza niedużą umywalką niemal każdy centymetr trzech z czterech ścian zajmowały kartonowe pudła i sterty plastikowych palet z zapasami różnych towarów. Żywność w puszkach, chrupki, papierowe ręczniki kuchenne, papierosy. Było tu dwoje drzwi. Te z zasuwkami u góry i u dołu i z masywną kłódką z całą pewnością pro- wadziły na zewnątrz, do zaułka na tyłach sklepu. Helen domyślała się, że za drzwiami z taniej sklejki znajduje się toaleta. Akhtar powiedział, że jest mu przykro z powodu ciasnoty, i kazał im stanąć pod pustą ścianą. Zapytał Helen, czy ma telefon komórkowy. Odparła, że tak, w torebce. Kazał jej przesunąć to- rebkę po podłodze w jego stronę, a potem zażądał, aby mężczyzna oddał mu swoją komórkę. Póź- niej, kiedy już usiadł za biurkiem, rozkazał obojgu, aby usiedli na podłodze. Nie odrywając od nich wzroku, sięgnął do szuflady i rzucił Helen dwie pary metalowych kajdanek. – Z internetu – powiedział. – Najlepsza jakość. Myślę, że używacie takich samych. Helen podniosła kajdanki z podłogi. – Jeszcze nie jest za późno, aby to przerwać – odezwała się. – Nie wiem, co pan robi, lecz wciąż jeszcze można to wszystko odwrócić. Nie mogę obiecać, że nie trafi pan za kratki, ale uczy- nię, co w mojej mocy, aby potraktowano pana łagodnie. Słucha mnie pan, panie Akhtar? Uśmiechnął się do niej dziwnie. – Chciałbym, abyście się przykuli do rur kaloryfera. Każde z was z jednej strony. Helen wymieniła spojrzenie z siedzącym obok niej mężczyzną i pokiwała głową. Przykuła jego prawy przegub do cienkiej rurki wpuszczonej w podłogę. Kiedy skończyła, choć wyszło jej to dość nieporadnie i trwało dłużą chwilę, mężczyzna zrobił to samo z jej lewą ręką. – Bez obawy – rzekł sklepikarz. – Grzejnik jest wyłączony, więc nie będzie wam za gorąco. – Popatrzył na Helen. – Jaksama pani powiedziała, mamy dziś ładną pogodę. Zorientowała się, że próbował żartować, ale dostrzegła napięcie na jego twarzy i usłyszała drżenie w jego głosie. Widziała, że jest przerażony.
To nie wróżyło nic dobrego. Zadowolony, że więźniowie zostali unieruchomieni, Akhtar wstał i wrócił do sklepiku. Mężczy- zna siedzący obok Helen przez kilka sekund wpatrywał się w stronę przejścia, a kiedy uznał, że sklepikarz na razie nie wróci, powoli skierował swój wzrokna nią. – Jest pani policjantką, zgadza się? – Może dlatego, że odezwał się cicho, jego głos zabrzmiał delikatnie i piskliwie. Mówił ładnym językiem, z lekkim londyńskim akcentem. Helen popatrzyła na niego i skinęła głową. Miał krótkie włosy, nosił granatowy garnitur i wzorzysty krawat. Uniósł wolną rękę i ściągnął krawat, po czym gwałtownie rozpiął górny guzikkoszuli. Obficie się pocił. – Co pani zamierza? – spytał. – Słucham? – Co zamierza pani z tym zrobić? Helen popatrzyła na niego. – Taknaprawdę niewiele mogę. Przynajmniej na razie. Mężczyzna zwiesił głowę. – Cholera. – Po pierwsze musimy zachować spokój. Jasne? – Nie rozumie pani, mam dziś rano spotkanie. Bardzo ważne spotkanie. Helen omal nie wybuchnęła śmiechem, ale pohamowała się, dostrzegając wyraz determina- cji na twarzy mężczyzny. Wiedziała, że tego typu reakcje nie są niczym niezwykłym. Słyszała o ofiarach zamachów z siódmego lipca błąkających się po ulicach, całych we krwi i tłumaczą- cych policji oraz ratownikom medycznym, że nie trzeba ich zabierać do szpitala, bo bardzo się spieszą na umówione ważne spotkanie czy zebranie. Taka „odwrócona” panika była naturalną re- akcją niektórych ludzi, w ten sposób wypierali świadomość powagi sytuacji. To tylko parę kropel krwi. To tylko rewolwer… – Myślę, że pańskie spotkanie będzie musiało zaczekać – powiedziała. Patrzyli na siebie nawzajem przez kilka sekund, aż ujrzała grymas akceptacji na jego twarzy. Pokiwał powoli głową i oparł się o grzejnik, mówiąc: – Jestem Stephen. – Helen. Oboje odwrócili się, gdy z wnętrza sklepu dobiegł ich hałas. Głośny, metaliczny zgrzyt i klekot. Stephen spojrzał na Helen, która powiedziała podniesionym głosem: – Opuszcza żaluzje w oknach. Nasłuchiwali w ciszy, aż zgrzyt i metaliczne pobrzękiwania ucichły, i zrozumieli, że solidne metalowe żaluzje zostały całkiem zsunięte, by zasłonić sklepową witrynę. – Jesteśmy zamknięci – stwierdził Stephen. Helen obserwowała wyjście. – Chyba raczej chodzi o to, by nie wpuścić nikogo do środka. Tak czy inaczej byli zamknięci. Opuszczenie żaluzji i wiążąca się z tym zmiana oświetlenia spotęgowały panikę u mężczyzny. Zaczął szarpać za kajdanki, które grzechotały i ze zgrzytem przesuwały się po rurze grzejnika, i choć stękał z wysiłku, Helen wiedziała, że nic mu to nie da. – Proszę przestać – rzekła. Stephen zaczął mocować się jeszcze bardziej. Ukląkł i klnąc oraz pokrzykując na przemian, po-
magając sobie wolną ręką, próbował wyrwać kaloryfer ze ściany. – Proszę przestać… Kiedy Akhtar wrócił na zaplecze, zauważył, że Stephen zmienił pozycję, ale wcale się tym nie przejął. Najwyraźniej wierzył w jakość kajdanek i wytrzymałość rur kaloryfera. Przez kilka mi- nut mocował się z ciężką metalową szafką, przesuwając ją centymetr po centymetrze od ściany pod drzwi tylnego wejścia. Zanim skończył, ociekał potem. Usiadł za biurkiem i otarł twarz chustką, po czym wyjął rewol- wer z kieszeni i położył na biurku. Odwrócił się, by spojrzeć na Helen. – Bywała pani setki razy w moim sklepiku – odezwał się – ale wciąż nie znam pani imienia. Pomimo sytuacji i chaosu myśli Helen poczuła nieprzyjemne poczucie winy. Powiedziała so- bie, że to absurdalne. Kilka słów zamienianych każdego dnia i zachowanie odpowiedniego dystan- su. Czy ten człowiekchciał czegoś więcej? Czy czuł się… zbywany? Albo odrzucony? Czy czuł do niej coś więcej? – Helen – powiedziała. – Detektyw sierżant Helen Weeks. Skinął głową. – Ja jestem Javed… – Popatrzył na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie kaloryfera. – Bardzo mi przykro, że został pan w to wciągnięty, panie… Stephen wciąż ciężko oddychał. Nie uniósł wzroku. – Stephen Mitchell. – Mogę jedynie przeprosić, panie Mitchell. – Niech pan posłucha, Javedzie… Akhtar nie pozwolił Helen dokończyć. – W jakim wydziale pani pracuje, pani Weeks? To pytanie zbiło ją z tropu. – Słucham? – Jakie sprawy pani prowadzi? Włamania? Oszustwa? Morderstwa? – Jestem w wydziale zajmującym się ochroną dzieci. – A więc nie morderstwami. – Zdarza się… – Muszę jaknajszybciej pomówić z kimś z policji. – Niech pan więc porozmawia ze mną. – Starała się, by ton jej głosu brzmiał rzeczowo i kon- kretnie. – Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, postaramy się temu zaradzić. Cokolwiek pana drę- czy, to im szybciej nas pan wypuści, tym lepiej. – Nie rozumie pani. Muszę mówić z konkretnym funkcjonariuszem policji i potrzebuję pani po- mocy. – Chciałabym panu pomóc, ale nie mogę. Głos uwiązł Helen w gardle, gdy zauważyła, że wyraz twarzy Akhtara zmienił się i mężczyzna sięgnął po broń. Zorientowała się, że przynajmniej na jakiś czas zerwał z przepraszającą czy zdroworozsądkową postawą. – Musi pani skorzystać ze swojej komórki – zawołał. – I niech pani powie, komu trzeba, żeby ściągnął tego gliniarza. Mówiąc, przez cały czas wymachiwał bronią, a Helen widziała, że jego groźne gesty wywoły- wały u Mitchella coraz większą panikę.
– Niech pani go tu ściągnie. Ale już! Jasne? – Akhtar rzucił Helen jej torebkę i musiała unieść wolną rękę, by osłonić twarz przed uderzeniem. – Niech tu przyjedzie, a jak już się zjawi, po- wiem, co ma mu pani przekazać. Na zewnątrz rozległ się przybierający na sile jęksyren. Przez kilka sekund Akhtar i Mitchell pa- trzyli na nią z przejęciem. Helen czuła gniew i strach emanujący od nich obu, a także z jej wnę- trza. Choć kaloryfer był wyłączony, miała wrażenie, jakby grzał pełną parą. – O kogo chodzi? – spytała. Akhtar podał jej nazwisko. – Znam go – powiedziała. – Nie za dobrze, ale… – To świetnie – mruknął Akhtar. – To może pomóc nam obojgu. Helen drżącą ręką sięgnęła do torebki po komórkę.
4 Thorne zdążył akurat strzelić sobie kawę ze starego, mocno już zużytego automatu w sali odpraw i zmierzał do swojego gabinetu, kiedy w korytarzu pojawił się nadinspektor Russell Brigstocke i za- stąpił mu drogę. – Nie zdejmuj kurtki – powiedział. – Do cholery, czy mogę przynajmniej dopić kawę? – Thorne dostrzegł wyraz twarzy przełożo- nego i przestał się uśmiechać. – Co jest? – Mamy problem w południowym Londynie. – Południowym? Ekipa Thorne’a działała we wschodniej i północnej części miasta, rzadko, jeżeli w ogóle, za- puszczała się na południe od rzeki. Nawet kiedy nie pracował, Thorne starał się nie zbliżać do dru- giego brzegu Tamizy. – Wydział do spraw Ochrony Dzieci odebrał telefon od jednej z ich pracownic, która twierdzi, że jest przetrzymywana pod bronią w sklepiku w Tulse Hill. – Brigstocke spojrzał na świstek, który trzymał w ręku. – Sierżant Helen Weeks. – Chyba znam to nazwisko – powiedział Thorne i zaczął szukać w pamięci. – WOD wyszukał nas w systemie i zgłosił się z tą sprawą do mnie. Takwięc… – Facet tej kobiety został potrącony na przystanku autobusowym ponad rok temu. – Thorne próbował przypomnieć sobie, jakwygląda ta kobieta; rozmawiał z nią w swoim gabinecie i na po- grzebie. – On też pracował w resorcie, pamiętasz? – Nie, ale to może być ważne. – Brigstocke pokręcił głową. – Choć właściwie nie wiadomo. Istotne jest… – Chwileczkę, co to ma wspólnego z nami? – Nie z nami – odparł Brigstocke. – Z tobą. Thorne poczuł nieprzyjemne świerzbienie skóry na karku i w tej chwili żałował, że nie wziął chorobowego. – Ten sklepikarz najwyraźniej poprosił o sprowadzenie na miejsce właśnie ciebie. – Nadin- spektor wciąż gapił się na świstek papieru, jakby mógł w ten sposób wydobyć coś więcej ze ską- pych informacji, jakimi dysponował. – Albo raczej „zażądał”, bo przecież trzyma na muszce funkcjonariuszkę policji. – Wiemy, jakon się nazywa? – Akhtar. Kolejne nazwisko, które Thorne rozpoznał, i Brigstocke wiedział, że tak właśnie będzie. Imię za- pewne nic by mu nie powiedziało, ale nazwisko owszem. – Sprawa zabójstwa z zeszłego roku – powiedział Thorne. – Zgadza się? – To ojciec tego dzieciaka – mruknął Brigstocke. Thorne próbował przypomnieć sobie, jak wyglądał ten mężczyzna, ale bez powodzenia. Pa- miętał natomiast jego niepohamowany gniew, kiedy ogłoszono wyrok, wściekłość, jaką mężczy-
zna wyładował na Thornie i jego kolegach przed gmachem sądu. Choć szczerze mu współczuł, próbował go uspokoić i uświadomić, że powinien wyrazić swoje niezadowolenie wobec sędziego, a nie policji. Thorne’owi utkwiło w pamięci to, że mężczyzna odchodził stamtąd ze łzami w oczach. – W czym rzecz właściwie? Wzruszenie ramion Brigstocke’a zdawało się mówić „wiesz tyle samo co ja”. – To bez sensu – uznał Thorne. – Proces odbył się dawno temu. Osiem, dziewięć miesięcy temu. – Powtarzam, że wiem tyle co i ty. – Brigstocke pomachał świstkiem papieru. – Postaram się dowiedzieć czegoś więcej, gdy już będziesz w drodze na miejsce. – Mogę zabrać Hollanda? – Po prostu jedź tam. Thorne pospiesznie wrócił do sali odpraw, polecił detektywowi sierżantowi Dave’owi Hollando- wi, aby poszedł za nim, i zbiegł po schodach na parking. Wyjął z bagażnika niebieskiego koguta na magnes i podał podwładnemu, zanim obaj wsiedli do samochodu Thorne’a. Holland odłożył kogu- ta na podłogę i sięgnął po pasy, by je zapiąć. – Mogę się dowiedzieć, dokąd jedziemy? Wyjeżdżając z parkingu, Thorne podzielił się z nim informacjami, którymi dysponował, po czym skręcił w stronę obwodnicy północnej. – Wreszcie coś innego – mruknął Holland. Thorne musiał mu przyznać rację, ale nie był pewien, czy akurat teraz rzeczywiście pragnął czegoś innego. Wśród coraz większych korków, gdyż na Park Lane wyjeżdżali w godzinach szczytu, Thorne przypomniał sobie, że kiedy widział ostatnio Helen Weeks, była w ciąży. I zbliżał się termin poro- du. Teraz dziecko powinno mieć około roku. – Włącz koguta – powiedział. Holland sięgnął po mocowaną na magnes niebieską lampę i podłączył do otworu zapalniczki na desce rozdzielczej. Thorne wyobrażał sobie Helen Weeks patrzącą na broń i myślącą o dziecku. Dodał gazu, a Holland wychylił się, by umieścić koguta na dachu BMW. Thorne przyspieszył i pomknął na południe, ku Victoria i Vauxhall Bridge. – Coś mi tu nie gra – odezwał się Holland. – Dlaczego Akhtarowi właśnie teraz miałoby odbić i dlaczego wziął zakładnika? O to samo Thorne zapytał Brigstocke’a pół godziny temu. Holland także uczestniczył w tym śledztwie i podobnie jakThorne zwrócił uwagę na to, że coś było nie tak. – To głupie – mruknął Holland. Thorne wzruszył ramionami. – Gdyby ludzie nie byli głupi, stracilibyśmy robotę. – Uważasz, że on wciąż obwinia cię za ten wyrok? Aż do chwili ogłoszenia przez sędziego wyroku sprawa Akhtara o zabójstwo wydawała się pro- sta i oczywista, nawet jeśli pewne jej szczegóły pozostawały niejasne i mgliste. Amin Akhtar z przyjacielem, szesnasto- i siedemnastolatek, zostali zaatakowani na ulicy w Islington przez trzy-
osobową grupę nastolatków, swoich rówieśników. Jeden z napastników – Lee Slater – miał nóż rzeźnicki i podczas szamotaniny, jaka się wywiązała, gdy Amin starał się chronić przyjaciela, Slater otrzymał cios tym właśnie nożem, a pchnięcie okazało się zabójcze. Aby uniknąć odpowiedzialności karnej, dwaj pozostali przy życiu napastnicy odcięli się od swojego zmarłego przyjaciela, ale ich wersja wydarzeń diametralnie różniła się od opisu zdarzeń podanego przez Amina i jego przyjaciela. Tamtej nocy spadł śnieg i obaj chłopcy upierali się, że zwykłe, niegroźne obrzucanie się śnieżkami ni stąd, ni zowąd doprowadziło do eskalacji przemocy. Wypierając się swojego udziału w napaści, kumple Slatera przyznali mimo wszystko, że to wła- śnie on zaatakował dwóch nastolatków. Stwierdzili jednak, że Amin zareagował wyjątkowo gwał- townie – pochwycił upuszczony w którymś momencie przez Slatera nóż i zadźgał nim swojego przeciwnika. Rzecz jasna Amin i jego przyjaciel opowiedzieli inną wersję wydarzeń i choć zosta- ła ona uznana za najbardziej prawdopodobną, sprzeczność wersji doprowadziła do wszczęcia po- stępowania sądowego, w trakcie którego stwierdzono, że w interesie publicznym nie może być mowy o postawieniu komukolwiekzarzutu napaści czy usiłowania zabójstwa pomimo obrażeń, ja- kich doznali obaj Azjaci. Ostatecznie Amina oskarżono o zabójstwo i była to jedna z najprost- szych spraw, z jakimi Thorne miał do czynienia w swojej karierze. Z uwagi na przesłanki świadczące o konieczności obrony własnej i fakt, że podsądny nie był dotychczas karany, prokurator spodziewał się wyroku czterech lat pozbawienia wolności albo na- wet niższego. Nikt nie był bardziej zdziwiony niż Thorne, kiedy Amina Akhtara skazano na osiem lat. I nikt nie był bardziej rozwścieczony niż ojciec chłopaka. Chociaż Thorne wciąż nie potrafił przypomnieć sobie tego mężczyzny, doskonale pamiętał za- jadłość jego gniewu. To, jakwykrzykiwał mu prosto w twarz swoje żale na stopniach przed gma- chem sądu. Wrzeszczał na całe gardło, że prawo go oszukało. – Wygląda na to, że chodzi mu o mnie – rzekł Thorne. W oddali przed nim samochody zjeż- dżały na pas dla autobusów, podczas gdy on skręcił w South Lambeth Road, w kierunku Stoc- kwell. – Może wziął Helen Weeks jako zakładnika, żeby wymienić jednego policjanta na innego. – Jezu – mruknął Holland. Teraz dziecko powinno mieć około roku… Thorne był gotów się tego podjąć, gdyby okazało się to konieczne, i przez resztę drogi na połu- dnie, starając się nie odrywać rąkod kierownicy, rozważał, jakpowinien rozegrać tę sytuację. Wyobraził sobie, że to w niego wycelowana była broń. I zastanawiał się, o kim on sam myślał- by w tej sytuacji. Ulica była zamknięta z obu stron sto metrów od sklepiku. Radiowozy blokowały też boczne uliczki i główne alejki komunikacyjne, co oznaczało nie tylko utrudnienia dla okolicznych mieszkańców, ale również dla ludzi korzystających ze stacji na Tulse Hill oraz dla dzieci i personelu tutejszej podstawówki, gdyż i kolejka, i szkoła znajdowały się na obszarze oddzielonym policyjnym kordo- nem. Thorne’a przepuszczono, kiedy pokazał swoją legitymację. Na chodnikach po obu stronach ulicy mundurowi funkcjonariusze próbowali usunąć tłumy gapiów. Wśród ciekawskich, których pospiesznie odprowadzono w bezpieczne miejsca, były osoby w szlafrokach i koszulach nocnych. Thorne powoli zjeżdżał ze wzgórza do miejsca, które było jego celem. Przed niewielkim ciągiem sklepików stało wiele samochodów i motorów. Thorne domyślał się, że większość z nich należy do osób, które udały się do pracy pociągiem, choć teraz upłynie trochę
czasu, zanim będą mogły odebrać swoje pojazdy. Zatrzymał BMW po tej stronie ulicy, gdzie za- parkowały dwa pojazdy oddziału antyterrorystycznego, i wysiadł. Spojrzał w kierunku sklepiku. Metalowe żaluzje były opuszczone. Pokrywały je graffiti, wśród których dało się odczytać tyl- ko słowo „ARABUS”. Przy dwóch specjalnie wyposażonych BMW stało pięciu czy sześciu uzbrojonych funkcjona- riuszy. Thorne i Holland ruszyli w ich stronę. Po postawie policjantów i luźnej pogawędce, jaką prowadzili, można było się domyślać, że nie podjęto dotąd żadnych decyzji co do konkretnych działań. Przy opuszczonych żaluzjach nie było do kogo celować. Ponadto sklepik nie łączył się z innymi placówkami w ciągu i był parterowy. Wykluczone, aby mężczyzna w środku mógł do nich celować. Antyterroryści czekali na rozkazy. Zanim Thorne i Holland zdążyli do nich podejść, rozdzwoniła się komórka Thorne’a. – Chyba już wiem dlaczego – powiedział Brigstocke. – Słucham. – Amin Akhtar zabił się osiem tygodni temu w zakładzie karnym dla młodocianych przestęp- ców w Barndale. Tom… Holland patrzył wyczekująco, chcąc poznać nowiny. Thorne tylko zaklął pod nosem i pomaszerował dalej, w stronę uzbrojonych mężczyzn, podczas gdy Brigstocke informował go o nowych przykrych szczegółach.
5 Dowódcą zbrojnej jednostki szybkiego reagowania CO19 był krępy, posępny mężczyzna nazwi- skiem Chivers. Wskazał Thorne’owi i Hollandowi podstawówkę po drugiej stronie ulicy, gdzie za- łożono punkt obserwacyjny z pospiesznie przygotowaną salą odpraw. Odchodząc, Thorne uznał, że Chiversa najwyraźniej drażniła ta sytuacja, wydawał się nią znudzony. Facet wyglądał na jednego z tych, którzy lubili kopnięciem otwierać drzwi zamkniętych pomieszczeń, strzelając przy tym gdzie popadnie. Thorne mógł mieć tylko nadzieję, dla dobra wszystkich zaangażowanych w sprawę, że sytu- acja się nie zmieni i przynajmniej dla inspektora Chiversa pozostanie nudna jakflaki z olejem. Przy bramie szkoły kręciło się kolejne stadko policjantów. Personel i uczniów wciąż jeszcze wyprowadzano z budynku, a po lewej stronie, za kordonem, Thorne spostrzegł niewielki tłumek dopytujący się nerwowo, co się tu dzieje. Wśród tych ludzi byli zaniepokojeni rodzice. Przede wszystkim jednakgromadę tę tworzyli gapie spragnieni sensacji i dreszczyku emocji. Niedługo zjawią się przedstawiciele mediów. Thorne i Holland zostali poprowadzeni przez boisko i głównym wejściem do rozbrzmiewającej głośnym echem sali. Większość plastikowych krzesełekzebrano z jednej strony, a przed niewielką sceną stały rzędy drewnianych stolików. Mundurowi i cywilni funkcjonariusze rozkładali na nich swój sprzęt, pokrzykując przy tym i przeklinając, a ich buty skrzypiały na wypolerowanym drewnianym parkiecie. W sali unosiła się typowa dla szkół woń. – Wracają wspomnienia – rzekł Holland, biorąc głęboki wdech. – Przypomina mi się zapach kredeki smród przepoconych skarpet. Thorne westchnął teatralnie. – A ja pomyślałem o pracownicy stołówki, w której się podkochiwałem – powiedział. – I o gnojku nazwiskiem Dean Turner, który podkradał mi mleko. Oczywiście do czasu, kiedy Mar- garet Thatcher odebrała mleko nam wszystkim. Holland najwyraźniej nie zrozumiał aluzji. – Pijał pan mleko w szkole? – Inspektor Thorne? Odwrócili się, by ujrzeć podchodzącego do nich wysokiego mężczyznę w mundurze polowym. Thorne nie musiał widzieć symbolu korony na jego ramieniu, aby wiedzieć, że ma przed sobą nadkomisarza. Mężczyzna był po czterdziestce, miał jasne, krótko przycięte włosy i prawdopo- dobnie wielokrotnie złamany nos. Cichym głosem ze śladami północnego akcentu oficer przedsta- wił się jako Mike Donnelly i wyjaśnił, że jest lokalnym nadkomisarzem, który akurat od rana peł- nił dyżur, i właśnie jemu przypadła rola Srebrnego Komisarza, dowódcy operacyjnego i główne- go koordynatora działań w terenie. To zadanie nie wydawało mu się szczególnie kuszące. Thorne uznał, że mogło to wynikać z braku doświadczenia w tego typu akcjach albo z niewielkiej ilości in- formacji na temat zaistniałej sytuacji.
– To o co właściwie chodzi Akhtarowi? – Z tego co wiem, o mnie – odparł Thorne. Donnelly pokiwał głową. Najwyraźniej miał nawyk kiwania głową i wydawania pomruków sugerujących aprobatę, kiedy mówili inni. Thorne był doskonale obeznany z tą strategią i sam niejednokrotnie ją stosował. Dzięki temu sprawiasz wrażenie, że słuchasz i zwracasz uwagę na to, co się mówi. Z pozoru wydajesz się głęboko przejęty, skupiony, choć myślisz jedynie o tym, że dana sytuacja zdecydowanie cię przerasta. – Sądzicie, że to może być powiązane z muzułmańskimi sprawami? – Donnelly powiódł wzro- kiem od Thorne’a do Hollanda i z powrotem. – Z muzułmańskimi sprawami? – Dajcie spokój, przecież wiecie, o co mi chodzi. – Nie bardzo. – Tak się tylko głośno zastanawiam – ciągnął Donnelly. – Na tym etapie trzeba brać pod uwa- gę każdą ewentualność. Holland wzruszył ramionami. – Właściwie tak. – Nie o to tu chodzi – mruknął Thorne. Powiedział Donnelly’emu, co usłyszał przez telefon od Brigstocke’a. Nadkomisarz zamyślił się przez chwilę. – To nie są dobre wieści – podsumował. – Dla nikogo. A na pewno nie dla detektyw sierżant Weeks. Przeprosił, mówiąc, że musi sprawdzić, jak przebiega ewakuacja, po czym wręczył Thor- ne’owi transkrypcję telefonu od Helen Weeks sprzed godziny. Na stoliku stał niewielki odtwarzacz kompaktowy i Donnelly nacisnął przycisk„start”, zanim się odwrócił i wyszedł. Holland spojrzał ponad ramieniem Thorne’a, by przeczytać transkrypcję, równocześnie odsłu- chując rozmowę. Telefon z numeru 07785 455787. Godz. 8.17 – Wydział do spraw OchronyDzieci, Gill Bellinger. – Gill, tu Helen, zamknij się i słuchaj, jasne? Pauza. – Słucham… – Musisz znaleźć detektywa inspektora Toma Thorne’a. Pracuje w Sekcji Zachodniej Wy- działu Zabójstw, a przynajmniej takbyło jeszcze jakiś roktemu. Głos w tle. Niewyraźny. – To ważne, żebysię z nim skontaktować, jasne? I to natychmiast. – Co się dzieje? – Jestem trzymana jako zakładniczka. Pod bronią. W sklepiku przyNorwood Road, niedale- ko skrzyżowania z Christchurch Road, przystacji. Głos w tle. Numer 287. – Numer dwieście osiemdziesiąt siedem. – Jezu… – Zadzwoń gdzie trzeba, dobra? Ale najpierw znajdź detektywa inspektora Thorne’a. Czło-