Binchy Maeve
Echa
Clare O'Brien i David Power spotykają się przypadkowo w Jaskini Brygidy w
Castlebay. Zgodnie ze starym zwyczajem wykrzykują swoje najskrytsze
marzenia i nasłuchują, co odpowie im echo. Oboje pragną wyrwać się z
prowincjonalnego miasteczka.
Po latach spotykają się w Dublinie; David studiuje medycynę, a Clare uczy się
na uniwersytecie. Los zmusza ich jednak do powrotu do Castlebay, gdzie w
nadmorskiej scenerii, pośród ulic chłostanych morską bryzą, toczy się dramat
ambicji, zdrady i miłości.
Prolog
Wyglądało na to, że ludzie wiedzą, jakkolwiek nikt ich o niczym nie powiadomił. Pośpiesznie opuszczali domy i
biegli główną ulicą, niemal bezwiednie badając wzrokiem, czy nie brakuje kogoś z bliskich. Nikt nie miał pojęcia,
kim jest ów człowiek leżący twarzą w wodzie. Jak na razie, nie wiedziano nawet, czy chodzi o mężczyznę, czy też o
kobietę.
- Może to jakiś marynarz, który wypadł za burtę... - odzywały się tu i ówdzie ciche głosy. Byli jednak pewni, że
topielec nie jest kimś z załogi przepływającego nie opodal statku. Ze nie mają do czynienia z niezbyt przykrą, bo
anonimową śmiercią kogoś obcego. I że nie wystarczy powiadomić władz, a potem odmówić krótką modlitwę za
nieznanego zmarłego marynarza. To musi być ktoś z Castlebay.
Stali w małych milczących grupkach i obserwowali ludzi wchodzących już do wody: chłopca, który pierwszy
dostrzegł na brzegu coś strasznego, coś, co odsłoniły cofające się fale; następnie klientów z pobliskiego sklepu i paru
młodzieńców, którzy czym prędzej zbiegli ścieżką i stali teraz nad topielcem. Potem dostrzegli ludzi schodzących
drugą ścieżką, tą, która wiodła od domu lekarza; ci po chwili uklękli obok ciała, na wypadek gdyby w czarnej
walizeczce znalazło się jednak coś, co mogłoby przywrócić je do życia.
Kiedy zjawił się ojciec 0'Dwyer w sutannie rozwiewanej przez wiatr, szepty tłumu przerodziły się w zgodny i
monotonny pomruk. Mieszkańcy Castlebay odmawiali różaniec za duszę, która opuściła już ciało leżące teraz na
plaży, twarzą w mule.
CZĘŚĆ PIERWSZA 1950-1952
Te pieczarę, w której rozbrzmiewało echo, nazywano czasem Jaskinią Brygidy. Kiedy pytanie wykrzykiwano
wystarczająco donośnie, zwracając twarz w odpowiednią stronę, zamiast echa napływała odpowiedź. W letnie
miesiące mnóstwo osób zadawało tu na głos dręczące je pytania. Głównie były to dziewczęta, które przyjechały do
Castlebay na wakacje. Dziewczęta, które chciały się dowiedzieć, czy znajdą sobie chłopaka, albo czy tym razem
Gerry Doyle zwróci na nie uwagę. Clare uważała, że to niemądre powierzać jaskini swoje najskrytsze marzenia.
Zwłaszcza że inni ludzie, na przykład jej siostra Chrissie, wysłuchiwali wszystkiego w ukryciu, a potem
rozpowiadali to na prawo i lewo, zanosząc się od śmiechu. Clare zarzekała się, że nigdy nie zapyta o nic w jaskini,
bez względu na to, jak bardzo zależałoby jej na uzyskaniu odpowiedzi, gdyż nie chce, aby inni poznali jej tajemne
marzenia. Weszła tam jednak kiedyś, aby zapytać o nagrodę z historii. Ale to już inna sprawa.
Inna, gdyż i tak nastała zima, a o tej porze roku - jak zwykle - w Castlebay nie było nikogo z obcych. Poza tym ta
sprawa nie miała nic wspólnego z miłością. No i nie istniała przyjemniejsza droga ze szkoły do domu, niż przez te
skały; nie musiało się rozmawiać z nikim w mieście, można też było popatrzeć na morze. Gdyby zaś Clare zeszła na
dół krętą ścieżką mimo umieszczonych na niej znaków ostrzegających o niebezpieczeństwie, mogłaby zajrzeć na
chwilę do jaskini, a potem
pobiec plażą - i znaleźć się w domu wcale nie później, niż gdyby wracała ulicą, przystając parokrotnie, aby zamienić
parę słów to z tą osobą, to z tamtą. Zimą w sklepach nie było ruchu, dlatego sprzedawcy machali rękoma, zapraszając
do środka, a potem częstowali ciasteczkami albo też prosili, żeby coś dla nich załatwić. Droga przez plażę, nawet
gdyby się wstąpiło do Jaskini Brygidy, wcale nie trwałaby dłużej.
Od jakiegoś czasu utrzymywała się sucha pogoda, tak więc Clare mogła nie zważać na znaki ostrzegawcze. Zwinnie
zeskoczyła ze skały na piach; był ubity i twardy. Najwidoczniej przypływ skończył się niedawno. Wejście do jaskini
przerażało nieco swą czarną czeluścią, ale Clare nie zamierzała dawać za wygraną; przecież nie inaczej jaskinia
wygląda latem, a jednak wczasowicze wchodzą do niej całymi stadami! Zarzuciła sobie torbę na plecy, aby mieć
wolne ręce do wymacywania drogi w mroku, kiedy zaś oswoiła się z ciemnością, nie czuła już takiego lęku.
Zaczerpnęła głęboko tchu.
- Czy zdobędę nagrodę z historii? - zawołała.
- ...rii, rii, rii - odparło echo.
- Ono ci odpowiada: mhm, mhm - rozległ się tuż przy niej czyjś głos. Drgnęła przerażona. To David Power.
- Nie powinieneś podsłuchiwać. To tak, jakbyś podsłuchiwał czyjąś spowiedź - obruszyła się.
- Myślałem, że mnie zauważyłaś - odparł David. - Przecież się nie ukrywałem.
- Jak miałam cię zobaczyć? Na zewnątrz jest widno, a kiedy weszłam do tej ciemnej jaskini, w pierwszej chwili nie
mogłam niczego dojrzeć. Skąd miałam wiedzieć, że tu przesiadujesz? - Clare nie ukrywała swego oburzenia.
- Ta jaskinia nie stanowi własności prywatnej, nie mogę odganiać wszystkich i mówić, że jest już zajęta! - zawołał
David.
- ...jęta, jęta - odezwało się echo. Roześmiali się oboje.
David Power był sympatycznym chłopcem, rówieśnikiem jej brata Neda, synem lekarza. Miał piętnaście lat i chodził
w gar-
niturze i krawacie codziennie, nie tylko w niedziele, gdy udawał się na mszę. Był wysoki, miał piegi na nosie oraz
bujną czuprynę; włosy sterczały mu w różne strony, część opadała na czoło. Dzięki miłemu uśmiechowi zawsze
sprawiał wrażenie, jakby chciał właśnie nawiązać rozmowę. Czasem nosił blezer z naszywką, w którym wyglądał
niezwykle interesująco, ale sam kręcił nań nosem i twierdził, że może się w nim pokazywać tylko tak długo, dopóki
w szkole nie pojawi się jeszcze sto takich samych. Przez ponad rok uczęszczał do szkoły z internatem, który teraz był
zamknięty z powodu szkarlatyny. Jedynie córki Dillonów z hotelu chodziły nadal do tej szkoły. I oczywiście
We-stów i Greenów, ale one były protestantkami i nie mogły zrezygnować ze szkoły z internatem, bo nie miały
wyboru.
- Tak naprawdę nie czekałam na odpowiedź, chciałam sobie tylko pożartować - wyjaśniła Clare.
- Wiem, ja też potraktowałem to kiedyś jako żart - przyznał się David.
- A o co pytałeś?
- Już nie pamiętam...
- To nie fair. Tym bardziej że słyszałeś moje pytanie.
- Wcale nie. Słyszałem tylko: ...rii, rii, rii! - Wykrzyknął ostatnie słowa, a echo powtórzyło je parokrotnie.
Clare nie nalegała.
- Pójdę już. Muszę jeszcze odrobić lekcje w domu. Ty chyba nie odrabiasz swoich od tygodni. - Jej głos zdradzał
ciekawość i zazdrość zarazem.
- Jasne, że odrabiam. Panna 0'Hara przychodzi mnie uczyć dzień w dzień. A dziś... będzie wkrótce. - Wyszli już na
twardą, udeptaną ziemię.
- Czy to nie wspaniałe? Indywidualne lekcje z panną 0'Hara!
- Tak, tak, potrafi wspaniale wszystko tłumaczyć... to znaczy, jak na kobietę.
- A my mamy same kobiety, nauczycielki i zakonnice.
- Zupełnie zapomniałem! - mruknął jakby ze współczuciem w głosie. - Ale panna 0'Hara jest fantastyczna, naprawdę.
I dobrze się z nią rozmawia.
Clare przytaknęła. Ramię w ramię podeszli do schodków. Szybciej byłoby wspiąć się po ścieżce ze znakami
ostrzegawczymi, przynajmniej dla Davida, gdyż ścieżka wiodła niemal wprost do jego ogrodu, jednak - jak
powiedział - zamierza i tak kupić trochę słodyczy w sklepiku Clare. Spacerując donosili sobie wzajemnie o
rozmaitych nowinkach. David mówił o sali, którą musiano zdezynfekować, bo dwóch uczniów zachorowało na
szkarlatynę, ona zaś myślała, że chodzi mu o ten duży szpital na wzgórzu, gdzie trzymają ludzi chorych na gruźlicę.
Nie wiedziała, że David ma na myśli szpitalik w swojej szkole. Ona z kolei opowiedziała mu długą i skomplikowaną
historię o matce przełożonej, która poprosiła jedną z dziewcząt, aby zaniosła zeszyty do jakiegoś pokoju, ta zaś
pomyliła się i weszła przypadkowo do zajmowanego przez zakonnice skrzydła klasztoru. David oczywiście nie pojął
sensu tej opowieści, gdyż nie miał pojęcia, że nigdy, ale to nigdy nie wolno uczennicom przebywać w tamtej części
budynku. Rozmowa toczyła się jednak dalej, oboje gawędzili beztrosko, co cieszyło ich tym bardziej, że życie w
Castlebay potrafiło być nieraz źródłem napięć i trosk, a tak przynajmniej mieli jakąś miłą odmianę. Weszli razem do
sklepu, a ponieważ nie było akurat nikogo za ladą, Clare zdjęła płaszcz i odnalazła słój z cukierkami, na które David
miał ochotę. Odliczyła sześć - tyle należało mu się za pensa - ale zanim zamknęła słój, poczęstowała go dodatkowym
cukierkiem oraz wyjęła jednego dla siebie.
Patrzył na nią z zazdrością. To z pewnością nie byle co, móc stanąć w sklepie ze słodyczami na stołku, zdjąć słój z
cukierkami i czuć się przy tym na tyle swobodnie, by poczęstować nimi klienta. David wracał do domu z ciężkim
sercem. Dałby wiele, aby zamieszkać przy takim sklepie, przy jakim mieszka Clare O'Brien; dałby wiele, aby mieć
braci i siostry, aby pozwalano mu w czasie udoju wychodzić na podwórko po bańki z mlekiem albo zbierać
wodorosty i sprzedawać je potem na gorące okłady. A tymczasem wracał oto do nudnego domu, gdzie matka jak
zwykle powie, że doprawdy powinien zdawać sobie sprawę, jaki sens ma to lub owo. Zdanie to okropnie go
irytowało, zwłaszcza iż mogło oznaczać cokolwiek i odnosić się właściwie do wszystkiego. Na szczęście niedługo
przyjdzie panna 0'Hara, która uczy tak, że lekcje wydają mu się ciekawsze niż w szkole. Niestety, popełnił kiedyś
błąd, dzieląc się tą opinią z matką. Myślał, że ją tym ucieszy, ona jednak odparła natychmiast, że panna 0'Hara jest
może dobra jak na prowincjonalną szkółkę, ale nie może się nawet porównywać z jezuitami, którzy zapewniają o
wiele wyższy poziom nauki.
Również Clare wzdychała ciężko. Uważała, że to z pewnością wspaniałe uczucie wracać do takiego domu, w jakim
mieszka David Power. Domu pełnego książek, z kominkiem w salonie, gdzie stale trzaskają wesoło płomienie - bez
względu na to, czy ktoś siedzi akurat w pokoju, czy też nie. I nikt nie nastawia niepotrzebnie radia, nikt nie hałasuje.
Można odrabiać lekcje całymi godzinami, nie martwiąc się, że za chwilę ktoś wejdzie i każe się przesunąć w kąt.
Miała w pamięci wnętrze tego domu od czasu, gdy się tam znalazła, bo rozcięła sobie nogę na tej starej zardzewiałej
maszynie. Doktor Power zszył jej ranę, żeby zaś odwrócić uwagę pacjentki od swoich czynności, kazał jej przeliczyć
tomy encyklopedii stojącej na półce. Widok tylu książek w jednym domu zadziwił ją do tego stopnia, że przestała
myśleć o szwach. Potem doktor Power pochwalił Clare przed jej matką, twierdząc, że była odważna jak lew.
Wracając wtedy do domu, wspierała się na ramieniu matki, a po drodze wstąpiły do kościoła, aby podziękować
świętej Annie za to, że w ranę nie wdała się żadna infekcja. Patrząc na matkę, która klęczała i słała modły
dziękczynne do świętej Anny, Clare rozmarzyła się. Pomyślała, że byłaby szczęśliwa, mieszkając w takim domu
pełnym książek, zamiast gnieździć się wraz z całą rodziną w małym mieszkanku i nie mieć na nic miejsca ani czasu.
O tym samym myślała również dzisiaj, kiedy David poszedł już do domu, w którym dywan pokrywa całą podłogę aż
po półkolistą ścianę z oknem i nie jest prostokątny, jak to zwykle bywa. Na pewno płomienie trzaskają cichutko w
kominku i wszędzie panuje spokój. Pani Power krząta się
zapewne w kuchni, a doktor zajmuje się pacjentami. Potem przyjdzie panna 0'Hara, aby uczyć Davida, tylko jego, nie
będzie im przeszkadzała reszta klasy. Czy można sobie wyobrazić coś lepszego? Przez krótką chwilę zapragnęła być
jego siostrą, ale niemal natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Takie marzenie oznaczałoby, że chce utracić mamę,
tatę, Tommy'ego, Neda, Bena i Jimmy'ego. Och, tak, i jeszcze Chrissie. Ale co do Chrissie, nie miałaby nic
przeciwko temu, żeby spędzić choćby tydzień, nie musząc jej pilnować.
Spokój w sklepie nie trwał długo. Tata malował na zapleczu i niebawem zjawił się, trzymając dłonie uniesione
wysoko do góry. Poprosił, aby ktoś przyniósł mu butelkę z rozpuszczalnikiem. Zima w Castlebay zmuszała do
malowania. Morskie powietrze sprawiało, że ustawicznje odpadały całe płaty farby i dom wyglądał okropnie.
Odnawianie stawało się więc koniecznością. W tej samej chwili nadeszła mama; wracała właśnie z poczty, skąd
przyniosła straszliwe wieści. Chrissie i jej dwie wspaniałe koleżanki wdrapały się na dach sklepu panny O'Flaherty i
spuściły na dół długie mokre wodorosty, aby napędzić właścicielce strachu. Coś okropnego! Mogły przecież
przyprawić tę nieszczęsną kobietę o atak serca! Boże, chroń nas od tego! Panna O'Flaherty mogła runąć martwa na
podłogę własnego sklepu, a wtedy Chrissie O'Brien i jej mądre koleżanki miałyby dusze splamione grzechem
zbrodni aż po dzień Sądu Ostatecznego i jeszcze dłużej. Chrissie została zaciągnięta do domu za warkocz i uszy.
Była czerwona na twarzy i zdenerwowana. Clare uważała w duchu, że sprawiedliwości stało się zadość, bo panna
O'Flaherty to okropna kobieta, która sprzedaje zeszyty i rozmaite przybory szkolne, ale nie cierpi dzieci. I wielka
szkoda, że mama akurat tamtędy przechodziła. Clare uśmiechnęła się życzliwie do Chrissie, ale nie zostało to
właściwie zrozumiane przez dziewczynkę.
- Nie masz się co uśmiechać z takim triumfem! - zawołała. - Nie wiem, co cię tak cieszy! Patrzcie no, Clare
świętoszka! Głupia, nudna Clare!
Dostała za to po głowie, co rozzłościło ją tym bardziej.
- I jak to się cieszy! - nie dawała za wygraną. - Cieszy się z nieszczęścia innych! To właśnie raduje ją najbardziej;
kiedy widzi, jak ktoś inny cierpi!
- Chrissie O'Brien, dziś nie dostaniesz podwieczorku. I to jeszcze nie koniec kary. Pójdziesz natychmiast do swego
pokoju. Natychmiast, słyszysz? - Wysoki głos Agnes O'Brien drżał z gniewu. Przywołując rozgniewaną Chrissie do
porządku i wycierając jednocześnie dłonie męża gałgankiem zmoczonym w rozpuszczalniku, wskazała ręką na
płaszcz Clare, powieszony niedbale na haku.
- Tu nie ma służby - ofuknęła córkę. - Zdejmij ten płaszcz i powieś go na miejscu.
Uwaga wydała się Clare na tyle krzywdząca, że dziewczynka się żachnęła.
- Przecież zawsze zostawiamy tak nasze płaszcze! Ich miejsce jest właśnie tu.
- Coś podobnego! Słyszałeś? - Agnes spojrzała na męża, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę
schodów. Na górze czekała ją rozmowa z Chrissie.
- Może byś wreszcie przestała denerwować matkę - powiedział ojciec. - Dlaczego po prostu nie zdejmiesz tego
płaszcza? Czy w tym domu nie można już liczyć na odrobinę spokoju?
Clare zdjęła płaszcz z haka. Nie chciała iść do pokoju, który dzieliła z Chrissie, gdyż w tej chwili byłoby to
równoznaczne z wtargnięciem do gniazda szerszeni. Lepiej już zostać tutaj, w sklepie.
Na twarzy ojca malowało się znużenie. Był niesprawiedliwy, kiedy zarzucił jej, że denerwuje matkę, ale jak miała
wyprowadzić go z błędu? Zmęczony i przygarbiony, wyglądał naprawdę staro; można by pomyśleć, że jest jej
dziadkiem, nie ojcem. Wszystko w nim było siwe lub szare: włosy, twarz, nawet sweter. Tylko dłonie połyskiwały
bielą farby. Od mojej pierwszej komunii tata bardzo się przygarbił, pomyślała Clare. Wtedy, a więc trzy lata temu,
wydawał się naprawdę wysoki. Teraz jego twarz się zmieniła, stała się bardziej zarośnięta - pojedyncze włosy
sterczały nawet z nosa i z uszu. Zawsze
sprawiał wrażenie trochę zaniedbanego, tak jakby nie miał dość czasu, miejsca i pieniędzy, by zająć się sobą. I
rzeczywiście, brakowało mu po trochu wszystkiego. Rodzina 0'Brienów utrzymywała się jakoś dzięki dochodom
uzyskiwanym w sezonie letnim, ten jednak nie trwał długo i był właściwie nieprzewidywalny pod względem
finansowym. Wszelkie optymistyczne kalkulacje potrafiła zniweczyć ulewa lub nieoczekiwana zmiana upodobań
wczasowiczów, którzy przecież mogli zacząć wynajmować pokoje w innej miejscowości. W okresie zimowym
trudno było liczyć na spokojne, dostatnie życie. Należało się cieszyć, że rodzina w ogóle utrzymuje się jakoś na
powierzchni.
Sklepik nie był urządzony jak należy; niektóre kąty i wnęki aż się prosiły o półki lub dodatkowe ścianki, ale nigdy się
ich nie doczekały. Niski sufit jeszcze pogarszał sprawę - wystarczyła trójka klientów, by robiło się ciasno.
Rozmieszczenie towarów na półkach sprawiało wrażenie kompletnego chaosu i nieporządku, ale O'Brienowie
wiedzieli zawsze, gdzie co leży. Nic nie zmieniali, bali się bowiem, że właśnie wtedy mogliby nie znaleźć tego lub
owego. Oczywiście, zamknięte drzwi nie pozwalały klientom rzucić okiem na część mieszkalną, gdzie sytuacja
wcale nie przedstawiała się lepiej. W kuchni nad piecem wisiał sznur do suszenia bielizny, a większą część pomiesz-
czenia zajmował stół. Niewielka wnęka ze zlewem z tyłu kuchni była tak ciasna i ciemna, że z trudem można było
dostrzec zmywane naczynia. Jedyna lampa wisząca pośrodku miała żółty abażur z okrągłym otworem. Tom O'Brien
musiał podsuwać gazetę pod światło, jeśli chciał w niej coś przeczytać.
Z góry zeszła Agnes z miną osoby, która zakończyła właśnie nieprzyjemną rozmowę i jest z siebie zadowolona.
- Ta dziewucha marnie skończy, to pewne - oświadczyła.
Kiedyś ta niska, drobna kobieta uśmiechała się często, od jakiegoś czasu jednak wciąż miała tak skrzywioną twarz,
jakby była stale narażona na podmuchy tutejszych lodowatych wiatrów. Nawet kiedy przebywała w domu, pod
dachem. Mrużyła wtedy oczy, a usta zaciskała mocno w cienką linię. W skle-
pie nosiła żółty fartuch, aby nie niszczyć ubrań, jak twierdziła. W rzeczywistości nie bardzo miała co niszczyć. W
szafie wisiały cztery suknie, w których na zmianę chodziła do kościoła na mszę, reszta jej ubrań składała się
natomiast z tych samych od lat starych swetrów, sukien i spódnic. Do swetrów przypięte były rozmaite ozdóbki,
które trzeba było zdejmować przed praniem. Kiedyś Agnes zapomniała o tym i kwiatek z czerwonej satyny
zafarbował niebieski sweter. Włosy upinała w kok; wsuwała je w okrągły spłaszczony przedmiot w kształcie pączka,
który następnie zatrzaskiwała. Robiła to jednak, gdy była sama, nikt jej nie widział przy tej czynności.
Jej ciemne i gniewne oczy spoczęły teraz na Clare.
- A więc jaką podjęłaś decyzję? Czy chcesz należeć do tej rodziny i robić to, o co cię prosimy? A może żądam zbyt
wiele, jeśli chcę, abyś zabrała stąd swój płaszcz, zanim wrzucę go do pieca i spalę?
Nie zrobiłaby tego, Clare wiedziała o tym. Jeszcze przed chwilą miała nadzieję, że matka zapomni o wszystkim,
dyskutując na górze z Chrissie. Najwidoczniej jednak płaszcz nadal był w stanie wywołać wojnę.
- Mówiłem jej, Agnes, Bóg mi świadkiem, że mówiłem, ale ta dzisiejsza młodzież... - Głos Toma wyrażał
ubolewanie i skruchę.
Clare z trudem umieściła płaszcz w wypchanej po brzegi szafie pod schodami, po czym z dużego worka stojącego na
podłodze wyjęła kilka ziemniaków. Co dzień ona i Chrissie wspólnie szykowały ziemniaki na podwieczorek, dziś
jednak, skoro siostrze nie wolno było opuszczać pokoju, wyglądało na to, że wszystko będzie musiała zrobić sama.
W kuchni siedzieli jej młodsi bracia Ben i Jim; obaj przeglądali komiksy. Starsi chłopcy, Tommy i Ned, wrócą
niebawem do domu, ale na ich pomoc nie ma co liczyć. Jeśli chodzi o pichcenie czy zmywanie, chłopaki to żadna
wyręka. Wszyscy o tym wiedzą.
Po podwieczorku Clare czekało jeszcze mnóstwo pracy. Chciała wyprasować sobie wstążki na następny dzień. Może
powiedzie jej się na historii? Na wszelki wypadek lepiej się trochę przystroić. Wyczyści też kapcie, które po to
właśnie przyniosła do domu, i spróbuje jeszcze raz usunąć z bluzki dwie plamy. A nuż matka przełożona powie coś
na temat schludnego ubioru, który świadczy o szacunku dla szkoły. Clare przyrzekła sobie w duchu, że zrobi
wszystko, aby nie zawieść tam nikogo. Panna 0'Hara powiedziała, że nigdy jeszcze, odkąd pracuje jako
nauczycielka, nie była tak bardzo usatysfakcjonowana jak teraz, po przeczytaniu wypracowania Clare. Tak właśnie
powiedziała. Gdyby nie uważała, że Clare zasłużyła na nagrodę, nie zatrzymałaby jej na korytarzu, aby ją pochwalić.
Może więc rzeczywiście ona wypadnie najlepiej z całej piętnastki? Lepiej niż wszystkie te Bernie Conway, Anny
Murphy i inne. Teraz będą musiały patrzeć na Clare inaczej niż do tej pory - z podziwem. Także i domownicy zaczną
myśleć o niej trochę lepiej. Chciała opowiedzieć rodzicom o wszystkim już dziś, ale potem pomyślała, że lepiej
zaczekać. Dzisiaj wszyscy byli podenerwowani, a poza tym Chrissie wy-szłaby na tym jeszcze gorzej; ostatecznie
była starsza od Clare o dwa i pół roku. Chrissie udusiłaby siostrę gołymi rękami, gdyby jej sukces w szkole wyszedł
na jaw akurat dzisiaj. Clare zrobiła grubą kanapkę z serem, ukroiła plaster zimnego gotowanego bekonu, wzięła
filiżankę kakao i weszła z tym wszystkim na górę.
Chrissie siedziała na łóżku, przeglądając się w lustrze. Włosy miała splecione w dwa grube warkocze; ich puszyste
końce, które wystawały spod gumek, robiły wrażenie, jakby usiłowały wydostać się na wolność. Grzywkę Chrissie
przycięła sobie ostatnio tak paskudnie, że musiała pójść do fryzjerki na poprawkę, a na noc zakręcać ją na przetyczkę
do fajki, aby się ładnie podwinęła.
Chrissie była tęższa od Clare i miała już prawdziwe piersi, które odznaczały się wyraźnie nawet pod szkolną bluzką.
Interesował ją bardzo własny nos. Clare nie wiedziała dlaczego, ale Chrissie stale oglądała go w lustrze. Nawet teraz,
kiedy naraziła się rodzicom z powodu psikusa, jakiego zrobiła
pannie 0'Flaherty, oraz została pozbawiona podwieczorku, nadal wypatrywała pryszczy, które mogłaby wycisnąć.
Miała okrągłą twarz i minę, jakby nigdy nie przestawała się dziwić. Nie okazała jednak wdzięczności nawet z
powodu nieoczekiwanej dostawy pożywienia.
- Nie chce mi się jeść - powiedziała.
- Więc nie jedz - odparowała natychmiast Clare.
Zeszła z powrotem na dół i zaczęła się rozglądać za spokojnym kątem, gdzie mogłaby się nauczyć na jutro wiersza.
Czekały ją też cztery zadania z matematyki. Często zadawała sobie pytanie: dlaczego w domu, gdzie sześcioro dzieci
chodzi do szkoły, tylko ona musi stale odrabiać jakieś lekcje?
Kiedy prasowała żółte wstążki, wszedł do pokoju Gerry Doyle.
- Gdzie Chrissie? - zapytał szeptem.
- Na górze. Mieliśmy tu prawdziwe trzęsienie ziemi. Chrissie nastraszyła pannę 0'Flaherty wodorostami. Nie pytaj
lepiej o nią nikogo. Rodzice się wściekną, jeśli wymienisz na głos jej imię.
- Słuchaj, powiedz jej, że... - Zawahał się, po czym zmienił zdanie. - Nie, lepiej nie, jesteś jeszcze za młoda.
- Wcale nie - zaprotestowała urażona. - A zresztą, młoda czy stara... to nieważne. I tak nie mam zamiaru przekazywać
Chrissie twoich czułych słówek; jeszcze by się na mnie obraziła i ty byś się obraził, a mama wyrwałaby mi nogi...
Lepiej zachowaj to, co masz do powiedzenia, dla siebie. - Z zapałem powróciła do prasowania wstążek. Były już
gładkie i błyszczące; jutro będą wyglądały wspaniale. Wiedziała, że ze względu na Chrissie powinna teraz uważać na
każdy krok, jeśli chce uniknąć kłopotów. Musi siedzieć jak mysz pod miotłą i przygotować się dobrze na jutro, tak
aby ujrzeć wyraz miłego zaskoczenia na twarzy matki przełożonej, a w oczach Bernie Conway i Anny Murphy
zawiść.
Gerry Doyle roześmiał się wesoło.
- Masz rację, niech każdy sam pilnuje swoich brudnych spraw! - zawołał.
Ostatnie słowa dotarły jakoś do kuchni i wpadły w ucho Agnes, która właśnie wykładała na podłogę całą zawartość
kredensu. Tom zarzucił jej, że zapodziała gdzieś izolowany przewód, który był mu potrzebny, aby doprowadzić
światło do tylnego wejścia, jej zaś wydawało się, że widziała go niedawno w kredensie. Postanowiła więc odnaleźć
go czym prędzej, aby nie opóźniać pracy męża.
Tommy i Ned, jak co tydzień, przeglądali w gazecie rubrykę z ofertami pracy; niektóre ogłoszenia zakreślali grubą
czerwoną kredką. Ben i Jimmy byli zajęci jakąś grą, której spokojny przebieg zakłócał co parę minut odgłos
szturchańca, po czym ciszę przerywał głośny płacz. Tom majstrował coś przy radiu, które cały czas trzeszczało
nieprzyjemnie.
- Co to za brudne sprawy? - zawołała z kuchni Agnes. - Dobry człowiek z tego Gerry'ego Doyle'a, ale na wszelki
wypadek trzeba go mieć na oku. Już w niejednej diabelskiej sprawce maczał palce!
- Właśnie mówiłem Clare, że nie jestem dobry, jeśli chodzi o wymagające cierpliwości prace domowe. Nadaję się
tylko do brudnych robót. - Uśmiechnął się, a Agnes, która klęczała na podłodze przed stertą puszek, pudełek,
papierowych torebek, kłębków włóczki, sztućców do tostów i zardzewiałych blach do pieczenia, odwzajemniła
uśmiech.
Clare spoglądała na Gerry'ego z podziwem. Jak on to robi, że na poczekaniu wymyśla kłamstwa, w dodatku tak
przekonywające?
A Gerry podszedł już do chłopców przeglądających gazetę, aby przekazać im wiadomość, która obiła mu się o uszy:
w okolicy kręci się jakiś gość z dużej agencji pośrednictwa pracy. Przyjechał tu z Anglii i przeprowadza w hotelu
rozmowy z zainteresowanymi.
- Ale pewnie chodzi o poważne oferty, dla ludzi z kwalifikacjami? - zapytał Ned; nie potrafił sobie wyobrazić, aby
ktoś mógł przyjechać do Castlebay po niego albo kogoś takiego jak on.
- Ned, pomyśl tylko: kto tutaj ma jakiekolwiek kwalifika-
cje? Lepiej oszczędziłbyś na butach i listach, które wysyłasz bez przerwy do tych firm z gazet! Zobacz najpierw,
może cos wyjdzie z tym facetem. "
_ Łatwo ci mówić. - Tommy, najstarszy, nie ukrywał zatroskania. - Ty nie musisz wyjeżdżać z domu w
poszukiwaniu pracy. Masz swoją firmę.
- Ty też - Gerry wskazał na sklepik.
Istniała wszakże pewna różnica. Ojciec Gerry'ego był fotografem. W zimie znajdował sobie zajęcie na zabawach i
potańcówkach. Latem trzy razy dziennie odbywał spacer plażą i fotografował wczasowiczów, a wieczorami zjawiał
się na dansingu gdzie rozochoceni turyści bawili się na całego i istniał duzy popyt na romantyczne zdjęcia: robił je,
gdy tylko dojrzał jakąś parkę. Jego najlepszymi klientkami były dziewczęta; uwielbiały przywozić do domu jako
pamiątki z urlopu fotografie, które można było potem pokazać w biurze. Matka i siostra Gerry'ego wywoływały
negatywy i robiły odbitki lub przynajmniej pomagały mu w tej pracy. Ojciec oczekiwał po swoim jedynym synu, że
będzie coraz aktywniej zajmował się fotografowaniem, tak więc Gerry, najmłodszy w rodzime chodził za nim jak
cień, zapoznając się z tajnikami zawodu: z budową aparatu i psychologią klientów.
- Nie możesz im się narzucać - pouczał go ojciec. - Bąaz dla nich uprzejmy i taktowny, pstrykaj w momentach gdy
jeszcze nie są ustawieni i gotowi, a prawdziwe zdjęcia rob, dopiero gdy okażą zainteresowanie i zaczną pozować.
Przypomnij im delikatnie, że nie muszą na razie nic płacić, a próbki będą gotowe za dwadzieścia cztery godziny.
Kiedy juz zrobisz zdjęcie, nie trać więcej czasu na czcze pogawędki, tylko uśmiechaj się sympatycznie. Nigdy nie
namawiaj nikogo, zeby pozował, a gdyby jakieś dziewczęta zażyczyły sobie sześciu czy siedmiu zdjęć, pamiętaj, że
i tak wykupią najwyżej jedno. Dlatego udawaj tylko, że robisz ich tak duzo.
Śliczna siostra Gerry'ego, Fiona, miała gęste czarne loki; latem kiedy nie pracowała w ciemni, siadała przy plaży pod
drewnianym daszkiem i sprzedawała odbitki. Ojciec Gerry'ego
mawiał, że miejscowość taka jak Castlebay jest na tyle mała, iż nie można w niej rozwinąć interesu, nawet gdyby
ktoś bardzo tego chciał, zatrudniając na przykład dodatkowych pracowników. Najlepsze wyjście to nie próbować
powiększać firmę, lecz prowadzić ją przy pomocy członków rodziny; zakład fotograficzny będzie idealną spuścizną
dla Gerarda Anthony'ego Doyle'a.
Ale Gerry najwidoczniej nie był typem młodzieńca, który przywiązuje wagę do podjętych z góry planów. Przeglądał
gazetę wraz z braćmi O'Brien tak gorliwie, jak gdyby zamierzał razem z nimi zamustrować się na jakiś statek i
opuścić na za-, wsze te strony.
Skąd miał wiedzieć, czy znajdzie tu dla siebie odpowiednie warunki życia? Ojciec zawsze powtarzał, że wystarczy,
aby któregoś lata pojawiła się w Castlebay jakaś sprytna, przedsiębiorcza firma, a oni zostaną zrujnowani. Kto wie,
co przyniesie przyszłość? Może klientom zamarzą się kolorowe zdjęcia lub jakieś nowomodne aparaty? Żyjemy na
krawędzi przepaści, mawiał ojciec. Co innego O'Brienowie. Ludzie zawsze będą kupowali pieczywo, masło i mleko,
a także warzywa; do końca świata. A nawet lody, słodycze i pomarańcze, dopóki nie zabraknie przyjezdnych.
Gerry zawsze opowiadał o wszystkim z większym przejęciem niż należało, wyolbrzymiał, co tylko mógł. Przyszłość
Tommy'ego i Neda widział tak oto: będą pracować w Anglii, gdy zaś Anglicy zaczną się zastanawiać, dokąd
wyjechać na lato, obaj wrócą do Castlebay i staną za kontuarem, aby pomagać w sklepie, a przy okazji sami
zakosztują urlopu. I będą wspaniale tańczyć, bo w ogóle po tak długim pobycie w Anglii będą dobrzy we wszystkim.
Tommy był zdania, że nie miałby wiele z tego urlopu, gdyby przyjeżdżał tu i musiał pracować jak wół o tej
najbardziej zwariowanej porze roku, kiedy sklepik jest otwarty od ósmej rano do północy. Ale Gerry roześmiał się
tylko. Jak twierdził, na tym polega przedsiębiorstwo rodzinne, a jedynie w lecie znajdzie się praca dla wszystkich.
Przez resztę roku po prostu by sobie zawadzali nawzajem, daremnie czekając na klientów, latem natomiast interes
ruszy
pełną parą. Tak zresztą bywa we wszystkich miejscowościach nadmorskich. Gerry potrafił być bardzo
przekonywający Tommy i Ned zaczęli niebawem widzieć wszystko w różowych barwach, tak jak i on. Z pewnością
Gerry ma rację. Dlaczego nie mieliby się spotkać z tym facetem z Anglii? Mozę on przedłoży im całą listę ofert
pracy, a wtedy nie musieliby dłużej przeglądać gazet.
Clare odstawiła żelazko. Złożyła koc i płachtę do prasowania, zastanawiając się, gdzie je umieścić, skoro matka
wyjęła wszystko z kredensu. Gerry Doyle siedział na stole, machając niedbale nogami, a ona odniosła nagle
wrażenie, ze rada jakiej udzielił jej braciom, nie jest właściwa. Oni nie byli tak przedsiębiorczy i pewni siebie, jak on;
należeli do tego typu ludzi, którzy słuchają się wszystkich i zgadzają na wszystko.
- Czy ten człowiek, który siedzi w hotelu i oferuje pracę, zaproponuje robotę, z której naprawdę można być
zadowolonym, czy też po prostu taką, przy której trzeba się porządnie
Fakt, że włączyła się do rozmowy, zaskoczył ich. Ojciec wysunął głowę z wnętrza radiodbiornika.
-Między jednym a drugim nie ma żadnej różnicy, dziewczyno. Kto pracuje ciężko, jest zadowolony, bo może wyzyc.
Kto nie pracujecie ma z czego żyć.
- Ale mnie chodzi o pracę, na której człowiek się zna - nie ustępowała Clare. - Pamiętasz, jak wszystkie dziewczęta
które miały otrzymać świadectwo ukończenia szkoły, musiały zaliczyć dodatkowy kurs, jeśli chciały wstąpić do
klasztoru?
Ned parsknął szyderczo. .
- Wstąpić do klasztoru? Czy tego od nas oczekujesz? Wyobrażasz sobie, jak byśmy wyglądali w habitach?
- Nie, nie to miałam na myśli... - zaczęła.
-Nie sądzę, aby matka przełożona zgodziła się na nasze kandydatury - przerwał jej Tommy.
_ Siostro Tommy, naprawdę jestem zdania, ze powinnyśmy coś zrobić z twoim głosem; nie pasuje do reszty choru -
mizdrzył się Ned.
- Och, robię co mogę, siostro Edwardzie, ale jak sobie poradzimy z twoimi ciężkimi buciorami?
- Siostro Tommy, a co z twoimi owłosionymi nogami? Benny i Jimmy zainteresowali się wreszcie rozmową star-
szych.
- I musisz się odzwyczaić od kopania piłki, w klasztorze nie wolno się tak zachowywać! - zawołał Ben.
- Zakonnice kopiące piłkę! - Jimmy aż się zachłysnął z zachwytu.
Nawet matka, która nadal klęczała na podłodze i akurat znalazła potrzebny zwój przewodu, roześmiała się; na twarzy
ojca także pojawił się uśmiech. Ale nieoczekiwanie dla Clare pomoc nadeszła ze strony gościa.
- Bardzo śmieszne, cha, cha! - odezwał się Gerry Doyle -Bardzo zabawne. Siostra Edward i siostra Thomas. A jednak
Uare ma rację. Co za sens podejmować się pracy robotnika budowlanego, jeśli się nie ma żadnej wprawy w murarce
czy stolarce? Nie, kiedy się już będzie rozmawiało z tym gościem trzeba zapytać przede wszystkim nie o to, ile płaci,
ale co to za robota.
Clare zarumieniła się z radości. Teraz wszyscy przytakiwali.
- Och, byłbym zapomniał, po co przyszedłem - powiedział Gerry. - Ojciec prosił, abym rozejrzał się po okolicy z
różnych miejsc. Chce zrobić widokówkę z Castlebay i właśnie się zastanawia, skąd najlepiej zrobić zdjęcie. Przyszło
mu do głowy ze może z waszego domu, z pierwszego piętra. Nie mieliby państwo nic przeciw temu, żebym tam
wszedł i sprawdził na własne oczy?
- Teraz, o zmroku? - zdumiał się ojciec Clare.
- Właśnie wieczorem widać najlepiej cały krajobraz - odparł Gerry, stawiając już nogę na pierwszym stopniu.
- A więc idź, chłopcze.
Wszyscy powrócili do poprzednich zajęć i nikt prócz Clare nie domyślił się nawet, że piętnastoletni Gerry Doyle
wszedł na piętro po to tylko, aby zobaczyć się z trzynastoletnią Chrissie O'Brien.
Kiedy David wszedł do domu, Nellie klęczała przed kominkiem.
- Rozpalam ogień, żeby ci było ciepło podczas lekcji - powiedziała.
Twarz miała czerwoną z wysiłku, włosy wysunęły się spod czepka. Nigdy nie włożyła go jak należy, zawsze
przekrzywiał jej się na głowie, a fryzura zdawała się pełna spinek. Nellie była stara; nie tak stara jak jego matka, ale
jednak miała już około trzydziestki. Tęga, o pogodnym usposobieniu, była w domu, odkąd sięgał pamięcią. Miała
mnóstwo żonatych braci i sędziwego ojca. Kiedy David był małym chłopcem, mówiła mu często, że urządziła się w
życiu lepiej niż jej rodzeństwo, bo mieszka w ładnym, czystym domu z wygodami i nigdy nie jest głodna. David
przypuszczał, że może jej być smutno samej w kuchni, podczas gdy reszta domowników siedzi w pokoju, ale Nellie
z szerokim uśmiechem na okrągłej twarzy zapewniała go, że jest szczęśliwa: ma własne pieniądze i wszystko, czego
jej trzeba, a nawet wychodne co czwartek po południu i co drugą niedzielę.
David chciał jej pomóc rozniecić ogień, ale Nellie właśnie wstała z klęczek i powiedziała, że teraz już w kominku
rozpali się na dobre. I czy to nie jego nauczycielka właśnie wjeżdża przez furtkę?
Rzeczywiście, na żwirowanej ścieżce mignął czerwony rower Angeli 0'Hara. Była wysoka i smukła, i zawsze nosiła
płaszcz z paskiem, jakby tylko w taki sposób mogła utrzymać go na sobie. Inni ludzie używali w tym celu guzików,
ale oczywiście nie jeździli na rowerze tyle co ona. Miała rudawokasztanowe włosy, niby to związane na tyle głowy
wstążką lub tasiemką, ale tak luźno i niedbale, że właściwie wyglądały na rozpuszczone. Jej oczy były duże i
zielonkawe, a kiedy się śmiała, zazwyczaj odrzucała głowę do tyłu.
Panna 0'Hara różniła się od innych dorosłych. Chciała na przykład wiedzieć, czy zwrócono uczniom pieniądze za
czesne, bo przecież z powodu szkarlatyny zamknięto szkołę. David nie potrafił jej na to odpowiedzieć, obiecał, że się
dowie, ale ona
powiedziała, ze to nieważne i żeby nie pytał, bo wyglądałoby to tak, jakby dopominała się o większe wynagrodzenie,
co wcale nie jest prawdą. David zdążył już zapomnieć, że ona dostaje pieniądze za to, że go uczy, w ogóle nie
zaprzątał sobie głowy takimi sprawami, wydawało mu się niemal, że panna U Hara zajmuje się nim, bo to ją po
prostu interesuje. Rozbawił ją tym stwierdzeniem. Powiedziała, że w pewnym sensie robi to rzeczywiście z
zamiłowania, ale praca winna być nagradzana. A gdyby miała pracować za darmo, to co z księżmi, do których
przedtem uczęszczał? Przecież oni też nie uczą bez wynagrodzenia. David sądził dotychczas, że opłaty są przede
wszystkim za wyżywienie i łóżka w internacie, nie wyobrażał sobie, aby same lekcje kosztowały cokolwiek.
Panna O’Hara przychodzila co wieczór na godzinę, po zajęciach w szkole i doglądnięciu matki. Pani 0'Hara była cała
pokręcona od artretyzmu; przypominała Davidowi stare drzewo na obrazku w jednej z ilustrowanych książeczek dla
dzieci którą czytał przed laty. Panna 0'Hara miała dwie zamężne siostry, które mieszkały w Anglii, oraz brata,
księdza, przebywającego gdzieś na Dalekim Wschodzie. Z całego rodzeństwa tylko ona nigdzie nie podróżowała.
Kiedy z żalem w głosie wyznała to Davidowi, zapytał, co by było, gdyby pojechała gdzieś daleko, a jej matka w tym
czasie została dotknięta paraliżem i zdana na samą siebie.
- Wtedy bym wróciła - odparła pogodnie. Było jasne że skoro jej siostry są zamężne, a brat jest księdzem, obowiązek
opieki nad matką i tak spadłby na nią.
Jej dom stał w pewnej odległości od drogi, bliżej pola golfowego. Gdy panna 0'Hara się dokądś wybierała,
pedałowała z zapałem na swoim czerwonym rowerze, trzymając przed sobą koszyk z zeszytami. W razie deszczu
okrywała je nieprzemakalną folią. Zimą owijała się długim szalem, a kiedy zrywał się wiatr, rozwiewał jej długie
włosy, tak że zdawały L unosić za mą w powietrzu. Matka Davida powiedziała kiedyś ze panna 0'Hara przywodzi na
myśl czarownicę mknącą ku' skałom; wygląda to tak, jakby ona i jej rower szybowały w gó-
rze nad wodą. Ojciec Davida jednak nie pozwalał na żadne słowa krytyki pod adresem nauczycielki. Uważał, że nikt
nie ma nawet pojęcia, z jakim oddaniem panna 0'Hara opiekuje się swoją niesprawną matką bez ustanku, dniem i
nocą. I czy jego słów nie potwierdza fakt, że kiedy ta biedna Angela wyjechała rok temu na dwutygodniowy
wypoczynek, jej matką zajmowały się aż trzy wynajęte w tym celu osoby, ale mimo połączonych sił nie radziły sobie
jak należy? Matka Davida nie lubiła panny 0'Hara; zapewne dlatego, że ta nie okazywała nigdy zachwytu ani
zazdrości w związku z jej wycieczkami do Dublina. Takie przynajmniej David odnosił wrażenie.
Stolik z jego podręcznikami stał obok kominka, a Nellie miała potem przynieść herbatę i kawałek ciasta lub placka z
jabłkami.
Panna 0'Hara zawsze rozmawiała z Nellie dłużej niż z jego matką, wypytywała o jej starego ojca i o stosunki z
braćmi, jak również o siostrę w Kanadzie. Często chichotały razem, rozbawione jakimś nowym powiedzeniem
gospodyni wielebnego 0'Dwyera, panny McCormack. Wszyscy nazywali ją sierżantem McCormack, gdyż usiłowała
dyrygować nie tylko ojcem O'Dwyerem i kościołem, lecz w ogóle całym Castlebay.
Do pokoju weszła panna 0'Hara; dłonie, zgrabiałe od długotrwałego dotyku zimnej kierownicy, wyciągnęła w stronę
zbawczych płomieni.
- Boże, Nellie, czy to nie rozpusta rozpalać tak wspaniały kominek tylko dla mnie i Davida? Przecież moglibyśmy
posiedzieć w kuchni, przy piecu.
- Ależ skąd! Coś podobnego! - zawołała Nellie, wstrząśnięta do głębi tym pomysłem.
- Nie miałbyś nic przeciw temu, Davidzie? - zaczęła nauczycielka, ale nieoczekiwanie zmieniła zdanie. - Nie, nie
zwracaj na mnie uwagi. Zawsze tylko chciałabym zmieniać świat, na tym polega mój problem. A skoro już siedzimy
w tak wspaniałym miejscu jak to, wykorzystajmy tę sposobność. Nellie, nie wiesz przypadkiem, co tam budują obok
Dillonów? Wygląda mi to na lotnisko.
24
- Och, to będzie coś w rodzaju tarasu słonecznego - odpar-a Nelhe z ważną miną. - Latem ustawią na nim krzesła i
stoliki karciane, będą też podawać herbatę.
- Jeśli lato będzie takie, jak w zeszłym roku, potrzebne im będą tez koce i termofory. No, chłopcze, bierzmy się do
nauki otwórz podręcznik geografii. Zrobimy z ciebie eksperta od pasatów na skalę światową, a kiedy wrócisz do
szkoły, twoi koledzy zzielenieją z zazdrości. Pokażemy im, co to znaczy uczeń z prawdziwego zdarzenia, w dodatku
z Castlebay.
Paddy Power był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzna
0 twarzy ogorzałej od pogody, a zwłaszcza ostrego wiatru, który wiał od morza niemal zawsze, gdy on maszerował
rozmaitymi ścieżkami do domów swoich pacjentów. Ścieżkami tak wąskimi
1 krętymi, ze jego duży, sfatygowany samochód nie na wiele by się tam przydał. Paddy miał gęstą, rozwichrzoną
czuprynę rozdzielającą się na trzy strony, w trzy jakby snopki. Włosy,'niegdyś kasztanowate, a potem szpakowate,
jakiś czas temu posiwiały. Ze względu na swoją imponującą masę ciała oraz nieposkromioną czuprynę Paddy robił
nieraz wrażenie człowieka dzikiego i gwaltownego, ale ten, kto poznal go blizej zmieniał o nim natychmiast zdanie.
Paddy Power potrafił prowadzić rozmowę w lekki i przyjemny sposób, krasząc ją dowcipami, dopóki nie ustalił, co
choremu dolega. Dzięki temu, nie wzbudzając niepokoju ani lęku u pacjenta, mógł ustalić, co wpadło do oka gdzie
utkwiła drzazga, w którym miejscu odłamek szkła wbił się w stopę lub gdzie dokładnie umiejscowił się ból brzucha
Nigdy za to nie potrafił znaleźć ubrania, które pasowałoby na jego potężną figurę. I zresztą nie dbał o to. życie jest o
wiele za krótkie, mawiał, aby marnować czas na wizyty u krawca oraz na bzdurne rozmowy o zaszewkach,
mankietach czy klapach Jak na swoją figurę i dość nieuregulowany tryb życia mógł się poszczycić dobrym
zdrowiem. Potrafił na przykład przez szesc miesięcy w roku chodzić ze swojego domu pieszo nad morze i pływać do
woli albo grać co tydzień w golfa. Dziś jednak czuł się zmęczony; miał za sobą długi dzień i musiał
przejechać siedemnaście mil, aby odwiedzić pewną młodą kobietę, która najprawdopodobniej nie dożyje Bożego
Narodzenia, a mimo to gawędziła z nim wesoło o tym, że czeka na lepszą pogodę, gdyż wtedy i ona poczuje się
lepiej. Piątka jej małych dzieci bawiła się u jego stóp hałaśliwie i beztrosko, mąż natomiast siedział bez ruchu przed
kominkiem, wpatrując się apatycznie w płomienie. Paddy Power odbył też niemiłą rozmowę z jednym z braci
Dillonów z hotelu i zwrócił mu uwagę na ryzyko schorzenia wątroby. Mimo iż swoim zwyczajem starał się dobierać
słowa tak starannie, jak to tylko możliwe, również tym razem miał wrażenie, że rzuca grochem o ścianę. Dick Dillon
kazał mu po prostu pilnować własnego nosa, a poza tym, dodał, połowa hrabstwa wie, że przed trzema laty szanowny
doktor spił się jak bela na wyścigach, więc nie powinien teraz krytykować innych. Oprócz tego Power odwiedził
jeszcze dwoje starszych ludzi z ciężkim przypadkiem grypy; podejrzewał, że niebawem powikłania grypowe
wywołają u nich zapalenie płuc. Niektórzy opowiadają wiele o „zdrowym morskim powietrzu" oraz o „ożywczej
bryzie". Szkoda, że nie widzą, co się dzieje zimą w moim gabinecie, myślał posępnie Paddy Power. Wtedy byłoby
mniej tego niedorzecznego gadania.
Molly uważała, że David robi błyskawiczne postępy w nauce i że każdego ranka przerabia dwie lekcje.
- Ta Angela to doskonała nauczycielka. Wielka szkoda, że mało kto ją docenia - mruknął Paddy, ściągając z trudem
buty i wkładając domowe pantofle.
- Mało kto ją docenia? Przecież w szkole ma wysoką pensję i dobrą pozycję. To chyba całkiem nieźle jak na córkę
Din-ny'ego O'Hara! - parsknęła Molly.
- Nie o to chodzi, moja droga. Angela to bystra dziewczyna, a tymczasem siedzi tu w Castlebay, ucząc dzieci, które
zostaną kelnerkami i sprzedawcami w sklepach. I jakie ma życie w domu? Wydaje mi się, że nawet siostry zakonne
nie robią tyle dla swoich podopiecznych, co Angela dla matki.
- Tak, tak, wiem! - Molly pragnęła jak najszybciej zamknąć ten temat.
Binchy Maeve Echa Clare O'Brien i David Power spotykają się przypadkowo w Jaskini Brygidy w Castlebay. Zgodnie ze starym zwyczajem wykrzykują swoje najskrytsze marzenia i nasłuchują, co odpowie im echo. Oboje pragną wyrwać się z prowincjonalnego miasteczka. Po latach spotykają się w Dublinie; David studiuje medycynę, a Clare uczy się na uniwersytecie. Los zmusza ich jednak do powrotu do Castlebay, gdzie w nadmorskiej scenerii, pośród ulic chłostanych morską bryzą, toczy się dramat ambicji, zdrady i miłości.
Prolog Wyglądało na to, że ludzie wiedzą, jakkolwiek nikt ich o niczym nie powiadomił. Pośpiesznie opuszczali domy i biegli główną ulicą, niemal bezwiednie badając wzrokiem, czy nie brakuje kogoś z bliskich. Nikt nie miał pojęcia, kim jest ów człowiek leżący twarzą w wodzie. Jak na razie, nie wiedziano nawet, czy chodzi o mężczyznę, czy też o kobietę. - Może to jakiś marynarz, który wypadł za burtę... - odzywały się tu i ówdzie ciche głosy. Byli jednak pewni, że topielec nie jest kimś z załogi przepływającego nie opodal statku. Ze nie mają do czynienia z niezbyt przykrą, bo anonimową śmiercią kogoś obcego. I że nie wystarczy powiadomić władz, a potem odmówić krótką modlitwę za nieznanego zmarłego marynarza. To musi być ktoś z Castlebay. Stali w małych milczących grupkach i obserwowali ludzi wchodzących już do wody: chłopca, który pierwszy dostrzegł na brzegu coś strasznego, coś, co odsłoniły cofające się fale; następnie klientów z pobliskiego sklepu i paru młodzieńców, którzy czym prędzej zbiegli ścieżką i stali teraz nad topielcem. Potem dostrzegli ludzi schodzących drugą ścieżką, tą, która wiodła od domu lekarza; ci po chwili uklękli obok ciała, na wypadek gdyby w czarnej walizeczce znalazło się jednak coś, co mogłoby przywrócić je do życia. Kiedy zjawił się ojciec 0'Dwyer w sutannie rozwiewanej przez wiatr, szepty tłumu przerodziły się w zgodny i monotonny pomruk. Mieszkańcy Castlebay odmawiali różaniec za duszę, która opuściła już ciało leżące teraz na plaży, twarzą w mule.
CZĘŚĆ PIERWSZA 1950-1952
Te pieczarę, w której rozbrzmiewało echo, nazywano czasem Jaskinią Brygidy. Kiedy pytanie wykrzykiwano wystarczająco donośnie, zwracając twarz w odpowiednią stronę, zamiast echa napływała odpowiedź. W letnie miesiące mnóstwo osób zadawało tu na głos dręczące je pytania. Głównie były to dziewczęta, które przyjechały do Castlebay na wakacje. Dziewczęta, które chciały się dowiedzieć, czy znajdą sobie chłopaka, albo czy tym razem Gerry Doyle zwróci na nie uwagę. Clare uważała, że to niemądre powierzać jaskini swoje najskrytsze marzenia. Zwłaszcza że inni ludzie, na przykład jej siostra Chrissie, wysłuchiwali wszystkiego w ukryciu, a potem rozpowiadali to na prawo i lewo, zanosząc się od śmiechu. Clare zarzekała się, że nigdy nie zapyta o nic w jaskini, bez względu na to, jak bardzo zależałoby jej na uzyskaniu odpowiedzi, gdyż nie chce, aby inni poznali jej tajemne marzenia. Weszła tam jednak kiedyś, aby zapytać o nagrodę z historii. Ale to już inna sprawa. Inna, gdyż i tak nastała zima, a o tej porze roku - jak zwykle - w Castlebay nie było nikogo z obcych. Poza tym ta sprawa nie miała nic wspólnego z miłością. No i nie istniała przyjemniejsza droga ze szkoły do domu, niż przez te skały; nie musiało się rozmawiać z nikim w mieście, można też było popatrzeć na morze. Gdyby zaś Clare zeszła na dół krętą ścieżką mimo umieszczonych na niej znaków ostrzegających o niebezpieczeństwie, mogłaby zajrzeć na chwilę do jaskini, a potem
pobiec plażą - i znaleźć się w domu wcale nie później, niż gdyby wracała ulicą, przystając parokrotnie, aby zamienić parę słów to z tą osobą, to z tamtą. Zimą w sklepach nie było ruchu, dlatego sprzedawcy machali rękoma, zapraszając do środka, a potem częstowali ciasteczkami albo też prosili, żeby coś dla nich załatwić. Droga przez plażę, nawet gdyby się wstąpiło do Jaskini Brygidy, wcale nie trwałaby dłużej. Od jakiegoś czasu utrzymywała się sucha pogoda, tak więc Clare mogła nie zważać na znaki ostrzegawcze. Zwinnie zeskoczyła ze skały na piach; był ubity i twardy. Najwidoczniej przypływ skończył się niedawno. Wejście do jaskini przerażało nieco swą czarną czeluścią, ale Clare nie zamierzała dawać za wygraną; przecież nie inaczej jaskinia wygląda latem, a jednak wczasowicze wchodzą do niej całymi stadami! Zarzuciła sobie torbę na plecy, aby mieć wolne ręce do wymacywania drogi w mroku, kiedy zaś oswoiła się z ciemnością, nie czuła już takiego lęku. Zaczerpnęła głęboko tchu. - Czy zdobędę nagrodę z historii? - zawołała. - ...rii, rii, rii - odparło echo. - Ono ci odpowiada: mhm, mhm - rozległ się tuż przy niej czyjś głos. Drgnęła przerażona. To David Power. - Nie powinieneś podsłuchiwać. To tak, jakbyś podsłuchiwał czyjąś spowiedź - obruszyła się. - Myślałem, że mnie zauważyłaś - odparł David. - Przecież się nie ukrywałem. - Jak miałam cię zobaczyć? Na zewnątrz jest widno, a kiedy weszłam do tej ciemnej jaskini, w pierwszej chwili nie mogłam niczego dojrzeć. Skąd miałam wiedzieć, że tu przesiadujesz? - Clare nie ukrywała swego oburzenia. - Ta jaskinia nie stanowi własności prywatnej, nie mogę odganiać wszystkich i mówić, że jest już zajęta! - zawołał David. - ...jęta, jęta - odezwało się echo. Roześmiali się oboje. David Power był sympatycznym chłopcem, rówieśnikiem jej brata Neda, synem lekarza. Miał piętnaście lat i chodził w gar-
niturze i krawacie codziennie, nie tylko w niedziele, gdy udawał się na mszę. Był wysoki, miał piegi na nosie oraz bujną czuprynę; włosy sterczały mu w różne strony, część opadała na czoło. Dzięki miłemu uśmiechowi zawsze sprawiał wrażenie, jakby chciał właśnie nawiązać rozmowę. Czasem nosił blezer z naszywką, w którym wyglądał niezwykle interesująco, ale sam kręcił nań nosem i twierdził, że może się w nim pokazywać tylko tak długo, dopóki w szkole nie pojawi się jeszcze sto takich samych. Przez ponad rok uczęszczał do szkoły z internatem, który teraz był zamknięty z powodu szkarlatyny. Jedynie córki Dillonów z hotelu chodziły nadal do tej szkoły. I oczywiście We-stów i Greenów, ale one były protestantkami i nie mogły zrezygnować ze szkoły z internatem, bo nie miały wyboru. - Tak naprawdę nie czekałam na odpowiedź, chciałam sobie tylko pożartować - wyjaśniła Clare. - Wiem, ja też potraktowałem to kiedyś jako żart - przyznał się David. - A o co pytałeś? - Już nie pamiętam... - To nie fair. Tym bardziej że słyszałeś moje pytanie. - Wcale nie. Słyszałem tylko: ...rii, rii, rii! - Wykrzyknął ostatnie słowa, a echo powtórzyło je parokrotnie. Clare nie nalegała. - Pójdę już. Muszę jeszcze odrobić lekcje w domu. Ty chyba nie odrabiasz swoich od tygodni. - Jej głos zdradzał ciekawość i zazdrość zarazem. - Jasne, że odrabiam. Panna 0'Hara przychodzi mnie uczyć dzień w dzień. A dziś... będzie wkrótce. - Wyszli już na twardą, udeptaną ziemię. - Czy to nie wspaniałe? Indywidualne lekcje z panną 0'Hara! - Tak, tak, potrafi wspaniale wszystko tłumaczyć... to znaczy, jak na kobietę. - A my mamy same kobiety, nauczycielki i zakonnice. - Zupełnie zapomniałem! - mruknął jakby ze współczuciem w głosie. - Ale panna 0'Hara jest fantastyczna, naprawdę. I dobrze się z nią rozmawia.
Clare przytaknęła. Ramię w ramię podeszli do schodków. Szybciej byłoby wspiąć się po ścieżce ze znakami ostrzegawczymi, przynajmniej dla Davida, gdyż ścieżka wiodła niemal wprost do jego ogrodu, jednak - jak powiedział - zamierza i tak kupić trochę słodyczy w sklepiku Clare. Spacerując donosili sobie wzajemnie o rozmaitych nowinkach. David mówił o sali, którą musiano zdezynfekować, bo dwóch uczniów zachorowało na szkarlatynę, ona zaś myślała, że chodzi mu o ten duży szpital na wzgórzu, gdzie trzymają ludzi chorych na gruźlicę. Nie wiedziała, że David ma na myśli szpitalik w swojej szkole. Ona z kolei opowiedziała mu długą i skomplikowaną historię o matce przełożonej, która poprosiła jedną z dziewcząt, aby zaniosła zeszyty do jakiegoś pokoju, ta zaś pomyliła się i weszła przypadkowo do zajmowanego przez zakonnice skrzydła klasztoru. David oczywiście nie pojął sensu tej opowieści, gdyż nie miał pojęcia, że nigdy, ale to nigdy nie wolno uczennicom przebywać w tamtej części budynku. Rozmowa toczyła się jednak dalej, oboje gawędzili beztrosko, co cieszyło ich tym bardziej, że życie w Castlebay potrafiło być nieraz źródłem napięć i trosk, a tak przynajmniej mieli jakąś miłą odmianę. Weszli razem do sklepu, a ponieważ nie było akurat nikogo za ladą, Clare zdjęła płaszcz i odnalazła słój z cukierkami, na które David miał ochotę. Odliczyła sześć - tyle należało mu się za pensa - ale zanim zamknęła słój, poczęstowała go dodatkowym cukierkiem oraz wyjęła jednego dla siebie. Patrzył na nią z zazdrością. To z pewnością nie byle co, móc stanąć w sklepie ze słodyczami na stołku, zdjąć słój z cukierkami i czuć się przy tym na tyle swobodnie, by poczęstować nimi klienta. David wracał do domu z ciężkim sercem. Dałby wiele, aby zamieszkać przy takim sklepie, przy jakim mieszka Clare O'Brien; dałby wiele, aby mieć braci i siostry, aby pozwalano mu w czasie udoju wychodzić na podwórko po bańki z mlekiem albo zbierać wodorosty i sprzedawać je potem na gorące okłady. A tymczasem wracał oto do nudnego domu, gdzie matka jak zwykle powie, że doprawdy powinien zdawać sobie sprawę, jaki sens ma to lub owo. Zdanie to okropnie go
irytowało, zwłaszcza iż mogło oznaczać cokolwiek i odnosić się właściwie do wszystkiego. Na szczęście niedługo przyjdzie panna 0'Hara, która uczy tak, że lekcje wydają mu się ciekawsze niż w szkole. Niestety, popełnił kiedyś błąd, dzieląc się tą opinią z matką. Myślał, że ją tym ucieszy, ona jednak odparła natychmiast, że panna 0'Hara jest może dobra jak na prowincjonalną szkółkę, ale nie może się nawet porównywać z jezuitami, którzy zapewniają o wiele wyższy poziom nauki. Również Clare wzdychała ciężko. Uważała, że to z pewnością wspaniałe uczucie wracać do takiego domu, w jakim mieszka David Power. Domu pełnego książek, z kominkiem w salonie, gdzie stale trzaskają wesoło płomienie - bez względu na to, czy ktoś siedzi akurat w pokoju, czy też nie. I nikt nie nastawia niepotrzebnie radia, nikt nie hałasuje. Można odrabiać lekcje całymi godzinami, nie martwiąc się, że za chwilę ktoś wejdzie i każe się przesunąć w kąt. Miała w pamięci wnętrze tego domu od czasu, gdy się tam znalazła, bo rozcięła sobie nogę na tej starej zardzewiałej maszynie. Doktor Power zszył jej ranę, żeby zaś odwrócić uwagę pacjentki od swoich czynności, kazał jej przeliczyć tomy encyklopedii stojącej na półce. Widok tylu książek w jednym domu zadziwił ją do tego stopnia, że przestała myśleć o szwach. Potem doktor Power pochwalił Clare przed jej matką, twierdząc, że była odważna jak lew. Wracając wtedy do domu, wspierała się na ramieniu matki, a po drodze wstąpiły do kościoła, aby podziękować świętej Annie za to, że w ranę nie wdała się żadna infekcja. Patrząc na matkę, która klęczała i słała modły dziękczynne do świętej Anny, Clare rozmarzyła się. Pomyślała, że byłaby szczęśliwa, mieszkając w takim domu pełnym książek, zamiast gnieździć się wraz z całą rodziną w małym mieszkanku i nie mieć na nic miejsca ani czasu. O tym samym myślała również dzisiaj, kiedy David poszedł już do domu, w którym dywan pokrywa całą podłogę aż po półkolistą ścianę z oknem i nie jest prostokątny, jak to zwykle bywa. Na pewno płomienie trzaskają cichutko w kominku i wszędzie panuje spokój. Pani Power krząta się
zapewne w kuchni, a doktor zajmuje się pacjentami. Potem przyjdzie panna 0'Hara, aby uczyć Davida, tylko jego, nie będzie im przeszkadzała reszta klasy. Czy można sobie wyobrazić coś lepszego? Przez krótką chwilę zapragnęła być jego siostrą, ale niemal natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Takie marzenie oznaczałoby, że chce utracić mamę, tatę, Tommy'ego, Neda, Bena i Jimmy'ego. Och, tak, i jeszcze Chrissie. Ale co do Chrissie, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby spędzić choćby tydzień, nie musząc jej pilnować. Spokój w sklepie nie trwał długo. Tata malował na zapleczu i niebawem zjawił się, trzymając dłonie uniesione wysoko do góry. Poprosił, aby ktoś przyniósł mu butelkę z rozpuszczalnikiem. Zima w Castlebay zmuszała do malowania. Morskie powietrze sprawiało, że ustawicznje odpadały całe płaty farby i dom wyglądał okropnie. Odnawianie stawało się więc koniecznością. W tej samej chwili nadeszła mama; wracała właśnie z poczty, skąd przyniosła straszliwe wieści. Chrissie i jej dwie wspaniałe koleżanki wdrapały się na dach sklepu panny O'Flaherty i spuściły na dół długie mokre wodorosty, aby napędzić właścicielce strachu. Coś okropnego! Mogły przecież przyprawić tę nieszczęsną kobietę o atak serca! Boże, chroń nas od tego! Panna O'Flaherty mogła runąć martwa na podłogę własnego sklepu, a wtedy Chrissie O'Brien i jej mądre koleżanki miałyby dusze splamione grzechem zbrodni aż po dzień Sądu Ostatecznego i jeszcze dłużej. Chrissie została zaciągnięta do domu za warkocz i uszy. Była czerwona na twarzy i zdenerwowana. Clare uważała w duchu, że sprawiedliwości stało się zadość, bo panna O'Flaherty to okropna kobieta, która sprzedaje zeszyty i rozmaite przybory szkolne, ale nie cierpi dzieci. I wielka szkoda, że mama akurat tamtędy przechodziła. Clare uśmiechnęła się życzliwie do Chrissie, ale nie zostało to właściwie zrozumiane przez dziewczynkę. - Nie masz się co uśmiechać z takim triumfem! - zawołała. - Nie wiem, co cię tak cieszy! Patrzcie no, Clare świętoszka! Głupia, nudna Clare! Dostała za to po głowie, co rozzłościło ją tym bardziej.
- I jak to się cieszy! - nie dawała za wygraną. - Cieszy się z nieszczęścia innych! To właśnie raduje ją najbardziej; kiedy widzi, jak ktoś inny cierpi! - Chrissie O'Brien, dziś nie dostaniesz podwieczorku. I to jeszcze nie koniec kary. Pójdziesz natychmiast do swego pokoju. Natychmiast, słyszysz? - Wysoki głos Agnes O'Brien drżał z gniewu. Przywołując rozgniewaną Chrissie do porządku i wycierając jednocześnie dłonie męża gałgankiem zmoczonym w rozpuszczalniku, wskazała ręką na płaszcz Clare, powieszony niedbale na haku. - Tu nie ma służby - ofuknęła córkę. - Zdejmij ten płaszcz i powieś go na miejscu. Uwaga wydała się Clare na tyle krzywdząca, że dziewczynka się żachnęła. - Przecież zawsze zostawiamy tak nasze płaszcze! Ich miejsce jest właśnie tu. - Coś podobnego! Słyszałeś? - Agnes spojrzała na męża, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę schodów. Na górze czekała ją rozmowa z Chrissie. - Może byś wreszcie przestała denerwować matkę - powiedział ojciec. - Dlaczego po prostu nie zdejmiesz tego płaszcza? Czy w tym domu nie można już liczyć na odrobinę spokoju? Clare zdjęła płaszcz z haka. Nie chciała iść do pokoju, który dzieliła z Chrissie, gdyż w tej chwili byłoby to równoznaczne z wtargnięciem do gniazda szerszeni. Lepiej już zostać tutaj, w sklepie. Na twarzy ojca malowało się znużenie. Był niesprawiedliwy, kiedy zarzucił jej, że denerwuje matkę, ale jak miała wyprowadzić go z błędu? Zmęczony i przygarbiony, wyglądał naprawdę staro; można by pomyśleć, że jest jej dziadkiem, nie ojcem. Wszystko w nim było siwe lub szare: włosy, twarz, nawet sweter. Tylko dłonie połyskiwały bielą farby. Od mojej pierwszej komunii tata bardzo się przygarbił, pomyślała Clare. Wtedy, a więc trzy lata temu, wydawał się naprawdę wysoki. Teraz jego twarz się zmieniła, stała się bardziej zarośnięta - pojedyncze włosy sterczały nawet z nosa i z uszu. Zawsze
sprawiał wrażenie trochę zaniedbanego, tak jakby nie miał dość czasu, miejsca i pieniędzy, by zająć się sobą. I rzeczywiście, brakowało mu po trochu wszystkiego. Rodzina 0'Brienów utrzymywała się jakoś dzięki dochodom uzyskiwanym w sezonie letnim, ten jednak nie trwał długo i był właściwie nieprzewidywalny pod względem finansowym. Wszelkie optymistyczne kalkulacje potrafiła zniweczyć ulewa lub nieoczekiwana zmiana upodobań wczasowiczów, którzy przecież mogli zacząć wynajmować pokoje w innej miejscowości. W okresie zimowym trudno było liczyć na spokojne, dostatnie życie. Należało się cieszyć, że rodzina w ogóle utrzymuje się jakoś na powierzchni. Sklepik nie był urządzony jak należy; niektóre kąty i wnęki aż się prosiły o półki lub dodatkowe ścianki, ale nigdy się ich nie doczekały. Niski sufit jeszcze pogarszał sprawę - wystarczyła trójka klientów, by robiło się ciasno. Rozmieszczenie towarów na półkach sprawiało wrażenie kompletnego chaosu i nieporządku, ale O'Brienowie wiedzieli zawsze, gdzie co leży. Nic nie zmieniali, bali się bowiem, że właśnie wtedy mogliby nie znaleźć tego lub owego. Oczywiście, zamknięte drzwi nie pozwalały klientom rzucić okiem na część mieszkalną, gdzie sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej. W kuchni nad piecem wisiał sznur do suszenia bielizny, a większą część pomiesz- czenia zajmował stół. Niewielka wnęka ze zlewem z tyłu kuchni była tak ciasna i ciemna, że z trudem można było dostrzec zmywane naczynia. Jedyna lampa wisząca pośrodku miała żółty abażur z okrągłym otworem. Tom O'Brien musiał podsuwać gazetę pod światło, jeśli chciał w niej coś przeczytać. Z góry zeszła Agnes z miną osoby, która zakończyła właśnie nieprzyjemną rozmowę i jest z siebie zadowolona. - Ta dziewucha marnie skończy, to pewne - oświadczyła. Kiedyś ta niska, drobna kobieta uśmiechała się często, od jakiegoś czasu jednak wciąż miała tak skrzywioną twarz, jakby była stale narażona na podmuchy tutejszych lodowatych wiatrów. Nawet kiedy przebywała w domu, pod dachem. Mrużyła wtedy oczy, a usta zaciskała mocno w cienką linię. W skle-
pie nosiła żółty fartuch, aby nie niszczyć ubrań, jak twierdziła. W rzeczywistości nie bardzo miała co niszczyć. W szafie wisiały cztery suknie, w których na zmianę chodziła do kościoła na mszę, reszta jej ubrań składała się natomiast z tych samych od lat starych swetrów, sukien i spódnic. Do swetrów przypięte były rozmaite ozdóbki, które trzeba było zdejmować przed praniem. Kiedyś Agnes zapomniała o tym i kwiatek z czerwonej satyny zafarbował niebieski sweter. Włosy upinała w kok; wsuwała je w okrągły spłaszczony przedmiot w kształcie pączka, który następnie zatrzaskiwała. Robiła to jednak, gdy była sama, nikt jej nie widział przy tej czynności. Jej ciemne i gniewne oczy spoczęły teraz na Clare. - A więc jaką podjęłaś decyzję? Czy chcesz należeć do tej rodziny i robić to, o co cię prosimy? A może żądam zbyt wiele, jeśli chcę, abyś zabrała stąd swój płaszcz, zanim wrzucę go do pieca i spalę? Nie zrobiłaby tego, Clare wiedziała o tym. Jeszcze przed chwilą miała nadzieję, że matka zapomni o wszystkim, dyskutując na górze z Chrissie. Najwidoczniej jednak płaszcz nadal był w stanie wywołać wojnę. - Mówiłem jej, Agnes, Bóg mi świadkiem, że mówiłem, ale ta dzisiejsza młodzież... - Głos Toma wyrażał ubolewanie i skruchę. Clare z trudem umieściła płaszcz w wypchanej po brzegi szafie pod schodami, po czym z dużego worka stojącego na podłodze wyjęła kilka ziemniaków. Co dzień ona i Chrissie wspólnie szykowały ziemniaki na podwieczorek, dziś jednak, skoro siostrze nie wolno było opuszczać pokoju, wyglądało na to, że wszystko będzie musiała zrobić sama. W kuchni siedzieli jej młodsi bracia Ben i Jim; obaj przeglądali komiksy. Starsi chłopcy, Tommy i Ned, wrócą niebawem do domu, ale na ich pomoc nie ma co liczyć. Jeśli chodzi o pichcenie czy zmywanie, chłopaki to żadna wyręka. Wszyscy o tym wiedzą. Po podwieczorku Clare czekało jeszcze mnóstwo pracy. Chciała wyprasować sobie wstążki na następny dzień. Może
powiedzie jej się na historii? Na wszelki wypadek lepiej się trochę przystroić. Wyczyści też kapcie, które po to właśnie przyniosła do domu, i spróbuje jeszcze raz usunąć z bluzki dwie plamy. A nuż matka przełożona powie coś na temat schludnego ubioru, który świadczy o szacunku dla szkoły. Clare przyrzekła sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby nie zawieść tam nikogo. Panna 0'Hara powiedziała, że nigdy jeszcze, odkąd pracuje jako nauczycielka, nie była tak bardzo usatysfakcjonowana jak teraz, po przeczytaniu wypracowania Clare. Tak właśnie powiedziała. Gdyby nie uważała, że Clare zasłużyła na nagrodę, nie zatrzymałaby jej na korytarzu, aby ją pochwalić. Może więc rzeczywiście ona wypadnie najlepiej z całej piętnastki? Lepiej niż wszystkie te Bernie Conway, Anny Murphy i inne. Teraz będą musiały patrzeć na Clare inaczej niż do tej pory - z podziwem. Także i domownicy zaczną myśleć o niej trochę lepiej. Chciała opowiedzieć rodzicom o wszystkim już dziś, ale potem pomyślała, że lepiej zaczekać. Dzisiaj wszyscy byli podenerwowani, a poza tym Chrissie wy-szłaby na tym jeszcze gorzej; ostatecznie była starsza od Clare o dwa i pół roku. Chrissie udusiłaby siostrę gołymi rękami, gdyby jej sukces w szkole wyszedł na jaw akurat dzisiaj. Clare zrobiła grubą kanapkę z serem, ukroiła plaster zimnego gotowanego bekonu, wzięła filiżankę kakao i weszła z tym wszystkim na górę. Chrissie siedziała na łóżku, przeglądając się w lustrze. Włosy miała splecione w dwa grube warkocze; ich puszyste końce, które wystawały spod gumek, robiły wrażenie, jakby usiłowały wydostać się na wolność. Grzywkę Chrissie przycięła sobie ostatnio tak paskudnie, że musiała pójść do fryzjerki na poprawkę, a na noc zakręcać ją na przetyczkę do fajki, aby się ładnie podwinęła. Chrissie była tęższa od Clare i miała już prawdziwe piersi, które odznaczały się wyraźnie nawet pod szkolną bluzką. Interesował ją bardzo własny nos. Clare nie wiedziała dlaczego, ale Chrissie stale oglądała go w lustrze. Nawet teraz, kiedy naraziła się rodzicom z powodu psikusa, jakiego zrobiła
pannie 0'Flaherty, oraz została pozbawiona podwieczorku, nadal wypatrywała pryszczy, które mogłaby wycisnąć. Miała okrągłą twarz i minę, jakby nigdy nie przestawała się dziwić. Nie okazała jednak wdzięczności nawet z powodu nieoczekiwanej dostawy pożywienia. - Nie chce mi się jeść - powiedziała. - Więc nie jedz - odparowała natychmiast Clare. Zeszła z powrotem na dół i zaczęła się rozglądać za spokojnym kątem, gdzie mogłaby się nauczyć na jutro wiersza. Czekały ją też cztery zadania z matematyki. Często zadawała sobie pytanie: dlaczego w domu, gdzie sześcioro dzieci chodzi do szkoły, tylko ona musi stale odrabiać jakieś lekcje? Kiedy prasowała żółte wstążki, wszedł do pokoju Gerry Doyle. - Gdzie Chrissie? - zapytał szeptem. - Na górze. Mieliśmy tu prawdziwe trzęsienie ziemi. Chrissie nastraszyła pannę 0'Flaherty wodorostami. Nie pytaj lepiej o nią nikogo. Rodzice się wściekną, jeśli wymienisz na głos jej imię. - Słuchaj, powiedz jej, że... - Zawahał się, po czym zmienił zdanie. - Nie, lepiej nie, jesteś jeszcze za młoda. - Wcale nie - zaprotestowała urażona. - A zresztą, młoda czy stara... to nieważne. I tak nie mam zamiaru przekazywać Chrissie twoich czułych słówek; jeszcze by się na mnie obraziła i ty byś się obraził, a mama wyrwałaby mi nogi... Lepiej zachowaj to, co masz do powiedzenia, dla siebie. - Z zapałem powróciła do prasowania wstążek. Były już gładkie i błyszczące; jutro będą wyglądały wspaniale. Wiedziała, że ze względu na Chrissie powinna teraz uważać na każdy krok, jeśli chce uniknąć kłopotów. Musi siedzieć jak mysz pod miotłą i przygotować się dobrze na jutro, tak aby ujrzeć wyraz miłego zaskoczenia na twarzy matki przełożonej, a w oczach Bernie Conway i Anny Murphy zawiść. Gerry Doyle roześmiał się wesoło. - Masz rację, niech każdy sam pilnuje swoich brudnych spraw! - zawołał.
Ostatnie słowa dotarły jakoś do kuchni i wpadły w ucho Agnes, która właśnie wykładała na podłogę całą zawartość kredensu. Tom zarzucił jej, że zapodziała gdzieś izolowany przewód, który był mu potrzebny, aby doprowadzić światło do tylnego wejścia, jej zaś wydawało się, że widziała go niedawno w kredensie. Postanowiła więc odnaleźć go czym prędzej, aby nie opóźniać pracy męża. Tommy i Ned, jak co tydzień, przeglądali w gazecie rubrykę z ofertami pracy; niektóre ogłoszenia zakreślali grubą czerwoną kredką. Ben i Jimmy byli zajęci jakąś grą, której spokojny przebieg zakłócał co parę minut odgłos szturchańca, po czym ciszę przerywał głośny płacz. Tom majstrował coś przy radiu, które cały czas trzeszczało nieprzyjemnie. - Co to za brudne sprawy? - zawołała z kuchni Agnes. - Dobry człowiek z tego Gerry'ego Doyle'a, ale na wszelki wypadek trzeba go mieć na oku. Już w niejednej diabelskiej sprawce maczał palce! - Właśnie mówiłem Clare, że nie jestem dobry, jeśli chodzi o wymagające cierpliwości prace domowe. Nadaję się tylko do brudnych robót. - Uśmiechnął się, a Agnes, która klęczała na podłodze przed stertą puszek, pudełek, papierowych torebek, kłębków włóczki, sztućców do tostów i zardzewiałych blach do pieczenia, odwzajemniła uśmiech. Clare spoglądała na Gerry'ego z podziwem. Jak on to robi, że na poczekaniu wymyśla kłamstwa, w dodatku tak przekonywające? A Gerry podszedł już do chłopców przeglądających gazetę, aby przekazać im wiadomość, która obiła mu się o uszy: w okolicy kręci się jakiś gość z dużej agencji pośrednictwa pracy. Przyjechał tu z Anglii i przeprowadza w hotelu rozmowy z zainteresowanymi. - Ale pewnie chodzi o poważne oferty, dla ludzi z kwalifikacjami? - zapytał Ned; nie potrafił sobie wyobrazić, aby ktoś mógł przyjechać do Castlebay po niego albo kogoś takiego jak on. - Ned, pomyśl tylko: kto tutaj ma jakiekolwiek kwalifika-
cje? Lepiej oszczędziłbyś na butach i listach, które wysyłasz bez przerwy do tych firm z gazet! Zobacz najpierw, może cos wyjdzie z tym facetem. " _ Łatwo ci mówić. - Tommy, najstarszy, nie ukrywał zatroskania. - Ty nie musisz wyjeżdżać z domu w poszukiwaniu pracy. Masz swoją firmę. - Ty też - Gerry wskazał na sklepik. Istniała wszakże pewna różnica. Ojciec Gerry'ego był fotografem. W zimie znajdował sobie zajęcie na zabawach i potańcówkach. Latem trzy razy dziennie odbywał spacer plażą i fotografował wczasowiczów, a wieczorami zjawiał się na dansingu gdzie rozochoceni turyści bawili się na całego i istniał duzy popyt na romantyczne zdjęcia: robił je, gdy tylko dojrzał jakąś parkę. Jego najlepszymi klientkami były dziewczęta; uwielbiały przywozić do domu jako pamiątki z urlopu fotografie, które można było potem pokazać w biurze. Matka i siostra Gerry'ego wywoływały negatywy i robiły odbitki lub przynajmniej pomagały mu w tej pracy. Ojciec oczekiwał po swoim jedynym synu, że będzie coraz aktywniej zajmował się fotografowaniem, tak więc Gerry, najmłodszy w rodzime chodził za nim jak cień, zapoznając się z tajnikami zawodu: z budową aparatu i psychologią klientów. - Nie możesz im się narzucać - pouczał go ojciec. - Bąaz dla nich uprzejmy i taktowny, pstrykaj w momentach gdy jeszcze nie są ustawieni i gotowi, a prawdziwe zdjęcia rob, dopiero gdy okażą zainteresowanie i zaczną pozować. Przypomnij im delikatnie, że nie muszą na razie nic płacić, a próbki będą gotowe za dwadzieścia cztery godziny. Kiedy juz zrobisz zdjęcie, nie trać więcej czasu na czcze pogawędki, tylko uśmiechaj się sympatycznie. Nigdy nie namawiaj nikogo, zeby pozował, a gdyby jakieś dziewczęta zażyczyły sobie sześciu czy siedmiu zdjęć, pamiętaj, że i tak wykupią najwyżej jedno. Dlatego udawaj tylko, że robisz ich tak duzo. Śliczna siostra Gerry'ego, Fiona, miała gęste czarne loki; latem kiedy nie pracowała w ciemni, siadała przy plaży pod drewnianym daszkiem i sprzedawała odbitki. Ojciec Gerry'ego
mawiał, że miejscowość taka jak Castlebay jest na tyle mała, iż nie można w niej rozwinąć interesu, nawet gdyby ktoś bardzo tego chciał, zatrudniając na przykład dodatkowych pracowników. Najlepsze wyjście to nie próbować powiększać firmę, lecz prowadzić ją przy pomocy członków rodziny; zakład fotograficzny będzie idealną spuścizną dla Gerarda Anthony'ego Doyle'a. Ale Gerry najwidoczniej nie był typem młodzieńca, który przywiązuje wagę do podjętych z góry planów. Przeglądał gazetę wraz z braćmi O'Brien tak gorliwie, jak gdyby zamierzał razem z nimi zamustrować się na jakiś statek i opuścić na za-, wsze te strony. Skąd miał wiedzieć, czy znajdzie tu dla siebie odpowiednie warunki życia? Ojciec zawsze powtarzał, że wystarczy, aby któregoś lata pojawiła się w Castlebay jakaś sprytna, przedsiębiorcza firma, a oni zostaną zrujnowani. Kto wie, co przyniesie przyszłość? Może klientom zamarzą się kolorowe zdjęcia lub jakieś nowomodne aparaty? Żyjemy na krawędzi przepaści, mawiał ojciec. Co innego O'Brienowie. Ludzie zawsze będą kupowali pieczywo, masło i mleko, a także warzywa; do końca świata. A nawet lody, słodycze i pomarańcze, dopóki nie zabraknie przyjezdnych. Gerry zawsze opowiadał o wszystkim z większym przejęciem niż należało, wyolbrzymiał, co tylko mógł. Przyszłość Tommy'ego i Neda widział tak oto: będą pracować w Anglii, gdy zaś Anglicy zaczną się zastanawiać, dokąd wyjechać na lato, obaj wrócą do Castlebay i staną za kontuarem, aby pomagać w sklepie, a przy okazji sami zakosztują urlopu. I będą wspaniale tańczyć, bo w ogóle po tak długim pobycie w Anglii będą dobrzy we wszystkim. Tommy był zdania, że nie miałby wiele z tego urlopu, gdyby przyjeżdżał tu i musiał pracować jak wół o tej najbardziej zwariowanej porze roku, kiedy sklepik jest otwarty od ósmej rano do północy. Ale Gerry roześmiał się tylko. Jak twierdził, na tym polega przedsiębiorstwo rodzinne, a jedynie w lecie znajdzie się praca dla wszystkich. Przez resztę roku po prostu by sobie zawadzali nawzajem, daremnie czekając na klientów, latem natomiast interes ruszy
pełną parą. Tak zresztą bywa we wszystkich miejscowościach nadmorskich. Gerry potrafił być bardzo przekonywający Tommy i Ned zaczęli niebawem widzieć wszystko w różowych barwach, tak jak i on. Z pewnością Gerry ma rację. Dlaczego nie mieliby się spotkać z tym facetem z Anglii? Mozę on przedłoży im całą listę ofert pracy, a wtedy nie musieliby dłużej przeglądać gazet. Clare odstawiła żelazko. Złożyła koc i płachtę do prasowania, zastanawiając się, gdzie je umieścić, skoro matka wyjęła wszystko z kredensu. Gerry Doyle siedział na stole, machając niedbale nogami, a ona odniosła nagle wrażenie, ze rada jakiej udzielił jej braciom, nie jest właściwa. Oni nie byli tak przedsiębiorczy i pewni siebie, jak on; należeli do tego typu ludzi, którzy słuchają się wszystkich i zgadzają na wszystko. - Czy ten człowiek, który siedzi w hotelu i oferuje pracę, zaproponuje robotę, z której naprawdę można być zadowolonym, czy też po prostu taką, przy której trzeba się porządnie Fakt, że włączyła się do rozmowy, zaskoczył ich. Ojciec wysunął głowę z wnętrza radiodbiornika. -Między jednym a drugim nie ma żadnej różnicy, dziewczyno. Kto pracuje ciężko, jest zadowolony, bo może wyzyc. Kto nie pracujecie ma z czego żyć. - Ale mnie chodzi o pracę, na której człowiek się zna - nie ustępowała Clare. - Pamiętasz, jak wszystkie dziewczęta które miały otrzymać świadectwo ukończenia szkoły, musiały zaliczyć dodatkowy kurs, jeśli chciały wstąpić do klasztoru? Ned parsknął szyderczo. . - Wstąpić do klasztoru? Czy tego od nas oczekujesz? Wyobrażasz sobie, jak byśmy wyglądali w habitach? - Nie, nie to miałam na myśli... - zaczęła. -Nie sądzę, aby matka przełożona zgodziła się na nasze kandydatury - przerwał jej Tommy. _ Siostro Tommy, naprawdę jestem zdania, ze powinnyśmy coś zrobić z twoim głosem; nie pasuje do reszty choru - mizdrzył się Ned.
- Och, robię co mogę, siostro Edwardzie, ale jak sobie poradzimy z twoimi ciężkimi buciorami? - Siostro Tommy, a co z twoimi owłosionymi nogami? Benny i Jimmy zainteresowali się wreszcie rozmową star- szych. - I musisz się odzwyczaić od kopania piłki, w klasztorze nie wolno się tak zachowywać! - zawołał Ben. - Zakonnice kopiące piłkę! - Jimmy aż się zachłysnął z zachwytu. Nawet matka, która nadal klęczała na podłodze i akurat znalazła potrzebny zwój przewodu, roześmiała się; na twarzy ojca także pojawił się uśmiech. Ale nieoczekiwanie dla Clare pomoc nadeszła ze strony gościa. - Bardzo śmieszne, cha, cha! - odezwał się Gerry Doyle -Bardzo zabawne. Siostra Edward i siostra Thomas. A jednak Uare ma rację. Co za sens podejmować się pracy robotnika budowlanego, jeśli się nie ma żadnej wprawy w murarce czy stolarce? Nie, kiedy się już będzie rozmawiało z tym gościem trzeba zapytać przede wszystkim nie o to, ile płaci, ale co to za robota. Clare zarumieniła się z radości. Teraz wszyscy przytakiwali. - Och, byłbym zapomniał, po co przyszedłem - powiedział Gerry. - Ojciec prosił, abym rozejrzał się po okolicy z różnych miejsc. Chce zrobić widokówkę z Castlebay i właśnie się zastanawia, skąd najlepiej zrobić zdjęcie. Przyszło mu do głowy ze może z waszego domu, z pierwszego piętra. Nie mieliby państwo nic przeciw temu, żebym tam wszedł i sprawdził na własne oczy? - Teraz, o zmroku? - zdumiał się ojciec Clare. - Właśnie wieczorem widać najlepiej cały krajobraz - odparł Gerry, stawiając już nogę na pierwszym stopniu. - A więc idź, chłopcze. Wszyscy powrócili do poprzednich zajęć i nikt prócz Clare nie domyślił się nawet, że piętnastoletni Gerry Doyle wszedł na piętro po to tylko, aby zobaczyć się z trzynastoletnią Chrissie O'Brien.
Kiedy David wszedł do domu, Nellie klęczała przed kominkiem. - Rozpalam ogień, żeby ci było ciepło podczas lekcji - powiedziała. Twarz miała czerwoną z wysiłku, włosy wysunęły się spod czepka. Nigdy nie włożyła go jak należy, zawsze przekrzywiał jej się na głowie, a fryzura zdawała się pełna spinek. Nellie była stara; nie tak stara jak jego matka, ale jednak miała już około trzydziestki. Tęga, o pogodnym usposobieniu, była w domu, odkąd sięgał pamięcią. Miała mnóstwo żonatych braci i sędziwego ojca. Kiedy David był małym chłopcem, mówiła mu często, że urządziła się w życiu lepiej niż jej rodzeństwo, bo mieszka w ładnym, czystym domu z wygodami i nigdy nie jest głodna. David przypuszczał, że może jej być smutno samej w kuchni, podczas gdy reszta domowników siedzi w pokoju, ale Nellie z szerokim uśmiechem na okrągłej twarzy zapewniała go, że jest szczęśliwa: ma własne pieniądze i wszystko, czego jej trzeba, a nawet wychodne co czwartek po południu i co drugą niedzielę. David chciał jej pomóc rozniecić ogień, ale Nellie właśnie wstała z klęczek i powiedziała, że teraz już w kominku rozpali się na dobre. I czy to nie jego nauczycielka właśnie wjeżdża przez furtkę? Rzeczywiście, na żwirowanej ścieżce mignął czerwony rower Angeli 0'Hara. Była wysoka i smukła, i zawsze nosiła płaszcz z paskiem, jakby tylko w taki sposób mogła utrzymać go na sobie. Inni ludzie używali w tym celu guzików, ale oczywiście nie jeździli na rowerze tyle co ona. Miała rudawokasztanowe włosy, niby to związane na tyle głowy wstążką lub tasiemką, ale tak luźno i niedbale, że właściwie wyglądały na rozpuszczone. Jej oczy były duże i zielonkawe, a kiedy się śmiała, zazwyczaj odrzucała głowę do tyłu. Panna 0'Hara różniła się od innych dorosłych. Chciała na przykład wiedzieć, czy zwrócono uczniom pieniądze za czesne, bo przecież z powodu szkarlatyny zamknięto szkołę. David nie potrafił jej na to odpowiedzieć, obiecał, że się dowie, ale ona
powiedziała, ze to nieważne i żeby nie pytał, bo wyglądałoby to tak, jakby dopominała się o większe wynagrodzenie, co wcale nie jest prawdą. David zdążył już zapomnieć, że ona dostaje pieniądze za to, że go uczy, w ogóle nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami, wydawało mu się niemal, że panna U Hara zajmuje się nim, bo to ją po prostu interesuje. Rozbawił ją tym stwierdzeniem. Powiedziała, że w pewnym sensie robi to rzeczywiście z zamiłowania, ale praca winna być nagradzana. A gdyby miała pracować za darmo, to co z księżmi, do których przedtem uczęszczał? Przecież oni też nie uczą bez wynagrodzenia. David sądził dotychczas, że opłaty są przede wszystkim za wyżywienie i łóżka w internacie, nie wyobrażał sobie, aby same lekcje kosztowały cokolwiek. Panna O’Hara przychodzila co wieczór na godzinę, po zajęciach w szkole i doglądnięciu matki. Pani 0'Hara była cała pokręcona od artretyzmu; przypominała Davidowi stare drzewo na obrazku w jednej z ilustrowanych książeczek dla dzieci którą czytał przed laty. Panna 0'Hara miała dwie zamężne siostry, które mieszkały w Anglii, oraz brata, księdza, przebywającego gdzieś na Dalekim Wschodzie. Z całego rodzeństwa tylko ona nigdzie nie podróżowała. Kiedy z żalem w głosie wyznała to Davidowi, zapytał, co by było, gdyby pojechała gdzieś daleko, a jej matka w tym czasie została dotknięta paraliżem i zdana na samą siebie. - Wtedy bym wróciła - odparła pogodnie. Było jasne że skoro jej siostry są zamężne, a brat jest księdzem, obowiązek opieki nad matką i tak spadłby na nią. Jej dom stał w pewnej odległości od drogi, bliżej pola golfowego. Gdy panna 0'Hara się dokądś wybierała, pedałowała z zapałem na swoim czerwonym rowerze, trzymając przed sobą koszyk z zeszytami. W razie deszczu okrywała je nieprzemakalną folią. Zimą owijała się długim szalem, a kiedy zrywał się wiatr, rozwiewał jej długie włosy, tak że zdawały L unosić za mą w powietrzu. Matka Davida powiedziała kiedyś ze panna 0'Hara przywodzi na myśl czarownicę mknącą ku' skałom; wygląda to tak, jakby ona i jej rower szybowały w gó-
rze nad wodą. Ojciec Davida jednak nie pozwalał na żadne słowa krytyki pod adresem nauczycielki. Uważał, że nikt nie ma nawet pojęcia, z jakim oddaniem panna 0'Hara opiekuje się swoją niesprawną matką bez ustanku, dniem i nocą. I czy jego słów nie potwierdza fakt, że kiedy ta biedna Angela wyjechała rok temu na dwutygodniowy wypoczynek, jej matką zajmowały się aż trzy wynajęte w tym celu osoby, ale mimo połączonych sił nie radziły sobie jak należy? Matka Davida nie lubiła panny 0'Hara; zapewne dlatego, że ta nie okazywała nigdy zachwytu ani zazdrości w związku z jej wycieczkami do Dublina. Takie przynajmniej David odnosił wrażenie. Stolik z jego podręcznikami stał obok kominka, a Nellie miała potem przynieść herbatę i kawałek ciasta lub placka z jabłkami. Panna 0'Hara zawsze rozmawiała z Nellie dłużej niż z jego matką, wypytywała o jej starego ojca i o stosunki z braćmi, jak również o siostrę w Kanadzie. Często chichotały razem, rozbawione jakimś nowym powiedzeniem gospodyni wielebnego 0'Dwyera, panny McCormack. Wszyscy nazywali ją sierżantem McCormack, gdyż usiłowała dyrygować nie tylko ojcem O'Dwyerem i kościołem, lecz w ogóle całym Castlebay. Do pokoju weszła panna 0'Hara; dłonie, zgrabiałe od długotrwałego dotyku zimnej kierownicy, wyciągnęła w stronę zbawczych płomieni. - Boże, Nellie, czy to nie rozpusta rozpalać tak wspaniały kominek tylko dla mnie i Davida? Przecież moglibyśmy posiedzieć w kuchni, przy piecu. - Ależ skąd! Coś podobnego! - zawołała Nellie, wstrząśnięta do głębi tym pomysłem. - Nie miałbyś nic przeciw temu, Davidzie? - zaczęła nauczycielka, ale nieoczekiwanie zmieniła zdanie. - Nie, nie zwracaj na mnie uwagi. Zawsze tylko chciałabym zmieniać świat, na tym polega mój problem. A skoro już siedzimy w tak wspaniałym miejscu jak to, wykorzystajmy tę sposobność. Nellie, nie wiesz przypadkiem, co tam budują obok Dillonów? Wygląda mi to na lotnisko.
24 - Och, to będzie coś w rodzaju tarasu słonecznego - odpar-a Nelhe z ważną miną. - Latem ustawią na nim krzesła i stoliki karciane, będą też podawać herbatę. - Jeśli lato będzie takie, jak w zeszłym roku, potrzebne im będą tez koce i termofory. No, chłopcze, bierzmy się do nauki otwórz podręcznik geografii. Zrobimy z ciebie eksperta od pasatów na skalę światową, a kiedy wrócisz do szkoły, twoi koledzy zzielenieją z zazdrości. Pokażemy im, co to znaczy uczeń z prawdziwego zdarzenia, w dodatku z Castlebay. Paddy Power był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzna 0 twarzy ogorzałej od pogody, a zwłaszcza ostrego wiatru, który wiał od morza niemal zawsze, gdy on maszerował rozmaitymi ścieżkami do domów swoich pacjentów. Ścieżkami tak wąskimi 1 krętymi, ze jego duży, sfatygowany samochód nie na wiele by się tam przydał. Paddy miał gęstą, rozwichrzoną czuprynę rozdzielającą się na trzy strony, w trzy jakby snopki. Włosy,'niegdyś kasztanowate, a potem szpakowate, jakiś czas temu posiwiały. Ze względu na swoją imponującą masę ciała oraz nieposkromioną czuprynę Paddy robił nieraz wrażenie człowieka dzikiego i gwaltownego, ale ten, kto poznal go blizej zmieniał o nim natychmiast zdanie. Paddy Power potrafił prowadzić rozmowę w lekki i przyjemny sposób, krasząc ją dowcipami, dopóki nie ustalił, co choremu dolega. Dzięki temu, nie wzbudzając niepokoju ani lęku u pacjenta, mógł ustalić, co wpadło do oka gdzie utkwiła drzazga, w którym miejscu odłamek szkła wbił się w stopę lub gdzie dokładnie umiejscowił się ból brzucha Nigdy za to nie potrafił znaleźć ubrania, które pasowałoby na jego potężną figurę. I zresztą nie dbał o to. życie jest o wiele za krótkie, mawiał, aby marnować czas na wizyty u krawca oraz na bzdurne rozmowy o zaszewkach, mankietach czy klapach Jak na swoją figurę i dość nieuregulowany tryb życia mógł się poszczycić dobrym zdrowiem. Potrafił na przykład przez szesc miesięcy w roku chodzić ze swojego domu pieszo nad morze i pływać do woli albo grać co tydzień w golfa. Dziś jednak czuł się zmęczony; miał za sobą długi dzień i musiał
przejechać siedemnaście mil, aby odwiedzić pewną młodą kobietę, która najprawdopodobniej nie dożyje Bożego Narodzenia, a mimo to gawędziła z nim wesoło o tym, że czeka na lepszą pogodę, gdyż wtedy i ona poczuje się lepiej. Piątka jej małych dzieci bawiła się u jego stóp hałaśliwie i beztrosko, mąż natomiast siedział bez ruchu przed kominkiem, wpatrując się apatycznie w płomienie. Paddy Power odbył też niemiłą rozmowę z jednym z braci Dillonów z hotelu i zwrócił mu uwagę na ryzyko schorzenia wątroby. Mimo iż swoim zwyczajem starał się dobierać słowa tak starannie, jak to tylko możliwe, również tym razem miał wrażenie, że rzuca grochem o ścianę. Dick Dillon kazał mu po prostu pilnować własnego nosa, a poza tym, dodał, połowa hrabstwa wie, że przed trzema laty szanowny doktor spił się jak bela na wyścigach, więc nie powinien teraz krytykować innych. Oprócz tego Power odwiedził jeszcze dwoje starszych ludzi z ciężkim przypadkiem grypy; podejrzewał, że niebawem powikłania grypowe wywołają u nich zapalenie płuc. Niektórzy opowiadają wiele o „zdrowym morskim powietrzu" oraz o „ożywczej bryzie". Szkoda, że nie widzą, co się dzieje zimą w moim gabinecie, myślał posępnie Paddy Power. Wtedy byłoby mniej tego niedorzecznego gadania. Molly uważała, że David robi błyskawiczne postępy w nauce i że każdego ranka przerabia dwie lekcje. - Ta Angela to doskonała nauczycielka. Wielka szkoda, że mało kto ją docenia - mruknął Paddy, ściągając z trudem buty i wkładając domowe pantofle. - Mało kto ją docenia? Przecież w szkole ma wysoką pensję i dobrą pozycję. To chyba całkiem nieźle jak na córkę Din-ny'ego O'Hara! - parsknęła Molly. - Nie o to chodzi, moja droga. Angela to bystra dziewczyna, a tymczasem siedzi tu w Castlebay, ucząc dzieci, które zostaną kelnerkami i sprzedawcami w sklepach. I jakie ma życie w domu? Wydaje mi się, że nawet siostry zakonne nie robią tyle dla swoich podopiecznych, co Angela dla matki. - Tak, tak, wiem! - Molly pragnęła jak najszybciej zamknąć ten temat.