kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Binchy Maeve - Linia centralna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Binchy Maeve - Linia centralna .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BINCHY MAEVE Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 345 stron)

Maeve Binchy LINIA CENTRALNA

Gordonowi, z wyrazami miłości

LINIA VICTORIA

Amy zauważyła, że sześć taksówek ominęło ją, jakby świadomie robiąc jej na złość, i podjechało do innych osób. Potem uznała, że zaczyna popadać w paranoję i że lepiej będzie, jeśli da sobie spokój i pojedzie do domu metrem. Zresztą była już tak spóźniona i wściekła, że podróż zatłoczonym, szarpiącym pociągiem nie mogła pogorszyć sytuacji. Istniało natomiast niebezpieczeństwo, że jeśli jeszcze trochę postoi na skraju chodnika, całkowicie ignorowana przez zagonionych w popołudniowym ruchu taksówkarzy, to postrada nawet te resztki zdrowego rozsądku, jakie jej jeszcze pozostały. A zdecydowanie powinna je zachować na wieczór. Wieczorem oczekiwali wizyty siostry Eda z mężem. Dziś miała po raz pierwszy spotkać kogoś, kto odgrywał najważniejszą rolę w całej amerykańskiej rodzinie Edwarda - rolę dobrej mamuśki. Wszyscy chylili przed nią czoło, a Ed praktycznie napisał do niej z prośbą o pozwolenie, kiedy miał zamiar ożenić się z Amy. Wówczas wydawało się to Amy wręcz śmieszne, zaproponowała nawet, żeby wysłać do Nowego Jorku jej kartę leczenia od dentysty i kopie świadectwa ukończenia szkoły. Jednak kiedy przez trzy lata małżeństwa obserwowała, jak Edward regularnie co miesiąc pisuje do swej starszej siostry Belli, cała sprawa straciła swój zabawny charakter. Nigdy nie pokazywał jej tych listów, więc raz przez ciekawość któryś z nich przeczytała,

zanim go wysłał. Było to infantylne sprawozdanie z tego, co zdarzyło się u nich przez ostatni miesiąc; jak dzieciak pisał, że kupili nową wykładzinę do kuchni i że w pracy spodziewa się podwyżki. Chwalił nową suknię, którą kupiła Amy, i z najdrobniejszymi szczegółami opisywał piknik, który zorganizowali sobie ze znajomymi. Przeczytawszy to, Amy poczuła się nieswojo, bo list robił wrażenie, że Ed jest zapóźniony w rozwoju. Taki list mógłby napisać do matki mały chłopiec, który wyjechał na wakacje, ale przecież nie dorosły mężczyzna do siostry mieszkającej gdzieś w Ameryce. Spodziewana wizyta wprawiła Eda w euforię. Planowali tę wizytę już od ponad trzech miesięcy. Bella i Blair chcieli zatrzymać się przez trzy dni w Londynie, rozpoczynając podróż po Europie. Mieli przylecieć rano, ale nie życzyli sobie powitań na lotnisku; woleli od razu udać się do dobrego hotelu, gdzie dostaliby wygodny pokój i łazienkę i gdzie spokojnie mogliby odpocząć po podróży. Dopiero o siódmej wieczorem mieli pojawić się u nich, w pełni wypoczęci i odświeżeni, żeby zobaczyć swego ukochanego Eda i poznać bratową Amy - osobę nową w rodzinie. Następnego dnia zaplanowana była wycieczka do Windsoru, wieczór w teatrze i wspólna kolacja, a w sobotę rano Amy miała być tak miła i zabrać swą nową siostrę Bellę na zakupy, pokazać jej najlepsze sklepy i przedstawić ją szefom działów w elegantszych magazynach. Potem był w planie jakiś znakomity babski lunch, a po południu Bella i Blair odlatywali do Paryża i mieli zniknąć z ich życia. Amy pracowała jako recepcjonistka u lekarza na Harley Street. Zwykle w każdy czwartek Amy wracała po pracy do domu, zrzucała z nóg pantofle, wkładała kapcie, rozpakowywała zakupy, przygotowywała kolację, rozpalała ogień na kominku i wtedy nadchodził Ed. Ich wieczory przebiegały zgodnie z pewnym ustalonym trybem. Ed wracał do domu zmęczony i spięty. Siedząc przy kominku, stopniowo uspokajał się i odprężał. Odkładał teczkę z papierami, któ-

rą przynosił ze sobą z pracy i cały czas kurczowo ściskał. Wypijał kieliszek sherry, twarz mu się wygładzała i stwierdzał, że właściwie nie ma sensu pracować jeszcze tego wieczora za wszelką cenę. Przy kieliszku wina zauważał, że pracownik wart jest tyle samo co jego najemca, po czym dowodził, że ludzie mają przecież prawo do wypoczynku. A potem w najlepsze oddawał się pracy nad stołem, który właśnie robił, oglądał telewizję albo rozwiązywał z Amy krzyżówkę. I Amy odkrywała z radością, jak bardzo jest dla niego ważna. To dzięki jej serdecznej wyrozumiałości mógł się odprężyć, poczuć się beztroski i szczęśliwy. Tak było, dopóki nie stanęli wobec zagrożenia, jakim stała się spodziewana wizyta Belli. Już od trzech miesięcy Ed nie potrafił wyzwolić się od stresu. Wszelkie wysiłki Amy, żeby go jakoś pocieszyć czy rozerwać, spełzały na niczym; wciąż był spięty i niespokojny. Niepokojem napełniało go właściwie wszystko. Bella mogła przecież uznać za dziwne, że brat dotąd zajmuje się sprzedażą zamiast być już średniej rangi managerem. Będzie musiał wyjaśnić Belli, na czym polega struktura jego przedsiębiorstwa, będzie jej musiał udowodnić, że pracował tyle, ile tylko zdołał, że brał pracę do domu i podejmował się różnych dodatkowych zajęć. Codziennie przynosił ze sobą teczkę wypchaną papierzyskami pełnymi cyfr i skomplikowanych wyliczeń. Na tym się jednak nie kończyło. Nie był w stanie skoncentrować się na pracy biurowej, odrywał się od niej ni stąd, ni zowąd, przypominając sobie nagle o jakiejś domowej usterce. -Na miłość boską, Amy, przy tym karniszu brakuje trzech haczyków, czy mogłabyś to poprawić? Strasznie cię proszę. Czasem dodawał: „Zanim przyjedzie Bella", a czasem nie. Zresztą nie musiał tego mówić, Amy i tak wiedziała. Słuchawka telefoniczna była brudna, mata na podłodze w łazience wyglądała na zniszczoną, skrzynki do kwiatów

w oknach wymagały odmalowania, krajalnica była źle dokręcona, a obydwa pojemniki na lód w lodówce popękały. Z dziesięć razy Amy uspokajała go i tłumaczyła, że Bella nie przyjeżdża tu na inspekcję; nie po to miała przebyć Atlantyk, aby sprawdzać stan ich firanek, telefonu czy pojemników na lód. Przyjeżdżała po to, żeby zobaczyć Eda. On jednak robił wówczas jeszcze bardziej zmartwioną minę i oświadczał, że chce, aby wszystko było jak należy. Wszystko było więc tak bardzo jak należy, że Amy czuła się wykończona. Dom lśnił czystością. Wspaniałą potrawkę wystarczyło tylko podgrzać, dobre wina czekały w pogotowiu. Stół został nakryty, zanim jeszcze Amy wyszła rano z domu. Nawet gdyby Bella wkroczyła tu na czele oddziału policji specjalnie przeszkolonej w rewidowaniu mieszkań, nie udałoby im się znaleźć nic kompromitującego. Żadnych ukrytych stert śmieci czy jakichś osobistych przedmiotów bezładnie poupychanych w szafie. Gdyby Bella uznała za stosowne zajrzeć pod dywan w salonie i sprawdzić wykładzinę pod spodem, to też nic złego by tam nie znalazła. W różnych miejscach leżały przemyślnie porozkładane czasopisma i gazety pełne wyrazów zachwytu nad tą właśnie dzielnicą północnego Londynu. W razie gdyby Bella wyraziła dezaprobatę wobec przedmieścia, gdzie mieszkali Amy i Ed, zawsze można było zwrócić na nie jej uwagę. Przygotowali nawet paru sąsiadów na ewentualność, że wpadną do nich na drinka z Bellą i Blairem, gdyby ci zapragnęli na przykład poznać kogoś mieszkającego w pobliżu. W pracy Amy załatwiła sobie wolne popołudnie i spędziła je u kosmetyczki. Sama wystąpiła z taką propozycją, a Ed aż się rozjaśnił. - Co prawda i tak ślicznie wyglądasz, Amy - powiedział zakłopotany, starając się jej nie urazić. - Chodzi tylko o to, że... no wiesz, pisałem Belli, że jesteś taka zadbana... no i wysyłaliśmy jej zdjęcia... a przecież zawsze wybieramy takie, na których wyglądamy najkorzystniej.

Bella też nie jest jak z obrazka, myślała nieraz Amy z wściekłością. Była zupełnie przeciętna - wysoka i dosyć surowa. Na zdjęciach sprzed kilku lat, które Ed jej pokazywał, ubrana była starannie, lecz prosto, bez żadnej dbałości o modę. Dlaczego więc kwestia garderoby Amy spędzała Edowi sen z powiek i czemu wciąż zastanawiał się, w co po- winna się ubrać. Bella była nauczycielką, a Blair miał jakąś nieokreśloną bliżej pracę w tej samej szkole, coś wspólnego z administracją, jak sądził Ed, który nigdy jednak nie poświęcał tej sprawie szczególnej uwagi. Nikt z rodziny nie poświęcał uwagi osobie Blaira, liczył się on tylko jako małżonek Belli. Miał stanowić jej milczącą podporę, do tego ograniczała się jego rola. Czterej młodsi bracia Belli zawdzięczali jej wszystko. Nigdy nie zdołaliby skończyć szkoły, gdyby ona ich nie dopilnowała; nie zdobyliby dobrych zawodów ani nie ożeniliby się z odpowiednimi kobietami, gdyby nie jej mądre rady. Gdyby Bella w wieku piętnastu lat nie przekonała władz, że jest w stanie zastąpić im matkę - byliby niczym, nieszczęsnymi, pozbawionymi steru sierotami. Ed miał wtedy zaledwie pięć lat, nie pamiętał nawet rodziców, którzy zginęli w wypadku, kiedy ojciec po pijanemu wjechał samochodem do jeziora. Czasami Amy myślała o swoich szwagierkach. Czyż to nie dziwne, że wszyscy bracia osiedlili się tak daleko od swej ukochanej Belli? Jeden z nich wyjechał do Kalifornii, najdalej od Nowego Jorku, jak tylko się dało; drugi mieszkał w Vancouver; trzeci w Meksyku, a Ed w Londynie. Amy podejrzewała, że znakomicie mogłaby się porozumieć ze swoimi trzema szwagierkami. Była pewna, że łączy je wspólna nienawiść do Belli za to, co zrobiła ich mężczyznom. Ale z listów rodzinnych nie dawało się wyczytać najdrobniejszej nawet aluzji na ten temat, natomiast o Belli było w nich pełno. Kiedy przez trzy tygodnie leżała w łóżku z grypą, poczta w Tottenham Court wciąż dostarczała nowe listy wysyłane z San José, Vancouver i Mexico City z najświeższymi wiadomościami o stanie jej zdrowia. Kiedy ro-

zeszła się wieść o spodziewanej wizycie Belli w Anglii, trzej bracia napisali do Eda z gratulacjami i z wyrazami zachęty. Listy samej Belli były krótkie i zdawkowe, dostarczały niewiele informacji o niej samej, zawierały natomiast pochwały lub pytania dotyczące adresata i jego spraw. Im więcej Amy o niej myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Bella jest obłąkana. Teraz, z piękną fryzurą i eleganckim makijażem, świeżo po manicure i masażu, aż kipiała z wściekłości, że tyle to wszystko kosztowało. Stała na peronie, czekając na pociąg, który miał ją zawieźć do domu na spotkanie tego potwora. Pochwyciła parę pełnych podziwu spojrzeń, co sprawiło jej przyjemność. Jakiś student uszczypnął ją dość mocno w siedzenie; zabolało ją to, a jednocześnie rozzłościło. Jednak pewność siebie, jaką zyskała, wydawszy tyle pieniędzy w salonie piękności, pozwoliła jej powiedzieć głośno i dobitnie: „Proszę tego więcej nie robić", aż wszyscy popatrzyli na studenta, który poczerwieniał i wysiadł na najbliższej stacji. Jacyś dwaj panowie pogratulowali jej, co utwierdziło Amy w mniemaniu o swej dojrzałości. Obliczyła sobie, że gdy wróci do domu, będzie miała jeszcze dwie godziny do przybycia Belli, która napawała ich takim strachem. W tym czasie przygotuje do końca kolację, wykąpie się i ubierze. Ed także zwolnił się dziś z pracy; miał poustawiać w wazonach świeże kwiaty i poczynić ostatnie niezbędne przygotowania. - Czy nie wyda jej się dziwne, że zwolniłeś się z pracy, żeby zająć się domem? - zapytała Amy. - Nie musimy jej o tym mówić, jeśli sama nie zapyta -odparł, chichocząc jak uczniak. Amy starała się przekonać samą siebie, że nie jest przecież przestępcą i nie porwała Eda, kochała go i wyszła za niego za mąż. Opiekowała się nim, jak mogła najlepiej, podtrzymywała go na duchu, kiedy był przygnębiony, lecz nie podsycała w nim jakichś przekraczających jego możliwości ambicji. Przecież ta groźna Bella nie mogła mieć do

niej o to pretensji! A jeżeli rzeczywiście tak jest, co chyba nie budzi wątpliwości, to dlaczego wciąż czuje się tak zalękniona? Nagle pociąg szarpnął gwałtownie i stojący pasażerowie powpadali na siebie nawzajem albo nieoczekiwanie znaleźli się w objęciach swych sąsiadów. Wyplątywali się ostrożnie, podśmiewając się przy tym i przepraszając. Dopiero po chwili uświadomili sobie, że pociąg zatrzymał się i stoi, mimo że wcale nie są na stacji. - Tylko tego nam brakowało - zżymał się czerstwy mężczyzna z teczką. - Mówiłem żonie, że wrócę wcześniej, a teraz będziemy tu tkwić do rana. - To chyba niemożliwe? - zapytała kobieta wyglądająca na zmęczoną i steraną życiem. W ręku miała ciężką torbę z zakupami. - Dzieci nie będą mogły dostać się do domu -dodała z troską w głosie. Amy zaczęła pojmować, że sytuacja jest poważna. Każda minuta spędzona tutaj skracała jej cenny, starannie zaplanowany czas, jaki dzielił ją jeszcze od przybycia Belli. Jeśli pociąg spóźni się piętnaście minut, wtedy pewnie będzie musiała obyć się bez kąpieli. Jeżeli będą mieli pół godziny opóźnienia, to straci nie tylko kąpiel, lecz nie zdąży nawet przybrać galaretki. Nie dopuszczała myśli, że opóźnienie mogłoby być jeszcze większe. Wkrótce przez wagon przeszedł umundurowany mężczyzna, zapewniając pasażerów, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo ani katastrofa, powstało jednak pewne uszkodzenie, które trzeba naprawić, i Londyńska Komunikacja ogromnie przeprasza, ale opóźnienie jest nieuniknione. Nie wie niestety, jak długo to może potrwać. Tak, zapewnia ich, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Nie, to niemożliwe, żeby wpadł na nich inny pociąg. Tak, zdaje sobie sprawę, że to wielka niedogodność. Nie. Nie ma sposobu, żeby coś tu przyspieszyć. Tak, gdyby ktoś wyszedł na tory, mógłby zostać śmiertelnie porażony prądem.

- No i tak się sprawy mają - stwierdził czerstwy mężczyzna, przyglądając się Amy z uznaniem. - Jeśli mamy tu tak tkwić jak rozbitkowie, to mogę sobie pogratulować, że trafiła mi się tak urocza towarzyszka niedoli. Pozwoli pani, jestem Gerald Brent. - Amy Baker - odparła Amy z uśmiechem. - Pani Baker, co by pani powiedziała na małego drinka? - zapytał Gerald Brent. Wyjął z teczki butelkę wina, scyzoryk z korkociągiem i nakrętkę od termosu. Amy zgodziła się ze śmiechem. - Ja będę pił z drugiej strony - powiedział Gerald. W wagonie dawała się już odczuć dobrze znana cierpliwość i uległość londyńczyków. Pasażerowie pogrążali się w lekturze „Standardu" i „Wiadomości"; ktoś zdążył nawet zapaść w drzemkę; zmartwiona kobieta wyjęła jakieś kobiece pismo i wyglądało na to, że także pogodziła się z sytuacją. - Dziś na kolację przychodzi do nas teściowa - powiedział Gerald. - Okropne stare czupiradło. Wcale nie żałuję, że się z nią nie zobaczę, naprawdę. A zresztą, to wino jest dla niej o wiele za dobre. Niech pani wypije jeszcze kropelkę. Amy wzięła nakrętkę, którą ponownie napełnił, i spojrzała na niego, chcąc sprawdzić, czy nie żartuje. - Chyba nie sądzi pan, że nie zdążymy na kolację? - zapytała. - Ależ oczywiście, że nie zdążymy - odparł Gerald. Wyjaśnił jej, co prawdopodobnie zepsuło się na linii i że urządzenie zabezpieczające zadziałało prawidłowo, ale teraz trzeba je ręcznie przewinąć. W tym celu należy sprowadzić do tunelu pracowników obsługi. - Co najmniej jakieś trzy, cztery godziny - dorzucił. To niesłychane! Znaleźć się w tej jedynej spośród tylu linii metra w Londynie, gdzie akurat nastąpiła awaria! To po prostu nie do wiary, aby stało się to właśnie dzisiaj, a nie jakiegoś innego dnia z ponad tysiąca dni, które już

minęły, odkąd wyszła za Eda. Było czymś nie do pojęcia, aby Bella, ta ciemna chmura, która kładła się cieniem na całym ich życiu, miała się teraz przekształcić w straszliwy grzyb atomowy niosący groźbę i rozczarowanie. Taki cios załamałby Eda kompletnie. To będzie katastrofa, a nie spotkanie rodzinne. Ed będzie szukał jej po ulicach; może pomyśli, że zostawiła go, żeby w ten sposób demonstracyjnie okazać swój sprzeciw wobec Belli. Groza sytuacji sprawiła, że Amy poczuła ogarniające ją mdłości; pobladła i wyglądała, jakby miała zaraz upaść. - Spokojnie - powiedział Gerald. - Z tym winem trzeba powolutku, jest naprawdę dobre, ciężkie i mocne. Proszę, niech pani tu przy siądzie. - I posadził ją przy kimś, na brzegu ławki. Teraz ujawniła się życzliwość londyńczyków i ludzie, którzy latami podróżowali obok siebie bez słowa, zaczęli odnosić się do siebie serdecznie i po przyjacielsku, połączeni wspólnym nieszczęściem. Amy opowiedziała Geraldowi wszystko o Belli, o tym, jak otworzyła adresowany do niej list i jak to Bella siłą wymuszała na swych braciach pokorę, wdzięczność i posłuszeństwo. Kiedy o tym mówiła, widziała coraz wyraźniej, jak bardzo destrukcyjny był wpływ Belli. I w Vancouver, w San José, w Mexico City i w Londynie czterech mężczyzn robiło wszystko, żeby tylko okazać tej kobiecie wdzięcz- ność. Przecież wzrastali w przekonaniu, że poświęciła swą młodość, aby ich wychować. Tymczasem, co Amy nagle sobie uświadomiła, Bella dawała tylko upust macierzyńskim instynktom, za co spotykały ją pochwały ze strony władz i opieki społecznej. A wszyscy czterej bracia byli jej niewolniczo oddani. Amy i Gerald dopili wino do końca. Gerald pomrukiwał coś pocieszającego, a kiedy tylko zaczynała wpadać w panikę na myśl o zupełnie zepsutym wieczorze, wspierał ją na duchu. - Bzdura, oczywiście, że dowie się, gdzie pani jest. Podadzą to w wiadomościach.

- Na litość boską, dziewczyno, uspokój się. Zatelefonuje na stację, to mu powiedzą. - Na Boga, kobieto, przecież Bella nie oczekuje chyba, że złapie pani kilof i sama się stąd wydostanie! Powiedział jej, że żona zarzuca mu nadużywanie alkoholu, ale to prawda. Kiedyś miał romans ze swą sekretarką, o czym żona nigdy się nie dowiedziała, albo przynajmniej tak sądził. Taka konspiracja nie sprawiała mu jednak przyjemności, więc zakończył całą sprawę, a sekretarka wobec trzech starszych udziałowców firmy nawymyślała mu od gnojków. To było bardzo przykre. Z najbliższej stacji dostarczono kawę i kanapki dla pasażerów i wtedy już zapanowała atmosfera zupełnie jak na przyjęciu. Były nawet śpiewy i kiedy w końcu o dziesiątej wieczorem udało im się wysiąść z pociągu, powitały ich oczekujące tłumy i oślepiające flesze reporterskich aparatów, a Amy wcale już wtedy nie myślała o Belli ani o zmarnowanym wieczorze. Ze zdumieniem na peronie rozpoznała Bellę. Wypatrując wśród tłumów wynurzających się z pociągu, robiła wrażenie zdenerwowanej i zmartwionej. Towarzyszyli jej Ed i Blair, także bardzo przejęci. - Jest, jest - wykrzyknęła Bella, rzucając się w jej stronę z wyciągniętymi ramionami. - Amy, siostrzyczko, nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? Czy ktoś się tobą zajął? Moja biedna Amy, co za okropieństwo, że też musiało cię to spotkać! - Wypuściła ją z objęć, żeby Ed mógł ją uściskać, potem zaś po męsku w milczeniu objął ją Blair. Gerald obserwował tę scenę, po czym uchylił kapelusza na pożegnanie i odszedł śmiejąc się kpiąco. We czwórkę wyszli ze stacji. Bella wcale nie wydawała się teraz surowa ani przeciętna; wyglądało na to, że płonie z ciekawości, a jednocześnie pełna jest troski o Amy. Cztery razy telefonowała na policję, by się upewnić, że pasażerom pociągu nie zagraża niebezpieczeństwo, a na stację wzięła ze sobą materiały opatrunkowe, na wypadek gdyby potrzeb-

na była pierwsza pomoc. To wspaniale, że wszystko jednak skończyło się szczęśliwie i właśnie byli w drodze do przemiłego mieszkania Eda i Amy. Kiedy przyjechała, mieszkanie wyglądało przepięknie, te skrzynki na oknach takie śliczne, a kiedy musiała skorzystać z telefonu, dostrzegła, jak wszędzie jest czyściutko i porządnie. No dobrze, nareszcie mogą spokojnie wrócić do domu i zająć się tą znakomitą kolacją, wie przecież, że Amy coś przygotowała. Blair uśmiechał się ciepło i z sympatią, a Ed wyglądał jak dzieciak, który dostał cukierka. I Amy zaczęła się zastanawiać, jak mogła mieć coś przeciwko wizycie Belli, teraz tak było z nią przyjemnie. Tym przyjemniej, że wszystko jej się podobało. Tak, Amy stanie na głowie, żeby ich wspólne sobotnie zakupy udały się jak najlepiej. Bo przecież najważniejsze jest to, by sprawić przyjemność Belli.

Seven Sisters To doprawdy osobliwe, że mieszkają właśnie w Seven Sisters - pomyślała Pat po raz kolejny. Uznała za jakiś przedziwny zbieg okoliczności, że ktoś, kto urządza swego rodzaju orgie, zamienianie się żonami, rozpasaną rozrywkę dla żądnych urozmaicenia par, mieszka w miejscu o tak znaczącej nazwie. Powiedziała nawet o tym Stuartowi. - Gdzieś przecież muszą mieszkać - odparł obojętnie. Pat studiowała „Od A do Z". - Zupełnie nie rozumiem, czemu podają, że to Seven Sisters, skoro właściwie jest to już bardziej Hornsey - zauważyła żałośnie. - Gdyby podali, że mieszkają w Hornsey, wtedy też dopatrzyłabyś się w tym jakiejś aluzji - stwierdził pobłażliwie Stuart. Do przyjęcia pozostały jeszcze dwa tygodnie, a Pat już teraz była cała spięta. Z niezadowoleniem oglądała nowo kupiony komplet bielizny. Wszystko było czerwone ze wstawkami z czarnej koronki, a jedna wstawka miała kształt rozetki. Raz po raz przymierzała go w łazience, krytycznie oglądając swe odbicie w lustrze. Wyglądała tak blado, a ciemne kolory sprawiały, że robiła wrażenie martwej. Zastanawiała się, czy wzbudzi pożądanie we wszystkich obecnych mężczyznach, czy zestawienie śmiertelnie bladej skóry z czerwonym jedwabiem i czarną koronką doprowadzać ich będzie do szaleństwa, czy też może któraś z kobiet

odciągnie ją na bok i poradzi, żeby użyła samoopalacza. To straszne, że nie ma nawet kogo spytać. Mogła oczywiście napisać do redakcji tego okropnego czasopisma, w którym Stuart wynalazł artykuł o zamienianiu się żonami i odpowiedział na zawartą tam ofertę, ale i tak nie zdążyłaby już otrzymać na czas odpowiedzi. Nieskończoną ilość razy przećwiczyła już, co tam powie: „Witajcie, jak miło, żeście nas zaprosili... dom macie naprawdę ekstra". Nie, nie mogła przecież powiedzieć tej dziwce, do której należał dom w Seven Sisters, że to miło z jej strony, że zaprosiła ją i Stuarta. Przecież to Stuart i Pat, żądni perwersyjnej przyjemności i urozmaicenia, wyrazili ochotę, żeby tu przyjść, rozebrać się i iść do łóżka z całym tłumem nieznajomych. Im częściej przypominała sobie, że właśnie tak to sobie zorganizowali, tym gorzej się czuła i tym bardziej jej było głupio. Mimo że starała się o tym nie myśleć, zastanawiała się, czy zdążą tam w ogóle o czymkolwiek porozmawiać, zanim wezmą się do rzeczy. Może w pewnym momencie okaże się, że stoi gdzieś w kącie, goła jak święty turecki, i rozmawia z jakąś inną gołą panią domu o kółku teatralnym dla dzieci albo o nowym supermarkecie? Może Stuart na golasa będzie ze śmiechem opowiadał swoim nowym znajomym, jakie pomidory hoduje u siebie na działce? Tak bywało na normalnych przyjęciach, w których brali udział. Były to miłe, spokojne wieczory, nikt się tam nie rozbierał i nie kopulował, z kim popadnie. Rozmawiano o tym, że podrożały bilety kolejowe i że trudno jest znaleźć lekarza, który poświęciłby pacjentowi chociaż dwie minuty uwagi i posłuchał, co się do niego mówi. Spokojne, nudne wieczory. Ich życie toczyło się coraz bardziej jednostajnie, starzeli się przed czasem, zachowywali się jak typowa para klasy średniej z peryferii, mimo że właściwie nie mieszkali nawet na przedmieściu. Żadnego urozmaicenia, ciągle to samo, nic, co zapierałoby dech w piersiach. Dwójka dzieci, przeciętna krajowa, Stuart pracujący w banku...

Wszechmocny Boże! A gdyby zdarzyło się, że na przyjęciu będzie ktoś z klientów tego banku? To wcale nie było śmieszne. Nie jest powiedziane, że klienci muszą mieszkać w pobliżu swoich banków, mogą być tacy, którzy mieszkają przy głównej ulicy w Seven Sisters. Czy Stuart o tym pomyślał? Może lepiej będzie mu o tym powiedzieć i całą sprawę uda się odwołać. Głupotą byłoby ryzykować jego karierę zawodową... Nie. Z pewnością o tym pomyślał, był zupełnie zdecydowany wziąć udział w tym przyjęciu. Pomyślałby tylko, że Pat szuka pretekstu, żeby się wykręcić. Ładne mieszkanko, co prawda bez ogrodu, ale przecież weekendy spędzają na działce. Dzieci zdrowe i silne, lubią swoją szkołę. W tym semestrze Debbie znowu wystąpi w przedstawieniu, a Danny może zostanie wybrany do reprezentacji sportowej. W szkole mają masę przyjaciół, w domu też się drzwi nie zamykają, bawią się z dziećmi sąsiadów na pobliskim placu zabaw. Zycie może nie jakieś nadzwyczajne, ale zupełnie szczęśliwe... nawet dyrektor szkoły powiedział kiedyś coś takiego... Boże Miłosierny! A gdyby jakimś cudem dowiedzieli się o tym w szkole! Jakiż to byłby wstyd dla Debbie i Danny'ego, gdyby okazało się, że są dziećmi zboczonych, perwersyjnych rodziców. Może nawet kazano by im zmienić szkołę, żeby nie wywierali złego wpływu na inne dzieci. Spokojnie. Właściwie jakim cudem szkoła miałaby się o tym dowiedzieć? Chyba tylko wtedy, gdyby ktoś z rodziców albo nauczycieli także zabawiał się w ten wymyślny i perwersyjny sposób, uprawiał razem z nimi tę grę tylko dla dorosłych?... Tak, oczywiście wtedy wszyscy musieliby zachować dyskrecję. ...w każdym razie dyrektor powiedział wtedy, że jest pełen podziwu dla rodziców za to, że zdobywają się dla swych dzieci na tyle poświęceń, świadomi są ich potrzeb i stwarzają im dobre warunki rozwoju. Stwierdził, że jest pewien, iż ten wysiłek zwróci się tysiąckrotnie, bowiem dzięki temu będą żyć w zgodnym, dojrzałym społeczeń-

stwie, z dala od wojen i napięć, którymi wstrząsane są inne kraje. Stuart powiedział, że w takich imprezach biorą udział zupełnie normalni ludzie; tacy sami dobrzy, zwyczajni, godni szacunku obywatele jak wszyscy inni. Stwierdził, że chodzi tam tylko o pewne przesunięcie granic dopuszczalnych przyjemności i że ci ludzie chcą po prostu wzbogacić nieco współżycie seksualne przeciętnego małżeństwa... żeby współżyć w sposób mniej samolubny... przez to, że dzielą się miłością z innymi małżeństwami. Wyczytał, że taka go- towość, by dzielić się z przyjaciółmi swymi prawami do partnera czy partnerki, sama w sobie jest przejawem miłości; był zdania, że jest w tym dużo prawdy. A co jeszcze ważniejsze w tych przewrotnych czasach - pozwalało to całkowicie wyzwolić się od pojęcia niewierności wobec swego stałego partnera. Dzięki temu wszelkie niedozwolone związki traciły rację bytu. Wszystko miało być odtąd jawne; tak będzie dobrze i zdrowo. Stuart wypowiadał się na ten temat z wielkim entuzjazmem, podobnie jak kiedyś mówił o korzyściach płynących z posiadania działki. W oczach miał taki sam błysk jak wtedy, kiedy wyobrażał sobie, że działka zapewni im samowystarczalność. Cała pozostała ludność Londynu może głodować i zatruć się odpadami radioaktywnymi, podczas gdy Stuart, Pat, Debbie i Danny wyhodują sobie na działce wszystko, co im będzie do życia potrzebne; no i kto się będzie śmiał ostatni? Pat zapytała wtedy łagodnie, w jaki sposób Stuart ustrzegłby swoją kapustę i fasolkę szparagową przed tysiącami głodujących londyńczyków, jeżeli byliby jedyną rodziną, która zdoła się sama wyżywić. Stuart odparł, że to tylko szczegół techniczny. Nadal w soboty i niedziele zajmowali się pracą na działce, ale już bez pierwotnego entuzjazmu, teraz sprawiało im to po prostu przyjemność. Może tak samo będzie z zamienianiem się żonami, pomyślała Pat. Pierwszy entuzjazm i podniecenie szybko miną, a potem cotygodniowe wypra-

wy do Seven Sisters czy Barking, Rickmansworth albo Biggin Hill wejdą im w nawyk i te erotyczne przyjęcia staną się czymś zwykłym, może nawet przyjemnym. Zadziwiające, że Stuart traktował całą tę sprawę z takim spokojem; to niepokoiło Pat najbardziej. Zapytała go, czy nie uważa, że powinien kupić sobie nowe slipy. - Nie, kochanie, w szafie mam ich pełno - odparł zdumiony. - Ale na przyjęcie - syknęła. - Dlaczego miałbym kupować nowe slipy? - zdziwił się, jakby powiedziała, że powinien kupić z tej okazji nowe radio tranzystorowe. - Mam na górze dziewięć par, naprawdę mam masę majtek. Im mniej czasu dzieliło ich od tej imprezy, tym bardziej Pat martwiła się o Stuarta. Czy on nie miał nerwów ani uczuć, że był tak spokojny... jak to się mogło stać, że odpowiedział na tę ofertę, a potem zatelefonowała do nich ta kobieta o głosie przypominającym dźwięk piły tarczowej? Pat nigdy się szczególnie nie zastanawiała nad swym życiem seksualnym. Zawsze wydawało jej się bardzo przyjemne i w porządku; w żadnym razie nie uważała się za kobietę oziębłą, przynajmniej nie w takim rozumieniu, w jakim traktowały ten problem artykuły w pismach kobiecych, które czytała. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek wymawiała się bólem głowy czy mówiła, że jej się nie chce. Przyszło jej na myśl, że może ich seks był zawsze taki sam. No ale przecież, na litość boską, są rzeczy, które się nie zmieniają. Na przykład tabliczka czekolady czy dżin z tonikiem zawsze mają ten sam smak. Dźwięk V Symfonii Beethovena czy muzyka Johnny'ego Mathisa też są zawsze takie same. Więc skąd nagle ta wielka potrzeba odmiany? Pat poczuła się Zraniona. Czytała o kobietach, które odkrywały nagle, że ich porządni i łagodni mężowie w rzeczywistości lubili ostrą pornografię i seks połączony z krępowaniem partnera sznurami czy przywiązywaniem go do łóżka. Może więc powinna odczuwać ulgę, że Stuart zapro-

ponował tylko taką miłą mieszczańską rozrywkę, jak zamiana żon. A jednak Pat czuła się boleśnie dotknięta. Ona gotowa była do końca swoich dni żyć tak jak teraz - oszczędzać pieniądze na kupno domu, raz do roku wyjeżdżać na wakacje z przyczepą kempingową, dwa razy na tydzień miło i bezpiecznie kochać się po ciemku w zaciszu własnej sypialni. Jeżeli Stuart chciał teraz czegoś innego niż ona, to był to dowód niewdzięczności z jego strony. Po południu tego okropnego dnia Pat była umówiona z fryzjerką. - Gdzieś się pani wybiera? - zapytała fryzjerka ze zwykłą, zawodową życzliwością. - Nooo... tak - wyjąkała Pat. - A może to jakaś oficjalna uroczystość? - pytała tamta dalej. - Hmm. Nie, nie. Żadna uroczystość. Idziemy do kogoś. Starzy znajomi, nowi znajomi. Przyjęcie, zwykłe przyjęcie - rozpaczliwie broniła się Pat. Fryzjerka wzruszyła ramionami. - To na pewno miłe - zakończyła z rozdrażnieniem. Babysitterka pojawiła się punktualnie. W skrytości ducha Pat żywiła nadzieję, że dziewczyna zadzwoni i powie, że nie może przyjść. Oznaczałoby to, iż muszą zrezygnować z tej absurdalnej wyprawy na drugą stronę Londynu po to, aby kopulować z obcymi ludźmi. Dreszcz podniecenia odczuwała jedynie na myśl, że może po prostu popadła w obłęd. Debbie i Danny pożegnali się z nimi, prawie nie odrywając się od telewizji. - Dobranoc mamo, dobranoc tato. Zajrzyjcie do nas, jak wrócicie. Oczy Pat wypełniły się łzami. - Stuart, kochanie... - zaczęła. - Do widzenia kompania - powiedział Stuart stanowczo. Pat sądziła, że pojadą samochodem, i zdumiało ją, kiedy Stuart stwierdził, że dużo prościej będzie dojechać tam metrem.

- Tylko jedna przesiadka - powiedział. Pat jednak natychmiast nadała jego słowom swoiste znaczenie. Zastanawiała się, czy chodzi mu o to, że kiedy już tam dojadą, to zamienią się tylko z jedną parą. Czuła, że zbiera jej się na wymioty. Przypuśćmy, że będzie tak, jak kiedyś przed laty podczas potańcówki w klubie tenisowym, kiedy nikt nie prosił jej do tańca, aż w końcu wdzięczna była jakiemuś okropnemu typowi za to, że zakręcił się z nią parę razy dookoła parkietu. Czy dziś wieczór coś takiego też może się zdarzyć? Przypuśćmy, że kiwnie na nich zachęcająco jakaś straszna, obleśna para, której nikt inny nie chciał? Czy będą musieli się zgodzić? Czy według przyjętych tam zasad nie wolno się wycofać? - Dobrze, ale czy nie byłoby wygodnie wrócić do domu samochodem? - zapytała. - Może nie będę wtedy w odpowiedniej formie, żeby prowadzić samochód - odparł zwięźle Stuart. Taki będzie zmęczony rozkoszą? Wykończony? A może uśnie w objęciach cudzej żony? Albo pojedzie do domu z kim innym? A może zostanie z tą okropną kobietą z Seven Sisters? Co mógł mieć na myśli, mówiąc, że nie będzie w formie, żeby prowadzić samochód? Cały ten koszmar zaczynał ją przerażać. Dlaczego się w ogóle zgodziła na tę podłą i głupią imprezę? Dlaczego Stuart to zaproponował? Pociąg przyjechał natychmiast, jak to zwykle bywa, kiedy człowiek wybiera się do dentysty albo na przyjęcie z zamianą żon. Stacje tylko migały za oknem. Stuart podczytywał tylną stronę czyjejś gazety. Pat już trzykrotnie z uwagą przejrzała się w lusterku puderniczki. - Wyglądasz świetnie - powiedział Stuart, kiedy wyjmowała puderniczkę po raz czwarty. - Prawdopodobnie masz rację - odpowiedziała zrezygnowana. - A zresztą to nie mojej twarzy będą się tam przyglądać. - Co mówisz? A, tak. - Stuart uśmiechnął się, chcąc dodać jej ducha, po czym z powrotem zajął się wynikami rozgrywek futbolowych.

- Czy myślisz, że od razu będziemy się tam rozbierać? -zapytała żałośnie Pat, kiedy wyszli ze stacji. - Nie wiem, myślę, że to zależy, czy mają centralne ogrzewanie - stwierdził Stuart rzeczowo. Pat spojrzała na niego jak na kogoś obcego. Przez chwilę szli w milczeniu, wreszcie Pat odezwała się znowu. - Czy kiedy rozmawialiście przez telefon, mówiła, ile osób może tam być? - zapytała. - No bo przecież te domy tutaj są dość małe. Więcej niż dwanaścioro gości nawet by się nie zmieściło. - Nie, wspominała tylko, że będzie kilkoro przyjaciół -rzekł Stuart. - Kilkoro przyjaciół, nie powiedziała dokładnie ilu. - Ale my nie jesteśmy ich przyjaciółmi, w pewnym sensie jesteśmy nawet intruzami, prawda? - nalegała błagalnie Pat. W oczach miała łzy. Dom, do którego zmierzali, był już za rogiem. Jeszcze tylko skręt w prawo i prosta droga, z której nie ma odwrotu. Stuart spojrzał na nią, poruszony łzami, które wyczuł w jej głosie. - Będzie cudownie, kochanie. Zobaczysz, że ci się spodoba. W takich sytuacjach zawsze jesteś troszkę zdenerwowana. Spojrzała na niego i oczy jej błyszczały. - Co to znaczy w takich sytuacjach? Kiedy się zdarzyło, żebyśmy robili coś chociaż trochę podobnego? To przecież pierwszy raz... - I ku swemu przerażeniu wybuchnęła płaczem. Stuart wyglądał na bardzo zatroskanego. Próbował jej dotknąć, objąć, ale Pat go odepchnęła. - Nie, przestań powtarzać, że wszystko w porządku i że mi się spodoba. Nie spodoba mi się, nienawidzę tego pomysłu. Nie idę tam. Nawet mnie nie namawiaj. - No dobrze, ale dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? Dlaczego odczekałaś, aż doszliśmy już prawie na miejsce? - spytał Stuart z głupią miną, a na jego okrągłej niewinnej twarzy malowało się zdumienie. - Nie mogę

pojąć, dlaczego nie powiedziałaś mi od razu na samym początku, że widzisz w tym coś niewłaściwego. Przecież wcale byśmy tego wszystkiego nie rozkręcili; myślałem, że też chcesz spróbować. Pat zakasłała głośno. - Sama powiedziałaś, że to będzie przygoda... - przypomniał. Pat zakasłała głośno. - To ty powiedziałaś, że raz spróbujemy i jeśli nam się nie spodoba, to damy sobie z tym spokój - wyliczał dalej. Pat wydmuchała nos. - Dlaczego, kochanie? Dlaczego właśnie teraz zmieniłaś zdanie? Powiedz mi tylko, zrobimy wszystko, co będziesz chciała. Nie pójdziemy tam, jeżeli ten pomysł tak cię odstrasza. Tylko mi powiedz dlaczego. Pat popatrzyła na niego zaczerwienionymi oczami. Jego okrągła twarz naprawdę wyglądała niewinnie. Zdziwiło ją, że nigdy przedtem tego nie zauważyła. Był po prostu jeszcze jednym zawiedzionym młodym urzędnikiem z banku. Jeszcze jednym mężczyzną, który ma nudny zawód, przeciętną żonę, parę drinków wypijanych co sobotę, dwójkę miłych, ale pochłaniających wiele czasu i pieniędzy dzieciaków, no i samochód, który wymagał ciągłych nakładów, skoro nie dawało się zastąpić go lepszym. Co prawda, co roku wypożyczali na wakacje przyczepę kempingową, ale nigdy nie zdarzało mu się brodzić w ciepłym piasku Indii czy Seszeli. Zaczęła mówić i przerwała. Musiała teraz bardzo uważać. Było tak, jakby Stuart stanowił negatyw, a w tej chwili ktoś pokazał jej wywołaną odbitkę. Zobaczyła, co powoduje jego frustracje, jak odbijają się na nim godziny spędzane w drodze do pracy, jak stopniowo rośnie mu brzuch. To wszystko dalekie było od powieści o Jamesie Bondzie albo o Dzikim Zachodzie, jakie czytywał codziennie przez pół godziny przed snem. Nareszcie zaczynała go rozumieć. Potrzebował czegoś podniecającego, co wykraczałoby poza codzienną rutynę.

Chciał dowodu na to, że nie jest robakiem, że zanim się zestarzeje i pójdzie w odstawkę, zanim zacznie kuśtykać o lasce i umrze, może jeszcze dokazać w życiu czegoś śmiałego. Spojrzała na niego z całkowitym spokojem. - Jestem zazdrosna, o to chodzi. Taka jest prawda - powiedziała. - Co ty mówisz? - nie wierzył własnym uszom. - Nie chcę, żebyś był z nimi, żeby na ciebie patrzyły. Nie chcę, żeby te dziewczyny... no wiesz, pozwalały sobie z tobą. Byłabym bardzo zazdrosna. Ja cię kocham. Nie chcę, żeby one się z tobą kochały. - Ależ, Pat - zaczął Stuart rozpaczliwie. - Przecież już o tym wszystkim rozmawialiśmy, to nie ma nic wspólnego z miłością. Tu chodzi o pewną odmianę, o podniecenie, o przełamywanie barier... i żeby nie robić zawsze tego samego... do końca życia. Miała rację. Postanowiła, że jeśli zdołają dziś wrócić z Seven Sisters bez szwanku, zrobi w tej materii wszystko, co tylko podsunie jej uboga wyobraźnia, wspomagana przez rozmaite poradniki na temat seksu. - Zbyt wiele dla mnie znaczysz - powiedziała z wahaniem. Nigdy nie zwracali się do siebie szczególnie pieszczotliwie i nie prawili sobie wyszukanych komplementów. Trudno było zaczynać teraz, wieczorem, gdzieś na nieznanej ulicy w północnej części Londynu, w drodze na orgię. Ale gdzieś zawsze trzeba zacząć. - Jesteś dla mnie zbyt... ważny. Zbyt cenny i podniecający. Uwielbiam, kiedy się... hmm... pieprzymy. Nie chcę, żeby jakieś inne kobiety brały w tym udział. To jest moja... hmm... przyjemność. - Naprawdę to uwielbiasz? - zapytał niewinnie. - Och tak, oczywiście - przymknęła oczy i wydała westchnienie prawdziwej rozkoszy na myśl, że może tym razem wygra. Zabrzmiało to jak wyraz szczerego pożądania. - Nie przypuszczałem, że cię to w ogóle cokolwiek obchodzi - rzekł Stuart. - Żebyś tylko wiedział, jak bardzo - odparła Pat i doda-

ła stanowczo: - Ale nie wiem, czy nadal tak będzie, jeśli te wszystkie kobiety będą na ciebie włazić... Zamilkła. Było to zamierzone ryzyko. Tak naprawdę to niewiele zastanawiała się nad udziałem Stuarta w całym tym żałosnym przedsięwzięciu, natomiast myśl o własnej roli prześladowała ją obsesyjnie. Uważała jednak, że jeśli się do tego przyzna, tym samym potwierdzi jego podejrzenia, że ożenił się z ciemną purytanką i prowincjuszką i że prawdziwe podniecenie to coś, co ma go w życiu ominąć. - Ja czasem... hmm... wpadam nawet w panikę na myśl o tych wszystkich kobietach, które przychodzą do banku i mogłyby... no... robić ci jakieś propozycje - powiedziała. Stuart obrzucił ją uważnym spojrzeniem. - Tym nie masz potrzeby się niepokoić. To już paranoja - powiedział miękko. - Zawsze byłem ci wierny; dzisiaj na tę imprezę też przecież idziemy razem. - Nie chcę się tobą z nimi dzielić - odparła Pat. - Nie mam zamiaru. One mają okropnych, starych mężów, wstrętnych dziadów. A ja mam ciebie. Niby dlaczego mam być taka szczodra? Milczał, patrzył to w jedną, to w drugą stronę ulicy. Pat nie spuszczała wzroku z jego twarzy. Z ulgą zauważyła, że postanowił zawrócić. - A gdybyśmy tak kupili sobie po kebabie... -1 butelkę wina... W chwili, kiedy zawracali w stronę stacji, obok nich zatrzymał się samochód i ktoś zapytał o ulicę. Pat upewniła się, o jaki numer im chodzi. Tak jak przypuszczała, szukali numeru 17. Pokazała im drogę i dodała: „Dobrej zabawy!", po czym oboje ze Stuartem wybuchnęli śmiechem. - Nie byli zbyt młodzi - zauważył Stuart. - Czy myślisz, że to byłoby obrzydliwe i żałosne? Pat nie miała zamiaru utwierdzać go w tym przekonaniu. - Nie, na pewno są tam jakieś superbabki. A poza tym