kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Binchy Maeve - W kręgu przyjaciół

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Binchy Maeve - W kręgu przyjaciół .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BINCHY MAEVE Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 602 stron)

Binchy Maeve W kręgu przyjaciół Ona - pełna kompleksów na punkcie swego wyglądu dziewczyna z małego miasteczka pod Dublinem; on - najprzystojniejszy z dublińskich studentów. Dookoła nich zaś - krąg przyjaciół, prawdziwych i nieprawdziwych; drobne intrygi i wielkie dramaty, zabawne przygody i budzące niepokój tajemnice. Czy miłość Benny i Jacka przetrwa trudne próby?

Rozdział pierwszy Wcałej kuchni pachniało pieczonym ciastem. Benny odłożyła torbę z książkami i ruszyła na inspekcję. - Tort nie jest jeszcze polukrowany - wyjaśniła Patsy. -Pani powiedziała, że sama to zrobi. - Co na nim napiszecie? - dopytywała się Benny. - Przypuszczam, że „Wszystkiego najlepszego, Benny" -Patsy była wyraźnie zdumiona. - Może „Benny Hogan - dziesięciolatka"? - Nigdy nie widziałam czegoś takiego na torcie. - Chyba czasem tak się robi, kiedy ktoś ma specjalne urodziny. Na przykład dziesiąte. - Może - rzekła z powątpiewaniem Patsy. - Czy galaretki są już gotowe? - Schowałam je do spiżarki. Tylko ich nie dotykaj. Zostawisz ślady palców i pani zabije nas obie. - Nie mogę uwierzyć, że wkrótce skończę dziesięć lat -westchnęła Benny z zachwytem. - O tak, to wielki dzień - powiedziała z roztargnieniem Patsy. Wzięła skrawek natłuszczonego papieru i zaczęła przecierać formę na ciastka. - Patsy, a co ty robiłaś, kiedy skończyłaś dziesięć lat? - W moim życiu nic się nie zmieniło - odparła ze zniecierpliwieniem Patsy. - Opowiadałam ci już przecież, że w sierocińcu wszystkie dni były takie same. Moje życie było bardzo nudne dopóki nie przyjechałam do was.

Benny uwielbiała historie z sierocińca. Uważała, że są lepsze niż wszystko, co można znaleźć w książkach. Słuchała opisów wielkiej sali, dwunastu żelaznych łóżek, dziewcząt, niektórych dobrych, niektórych okropnych... Strasznej chwili, kiedy złapały wszy i opiekunowie ogolili im głowy. - Ależ musiałyście mieć urodziny - upierała się teraz. - Nie pamiętam - westchnęła Patsy. - Była tam jedna miła zakonnica, która powiedziała kiedyś, że jestem dzieckiem środy, pełnym żałości. - To niezbyt miłe. - Cóż, przynajmniej wiedziała, że urodziłam się w środę... Idzie twoja mama, lepiej wezmę się do roboty. Do kuchni weszła Annabel Hogan, niosąc trzy wielkie torby. Zdumiała się na widok córki siedzącej przy stole i machającej wesoło nogami. - Wcześniej dziś jesteś, prawda? Zaraz wracam, tylko zaniosę zakupy na górę. Kiedy na schodach rozległy się ciężkie kroki matki, Benny podbiegła do Patsy. - Myślisz, że kupiła? - Nie pytaj mnie, Benny. Ja nic nie wiem. - Mówisz tak, bo wiesz. - Nie. Naprawdę. - Czy była w Dublinie? Pojechała autobusem? - Nie, wcale nie. - Musiała przecież. - W głosie Benny zabrzmiał zawód. - Nie. Wyszła tylko na krótko do miasta. Benny w zadumie oblizała łyżkę. - Surowe smakuje lepiej - stwierdziła. - Zawsze to powtarzasz - Patsy spojrzała na nią czule. - Kiedy skończę osiemnaście lat i będę mogła sama decydować o wszystkim, zawsze będę jadła nie upieczone ciastka - oznajmiła Benny. - Akurat. Kiedy skończysz osiemnaście lat, tak bardzo zajmie cię odchudzanie, że w ogóle nie będziesz jeść ciastek.

- Nigdy nie stracę apetytu na ciastka. - Teraz tak mówisz. Poczekaj, aż zechcesz się spodobać jakiemuś chłopcu. - A ty chciałabyś się komuś spodobać? - Oczywiście. Cóż może być ważniejsze w życiu? - Jakiemu chłopcu? Nie chcę, żebyś gdzieś odeszła. - Nie bój się, nie znajdę sobie chłopaka. Jestem przecież znikąd i porządny chłopak nie mógłby mnie przedstawić rodzicom, bo co by im powiedział, że skąd jestem. Rozumiesz, nie mam żadnej przeszłości, żadnej rodziny. - Ale przecież miałaś wspaniałe życie! - zawołała Benny. - Wszystkich potrafisz tym zaciekawić. Nie miały czasu na dalszą rozmowę. Matka Benny wróciła do kuchni, już bez płaszcza, i zabrała się do przyrządzania lukru. - Czy byłaś dziś w Dublinie, mamo? - Nie, kochanie. Miałam dość pracy, przygotowując wszystko na dzisiejsze przyjęcie. - Zastanawiałam się tylko... - Wiesz chyba, że urodziny same się nie przygotują. -Słowa brzmiały ostro, lecz głos, którym zostały wypowiedziane, był ciepły. Benny wiedziała, że mama też nie może się doczekać gości. - Czy tata wróci do domu na tort? - Owszem. Zaprosiliśmy wszystkich na wpół do czwartej. Będą tu około czwartej, zatem nie musimy siadać do podwieczorku przed wpół do szóstej, a do tortu zabierzemy się, kiedy tata zamknie interes i wróci do domu. Ojciec Benny prowadził Galanterię Męską Hogana, wielki sklep z męską garderobą w Knockglen. Największy tłok w sklepie panował najczęściej w soboty, kiedy kobiety, korzystając z wolnego popołudnia swych mężów, okolicznych farmerów, prowadziły ich do miasta do miary. Zajmował się nimi sam pan Hogan albo Mike, odwieczny pomocnik, krawiec, który pracował tu od niepamiętnych czasów, czyli od dnia, kiedy młody pan Hogan kupił firmę.

Benny ucieszyła się, słysząc, że ojciec wróci na tort, przypuszczała bowiem, że właśnie wtedy rodzice wręczą jej prezent. Ojciec powiedział, że będzie to wspaniała niespodzianka. Benny wiedziała, że kupili jej aksamitną sukienkę z koronkowym kołnierzykiem i pasujące do niej pantofelki. Marzyła o niej od ostatnich świąt Bożego Narodzenia, kiedy to wybrali się razem na pantomimę do Dublina i zobaczyła na scenie młode tancerki w takich właśnie różowych aksamitnych sukienkach. Słyszała, że podobne stroje sprzedaje firma Clerys, która mieściła się zaledwie kilka minut drogi od przystanku autobusowego w Dublinie. Benny była wysoka i mocno zbudowana, ale różowa aksamitna sukienka na pewno to zmieni. Będzie wyglądała zupełnie jak wróżki tańczące na scenie, a jej stopy nie będą już wielkie i płaskie, gdyż pantofelki mają spiczaste noski, ozdobione małymi pomponikami. Zaproszenia na przyjęcie zostały rozesłane dziesięć dni wcześniej. Otrzymało je siedem dziewczynek ze szkoły, głównie córki farmerów z okolic Knockglen oraz Maire Carroll, której rodzice byli właścicielami sklepu spożywczego. Kennedy'owie z drogerii mieli samych synów, których, rzecz jasna, nie zaproszono, a dzieci doktora Johnsona były jeszcze za małe, więc także nie mogły przyjść. Peggy Pine, prowadząca sklep z elegancką odzieżą, zapowiedziała, że być może odwiedzi ją jej mała siostrzenica. Benny oznajmiła, że nie chce nikogo, kogo by nie znała, z ulgą zatem przyjęto wiadomość, że owa siostrzenica, Clodagh, także nie chce się spotykać z obcymi. Wystarczająco okropne było to, że matka uparła się, by zaprosić Ewę Malone. Ewa była jedną z dziewcząt mieszkających w klasztorze i znała wszystkie sekrety zakonnic. Niektóre uczennice mawiały: patrzcie, jak matka Franciszka zawsze ustępuje tej dziewczynie, Ewa to jej prawdziwa pupilka; inne twierdziły, że zakonnice musiały zatrzymać ją z litości i lubią ją mniej niż inne wychowanki,

których rodziny łożą na utrzymanie klasztoru Świętej Marii Panny. Ewa była drobna i ciemnowłosa. Czasami przypominała chochlika, jej czujne oczy bezustannie zerkały na wszystkie strony. Benny ani jej nie lubiła, ani nie darzyła niechęcią. Zazdrościła Ewie, że tak jest drobna i szczupła i że potrafi się wspinać na płoty. Wiedziała, że dziewczynka ma w klasztorze własny pokój za kratą, tam gdzie wzbraniano wstępu innym wychowankom. Dziewczynki mówiły, że pokój ten ma okrągłe okno wychodzące na miasto i że Ewa może, siedząc w tym oknie, obserwować przechodniów, patrzeć, dokąd i z kim idą. Nigdy nie wyjeżdżała na wakacje, przez cały czas mieszkała z zakonnicami. Czasami matka Franciszka i pani Pine ze sklepu z ubraniami zabierały ją do Dublina, ale nigdy nie spędziła nocy poza klasztorem. Raz, kiedy cała klasa wybrała się na wycieczkę przyrodniczą,' Ewa pokazała koleżankom mały domek mówiąc, że należy do niej. Stał pośród innych małych domów, a każdy z nich otoczony był małym kamiennym murkiem. Kiedy będzie starsza, zamieszka tam sama. W jej domu nigdy nie będzie się piło mleka ani używało wieszaków do ubrań. Wszystkie rzeczy będą leżały na podłodze, ponieważ w swoim domu będzie mogła robić, co jej się żywnie spodoba. Część klasy trochę bała się Ewy, więc nikt nie kwestionował jej opowieści, ale też nikt w nią nie uwierzył. Ewa była dziwna. Często wymyślała różne historie, a kiedy wszyscy zaczynali się nimi interesować, wołała: „Nabrałam was!" Benny nie miała ochoty zapraszać jej na przyjęcie, ale tym razem mama nie ustąpiła. -To dziecko nie ma domu. Musimy ją zaprosić, skoro przyjmujemy gości. - Ależ ona ma dom, mamo. Mieszka przecież w klasztorze. - To nie to samo. Musimy ją zaprosić, Benny, to moje ostatnie słowo.

Ewa napisała krótki, bardzo poprawny liścik, że z przyjemnością przyjmuje zaproszenie. - Nauczyli ją ładnie pisać - stwierdził z aprobatą ojciec Benny. - Uparły się, aby zrobić z niej damę - odparła mama. Nikt nie wyjaśnił, czemu miałoby to być takie ważne. - Na swoje urodziny Ewa dostaje tylko święte obrazki i miniaturki chrzścielnic z wodą święconą - oznajmiła Benny. - Bo widzicie, zakonnice nie mają nic innego. - Boże, gdyby zmarłe siostry to usłyszały, kilka z nich przewróciłoby się w grobach pod cisami - odparł ojciec Benny, nie wyjaśniając jednak dlaczego. - Biedna Ewa. Niełatwy ma start w życiu - westchnęła matka. - Ciekawe, czy urodziła się,w środę, jak Patsy - wtrąciła nagle Benny. - Cóż to ma za znaczenie? - Byłaby nieszczęśliwa. Dziecię środy jest pełne żałości - zacytowała dziewczynka. - Bzdura - odrzekł lekceważąco ojciec. - A którego dnia ja się urodziłam? - W poniedziałek. W poniedziałek osiemnastego września 1939 roku - odparła matka. - O szóstej wieczór. Rodzice wymienili spojrzenia, w których kryło się wspomnienie długiego oczekiwania na pierwsze i, jak się okazało, jedyne dziecko. - Dziecię poniedziałku śnieżną ma cerę i jasne włosy -skrzywiła się Benny. - To niewątpliwie prawda! - powiedziała matka. - Nikt nie ma jaśniejszej cery niż Mary Bernadettę Hogan, prawie dziesięcioletnia panna z naszej parafii - dodał ojciec. - Ale nie mam jasnych włosów - Benny próbowała dokładnie dopasować swój wizerunek do starego powiedzenia. - Masz najpiękniejsze włosy, jakie kiedykolwiek widzia-

łam. - Matka czule pogładziła długie kasztanowe loki dziewczynki. - Naprawdę wyglądam ładnie? - spytała Benny. Zapewnili ją, że wygląda ślicznie, i w tym momencie wiedziała, że kupili jej sukienkę. Wcześniej martwiła się nieco, teraz jednak była pewna. Następnego dnia w szkole nawet dziewczynki, które nie zostały zaproszone na przyjęcie, życzyły jej wszystkiego najlepszego. - Co dostaniesz? - Nie wiem. To niespodzianka. - Czy to sukienka? - Tak. Tak sądzę. - No śmiało, powiedz nam. - Naprawdę nie wiem. Nie dostanę jej aż do przyjęcia. - Czy została kupiona w Dublinie? - Tak myślę. Nagle odezwała się Ewa: -Może twoi rodzice kupili ją tutaj? U pani Pine jest wiele ładnych rzeczy. - Nie przypuszczam. - Benny zadarła głowę. Ewa wzruszyła ramionami. - W porządku. Pozostałe koleżanki odeszły. Benny naskoczyła na Ewę. - Czemu mówiłaś, że kupili ją u pani Pine? Przecież tego nie wiesz, nic w ogóle nie wiesz. - Powiedziałam: w porządku. - A ty masz sukienkę? - Tak. Matka Franciszka kupiła mi u pani Pine. Nie sądzę, aby była nowa. Najpewniej ktoś ją zwrócił, bo było z nią coś nie tak. W głosie Ewy nie zabrzmiał nawet najmniejszy cień pokory. Oczy jej błyszczały. Sama wyjaśniła wszystko, zanim ktokolwiek mógł rzucić kąśliwą uwagę. - Nie wiesz tego na pewno.

- Nie, ale tak myślę. Matka Franciszka nie miałaby pieniędzy na nową sukienkę. Benny spojrzała na nią z podziwem. Nieco złagodziła swe słowa. - No cóż, ja także nie wiem. Przypuszczam, że dostanę śliczną aksamitną sukienkę. Ale może nie. - W każdym razie kupią ci coś nowego. - Tak. Ale w aksamitnej sukience wyglądałabym naprawdę świetnie - stwierdziła Benny. - Każdy wyglądałby w niej świetnie. - Nie myśl o tym zbyt wiele - ostrzegła ją Ewa. - Może masz rację. - Miło mi, że mnie zaprosiłaś. Miałam wrażenie, że mnie nie lubisz. - Ależ tak - nieszczęsna Benny poczuła się bardzo zakłopotana. - To dobrze. Mam tylko nadzieję, że nikt ci nie kazał. - Nie! Oczywiście, że nie! - Jej protesty były nieco zbyt gwałtowne. Ewa zmierzyła ją uważnym wzrokiem. - W porządku - powiedziała wreszcie. - Do zobaczenia po południu. Uczennice z Knockglen spędzały sobotnie ranki w szkole. O dwunastej trzydzieści, kiedy zadzwonił dzwonek, wypadły za bramę. Wszyscy prócz Ewy, która skierowała się do klasztornej kuchni. - Musimy dać ci porządny posiłek, zanim pójdziesz z wizytą - stwierdziła siostra Małgorzata. - Nie chciałybyśmy, aby sądzili, że dziewczynka od Świętej Marii Panny przychodzi głodna na podwieczorek - dodała siostra Hieronima. Nie chciały onieśmielać Ewy, ale dla nich było to ważne wydarzenie. Dziecko, które same wychowały, zostało zaproszone na przyjęcie. Całe zgromadzenie cieszyło się razem z nią. Gdy Benny wracała do domu, pan Kennedy zawołał ją do swojej drogerii.

- Mały ptaszek powiedział mi, że dziś są twoje urodziny. - Skończyłam dziesięć lat - oznajmiła Benny. - Wiem. Pamiętam, kiedy się urodziłaś. Twoja mama i tata bardzo się ucieszyli. Zupełnie im nie przeszkadzało, że nie jesteś chłopcem. - Sądzi pan, że chcieli chłopca? - Każdy, kto prowadzi jakiś interes, pragnie mieć synów. Choć nie wiem. Sam mam trzech i wątpię, by którykolwiek objął kiedyś ten sklep - pan Kennedy westchnął ciężko. - Cóż, chyba już pójdę... - Nie, nie. Zawołałem cię, żeby dać ci prezent. Oto paczka landrynek specjalnie dla ciebie. -Och, panie Kennedy, dziękuję... - westchnęła oszołomiona Benny. - To nic takiego: Jesteś wspaniałą dziewczynką. Zawsze mówię do siebie: o, idzie nasza baryłeczka, Benny Hogan. Landrynki straciły nagle nieco słodyczy. Benny z lekką melancholią oddarła rożek torebki i zaczęła jeść cukierki. Dessie Burns, którego sklep z narzędziami sąsiadował ze sklepem Kennedy'ego, zawołał z aprobatą: - Brawo, Benny! Zupełnie jak ja, zawsze z nosem w torebce. Jak się miewasz? - Kończę dziś dziesięć lat, panie Burns. - Jezuniu, czyż to nie wspaniałe? Gdybyś była sześć lat starsza, zabrałbym cię do Shea, posadził na kolanie i kupił porcję dżinu. - Dziękuję, panie Burns. - Rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. - Co porabia twój ojciec? Nie mów tylko, że znowu kogoś zatrudnia. Połowa kraju wybiera się emigrację, a Eddie Hogan znów powiększa interes. Dessie Burns miał małe świńskie oczka. Z nieukrywanym zaciekawieniem zerknął na przeciwko, w stronę Galanterii Męskiej Hogana. Ojciec Benny wymieniał uścisk dłoni z jakimś mężczyzną - a może chłopcem, trudno to było stwierdzić. Nieznajomy wyglądał na jakieś siedemnaście

lat. Był chudy i bardzo blady. W ręce trzymał walizkę. Spojrzał powoli w górę na szyld nad drzwiami. - Nic o tym nie wiem, panie Burns - powiedziała Ewa. - Grzeczna dziewczynka. Trzymaj się z dala od interesów. Wierz mi, to prawdziwe urwanie głowy. Gdybym był kobietą, też niczym bym się nie interesował. Znalazłbym sobie po prostu jakiegoś przystojnego bubka, który codziennie dostarczałby mi świeżą porcję landrynek. Benny pomaszerowała dalej ulicą, obok pustego sklepu, który, jak mówili ludzie, miał zająć prawdziwy Włoch. Minęła warsztat szewski, skąd pomachali do niej Paccy Moore i jego siostra Bee. Paccy miał zdeformowaną nogę. Nie uczęszczał na msze, ale ponoć raz na miesiąc przychodził do niego ksiądz, wysłuchiwał spowiedzi i udzielał komunii świętej. Benny słyszała, że Moore'owie wystąpili do Dublina, a może nawet do Rzymu, o dyspensę dla Pac-cy'ego i że nie jest to żaden grzech ani odstępstwo kościelne. Wreszcie dotarła do domu, do Lisbeg. Nowy pies, pół coli, pół owczarek, siedział na schodkach, wygrzewając się leniwie we wrześniowym słońcu. Przez okno widziała stół zastawiony na przyjęcie. Patsy specjalnie na tę okazję wypolerowała brązy, a mama uporządkowała frontowy ogród. Benny pospiesznie przełknęła ostatnią landrynkę, aby uniknąć bury za jedzenie słodyczy w miejscu publicznym, po czym weszła tylnymi drzwiami. -Pies w ogóle nie zaszczekał, kiedy przyszłam - stwierdziła z urazą mama. - Nie powinien na ciebie szczekać, przecież należysz do rodziny - broniła go Benny. - W dniu, kiedy Shep zaszczeka z przyczyn innych niż dla zabawy, wszystkie wrony w okolicy zbieleją. Powiedz mi, jak minął dzień w szkole? Czy wszyscy składali ci życzenia? - Tak, mamo.

- To dobrze. Kiedy zobaczą cię dziś po południu, nie poznają cię. Serce Benny zabiło mocniej. - Czy przed przyjęciem przebiorę się w coś nowego? - Tak sądzę. Myślę, że zanim goście się zjawią, wystroimy cię jak lalkę. - Już w tej chwili? - Czemu nie? - Matka także sprawiała wrażenie podekscytowanej nowym strojem. - Wyłożę ci wszystko na łóżko. Chodź na górę i trochę się umyj, a potem cię ubierzemy. Benny stała w wielkiej łazience, czekając cierpliwie, aż matka skończy szorować jej kark. Już niedługo, powtarzała sobie. Została zaprowadzona do sypialni. - Zamknij oczy - poleciła mama. Kiedy Benny uniosła powieki, ujrzała leżącą na łóżku grubą granatową spódnicę i sweter firmy Fair Isle w czerwono-granatowe pasy. Obok w pudełku leżała para dużych solidnych granatowych półbutów i starannie złożone grube białe skarpety. Z papierowego opakowania wyglądała mała czerwona torebka. - To cały komplet! - zawołała mama. - Ubrana od stóp do głów przez Peggy Pine... - Cofnęła się, aby zobaczyć, jak zareaguje córka. Benny oniemiała. Ani śladu aksamitnej sukienki, miękkiego aksamitu, który można pogładzić, obszytego delikatną koronką. Zamiast tego okropny szorstki materiał, przypominający końskie włosie. Żadnych mglistych różowości, jedynie zdecydowane rozsądne kolory. A buty! Gdzie podziały się pantofelki ze spiczastymi noskami? Benny przygryzła wargę i z trudem powstrzymała łzy. - I co o tym myślisz? - Matka uśmiechała się z dumą. -Twój ojciec uznał, że musisz także dostać torebkę i buty. Dopiero wtedy będzie to prawdziwy elegancki kostium. Uznał, że trzeba jakoś uczcić dzień, w którym zacznie ci iść na drugi krzyżyk.

- To śliczny strój - wymamrotała Benny. - Czyż sweter nie jest idealny? Od wieków prosiłam Peggy, żeby sprowadziła coś takiego. Powiedziałam, że nie życzę sobie żadnej tandety... chcę coś mocnego, co wytrzyma nawet najcięższe chwile. - Jest wspaniały - rzuciła Benny. - Dotknij go - zachęcała matka. Benny nie chciała. Nie teraz, kiedy w jej myślach tkwiła jeszcze wizja aksamitu. - Sama wszystko włożę, mamo, a potem zejdę i pokażę ci się - zaproponowała. Resztką sił powstrzymywała się od płaczu. Na szczęście Annabel Hogan musiała zejść na dół i dopilnować tysiąca drobnych szczegółów. Właśnie zmierzała do kuchni, kiedy zadzwonił telefon. - To na pewno twój ojciec - w jej głosie zabrzmiała cieplejsza nuta. Kroki stały się szybsze. Tłumiąc szlochanie poduszką, Benny słyszała urywki rozmowy. - Jest zachwycona, Eddie. Wiesz, wydaje mi się, że to dla niej zbyt wiele. Wręcz nie mogła tego pojąć. Tyle rzeczy, buty, torebka, i jeszcze do tego skarpetki. Dziecko w tym wieku nie przywykło do takiej ilości prezentów. Jeszcze nie, właśnie się ubiera. Będzie wyglądała ślicznie... Benny powoli wstała z łóżka i podeszła do lustra. Lękała się, czy jej twarz nie jest przypadkiem czerwona i opuchnięta od płaczu. Ujrzała pulchną figurkę dziecka w koszulce i podkolanówkach, z wyszorowaną do czerwoności szyją i przekrwionymi od płaczu oczami. Nie była osobą, którą ktokolwiek chciałby odziać w różową aksamitną sukienkę i małe pantofelki o spiczastych noskach. Z niewiadomych przyczyn przypomniała sobie Ewę Malone. Jej drobną szczerą twarz i ostrzeżenie, aby nie myślała tak wiele o sukience z Dublina. Może Ewa wiedziała przez cały czas, może była w sklepie, kiedy matka kupowała to wszystko... te potworne rze-

czy. Jakie to straszne, że Ewa wiedziała przed nią. A jednak sama Ewa nigdy nie miała nic nowego i Benny doskonale zdawała sobie sprawę, że sukienka, którą Ewa dziś włoży, została przez kogoś zwrócona. Przypomniała sobie, jak Ewa powiedziała: „Przynajmniej kupią ci coś nowego". Nigdy nie pozwoli im odgadnąć, jak wielkie przeżyła roz- czarowanie. Nigdy. Reszta dnia nie zapisała się zbyt wyraźnie w pamięci Benny z powodu ciężkiej chmury zawodu, przesłaniającej całą uroczystość - przynajmniej w jej oczach. Pamiętała, że odpowiadała na pytania i poruszała się jak marionetka. Maire Carroll zjawiła się wystrojona w prawdziwą świą- teczną sukienkę z szeleszczącą halką. Przysłano ją w paczce z Ameryki. Bawiono się w gry z nagrodami dla wszystkich uczestników. Matka Benny kupiła w sklepie Birdie Mac rożki słodyczy, każdy zawinięty w papier innego koloru. Dziewczęta zaczęły zachowywać się coraz hałaśliwiej, ale tort musiał poczekać do chwili, gdy pan Hogan powróci z pracy. Nagle rozległ się dzwon na Anioł Pański. Głęboki dźwięk przetaczał się przez Knockglen dwa razy dziennie, w południe i o szóstej wieczór. Poza sygnałem do modlitwy był też wspaniałą zegarynką. Ale ojciec Benny wciąż jeszcze nie wracał. Benny usłyszała, jak matka mówi do Patsy: - Mam nadzieję, że nie zatrzymał go jakiś klient. Co by to był za pech, gdyby zdarzyło się to akurat dzisiaj. - Na pewno nie, psze pani. Pewnie już idzie. Shep wstał i przeciągnął się, to zawsze znak, że pan idzie do domu. Istotnie tak było. Pół minuty później w drzwiach stanął zdyszany ojciec Benny. - Nie spóźniłem się chyba, nie jest jeszcze tak późno? Zona uspokoiła go i podała mu filiżankę herbaty oraz bułkę z kiełbasą. Dzieci zebrały się dokoła. Spuszczono story i w pokoju pociemniało.

Benny starała się zignorować szorstki dotyk wełny na szyi. Próbowała uśmiechnąć się szczerze do ojca, który przebiegł przez całe miasto, aby być z nią w tej chwili. - Podoba ci się twój komplet? Pierwszy prawdziwy kostium? - zawołał do niej. - Jest śliczny, ojcze, naprawdę. Widzisz przecież, że mam go na sobie. Dzieci w Knockglen śmiały się kiedyś z Benny, że zwraca się do niego „ojcze". Wszyscy mówili do swych ojców „tato" albo „tatusiu". Teraz jednak przywykli już do tego. Taka jest kolej rzeczy. Benny była jedynym dzieckiem w miasteczku pozbawionym braci i sióstr. Większość jej koleżanek musiała dzielić się rodzicami z piątką bądź szóstką ro- dzeństwa. Jedynak stanowił prawdziwą rzadkość. W istocie nie znano tu żadnych jedynaków poza Benny. I oczywiście Ewą Malone, ale to coś zupełnie innego. Ewa w ogóle nie miała rodziny. Teraz, kiedy wnoszono tort, stała obok Benny. - Pomyśl, to wszystko tylko dla ciebie - szepnęła z podziwem. Ewa miała na sobie sukienkę o kilka numerów za dużą. Siostra Imelda, jedyna zakonnica, która dobrze radziła sobie z igłą, leżała w łóżku, złożona ciężką chorobą, toteż sukienka została skrócona bardzo nieporadnie i wisiała na Ewie jak na wieszaku. Jedyne, co można jej było zapisać na plus, to fakt, że była czerwona i niewątpliwie nowa. W żaden sposób nie dałoby się jej podziwiać czy chwalić, lecz Ewa Malone sprawiała wrażenie wyższej ponad takie rzeczy. Coś w jej postawie, kiedy stała tak w obszernym i niezgrabnym stroju, dodało Benny odwagi. Przynajmniej jej paskudny komplet dobrze leżał, a choć daleko mu było do świątecznej sukni, nie mówiąc już o wymarzonej aksamitnej sukience, był przynajmniej praktyczny, w odróżnieniu od stroju Ewy. Benny wyprostowała plecy i nagle uśmiechnęła się do drobnej dziewczynki.

- Jeśli zostanie kawałek tortu, dam ci go, abyś zaniosła siostrom - zaproponowała. - Dzięki. Matka Franciszka uwielbia tort. I wreszcie znalazł się przed nimi. Świeczki zamigotały, rozległo się głośne „Sto lat", a potem silne dmuchnięcie i oklaski. Kiedy znów odsunięto zasłony, Benny ujrzała szczupłego młodzieńca, z którym wcześniej witał się jej ojciec. Nieznajomy był zdecydowanie za stary na jej przyjęcie. Zapewne rodzice zaprosili go na późniejszy, „dorosły" podwieczorek. Chłopak był bardzo chudy i blady, a jego oczy spoglądały twardo i chłodno. - Kto to był? - spytała Ewa w poniedziałek. - Nowy pomocnik. Ma pracować z ojcem w sklepie. - Jest okropny, prawda? Były już przyjaciółkami. Siedziały razem podczas przerwy na szkolnym dziedzińcu. - Owszem. Wciąż mi się wydaje, że coś jest nie tak z jego oczami. - Jak się nazywa? - Sean. Sean Walsh. Będzie mieszkał w pracowni. - Brrr! - rzuciła Ewa. - Czy zamierza się u was stołować? - Nie. To właśnie jest najlepsze. Nie będzie u nas jadał. Mama zaprosiła go na obiad w niedzielę, ale on wygłosił okropną przemowę o tym, że nie będzie się wyrzucał, czy coś takiego. - Narzucał. - Cóż, cokolwiek to jest, nie zamierza tego robić. A najwyraźniej obejmuje to także posiłki. Oznajmił, że sam będzie dbał o siebie. - To dobrze. - Ewie podobał się upór młodzieńca. - Mama mówiła... - odezwała się nieśmiało Benny. -Tak? - Gdybyś chciała kiedyś nas odwiedzić, to... będziesz mile widziana - Benny mówiła niepewnie, jakby lękała się, że zaproszenie zostanie odrzucone. - Bardzo chętnie - odparła Ewa.

- Na przykład któregoś dnia na podwieczorek, albo może na obiad w sobotę czy niedzielę. - Chętnie przyszłabym w niedzielę. Tu bywa zazwyczaj dość spokojnie. Rozumiesz, wszyscy się modlą. - Dobrze, powiem mamie. - Czoło Benny wypogodziło się. - Jest tylko jeden problem... - Tak? - Nie spodobał jej się wyraz oczu koleżanki. - Nie będę mogła zaprosić cię do siebie. Widzisz, miejsce, gdzie jadamy, jest za kratą. - Nie szkodzi - Benny odetchnęła z ulgą słysząc, że to jedyna przeszkoda. - Oczywiście kiedy już dorosnę i będę miała własny dom, mój domek, no wiesz, wtedy będę mogła cię zaprosić - dodała z zapałem Ewa., - Czy naprawdę jest twój? - Przecież mówiłam - oburzyła się Ewa. - Sądziłam, że to może takie udawanie - odparła Benny przepraszającym tonem. -Jak mogłabym udawać? Jest mój. Urodziłam się tam. Należał do mojej matki i ojca. Po ich śmierci przeszedł na mnie. - Czemu nie możesz się tam przenieść? - Nie wiem. Siostry uważają, że jestem za młoda, żeby mieszkać sama. - Oczywiście, że jesteś za młoda, żeby mieszkać sama -przytaknęła Benny. - Ale mogłabyś złożyć wizytę. - Matka Franciszka powiedziała, że to poważna sprawa, mój własny dom, dziedzictwo - tak to nazywa. Uważa, że nie powinnam go traktować jak domku dla lalek, miejsca dziecinnych zabaw. Przez chwilę zastanawiały się nad tym. - Może ma rację - przyznała niechętnie Benny. - Możliwe. - Zaglądałaś przez okna? -Tak.

- Nikt się nie włamał i nie poniszczył niczego? - Nie. W ogóle nikt tam nie chodzi. - Dlaczego? Z okien masz piękny widok na kamieniołom. - Ludzie boją się tego miejsca. Umarło tam parę osób. - Wszędzie ktoś umiera nie tylko tam - wzruszyła ramionami Benny. Słowa te sprawiły Ewie wyraźną przyjemność. - To prawda. Nie pomyślałam o tym. - A kto umarł w twoim domku? - Moja matka. A potem, nieco później, ojciec. - Och! Benny nie wiedziała, co powiedzieć. Ewa po raz pierwszy wspomniała o swojej przeszłości. Zazwyczaj kiedy ktoś zadawał jej pytania, odcinała się ostrym „pilnuj swego nosa". - Ale przecież nie ma ich już w domu. Są teraz w niebie - stwierdziła wreszcie Benny. - Tak. Oczywiście. Zapadło milczenie. - Chętnie wybrałabym się tam kiedyś z tobą i zajrzała do środka - zaproponowała po chwili Benny. Ewa miała właśnie odpowiedzieć, kiedy podeszła do nich Maire Carroll. - Bardzo miłe przyjęcie, Benny - powiedziała. - Dzięki. - Nie wiedziałam jednak, że to miała być maskarada. - Co masz na myśli? - spytała Benny. - Przecież Ewa była przebrana, prawda, Ewo? No wiesz, w tę wielką czerwoną suknię. To przecież nie była zwykła sukienka. Twarz Ewy stężała, jak już wiele razy przedtem. Benny niepokoiło to jej spojrzenie. - Uważam, że twój strój był całkiem zabawny - ciągnęła dalej Maire z lekkim uśmiechem. - Wszystkie zgodziłyśmy się co do tego w drodze do domu.

Benny rozejrzała się po dziedzińcu. Matka Franciszka patrzyła w drugą stronę. Z całych sił Benny Hogan odepchnęła się od muru i zeskoczyła wprost na Maire Carroll. Dziewczynka upadła oszołomiona. - Wszystko w porządku, Maire? - spytała Benny obłudnie współczującym tonem. Matka Franciszka w rozwianym habicie podbiegła do nich. - Co się stało, dziecko? - Schyliła się, uspokajając Maire i podnosząc ją na nogi. - Benny mnie popchnęła... - wykrztusiła dziewczynka. - Matko, tak mi przykro. Jestem taka niezdarna. Właśnie zeskakiwałam z muru... - W porządku, w porządku, nie ma nic złamanego. Przynieś jej stołeczek. - Matka Franciszka zajęła się jęczącą Maire. - Zrobiła to specjalnie. - Cicho, już cicho. Maire. Masz tu krzesełko, usiądź sobie. Maire płakała. -Matko, runęła prosto na mnie jak wór kamieni... Mówiłam tylko... - Maire opowiadała mi, jak bardzo podobało jej się moje przyjęcie, matko. Tak mi przykro - rzekła Benny. - Tak, no cóż, Benny. Postaraj się być ostrożniejsza. Na przyszłość bardziej uważaj. Maire, dosyć tych jęków. To nieuprzejmie. Benny powiedziała, że jest jej przykro. Wiesz, że to był wypadek. A teraz chodź i zachowuj się jak duża dziewczynka. - Nigdy nie chcę być tak duża jak Benny Hogan. Nikt nie chciałby być taki wielki. To najwyraźniej zirytowało matkę Franciszkę. - Wystarczy, Maire Carroll. W zupełności wystarczy. Weź stołek i idź do szatni. Usiądź tam i siedź, póki cię nie zawołam.

Matka Franciszka odpłynęła w dal. Po chwili zabrzmiał dzwonek oznaczający koniec przerwy. Ewa spojrzała na Benny. Przez chwilę milczała, przełykając ślinę, jakby coś utkwiło jej w gardle. Benny również nie wiedziała, co powiedzieć, więc wzruszyła ramionami i bezradnie rozłożyła ręce. Nagle Ewa uścisnęła jej dłoń. - Kiedyś, kiedy sama będę duża i silna, też zbiję kogoś dla ciebie - oznajmiła. - Naprawdę. Obiecuję. -Opowiedzcie mi o mamie i tacie Ewy - poprosiła Benny tego wieczoru. - To było bardzo dawno temu - powiedział ojciec. - Ale ja nie znam tej historii. Nie było mnie tu wtedy. - Nie ma po co tego rozgrzebywać. - To moja przyjaciółka. Chcę o niej wiedzieć jak najwięcej. - Jeszcze niedawno nie była twoją przyjaciółką. Musiałam cię przekonywać, abyś ją zaprosiła na przyjęcie - zauważyła mama. - Nie. To nie było tak. - Teraz Benny nie mogła uwierzyć, że kiedyś tak się zachowywała. - Cieszę się, że to dziecko przyjdzie do nas w niedzielę na obiad - oznajmił Eddie Hogan. - Szkoda, że nie zdołaliśmy przekonać tego młodego chudzielca z pracowni, aby także nas odwiedził. Ale on się uparł, że nie będzie nam przeszkadzał, jak to określił. Benny ucieszyła się na te słowa. - Czy dobrze sobie radzi, Eddie? - zainteresowała się matka Benny. - Najlepiej jak można, kochanie. Powiadam ci, jest dla nas prawdziwym błogosławieństwem Tak pragnie się uczyć, że niemal dygocze z niecierpliwości jak Shep, powtarza wszystko raz po raz, jakby chciał się nauczyć na pamięć. - Czy Mike go lubi? - Znasz przecież Mike'a. On za nikim nie przepada.

- Co mu się nie podoba? - Sposób, w jaki Sean prowadzi księgi. Bóg mi świadkiem, że łatwo to zrozumieć. Nawet dziecko by to potrafiło. Ale stary Mike musi czepiać się wszystkiego. Mike twierdzi, że zna rozmiary wszystkich klientów, pamięta, ile kto zapłacił i ile jest nam winien. Uważa za obrazę swych zdolności, jeśli ktoś coś zapisze. - Czy ty nie mogłabyś prowadzić ksiąg, mamo? - zaproponowała nagle Benny. - Skądże znowu. Nie dałabym sobie rady. - Ale jeśli to takie proste, jak mówi ojciec... - Na pewno by sobie poradziła, ale twoja matka musi być tutaj. To jest nasz dom, a ona go prowadzi. Dla ciebie i dla mnie, Benny. - Patsy mogłaby wszystkim kierować. Wtedy nie musiałbyś płacić Seanowi. - Nonsens, Benny - odparł ojciec. Ale ona nie dawała za wygraną. - Czemu nie? Mike'owi spodobałoby się, gdyby mama pracowała u ciebie. Mike uwielbia mamę, a ona miałaby przynajmniej zajęcie. Oboje rodzice roześmieli się. - Czyż to nie wspaniałe być dzieckiem? - spytał ojciec. - Jakbym i tak nie miała w domu dość zajęć - zgodziła się matka. Benny doskonale wiedziała, że mama wcale nie jest aż tak zajęta. Sądziła, że byłoby miło, gdyby oboje rodzice zajęli się pracownią, ale najwyraźniej nie mieli zamiaru jej słuchać. - Jak umarli rodzice Ewy? - zapytała. - Nie powinno się o tym rozmawiać. - Dlaczego? Czy zostali zamordowani? - Oczywiście, że nie - w głosie matki zabrzmiało zniecierpliwienie. - Więc dlaczego?... - Boże, dlaczego, dlaczego - westchnął ojciec.

- W szkole zawsze nam powtarzają, że powinnyśmy zadawać jak najwięcej pytań. Matka Franciszka twierdzi, że jeśli pyta się dostatecznie często, w końcu poznaje się wszystkie odpowiedzi - oznajmiła z triumfem Benny. - Jej matka umarła przy porodzie. A potem, nieco później, biedny ojciec Ewy, niech Bóg się nad nim zlituje, wybiegł z domu oszalały i spadł ze skały do kamieniołomu. - Czyż to nie okropne? - oczy Benny otwarły się szeroko ze zgrozy. -Widzisz więc, że to smutna historia. Wszystko miało miejsce bardzo dawno, prawie dziesięć lat temu. Lepiej nie zaczynajmy przypominać tamtych zdarzeń. - Ale jest w tym jeszcze coś więcej, prawda? Jakaś tajemnica. - Niekoniecznie. - Oczy ojca spoglądały szczerze. - Matka Ewy była bardzo bogatą kobietą, a jej ojciec zwykłym robotnikiem, który pomagał zakonnicom w klasztorze i trochę pracował w Westlands. Ich małżeństwo wywołało w swoim czasie sporo plotek. - Ale to żaden sekret ani skandal. - Twarz Annabel Ho-gan przybrała ostry wyraz. To było ostrzeżenie. - Pobrali się w kościele katolickim. Benny zrozumiała, że lepiej będzie zmienić temat. Później zaczęła nękać Patsy. - Nie zadawaj mi pytań za plecami rodziców. - Wcale nie. Ich także pytałam i to właśnie mi opowiedzieli. Chciałam po prostu wiedzieć, czy ty nie słyszałaś czegoś więcej. To wszystko. - To się zdarzyło, zanim tu nastałam, ale słyszałm co nieco od Bee Moore... siostry Paccy'ego. Widzisz, ona pracuje w Westlands. - Co takiego słyszałaś? - Że ojciec Ewy zrobił coś strasznego na pogrzebie. Zaczął przeklinać, wrzeszczeć... - W kościele? Przeklinać, wrzeszczeć? - Nie w naszym kościele, nie w prawdziwym kościele.

W protestanckim. Ale to także okropne. Widzisz, matka Ewy pochodziła z Westlands, z tego wielkiego dworu. Była jedną z rodziny, a biedny Jack, ojciec Ewy, uważał, że bardzo zle ją potraktowali... - Mów dalej. - To wszystko, co wiem - odparła Patsy. - Nie pytaj tylko o to tego biedactwa. Tylko byś ją zdenerwowała. Ludzie którzy nie mają rodziców, nie lubią ciągłych pytań. Benny przyjęła to jako dobrą radę nie tylko w stosunku do Ewy, ale także i samej Patsy. Matka Franciszka z radością obserwowała rozwój nowej przyjaźni. Zbyt długo jednak zajmowała się dziećmi aby powiedzieć to głośno. - Znowu wybierasz się do Hoganów? - spytała W jej głosie brzmiała lekka uraza. - Przeszkadza to matce? - odparła pytaniem Ewa. - Nie, wcale nie. Nie mogę powiedzieć, aby mi to przeszkadzało. - Zakonnica usilnie starała się ukryć swój entuzjazm. - To nie znaczy, że chcę stąd uciec - dodała szczerze Ewa. Matka Franciszka zapragnęła nagle przytulić dziecko, jak kiedyś, kiedy Ewa była jeszcze maleństwem, dziwnym zrządzeniem losu oddanym pod opiekę sióstr. - Nie, oczywiście, że nie. To przecież twój dom, może dziwny, ale jednak dom. - Zawsze był wspaniały. Oczy zakonnicy wypełniły się łzami. - Każdy klasztor powinien wychowywać dziecko. Nie wiem tylko, jak można by to zaaranżować - dodała lekkim tonem. - Czy kiedy się tu zjawiłam, byłam dla was ciężarem? - Byłaś błogosławieństwem i dobrze o tym wiesz. To było najlepszych dziesięć lat w historii Świętej Marii Panny... czas, który tu spędziłaś.

Matka Franciszka stała w oknie i odprowadzała wzrokiem małą Ewę, zmierzającą samotnie długą ulicą na niedzielny obiad u Hoganów. Modliła się, by byli dla niej mili i by Benny nie rozmyśliła się i nie poszukała sobie nowej przyjaciółki. Przypomniała sobie walkę, jaką musiała stoczyć, aby w ogóle zatrzymać Ewę. Proponowano jej tak wiele innych rozwiązań. Jeden z kuzynów Westwardów mieszkający w Anglii chciał wziąć do siebie dziecko. Przyrzekł nawet, że raz na tydzień zapewni jej lekcje religii katolickiej. Hea-ly'owie, którzy przybyli, aby uruchomić w miasteczku hotel, mieli ponoć kłopoty z założeniem rodziny. Z radością ofiarowaliby Ewie dom, nawet gdyby później na świat przyszły ich własne dzieci. Jednakże matka Franciszka walczyła jak tygrysica o małą kruszynkę, którą wyniosła z jej domku w dzień narodzin. Dziecko, którym miały się zająć, póki nie znajdzie się jakieś wyjście z sytuacji. Nikt nie przewidział, że według Jacka Malone'a owo wyjście polegało na skoczeniu w nocy do kamieniołomu. Potem zaś już nie było nikogo, kto mógłby rościć sobie większe pretensje do Ewy niż wychowujące ją zakonnice. Dla Ewy był to pierwszy z wielu niedzielnych obiadów w Lisbeg. Uwielbiała przychodzić do tego domu. Co tydzień przynosiła ze sobą bukiet, który następnie układała w wielkim wazonie. Matka Franciszka pokazała jej długą krętą ścieżkę na tyłach klasztoru, wokół której rosły bazie i polne kwiaty. Z początku ćwiczyła układanie bukietów pod okiem zakonnicy, tak aby móc zrobić to ładnie u Hoganów. Jednakże z biegiem czasu zyskiwała pewność siebie. Znosiła całe naręcza jesiennego kwiecia i tworzyła z nich piękne kompozycje na stole w holu. Stało się to swoistym rytuałem. Patsy zawsze miała pod ręką wazony, oczekując, co przyniesie Ewa. - Jakiż piękny macie dom! - mówiła dziewczynka zazdrośnie i Annabel Hogan uśmiechała się z zadowoleniem,