kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Birkner Friede - Dom szczęśliwie zakochanych

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :849.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Birkner Friede - Dom szczęśliwie zakochanych .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BIRKNER FRIEDE Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Friede Birkner Dom szczęśliwie zakochanych

1 — Arrivé, panie Kuno, arrivé! Usłużny sługa o siwych włosach przeszedł kulejąc przez pusty hall hotelu „Pałac Myśliwski", otworzył wielkie drzwi wejściowe i wyjrzał na dziedziniec. Mężczyzna w średnim wieku, do którego zwrócono się: „panie Kuno", uniósł się ziewając z głębokiego, miękkiego fotela, poczekał chwilę, aby się zorientować, czy to o niego chodzi. Uznał, że arrivé nie dotyczyło jego. Chciał się właśnie znów pogrążyć w nie zakłóconej południowej drzemce, w fotelu bynajmniej nie przeznaczonym dla służby hotelowej, kiedy w biurze podniosło się w górę okienko i miły, niski kobiecy głos zawołał: — Arrivé to po francusku, panie Kuno, i oznacza w żargonie hotelowym, że przyjechał gość, który ma śmiałość zakłócać pański południowy wypoczynek! Rozległ się trzask; okienko opadło i Kuno przypomniał sobie, aczkolwiek niechętnie, że przed wiekami uczył się w szkole francuskiego; wprawdzie z mizernym skutkiem, ale zawsze. Podniósł się więc, poprawił krawat od garnituru szefa recepcji i kierownika sali restauracyjnej, który wyjątkowo dobrze na nim leżał, przygładził włosy i z godnością wyszedł wolno naprzeciw gościowi, który wysiadał ze starego auta. — Popatrz, mój drogi, nowa twarz! A gdzie róg myśliwski, którego mam prawo oczekiwać na powitanie w pałacu myśliwskim? Był to baron Rudinger, były meklemburski właściciel ziemski, zapalony wielbiciel cesarza, ojczyzny i Berlina, który często i chętnie

wypoczywał tu po trudach i kłopotach związanych z zarządzaniem dobrami i uciekał od przykładnego małżeństwa. Oprócz czerwonych żyłek na wesołej twarzy (czerwone wino) i chytrych oczek nieustannie rozglądających się za przyjemnościami, jako majątek miał tylko nie- wielkie konto w banku w zachodniej części Niemiec. Z błyszczącymi oczyma nazywał je swoją osobistą „West side story". — A więc gdzie jest róg myśliwski, którego należałoby oczekiwać przy tych dwu okazałych jeleniach z piaskowca, tak wspaniale zdobiących po obu stronach schody? — Mój panie, odkąd tu jestem... — To jest pan baron von Rüdinger — wtrącił się służący Fritz — a nie żaden pan. On tego jeszcze nie wie, panie baronie, on jest tu nowy. — No więc nawiążemy z tym nowym stosunki dyplomatyczne. Ale obstaję przy rogu myśliwskim — baron mrugnął chytrze do Kuna, po czym stękając wysiadł z zdezelowanego samochodu. — Wybaczy pan, panie baronie, ale odkąd tu jestem, przeszukuję gorliwie cały dom w poszukiwaniu stylowego rogu myśliwskiego, jednak nie znalazłem niczego podobnego, nie mówiąc już o tym, że nie wiedziałbym, w który koniec należałoby zadąć — ze spokojem wyjaśnił Kuno. Pokłonił się przy tym i wziął od barona małą torbę podróżną. — A więc musimy poczekać, aż będziemy mogli porozmawiać z szefem. Ten z pewnością wie, gdzie jest przechowywany róg.' — Niestety panie baronie, szef zniknął! — Tylko proszę sobie nie stroić żartów ze starego człowieka, mój panie. W takiej komitywie nie jesteśmy. — Żałuję, ale nie mogę nazwać tego innymi słowami; szef po prostu zniknął. — Jeśli o mnie chodzi, nie przeszkadza mi to, byleby była ta wspaniała kucharka co w ubiegłym roku. Ona potrafi tak przyrządzić udziec barani, że moje stare serce myśliwego zaczyna żywiej bić. — Kucharka Berta jeszcze tu jest. — A gdzie jest ten o wiele milszy stary Franz, który mnie zazwyczaj witał? — Franz musiał, niestety, zrezygnować ze służby. Umarł.

— Trudno, bywa i tak. A o jakich nowościach powinienem się jeszcze dowiedzieć jako stary bywalec tego domu? — Jeśli idzie o skład personelu, to może pan być całkowicie spokojny, panie baronie. — Całe szczęście! W każdym razie szef... — ... zniknął. — Mój panie, proszę sobie zapamiętać, że po pierwsze sam kończę własne zdania, a po drugie szef na pewno wróci, skoro gdzieś wyjechał. Chciałem powiedzieć, że szef jest mądry, skoro zatrzymuje u siebie miły, Stary personel, bo wówczas człowiek ma wrażenie, że przyjechał do rodzinnego domu. Pan to rozumie? — Postaram się zrozumieć, panie baronie. Natomiast w moim poprzednim miejscu pracy zauważyłem, że niektórym panom wcale nie przeszkadzał młody personel żeński. Kuno, wyglądający od stóp do głów jak Butler von Scheitel, zaprowadził barona do recepcji. Baron, potrząsając głową, popatrzył na niego przez chwilę, potem mruknął: — Stary Franz był zdecydowanie bardziej sympatyczny. Szkoda, że umarł. Śmierć zawsze zabiera tego niewłaściwego. Tymczasem otworzyło się nie tylko okienko recepcji, ale także szerokie oszklone drzwi i niezwykle powabna sekretarka wstała na powitanie gościa. — Panie baronie, niech mi wolno będzie serdecznie pana powitać. Mam nadzieję, że miał pan przyjemną podróż? — No, nareszcie znajoma twarz. Bardzo się cieszę, moja droga, cieszę się niewymownie! — Baron obdarzył przy tym sekretarkę filuternym uśmiechem. — Tak, a co do mojej podróży, dziecko, to uważam, że podróżowanie koleją jest znacznie przyjemniejsze, tak jak za czasów cesarza, dopóki Majestat nie dostał bzika na punkcie benzyny, wyrażając się z całym szacunkiem. No, a mój pokój, dziecko? — Oczywiście, przygotowany, panie baronie! Ten sam co zawsze. Będzie pan zadowolony, ponieważ balkon ma balustradę i został poszerzony. — Patrzcie, patrzcie! Czyżby szef w ostatnim sezonie tak dużo zarobił, że nie wie, co robić z pieniędzmi? — Konieczna była modernizacja, panie baronie.

— Bogu dzięki, że pani się nie unowocześniła. Jest pani jak zwykle pierwsza klasa. A szef... — ... zniknął, panie baronie — powiedziała Bella Hirmer skromnie i bez szczególnego nacisku. — Już wiem o tym! Pan Kuno właśnie mnie poinformował. No a ten śmieszny pies, czy jeszcze tu jest? — Oczywiście, panie baronie! Czy wyobraża pan sobie hotel myśliwski bez psa? — zapytała Bella z czarującym uśmiechem. Wydała się przez to jeszcze ładniejsza. — Nie, nie wyobrażam sobie. A gdzie jest to zwierzę? — Panie baronie, Laura stoi od dobrej chwili za panem, merdając ogonem — wtrącił Kuno. — Lauro, stara suczko, rzeczywiście jesteś jeszcze ładniejsza! — Baron Rüdinger stękając ale z dobrotliwym uśmiechem pochylił się do skomlącej, rozkosznej suczki i głaskał ją pieszczotliwie po grzbiecie. — To również dzięki niej człowiek się tu dobrze czuje. Jakich macie gości? Przyjechałem w tym roku trochę wcześniej, gdyż nie lubię podróżować podczas nieznośnego upału. — Ekipa do brydża jest zapewniona, panie baronie. Pański miły przyjaciel, pan prokurator, doktor Hermerdinger już tu jest! — Nie przepadam tak bardzo za tym paragrafem, ale on potrafi grać w brydża, choć szachrować też umie. A kto poza tym? — Pani Schlüter z córką także już przyjechała. Wspomnienie o córce Schlüterow wywołało u Kuna krótkie, ale wymowne zmarszczenie brwi, obyło się jednak bez komentarza. — To świetnie, bo ta dama gra wspaniale w brydża. A kto czwarty w drużynie? W ubiegłym roku szef często nam pomagał. — To prawda, ale szef... — Wiem, wiem! Zniknął! Ale kiedyś wróci. A więc kto jest czwarty? — Myślałam o pannie von Wiesengrün. — Dziewczyno, to ta stara baba z koszyczkiem do robótek ręcznych? Beze mnie, proszę! — Panna von Wiesengrün pali mocne brazylijskie cygara i świetnie gra w brydża. — Ach tak, teraz ją sobie przypominam! Czy obie stare panny, mam na myśli stare hrabiny, już tu są?

Bella Hirmer zawahała się przez chwilę, a potem powiedziała tylko: — Obie hrabiny Beau de Marchell zapowiedziały się w przyszłym tygodniu. — Beau Marchell? To stara szlachta, która emigrowała tu w czasach Fritza, kiedy ściągał on francuską szlachtę do nas, do Prus. Tak, a następny, najazd był wówczas, kiedy ci zwariowani Francuzi robili swoją rewolucję. No tak, to była mała wycieczka w historię. Ale, mówiąc szczerze, moje miłe dziecko, te obie damy Beau de Marchell nie wyładnieją tylko dlatego, że są hrabinami. Trzeba pani wiedzieć, że moje poglądy mają zabarwienie nieco demokratyczne. A więc chętnie jeszcze długo poczekam na te damy. A teraz zakończmy tę rozmowę, a pan, panie Kuno, niech mnie zaprowadzi do mojego pokoju. Skinął Belli głową i skierował się w towarzystwie Laury do schodów z pięknie rzeźbionymi poręczami. Kiedy Kuno otworzył przed nim drzwi do windy, machnął przecząco ręką. — Nie, nie pojadę, ta instalacja pochodzi jeszcze z czasów szalonego Fritza! W ubiegłym roku wisiałem w niej całe pół godziny. Wolę iść na piechotę, to mi wyjdzie tylko na zdrowie. Chodź ze mną, suczko, dla ciebie chodzenie jest także zdrowe, bo inaczej będziesz miała brzuch jak ja. A więc Kuno poprowadził uroczyście barona, niosąc torbę podróżną to w jednej, to w drugiej ręce. Bella, która stała chwilę pod drzwiami, zniknęła w swoim biurze i wkrótce rozległo się stukanie maszyny do pisania. A szef się nie pojawił. Baron Rüdinger z radością wszedł do pokoju, do którego przywykł, i wkrótce wszystko urządził sobie tak, jak chciał mieć na czas tych pięciu tygodni, które zamierzał spędzić w „Hotelu Myśliwskim". Z pewną nieufnością wszedł na poszerzony balkon; stwierdził z uśmie- chem, że teraz można się tu było wyciągnąć na wspaniałym leżaku. Popatrzył na bujny ogród, który niczym park rozciągał się przed domem, wyjrzał na taras, który znajdował się pod nim, i odkrył najpierw dwie zadziwiająco szczupłe nogi w eleganckich bucikach. Wychylił się jeszcze bardziej i ujrzał piękną, jasną, letnią suknię, następnie głowę w ciemnych lokach i wreszcie szaro-brązowego pekińczyka siedzącego na kolanach damy.

— Popatrz, Lauro! Jak ci się to podoba? — Laurze w odpowiedzi zjeżył się lekko włos na grzbiecie. — Aha! Wróg numer jeden? — Na co Laura odpowiedziała w taki sam sposób. Ale nogi były niewątpliwie ładne. Dla zadowolonego starszego pana najbardziej interesujące było jednak to, że Kuno z dużego okna jadalni również obserwował ładne nogi, co zdaniem barona było nie na miejscu. ** * — Nie potrafię sobie wytłumaczyć, mamo, czemu tego lata wprost na siłę mnie tu ściągnęłaś, podczas gdy w ubiegłych sezonach czułaś się beze mnie doskonale. Do tego, ku mojej wściekłości, musiałam tu wieźć w tym śmiesznym, wykonanym na zamówienie koszyku tego rozpieszczonego psa, tę bestię Tai-tai. Chciałabym ci przy okazji powiedzieć, że już samo imię naszego słodkiego bydlaka jest nielogiczne. — Twój ukochany papa, którego ja również kocham, nie lubi, jak się pyta „czemu", a więc zapytam: dlaczego to imię jest nielogiczne? — Ta-tai jest słowem japońskim i oznacza szczególnie słodko pachnące mydło toaletowe, które ofiarowuje się zapakowane w luk- susowy papier, a na opakowaniu widnieje piękna, zachwycająca gejsza. Pekińczyki natomiast pochodzą z Pekinu, gdzie kiedyś tylko cesarzom wolno było posiadać te delikatne psy pałacowe. A teraz to stworzenie leży od godziny na moich kolanach, liże sobie bez przerwy łapy i doprowadza mnie powoli do wściekłości. — Jak możesz tak brzydko mówić do mnie i do Tai-tai, moje dziecko! — Mamo, twoje brzydko mówiące dziecko ma już dwadzieścia dwa lata i niebawem obroni pracę doktorską. — To wspaniale, moja droga! Cieszę się, że mam taką mądrą córkę. — Ale w główną część rozumu na twardą drogę życiową wyposażył mnie niewątpliwie papa. — Czemu twardą? — Dlaczego! Przecież wiesz, że papa nie znosi słowa „czemu". A więc twardą, ponieważ po pierwsze, muszę przebywać tu, w tym ziejącym nudą hotelu, po drugie, ponieważ kort tenisowy znajduje się w stanie

urągającym godności człowieka, po trzecie, ponieważ tu spotykają się najbardziej nieciekawi ludzie świata, po czwarte, ponieważ twoje ukochane bydlę wciąż liże sobie łapy. Czy wystarczą ci te argumenty? A poza tym nie otrzymałam jeszcze odpowiedzi na pytanie, dlaczego mnie tu na siłę ściągnęłaś? — Dlatego, że twoja kochana matka w ubiegłym roku nie miała przy sobie nikogo, komu mogłaby się zwierzać ze swojej złości na nędznych brydżystów! A poza tym mój wypoczynek jest znacznie lepszy, kiedy ty wieczorem przed snem siadasz na kwadransik przy moim łóżku i trochę ze mną gawędzisz. — Szkoda, że do tych pogawędek nie urodziłaś sobie pół tuzina dzieci. — Zwariowałaś? Wyobrażasz sobie, jak bym wyglądała, gdybym urodziła twemu ojcu pół tuzina dzieci? — Nie wszystkie musiałyby być ojca — padła wesoła odpowiedź. — Ale wszystko zostanie ci wybaczone, albowiem mam nadzieję, że w twoim nudnym i śmiesznym hotelu zaczyna się dziać coś inte- resującego. — Niemożliwe! Naprawdę? Pani Schlüter pochyliła się do przodu w swoim leżaku. — Opowiadaj! Jestem szalenie ciekawa! — Kochanie, nie przesadzaj! Sprawy nie zaszły jeszcze tak daleko, abym mogła powiedzieć coś konkretnego. To się dopiero zaczyna, mamo, ale wystarczy, aby nastroić mnie przyjemniej. — Jak to? To znaczy, co się zaczyna? — Albo katastrofa, albo przestępstwo, albo oszustwo, albo to tylko omyłka z mojej strony. — Na miłość boską, Edith, ty się czegoś domyślasz! — Masz mądrą córeczkę, mamo. Czy możesz się przez chwilę zachowywać cicho, kiedy ci dam znak? — Dziecko, nogi mi drżą ze zdenerwowania! — Połóż ten wstrętny pled na swoje drżące nogi, wówczas nikt nic nie zauważy. No więc pochyl się nieco do przodu, aż zauważysz postać mężczyzny z prawej strony na końcu tego tarasu, w ostatnim oknie jadalni. — Ależ Edith, to nie jest postać mężczyzny, to szef jadalni, Kuno.

— Nie nazwałabym go niemęskim, wprost przeciwnie, stwierdziłam właśnie ze wszech miar męskie zainteresowanie z jego strony moimi nogami. — Wobec tego przykryj je jak najprędzej! — Matka, jęknąwszy, wręczyła córce już rozłożony pled. — O, nie! Nie odbierajmy temu męskiemu mężczyźnie jego męskiej przyjemności. — Edith! To szef jadalni! — Którym wcale nie jest. Od niego to właśnie zaczęły się interesujące nas fale wydarzeń. — Ależ ty mówisz po niemiecku, zupełnie jak papa! — To jest niemiecki język intelektualistów, którzy się trochę zabawiają. — Dobrze, że ja nie jestem taka! Ale opowiedz mi, czemu... to znaczy, dlaczego ten szef jadalni według ciebie wcale nim nie jest? — To. droga mamo, powiem ci podczas tak gorąco przez ciebie upragnionego kwadransa pogawędki przy twoim łóżku. Teraz wy- prowadzimy Tai-tai naprzeciw jej wrogowi, suczce Laurze, żeby wreszcie do tej budy weszło trochę życia. —- Och, Edith! Tylko uważaj, żeby Tai-tai nic się nie' stało! — Dwie suki, podobnie jak dwie kobiety, nigdy nie rozszarpią się na śmierć. Uroda rasowa jest przez naturę respektowana. Laura ma ostrzejsze ząbki, a Tai-tai gęściejsze futro. Nie zastanawiam się teraz, która zwycięży, bardziej interesuje mnie kierownik jadalni. Poza tym, mamo, czy w tym tak ukochanym przez ciebie staromodnym hotelu nie ma szefa? — W każdym razie w tym roku jest dość zabawnie. Pamiętam bardzo dobrze właściciela; to niezwykle przystojny mężczyzna, sprawiający wrażenie kosmopolity, do tego bardzo miły. W przeciwieństwie do swoich krewnych, którzy, jak słyszałam, są współwłaścicielami tego domu i którzy za bardzo, moim zdaniem, podkreślają swoją przynależność do szlachty. Mówiono mi, że są w prostej linii potomkami ostatniego hrabiego Beau de Marchell, którego rodzina kiedyś, przed kilkuset laty, zbudowała ten dom. — Aha! A więc wszyscy, którzy tu mają coś do powiedzenia, należą do szlachty?

— Szef hotelu nie jest szlachcicem. Nazywa się Theo Bruckner i pochodzi z bocznej linii, jak słyszałam. — I nie został z tego powodu wydziedziczony przez swego spadko- dawcę? — Jak mi kiedyś powiedziała miła panna Hirmer, testament w części dotyczącej tego domu był pisany w pewnym sensie pod pana Brucknera z uwagi na jego znajomość li u hotelarskiego. Pan Bruckner pracował podobno przez kilka lat w Ameryce w branży hotelarskiej. Nie śmiej się, ale on znacznie bardziej przypomina hrabiego niż jego kuzyn, pan von Hochheim. — A więc należałoby się bardziej zainteresować szefem niż jego szlacheckim kuzynem. Tylko gdzie się podziewa ten tajemniczy szef? Dotychczas go nie spotkałam. — Dziecko, i to jest właśnie niezwykłe! Od wszystkich pracowników otrzymuje się wciąż tylko jedną stoicką odpowiedź; Szef zniknął! Nie: Szef wyjechał albo szef jest chory, nie, po prostu tylko: Szef zniknął! Edith przysunęła się bliżej matki, trzymając pod ręką pekińczyka; zrobiła miły grymas twarzy i powiedziała z uśmiechem: — Mamo, najzłotsza! Dlaczego mówisz mi te ciekawe rzeczy dopiero teraz, kiedy już od czterech dni niemal umieram z nudów? A więc coś się jednak dzieje w tym nudnym hotelu! Jakie to interesujące! I do tego ten niezwykły szef jadalni. To pasjonujący temat dla detektywa, który powinien pocierać zawzięcie nos, i myśleć, co też za afera tu się szykuje. — Skarbie, a co jest z tym doskonałym przecież i gorliwym szefem jadalni? — Zbyt doskonałym i zbyt gorliwym, przez co próbuje zatuszować widoczne błędy zawodu, którego uczy się tutaj, choć, co muszę przyznać z uznaniem, wciąż się stara być idealnym szefem jadalni najlepszego hotelu. Więcej, droga marno, usłyszysz dziś wieczorem, kiedy już zmęczysz się grą w brydża. — Córka pocałowała matkę w czubek nosa i zdjęła z kolan Tai-tai. — No, a teraz biegnij do swojego wroga, ty mała bezcenna bestio, i nie zapominaj, że Laura jest tylko zwykłym psem myśliwskim. — Jeszcze miły uśmiech skierowany do zdumionej i patrzącej pytającym wzrokiem mamy, i Edith wyszła, prowadzona dumnym spojrzeniem Betty Schlüter. Dziewczyna stanowiła rzeczywiście

atrakcyjny widok: była piękną, zdrową, elegancką i bardzo pewną siebie młodą damą. Lekkim, powolnym krokiem prześliznęła się pod oknami jadalni, oczywiście nie zauważając, że Kuno bardzo szybko ukrył się za jedną z ciężkich, starych aksamitnych portier. Poruszyła słodkim, zadartym noskiem i poszła za Tai-tai, która musiała wszystko obwąchać, aby odnaleźć ślad swego śmiertelnego wroga, Laury. U stóp tarasu Edith spotkała niezbyt powabną pannę Betty von Wiesengrün. Miała w oku niemodny już monokl na sznureczku. Zapytała niskim głosem: — Na spacerek? — Oczywiście, panno von Wiesenblau. — ...grün. — Owszem, wszystko tu jest cudownie zielone, a to dobrze robi naszym oczom. — Wiesengrün. — One również są zielone, to oczywiste — przyznała Edith z cierpliwością wielbłąda. — Moje nazwisko brzmi Wiesengrün, nie blau. — Najdroższa, czy pani musi tak szczególnie podkreślać — zapytała Edith z uśmiechem — że nie jest pani blau? — O Boże, moje dziecko, niech pani wreszcie zrozumie, że nazy wam się Wiesengrün! Jestem ostatnią przedstawicielką naszego rodu. — Och, jakie to smutne! I nie ma widoków, że będzie pani mogła przedłużyć ród Wiesengmnów? — Edith udała wyraźne zainteresowanie tragedią rodzinną. — W każdym razie ja jako demokratka nie znajduję nic godnego współczucia w fakcie, że pani ród wymrze. Zamiast niego przetrwa nowe i zdrowe mieszczaństwo. — No tak, w takim razie cieszę się na spotkanie pani z hrabinami Beau de Marchell. One pani uświadomią, jakie korzyści płyną z tego, że się pochodzi ze starego rodu. — Chciałam zauważyć, że moi przodkowie są równie starzy jak przodkowie hrabin, wszyscy przecież pochodzimy od Adama i Ewy. — Może pani, my nie. — Tylko skąd? Chyba nie chce pani głosić niedopuszczalnej tezy, że niektórzy z nas pochodzą od małpy? — Czy Edith się przesłyszała, czy też usłyszała śmiech mężczyzny? Skinęła głową pachnącej cyga-

rami pannie szlachciance, po czym udała się do wspaniałego parku i doszła do stawu pałacowego. Chciała sprawdzić, czy można w nim popływać. Panna von Wiesengrün obrzuciła odchodzącą w pośpiechu Edith smutnym, samotnym spojrzeniem.

II Podczas uroczystego obiadu Edith z ogromnym zainteresowaniem wodziła wokół swym śmiałym, mądrym wzrokiem. Niewątpliwie nie można było odmówić temu pięknemu pomieszczeniu, jak również w ogóle całemu pałacowi, pewnego powabu, choć Edith musiała stłumić przy tym swoje upodobanie do nowoczesności. Serwis, szkło, bielizna stołowa, wszystko ogromnie cenne, a czas oczekiwania na następne danie można było sobie znakomicie skrócić, podziwiając na wszystkich przedmiotach herb rodzinny. Były to dwa jelenie leżące naprzeciw siebie, a pomiędzy nimi w czerwono-białym rombie głowa mężczyzny w aureoli. Edith zastanawiała się, co robi ten święty pomiędzy jeleniami. Znalazła teraz wytłumaczenie, dlaczego schody wejściowe zostały ozdobione dwiema wspaniałymi rzeźbami leżących jeleni, na których porożach w ciągu stuleci wisiało niejedno ubranie i niejeden szal. Aie co miał wspólnego ten Theo Bruckner, z jeleniami i świętym? I dlaczego ów pan zniknął, po prostu zniknął? Edith postanowiła po obiedzie udać się na małą pogawędkę do panny Hirmer. Przedtem jednak zapragnęła „ofiarować" panu Kunowi kilka przykrych sekund, całkiem jak Mefisto: „Mam w tym swoją przyjem- ność". A więc upuściła serwetkę, kiedy przechodził obok jej stolika. Natychmiast się pochylił i położył ją, elegancko złożoną, z powrotem obok jej lewej dłoni. Edith podziękowała z uśmiechem, pochyliła się ku niemu i powiedziała bardzo cicho: — Zgodnie ze stylem tego domu powinien mi pan przynieść świeżą serwetkę.

Pan Kuno poczerwieniał, pobiegł czym prędzej do podręcznego stolika i wrócił z czystą serwetką na talerzyku. Milczał. Edith również milczała. Trochę później, kiedy podano deser, Edith odsunęła słodycze i poprosiła o ser zamiast śmietankowego przysmaku. Podstarzała kelnerka nadąsała się i mruknęła: — Nie ma takiego zwyczaju. — Wobec tego nic nie chcę, droga pani. — Ale już nadbiegł Kuno, ofuknął kelnerkę i zapytał Edith, co mógłby jej podać. Ta zmrużyła jedno oko i szepnęła: — Nie należy strofować służby przy gościach, to proszę robić za kulisami. A dla mnie proszę trochę gervais, jeśli to możliwe. — Dla mnie nie ma nic niemożliwego, jeśli chodzi o panią, to znaczy, wedle życzenia. Poczerwieniała twarz Kuna zwrócona była do zakłopotanej i niepewnej twarzy Edith, która musiała powstrzymywać śmiech. Patrzyła za odchodzącym w pospiechu szefem sali, który trochę niezręcznie minął stale zamykające się i otwierające drzwi i wszedł do pomieszczenia służbowego; następnie usłyszała, ponieważ pilnie strzygła ślicznymi uszkami, przekleństwo, albowiem ruchome drzwi uderzyły Kuna mocno w tył głowy. No tak, niczego się nie nauczył, choć bardzo pragnął się wykazać. W każdym razie Edith nie była tym wcale zdziwiona. Przynajmniej wiedziała, z jakiej stajni pan Kuno tu trafił. Po obiedzie Edith zaopatrzyła matkę we wszystko, czego ta po- trzebowała do swojej godzinki brydża. Potem była wolna od obowiąz- ków. Jeszcze jedno spojrzenie na Kuna, który z personelem kelnerskim w pustej już jadalni przeprowadzał żmudne rozliczenia. Tu był na swoim miejscu. Edith przeszła z uprzejmym uśmiechem przez hall. Wierzyła, że spokój na ten wieczór jest zapewniony. Zastukała w okienko recepcji; natychmiast podeszła do niego Bella Hirmer. Podniosła okienko i zapytała przyjemnym, niskim głosem: — Co mogę dla pani zrobić, panno Schlüter? — Wypełnić pustą godzinę przyjemną pogawędką. Bella rzuciła okiem na nie załatwioną jeszcze pocztę, ale już po chwili twarz jej wyrażała pełną gotowość.

— Proszę zaproponować, gdzie i kiedy, chętnie się dostosuję, — Może wybierzemy się na spacer przez wieczorny ogród, wokół tego zabawnego pałacu. — Z przyjemnością dotrzymam pani towarzystwa. Ale dlaczego uważa pani, że to zabawny pałac? My jesteśmy przekonani, że zarządzamy feudalną posiadłością i chronimy ją od ruiny. Bella zamknęła swoją maszynę do pisania i szafę z pieniędzmi i wyszła przez oszklone drzwi z biura do hallu. Kiedy chciała pójść z Edith w stronę schodów z jeleniami, dogonił ją Kuno i krzyknął nerwowo: — Dokąd? Muszę się jeszcze z panią rozliczyć! Bella machnęła ręką i zawołała z uśmiechem: — Jeszcze zdążymy, panie Kuno, wieczór jest długi. Edith zauważyła wściekłe spojrzenie Kuna, po czym obie przystojne młode damy poszły dalej w towarzystwie Laury i Tai-tai. Zdawały sobie doskonale sprawę, że Kuno nie posyłał za nimi tkliwych spojrzeń, co jednak nie zakłóciło im spokoju wolnej godziny. Kiedy znalazły się na żwirowanej ścieżce, Edith wzięła Bellę pod ramię; oddalały się powoli od pałacu. — Jak tu teraz pięknie, tak spokojnie, a ten ostatni blask za- chodzącego słońca sprawia, że wszystko wygląda trochę tajemniczo. Wszystko jest tak tajemnicze jak zniknięcie szefa tego domu. — Rzuciła krótkie spojrzenie w bok, na Bellę, ale ta zapytała spokojnie: — Co pani widzi w tym tajemniczego? — To, że on zniknął, jak wszyscy twierdzą. Nie że wyjechał, nie że jest chory, że wróci wtedy i wtedy — nie, tylko krótko i bez komentarza: szef zniknął. — No tak, ale to fakt, nie żaden wymysł. — A gdyby teraz zaciekawiony gość hotelowy zapytał, gdzie szef zniknął, jaka byłaby pani odpowiedź? — Tylko zgodna z prawdą: szef zniknął. Przecież to logiczne, że o człowieku albo przedmiocie, który zniknął, nie można powiedzieć inaczej. Zniknął to zniknął. — Ale przecież kiedyś wróci? — Wtedy już nie będziemy mówili, że zniknął. — Od kiedy ten mityczny szef zniknął? Interesuję się nim, ponieważ mama przedstawiła mi go dziś jako atrakcyjnego mężczyznę. A skoro

takich mężczyzn jest bardzo niewielu, nie powinno się przeoczyć okazji, aby poznać jednego z nich. — Jak tylko się dowiem, gdzie można zobaczyć tego atrakcyjnego mężczyznę, pozwolę sobie powiadomić panią o tym. — Odpowiedź ta została udzielona z uśmiechem. — Zrozumiałam i nie będę więcej o to pytać. Czy jest pani zadowolona z szefa jadalni? Matka mi opowiadała, że ubiegłego lata tego mężczyzny jeszcze tu nie było. Funkcję tę pełnił dostojny, siwowłosy pan Butler. — Edith zmarszczyła kapryśnie nosek. — Przy dzisiejszym braku personelu należy się cieszyć, że w ogóle znalazło się pracownika. Ale jeśli ma pani jakiekolwiek zastrzeżenia do pracy naszego pana Kuna, to proszę mi powiedzieć. Mówiąc szczerze, sama nie mam pełnej jasności, jeśli idzie o naszego szefa jadalni. — Droga panno Hirmer, nasza waga jest w tym momencie spokojna. Języczek się nie porusza, pani zachowuje dla siebie wiedzę o szefie, który zniknął, a ja... — Czy mogę prosić, aby pani mówiła dalej? — Bella spojrzała na młodą dziewczynę niemal nieufnie. — Ale najpierw muszę wyznać szczerze, że Kuno jest dla mnie tajemniczy i nieprzenikniony. — Ma pani słuszność. Pan Kuno gra tu rolę, ale być może w dobrej sprawie. — Wybaczy pani, ale tego nie rozumiem. — Bella przystanęła, zamilkła na chwilę, po czym ciągnęła z wahaniem dalej: — Sytuacja w domu nie jest całkiem jasna i należy eliminować wszystko, co by ją jeszcze bardziej komplikowało. — Znów mogę panią uspokoić. Zacny pan Kuno nie jest przestępcą ani awanturnikiem, tylko czasowo aktorem. Więcej jednak pani ode mnie dziś się nie dowie — zakończyła Edith z uśmiechem. Ujęła Bellę za rękę i poszły przed siebie, rozkoszując się pięknym wieczorem. — Jeszcze tylko jedno krótkie pytanie: czy mam się niepokoić o interesy hotelu? — Z powodu Kuna? Nie, niech pani będzie spokojna! Po krótkiej przerwie Bella rzekła z wahaniem: — Za dzień, dwa przybędą tu krewni szefa. — Szefa, który zniknął. A kim są ci krewni?

— To straszni ludzie. Wyjątkowo niesympatyczne dwie starsze damy, hrabiny Beau de Marchell, i ich siostrzeniec, pan von Hochheim. — Ale stare panny już tu mamy; czy sprowadzenie kilku wesołych dziewcząt z rewii nie byłoby bardziej atrakcyjne? — Oczywiście, nasz stały gość, baron Rüdinger, powitałby te dziewczęta z zachwytem. Ale hrabiny Beau de Marchell nie odmłodniały, najwyżej stały się bardziej niesympatyczne. — Jaki jest ich stopień pokrewieństwa z pani zaginionym szefem? — On również jest siostrzeńcem hrabin, tylko z linii mieszczańskiej. — O, wielkie nieba! Jak coś takiego jest możliwe? — Edith zdumiona położyła dłoń na ustach. — I te hrabiny pochodzące z Francji nie ścięły jeszcze głowy temu mieszczaninowi? — Jak dotychczas nasz szef nie nosił swojej głowy pod pachą. — A kiedy mogła to pani ostatnio stwierdzić? — Jeśli pani, panno Schlüter, zamierza zastawić na mnie sidła, to się pani nie uda — zabrzmiała uprzejma odpowiedź Belli. — Szkoda, bo usilnie próbuję to zrobić. A więc zapomnijmy o hrabinach, o szefie i Kunie i cieszmy się cudownym wieczorem. Po godzinie wróciły w dobrym nastroju do hotelu i zastały wszystko tak, jak Bella sobie życzyła — spokojne, przyjemne i pogodne. Edith pożegnała się z nią, więc wróciła do biura, gdzie też wkrótce przyszedł do niej Kuno, który przypominał pełen wyrzutów wykrzyknik. — Koniec spaceru, panno Bellu? — Dla pana wciąż jestem panną Hirmer. Poza tym ten spacer odbywał się w ramach obowiązków wobec gości. Czy coś jeszcze? — Bella nie dała się zirytować podczas pisania na maszynie listu. — Bardzo przepraszam, panie Kuno, aleja również mam swoją dumę zawodową, jasne? — Oczywiście, oczywiście, nie należy pozwolić, aby ją raniono. — Co? — Dumę zawodową. Przyniosłem bony do rozliczenia. Bella wyciągnęła rękę, nie patrząc w górę. A ponieważ nie położono jej na dłoni spodziewanego kompletu bonów, odwróciła się do Kuna. Spojrzała na niego zdumiona: jego oczy utkwione były w pięknych nogach Edith Schlüter, która siedziała w hallu. — Słodka, prawda?

— Co takiego? Legumina na deser? Czyżby była za słodka? — Kto tu mówi o deserze, kiedy moje serce krwawi! — Nie posądzałam pana dotychczas o coś takiego. Poza tym proszę sobie przeczytać regulamin szefa dotyczący personelu męskiego i żeńskiego w hotelu. — Uśmiechając się chłodno, Bella położyła przed nim powieloną kartkę, na której przede wszystkim widać było zamaszysty podpis szefa. Kuno prztyknął w nią palcami i powiedział: — Znam to! Sam przecież... ach..., chciałem powiedzieć, że czytałem to na mojej poprzedniej posadzie. Tylko że tam mieliśmy szefa, podczas gdy tutejszy szef... — Zniknął, z czego tu nikt nie robi tajemnicy. Czy coś jeszcze? Jakieś pytania? — Panno Hirmer, to brzmi dla mnie jak w tej cholernej Bundeswehrze. Tam też pytano mnie zawsze bardzo uprzejmie: czy jeszcze jakieś pytania? — Kuno uśmiechnął się tajemniczo i ciągnął dalej, oparłszy się wygodnie na parapecie okiennym: — Tylko że Bundeswehra następnie udzielała odpowiedzi, podczas gdy tu człowiek się jej nie doczeka, jeśli się odważy zapytać o szefa. Bella odwróciła się tak szybko na swoim krześle, że Kuno niemal przestraszony cofnął się o krok. Z ponuro zmarszczonym czołem odpowiedziała: — Dostaje pan punktualnie swoje wynagrodzenie, ma pan ładny pokój, doskonałe i wystarczające wyżywienie, niewiele pracy, a więc skąd ta wciąż podkreślana tęsknota za szefem, który... — Wiem, wiem, zniknął. — O nie, w tym wypadku dalszy ciąg mojego zdania brzmi: który by pana z pewnością już dawno zwolnił. — W co wątpię, ze łzą boleści w lewym oku. — A dlaczego tylko jedna łza i dlaczego w lewym oku? — Zadając to pytanie, Bella znów siedziała przy pracy. — Ponieważ moje prawe oko z przyjemnością zajmuje się po- dziwianiem znajdującej się niestety bardzo daleko uroczej kobiety, która z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zakopała się w tym śmiesznym hotelu. Mniej przystojnych kobiet jest tu aż nadto. Jakie są dalsze widoki? Bella ze złością odpowiedziała przez ramię: — Złe, ponieważ oczekujemy jedynie dwóch hrabin Beau de Marchell, a poza tym tylko

małżeństwo i dwóch samotnych mężczyzn. Ale panu chciałabym udzielić szczególnie dobrej rady: żeby się pan mniej zajmował ładnymi nogami panny Schlüter, a więcej swoimi obowiązkami. Widzę właśnie, że pan prokurator strzela palcami. — No to co? Czy sądzi pani, że wszyscy obrońcy drżą ze strachu, kiedy prokurator strzela palcami? — Wcale tak nie myślę, ale szef sali powinien zadrżeć i pospiesznie spełnić życzenie pana prokuratora. — Ile to się człowiek musi nacierpieć! A więc kładę tu bony, jutro rano odbiorę od pani pokwitowanie. — Jeszcze jedno spojrzenie przymrużonego oka: — Panno Hirmer, czy naprawdę nie ma pani pojęcia, gdzie zniknął szef? — Przecież nie mam powodu, aby to przemilczać. Ale naprawdę nie wiem. Pan Bruckner z pewnością nie zniknął z przyczyn kryminalnych. — Czy to można wiedzieć na pewno? No dobrze, a więc dalej będziemy bez szefa. Jeśli jednak chce pani usłyszeć moje zdanie, to w wypadku, gdyby cały hotel był wkrótce zajęty, sama gruba Berta w kuchni nie wystarczy. Do śniadania i zimnych potraw proszę bardzo, ale jeśli trzeba będzie wydawać trzykrotnie więcej posiłków, musi być zatrudniony kucharz. Takie jest moje zdanie. — O które, Bogu dzięki, nikt nie pyta, i wobec tego wszystko pozostanie zgodnie z postanowieniami szefa. Pan prokurator znów strzela palcami, panie Kuno! — Niech mnie... — Kuno odszedł; przechodząc rzucił na Edith namiętne spojrzenie, które ta z pewnością zauważyła, ale nie zareagowała. Gdyby ten Kuno zachowywał się naturalnie, byłby z niego całkiem niezły mężczyzna. Dobra figura, dobra postawa, mądra, przeważnie wesoła twarz, przy gęstych blond włosach ciemne, żywe oczy i kilka ładnych piegów na nosie i policzkach. Takie były myśli Edith. W ogóle miała bardzo wiele do myślenia ponieważ zaczęła przypuszczać, iż ów tajemniczy szef znajduje się w jakimś konkretnym miejscu, za wiedzą sekretarki. Poza tym była pewna, że pan Kuno również zna miejsce pobytu zaginionego szefa, bo po cóż by tu był? Prokurator strzelał palcami, ponieważ życzył sobie whisky z wodą sodową. Do tego życzenia przyłączył się baron Rüdinger, który powiedział:

— Za Wilhelma, powiadam panu, nie podawaliby takiego diabel- skiego trunku. Wtedy piło się przyzwoitą żytniówkę albo najprzedniejszy koniak. Jego Majestat nie tolerowałby takiej fuszerki. Oj, wy młodzi, to były czasy, na krótko przed pamiętną wojną światową! Łaskawa pani zwrócił się do mamy Schlüter — kiedyś byłem wychudzonym jak pies dragonem; wysoki, biały, stojący kołnierzyk trzeba mi było przywiązywać na cienkiej szyi. Jakie to było wówczas poruszenie, kiedy cesarska wysokość, następca tronu wydawał korpusowi gwardii rozkaz wyjazdu do Karlshorst, aby obejrzeć znikające końskie ogony. Poza tym, łaskawa pani, wracaliśmy jeszcze w owych czasach, my, panowie oficerowie gwardii, koleją z Karlshorst do miasta. Potem było pijaństwo w „Continentalu" albo wspaniała orgia u „Hillera". To były czasy! — Starszy pan wyglądał radośnie, kiedy pławił się we wspomnieniach. — Wtedy byłam jeszcze małą dziewczynką —: powiedziała panna von Wiesengrün i strzasnęła popiół ze swego cygara. — Papa nigdy by mi nie pozwolił pojechać na wyścigi końskie do Karlshorst. — To i lepiej — mruknął baron. — No więc, panie prokuratorze, co by pan powiedział na to, aby wychylić whisky i dalej grać? Prawdziwy, uczciwy skat sprawiłby mi większą przyjemność niż nowoczesny brydż, którym nas obdarowali Amerykanie. A może byli to Brytyjczycy? — Mówiąc szczerze, wszystko mi jedno. A więc grajmy — mruknął chudy prokurator, a baron uznał za słuszne odburknąć mu: — Myślę, że nie jest pan taki wspaniałomyślny, kiedy oskarża pan biednego przestępcę. — Panie baronie, nie mieszajmy do tego mojego zawodu. Prawo musi zawsze pozostać prawem, po to jesteśmy prawnikami. — Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane, i następnie cała czwórka pogrążyła się na dłuższy czas w innym świecie. Ale wśród innych gości, łącznie z Edith, dało się zauważyć mniej lub bardziej ukrywane ziewanie, a przy stolikach było coraz więcej wolnych miejsc. Stara winda klekocząc, jęcząc i zgrzytając chodziła w górę i w dół. Edith rozejrzała się dokoła, aby sprawdzić, czy jest coś ciekawego do obejrzenia. Wokół była tylko nuda. Ale oto coś zwróciło jej uwagę: W recepcji Bella podniosła słuchawkę telefonu. Po pierwszych słowach rozejrzała się ostrożnie dokoła i odwróciła się tyłem do hallu. Edith jednak, choć z dużym trudem, zauważyła, że Bella uśmiechnęła

się uszczęśliwiona i poczerwieniała. Aha! Nie ulegało wątpliwości, że to nie dzwonił nowy gość hotelowy. Teraz trzeba było tylko zbadać, kim był ten człowiek. Edith podeszła do stolika brydżowego, pochyliła się nad matką i szepnęła jej: — Idę już, zawołaj mnie, jak będziesz na górze. — Oczywiście, dziecko; jeszcze tylko ta partyjka, potem pójdę za tobą. — Edith skinęła grającym głową i poszła na górę, nie zwracając uwagi na windę. Po drodze stwierdziła, że panna Hirmer wciąż jeszcze rozmawiała przez telefon. Gdyby mogła usłyszeć, o czym jest mowa, na pewno by się zdumiała. Kiedy zadzwonił telefon, Bella niemal niechętnie podniosła słuchawkę, sądząc, że to z pewnością telefon z kuchni albo z jakiegoś innego aparatu w hotelu. Ale kiedy usłyszała pierwsze słowo, natychmiast odwróciła się ze swym krzesłem, tak że jej twarz była niewidoczna z hallu. Czarujący uśmiech ozdobił jej twarz. Najpierw słuchała, kiwała tylko głową, a potem powiedziała: — Byłoby już coś do powiedzenia, ale na szczęście nic dener- wującego. W następnym tygodniu hotel będzie przepełniony. Tylko z kuchnią mam teraz kłopot. Obawiam się, że poczciwa, gruba Berta nie poradzi sobie ze wszystkim. Bella znów wysłuchała, co mówił głos w słuchawce, następnie pomyślała chwilę i powiedziała: — Dobrze, dopilnuję tego. Ale w każdym razie ostrożność jest wskazana. Czy to wiadomo, kto się dziś może zgłosić na stanowisko szefa kuchni? Znów poczekała na odpowiedź. — Przypuszczam, że obie hrabiny przybędą tu w poniedziałek razem z panem von Hochheimem, Zamieszkają w tych samych pokojach co zawsze. Towarzystwo brydżowe działa pełną parą. Pan baron jest w jak najlepszej formie, pani Schlüter przyjechała w towarzystwie swojej uroczej córki. Kto taki? Ach, ten pan Kuno? Nie jest to żadna perła, ale i w tym przypadku należy mieć na względzie trudności kadrowe. Teraz Bella musiała coś zanotować i zajrzeć do listy, na której były zapisane numery pokoi. Następnie przejechała ołówkiem wzdłuż listy, potrząsnęła ładną główką i powiedziała z żalem: — Wówczas zostałby tylko wolny pokój jednoosobowy w domu dla personelu. Słucham? Źle

pana słyszę! Czy znajduje się on tuż obok mojego? Ja mieszkam przecież w pałacu, w pokoju w prawej wieży, i czuję się tam bardzo dobrze. __Jeszcze chwila nasłuchiwania, potem odpowiedź: — Wystarczy, mamy przecież codziennie wpływy. No, a teraz muszę kończyć, wydaje mi się, że pan baron, który stoi za drzwiami, chce mnie o coś zapytać. Teraz Bella roześmiała się głośno. — Nie, to niemożliwe, nie mogę mu udzielić takiej odpowiedzi. Słucham? Znów źle słyszę, proszę powtórzyć. Wyraźnie i niemal słyszalne w całym biurze padły teraz ze słuchawki słowa: — I nie zapominaj ani przez chwilę, że cię kocham. Nie mówiąc nic więcej, Bella ostrożnie odłożyła słuchawkę i przy- gładziła włosy. Następnie otworzyła okienko i zapytała starszego pana: — Czym mogę panu służyć? Bardzo przepraszam, że kazałam panu trochę czekać; rezerwacja pokoju, rozmowa zamiejscowa. Baron Rüdinger ujął Bellę za rękę, pogłaskał ją i mrugnął do niej: — To tylko moja przeklęta ciekawość, moje dziecko, ale czy nikt tu nie wie, gdzie zniknął szef? Kiedy mi ten nowy, śmieszny święty dziś powiedział, że szef zniknął, pomyślałem sobie: w porządku,- ale na tak długo? Nie, to niemożliwe. — Bella z trudem powstrzymywała się, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem, spojrzała jednak mimochodem na telefon. — Mógłbym to zrozumieć, gdyby wyruszył na szaleńczą wyprawę. Dawniej tak robiliśmy, a w domu się złoszczono, kiedy człowiek odmłodzony i odświeżony powracał na stare śmieci. Człowiek powinien to zrozumieć, tylko rolnik i wierny ojciec rodziny nie był nigdy w życiu dragonem gwardii. — Jestem całkowicie pańskiego zdania, panie baronie! Drobne radości przedłużają życie. — Jest pani nadzwyczaj rozsądną kobietą! A zatem naprawdę nie wie pani, gdzie zniknął szef i kiedy wróci, aby się zatroszczyć o swój dobytek? — Przykro mi, panie baronie, ale nie wiem nic więcej ponad to, co wie cała służba hotelowa. — Naprawdę? Przypomniało mi się, czego właściwie chciałem; kiedy będzie można coś ustrzelić? W końcu to jest pałac myśliwski. Do kamiennych jeleni na dworze nie można przecież strzelać.

— Słyszałam wczoraj od nadleśniczego, że dobrze byłoby ustrzelić kilka lisów, zanim te rozpoczną polowanie na kury. Czy mam dla pana coś zorganizować z panem nadleśniczym, panie baronie? — Byłoby wspaniale! Urządzimy polowanie! Jestem gotów w każdej chwili ustrzelić Lisa Przecherę! Oczy i ręce mam jeszcze w najlepszym porządku. A teraz szalony baron zaszyje się w swoim pokoju. Pani też już chyba niedługo kończy? — Jeszcze trochę korespondencji, panie baronie, potem i ja zniknę w swoim łóżku. Następny tydzień będzie bardzo męczący. Obie hrabiny Beau de Marchell i pan von Hochheim przybędą najpóźniej we wtorek. — A może wówczas diabeł się zlituje i porwie te stare pudła do swojego kotła? — Z przykrością muszę zaprzeczyć. Dla mnie osobiście tygodnie pobytu hrabin w naszym domu są w pewnym sensie czasem surowej pokuty. — Proszę mi wyświadczyć przysługę, dziecko, i poprosić tego wytwornego szefa sali, aby nie sadzał tych starych pudeł w pobliżu mojego przyjemnego stolika w rogu. Jestem szczęśliwym wdowcem i pragnę się tym cieszyć. Rozumiemy się? — Oczywiście, panie baronie! Przekażę z naciskiem dalej pańskie życzenie. Życzę panu przyjemnego wypoczynku, a jeśli pana to jeszcze interesuje, to do tego miłych snów. — Proszę sobie wyobrazić, jakiego mam pecha, ponieważ śni mi się zawsze tylko moja jedyna audiencja u Jego Majestatu, podczas której żałośnie się zbłaźniłem. Miałem wówczas wręczyć Jego Łaskawości podziękowanie od dowódcy regimentu. Wszystko odbywało się zgodnie z etykietą, ale podłoga w pałacu cesarskim była wyglansowana i Fritze Rüdinger klapnął tuż przed Jego Cesarską Mością na... i siedział tak i spoglądał głupio na Jego Majestat. — A cesarz? — Śmiał się, aż miał łzy w oczach. I powiedział wesoło: ,,Tak, mój drogi baronie, parkiet dworski ma coś w sobie". Tak powiedział, ale dowódca mnie potem tak okrutnie zbeształ, że huk dział na wojnie był bardzo przyjemnym odgłosem w porównaniu z jego krzykiem. A więc śni mi się to niema! każdej nocy, aż się budzę cały spocony. — Baron skinął Belli przyjaźnie głową i poszedł na górę.

Teraz dziewczyna mogła wreszcie spokojnie pomarzyć o ostatnich słowach rozmowy telefonicznej. Żaden wyglansowany parkiet nie mącił jej snu, dla niej istniał tylko jeden cudowny sen.

III Kilka miesięcy wcześniej prawnik dr Lóbell otrzymał od królowej swojej poczekalni wiadomość, że pan Theo Bruckner pragnie z nim rozmawiać. — Kto pragnie ze mną mówić? — Pan Bruckner. Kazał powiedzieć, że mógłby pan pogrzebać w obszernej skrzyni swojej pamięci. — A to dobre! Tylko że ja nie mam tam czego szukać. Niech pani poprosi pana Brucknera. Ilu klientów jeszcze czeka? — Jeszcze tylko Meyer — ze sprawy Meyer kontra Muller! — Nie, nie dziś! Ci dwaj „M" działają mi na nerwy. Niech ten pan przyjdzie jutro. Dziś mam jeszcze niezwykle ważną rozmowę z mini- strem sprawiedliwości! — Pan minister jest wprawdzie na urlopie, ale tego pan Meyer nie wie. — Doktor Lóbell wykrzywił się do słuchawki i mruknął ze złością: — Że też to babsko musi mieć zawsze ostatnie słowo! Kiedy wszedł Mister Bruckner, doktor Lóbell wykrzyknął zdumiony: — O, Boże, a więc to prawda! To rzeczywiście ty? — Zerwał się z krzesła i chwycił w ramiona swego najlepszego przyjaciela z czasów młodości. — A więc możemy przejść do przyjemnej części wizyty. — Theo Bruckner po serdecznym powitaniu usiadł za szerokim, potężnym biurkiem. Nadzwyczaj dobrze wyglądający mężczyzna około czterdziestki — wysoki, o ciemnych włosach i delikatnym siwym