Michael Blake
Święty szlak
Tłumaczenie: Stefan Baranowski
Tytuł oryginalny: The Holy Road
Wydanie oryginalne 2001
Wydanie polskie 2007
Kontynuacja powieści „Tańczący Z Wilkami”
- 2 -
Wszystkim wojownikom, którzy polegli,
I tym, którzy przeżyli
Marianne
Quanah
Monahsetah
Lozen
- 3 -
Rozdział I.
Skalp był rudy i gęsty, ale tym, co czyniło go wyjątkowo
niezwykłym, była jego długość. Była to najdłuższa czupryna, jaką
kiedykolwiek widziano; tak długa, że jej właściciel musiał usiąść
na ramionach innego wojownika, aby ją przywiązać do krokwi
swego wigwamu. Gdyby skalpu nie umieszczono tak wysoko,
włosy sięgałyby ziemi i mieszkańcy wigwamu bez przerwy
musieliby je odsuwać na bok, wskutek czego chwalebne trofeum
wojenne stałoby się źródłem irytacji.
Mimo to skalp sięgał do wysokości klatki piersiowej i żony
Wiatru W Jego Włosach gderały z jego powodu od chwili, gdy
zajął widoczne miejsce wśród wielu innych skalpów wiszących w
ich wielkim domu. Mówiły o tym półszeptem, aby ich mąż nie
mógł tego słyszeć, wiedziały bowiem, że otwarte narzekanie
wywoła niepotrzebne kłopoty. I byłoby to nie w porządku wobec
męża, który spłodził tyle zdrowych dzieci, zapewniał dostatek
rodzinie i był powszechnie poważany jako najwybitniejszy
członek elitarnej społeczności wojowników, znanej wszystkim
jako Twarde Tarcze, jednostki bojowej, która ochronę wioski i jej
mieszkańców uważała za swą najświętszą powinność.
Żony mogły dyskutować z mężem w sprawie odległości
wigwamu od wody czy miejsca do spania dla ich dzieci albo
przygotowywania uczty, ale swoje złe przeczucia związane ze
skalpem białej kobiety zachowywały dla siebie. Sposób, w jaki
ich mąż prezentował swoje trofeum, zdobyte w honorowej walce
kosztem własnego oszpecenia, to po prostu nie była ich sprawa.
Nie była to także sprawa żadnego innego mieszkańca wioski i
podobnie jak żony Wiatru W Jego Włosach, każdy członek
społeczności swoje zdanie na temat tego skalpu zachowywał dla
siebie. Ale niewypowiedziane opinie powiększały tylko obawy,
- 4 -
które w ciągu lat narastały nieustannie. Obecność skalpu białej
kobiety w wiosce stale przypominała o dziwnej, niezgłębionej
groźbie, jaka zawisła nad ich życiem. Była to najgorsza z
możliwych gróźb, niewidzialna groza, zakłócająca spokojny sen i
gmatwająca jasność myśli, która sprawiała, że nawet
najmężniejsze serce dygotało ze strachu, co może przynieść jutro.
Uczuciu temu uległ nawet Wiatr W Jego Włosach.
W najgłębszych zakamarkach swej wrażliwej duszy, duszy
najczystszego Komancza, jaki się kiedykolwiek narodził,
odzywało się niekiedy niepokojące echo. Przedtem zawsze dobrze
sypiał, ale w ciągu minionego roku często z niewiadomego
powodu budził się w środku nocy. A czasami leżał, mrugając
oczami w przyćmionym świetle żarzących się węgli ogniska.
Wtedy dostrzegał zarys długiego, rudego skalpu i zastanawiał się,
ilu białych ludzi musiałby zabić, aby ochronić jedyne życie, jakie
miał.
Nie znajdując odpowiedzi w swym umyśle i dopiero wtedy, gdy
uspokoił się, doszedłszy do wniosku, że odpowiedź nie ma
znaczenia, że jego jedynym obowiązkiem w tym życiu jest być
ojcem, mężem i nieustraszonym wojownikiem, dopiero wtedy
obracał się na bok i znów zapadał w sen.
- 5 -
Rozdział II.
Dziesięć Niedźwiedzi miał także kłopoty ze snem, co nie miało
miejsca przez większą część jego długiego życia. Niepokój, który
prześladował całe jego plemię, stanowił wielki ciężar dla starego
człowieka, który stawał się coraz bardziej niedołężny.
Nie mógł już jeździć konno, a kiedy obóz przenoszono w inne
miejsce, był zmuszony podróżować rozciągnięty na wozie, jak
jakiś bagaż. Przeżywszy pół tuzina żon, z których ostatnia zmarła
ubiegłej wiosny, pozostawał pod opieką córek, które gotowały mu
mięso i pilnowały ogniska. Oczy, które mu służyły przez tyle zim,
były zamglone jak dzień o zmierzchu. Wiedział, że już nigdy się
nie rozjaśnią, tylko ściemnieją. Szybko się męczył i w przerwach
między rozmowami, w których rozstrzygał spory, wysłuchiwał
skarg, udzielał rad lub pytał o wieści z szerokiego świata, zapadał
w drzemkę. Mówił coraz mniej; wolał spokojnie rozmyślać nad
słowami innych, zanim wydał zwięzłą i pełną mądrości opinię.
Kiedy wzrok mu osłabł, słuch uległ wyostrzeniu, i to tak bardzo,
że zaczął słyszeć słowa wypowiadane przez innych, tak jak się
słyszy szum wiatru w trawie czy miarowy rytm kropli deszczu
bębniącego o ściany wigwamu. Zaczął słuchać odwiecznych
wiadomości przekazywanych bez pośrednictwa języka, co
umożliwiało mu wsłuchanie się w osobę, jej serce, płuca i krew.
Natknął się na ten cudowny dar koncentracji, kiedy się starał nie
zasnąć podczas rozmowy. W trakcie rozmowy na jakiś czas tracił
świadomość, co napełniało go taką goryczą, że pragnął, aby
nadeszła śmierć i oszczędziła mu dalszego wstydu. Ale pomimo
tęsknoty za uwolnieniem się od trudów życia starzec nie potrafił
się poddać.
Gdyby kilkadziesiąt lat temu chciał w ten sposób odejść, mógł
to uczynić, po prostu odmawiając opuszczenia obozu. Jego
- 6 -
wigwam zostałby zamknięty i zostałby tam, siedząc na ziemi jak
wyłuskany groch, z kubkiem wody i miską jedzenia stojącymi u
jego boku. Słońce oślepiałoby go swym blaskiem, wiatr owiewał
jego pomarszczoną skórę, aż w końcu opadłby na plecy, aby się
już nigdy nie podnieść, zadowolony, że wkrótce wtopi się z
powrotem w ciało swej matki-ziemi.
Taka śmierć wydawała się teraz luksusem. Wyobrażał ją sobie,
tak jak chłopiec marzy o wyróżnieniu się w bitwie czy jak
dziewczyna oczekuje założenia własnej rodziny. Ale bez względu
na to, jak bardzo tego pragnął, Dziesięć Niedźwiedzi nie mógł
przyjąć dłoni, którą wyciągała do niego śmierć. Obecne pokolenie
było pokoleniem najbardziej ambitnym, jakie kiedykolwiek znał
w swoim życiu Komancza. W każdej innej epoce jego czas
przychodziłby i mijał, a doczesne bytowanie byłoby zastępowane
przez inne, tak jak było ze wszystkimi Komanczami, od kiedy
pojawili się na tej ziemi. Ale teraz wielkie koło życia wydawało
się zwalniać i nie wiadomo było, czy nadal będzie się obracać, czy
też zatrzyma się na zawsze. Ważyły się losy wszystkich
Komanczów i dopóki tak było, Dziesięć Niedźwiedzi pragnął
nadal oddychać. Gdyby miał dzisiaj wyruszyć w swą długą podróż
wśród gwiazd, zostawiłby swój rozproszony lud na pastwę
nadciągającej trąby powietrznej. Dlatego trwał, słuchając uważnie
głosu krwi wszystkich tych, którzy byli przed nim.
Kiedy słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, jedna z jego
wnuczek, Polująca Na Coś, zazwyczaj przychodziła z małą miską
mięsa i jagodami, które sama rozgniatała na papkę. Jeśli dzień był
ładny, Dziesięć Niedźwiedzi owijał jedzenie w kawałek tkaniny,
chwytał laskę i stawał, nasłuchując u wejścia do swego wigwamu,
czekając, aż odgłosy krzątaniny na zewnątrz umilkną.
W odpowiednim momencie zginał swe zgrzybiałe ciało i
wychodził na słońce, kierując się na otwartą prerię, ku niewielkiej
kępie drzew, nad stawem lub strumieniem w pobliżu obozu.
- 7 -
Nikt mu nie przeszkadzał w tych wyprawach. Wszyscy
wiedzieli, że Dziesięć Niedźwiedzi w jakiś sposób nabył
umiejętność słuchania „głosu krwi” i że zachowanie tego daru jest
mu potrzebne, aby się uwolnić od duchowych rozterek. Kiedy
ludzie widzieli, jak sztywno kroczy przez obóz, nie przeszkadzali
mu, wiedząc, że z pewnością jest pogrążony w tajemniczych
rozmyślaniach.
Nikt by nie odgadł, że podstawowym celem Dziesięciu
Niedźwiedzi było odnalezienie zacisznego miejsca, gdzie mógłby
sobie spokojnie uciąć drzemkę. Ale kiedy już się znalazł w owym
zacisznym miejscu, pomysł drzemki zwykle ustępował miejsca
uczuciu zdumienia, że jego stare nogi znów były w stanie
doprowadzić go tak daleko od obozu.
Jeżeli miał szczęście, mógł odnaleźć mały gaj topolowy obok
strumienia. Dotykał leków spoczywających w woreczku, który
miał na szyi, albo zapalał fajkę, gdy siedział, słuchając, jak wiatr
wygrywa swą melodię w liściach topoli i niezmiennego szmeru
płynącej wody. Niekiedy kładł się płasko na ziemi i przypatrywał
się płynącym w górze chmurom, otwierając swój umysł na
wszystko, co chciało do niego znaleźć dostęp.
Ten skalp w wigwamie Wiatru W Jego Włosach... nikomu to się
nie podoba. Mnie też się nie podoba. Ale kto tu jest winny? Nie
Wiatr W Jego Włosach. Nie Komancze. Komancze nie zaczęli
strzelać. Biała kobieta miała strzelbę, która strzela dwukrotnie.
Wystrzeliła w oko Wiatru W Jego Włosach. Zabrał jej skalp,
przywiózł tutaj i powiesił w swoim wigwamie. Ma do tego prawo.
Jest wojownikiem.
Wierzgającemu Ptakowi to się nie podoba. Już nie chodzi do
wigwamu Wiatru W Jego Włosach. Pragnie pokoju. Jak tu może
zapanować pokój? Gdybym teraz wstał... teraz nie wstanę, dobrze
mi na ziemi. Gdybym w tej chwili stał, gdybym spojrzał w cztery
strony świata, być może bym ich zobaczył. Nie, nie zobaczyłbym
- 8 -
ich, nie tutaj. Ale są tu gdzieś niedaleko. Są na wschodzie i na
zachodzie, na północy i na południu. Są wszędzie wokół nas.
Każdego dnia są coraz bliżej.
Ten kraj jest dobry. Daje nam wszystko, czego potrzebujemy.
Tak będzie przez całe lato. Ale gdzie pójdziemy, kiedy uschną
liście? Gdzie pójdziemy, żeby się do nich nie zbliżyć? Jak mogłeś
zapomnieć, starcze! Wielka dziura w ziemi. Tam się urodziłeś.
Komancze zejdą tej zimy pod ziemię, jak zawsze. Będą tam
Kiowowie. I Szejenowie też: I bizony. Pożywienie i woda, i
miejsce dla wszystkich, tam gdzie żaden biały nigdy się nie
pojawił. Zaśniemy, gdy śnieg zgromadzi się pod ścianami
wigwamów. Polująca Na Coś przyniesie mi jedzenie i dopilnuje
ogniska...
Te jastrzębie kołujące na niebie... a może to sępy. Może to dwa
sępy, które zastanawiają się, czy sfrunąć w dół. Jeśli sfruną, będę
leżał nieruchomo. Poczekam, aż wylądują, poczekam, aż usłyszę
szelest ich skrzydeł, kiedy się będą zbliżały. Wtedy się podniosę i
przestraszę je... ha!
Już ich nie widzę. To chyba były jastrzębie. Żaden biały jeszcze
nie pojawił się w tej krainie. Och, mam nadzieję, że to się nigdy
nie stanie. Ale skalp Wiatru W Jego Włosach mówi, że przyjdą.
Cóż można zrobić? Może nadleci trąba powietrzna i porwie ten
skalp ku gwiazdom. Może istnieje trąba powietrzna tak wielka,
aby porwać także wszystkich białych. Nigdy nie widziałem tak
wielkiej. Może jest taka pieśń, którą można zaśpiewać, albo
taniec, który można zatańczyć. Musi być coś takiego. Kiowowie
zawsze chcieli, żebyśmy się przyłączyli do nich, kiedy tańczą
taniec słońca; może powinniśmy zatańczyć z nimi tego lata. To
dobrzy ludzie, dobrzy przyjaciele. Ale są zbyt zabobonni. Jak
można wierzyć w ich ceremonie?
Ziemia pod plecami jest ciepła. Kocham ziemię. Nie ma nic
lepszego. Jest mi miękko. Moje ręce i nogi są jak pióra na skórze
- 9 -
ziemi. Czy ja się unoszę? Czy śnię? Czy umieram? Czy to ma
jakieś znaczenie?... Co robię?
Zawsze było tak samo. Umysł Dziesięciu Niedźwiedzi zmagał
się z niekończącym się szeregiem pytań, głośno domagając się
odpowiedzi, i niezmiennie ten wysiłek umysłowy wyczerpywał
go. Wtedy starzec zapadał w sen, czasami drzemiąc, dopóki nie
zbudził go wieczorny chłód. Wówczas przewracał się na brzuch,
przyciągał pomarszczone dłonie do barków i zbierając wszystkie
siły, podnosił się na kolana. Potem unosił jedno kolano, stawiał
stopę i drżąc z wysiłku, wstawał.
Stał nieruchomo przez parę chwil, a potem ruszał z powrotem
do wioski pewniejszym krokiem niż przedtem, pewny, że ma dość
siły, aby stawić czoło wszelkim wydarzeniom, jakie miały miejsce
podczas jego nieobecności. W drodze powrotnej myślał: Jestem
Dziesięć Niedźwiedzi, wciąż stąpam po ziemi, jestem najstarszy ze
wszystkich, równocześnie zastanawiając się, czy po powrocie do
domu znajdzie coś dobrego do zjedzenia.
- 10 -
Rozdział III.
Ze wszystkich mieszkańców wioski Dziesięciu Niedźwiedzi
nikt nie martwił się bardziej obecnością rudego skalpu niż
Wierzgający Ptak. Skalp ten nie dawał mu spokoju i przywodził
ewentualności, o których wolał nie myśleć. Budził w nim
przygnębienie, którego jego bracia nie mogli pojąć, wskutek
czego stał się dla nich jeszcze bardziej obcy niż dotąd. Nie było
przypadkiem, że długa twarz Wierzgającego Ptaka wydawała się
wciąż wydłużać i taka pozostała, w czasie gdy pojawił się skalp.
Skalp ten niósł ze sobą starą historię zemsty i kary, która nie
stanowiła niczego nowego, a właśnie nowość była tym, czego
naprawdę pragnął Wierzgający Ptak. W ciągu lat, które minęły od
czasu przybycia Tańczącego Z Wilkami, to pragnienie oddaliło go
od tradycyjnego zajęcia czarownika i powiodło w kierunku stale
rosnącej w siłę funkcji męża stanu plemienia Komanczów.
Wierzgający Ptak spędzał poza obozem tyle samo czasu co w
domu. Podróżował ze swoją liczną rodziną aż do granic
ogromnego terytorium Komanczów i dalej, biorąc udział w
uroczystościach, radach, świętach i spotkaniach handlowych.
Dwukrotnie pojechał bardzo daleko na wschód na rozmowy w
sprawie zawarcia układu, zwołane na żądanie egzotycznie
ubranych przedstawicieli włochatych ust, którzy przybyli z
odległego miasta o nazwie Waszyngton. Podczas rozmów, które
prowadziły donikąd, był jedynym członkiem wielkiego narodu
Komanczów, a ponieważ nie upoważniono go do występowania w
imieniu swego ludu, pozostawał na marginesie obrad, chętnie
słuchając, obserwując i ucząc się wszystkiego, co mógł, o wielkim
świecie.
Ku swemu zaskoczeniu biali namawiali go do zabrania głosu i
choć oświadczył im krótko, że nie ma nic do powiedzenia, na
- 11 -
zakończenie rozmów wręczyli mu ciężki srebrny medal z
podobizną mężczyzny, którego nazywali Wielkim Białym Ojcem.
Po powrocie Wierzgającego Ptaka i jego rodzinę powitała grupa
podnieconych wojowników ich wioski gotujących się do walki.
Mieszkańcy ujrzeli w oddali powtarzające się błyski, które wzięli
za odblask jakiejś ozdoby albo, co wyglądało jeszcze bardziej
złowieszczo, błysk broni skierowanej w stronę wioski. Szybko
zebrali konie i w pełnym uzbrojeniu pogalopowali na prerię, żeby
stawić czoło intruzowi. Pewien młody wojownik wypuścił strzałę,
która świsnęła parę stóp koło głowy Wierzgającego Ptaka, zanim
odkryto jego tożsamość.
Od dnia powrotu medal pokoju, otrzymany od białych, był przez
mieszkańców wioski Dziesięciu Niedźwiedzi uważany za
najwyższą nagrodę. Został stałym elementem stroju
Wierzgającego Ptaka i żadne oko nie mogło się oprzeć blaskowi
metalowego krążka z podobizną wodza białych. Kiedy
Wierzgający Ptak był w domu, medal często wisiał na stojaku na
tarczę, przy wejściu do wigwamu, przyciągając uwagę
przechodzących obok ludzi.
Ale jego wpływ sięgał dalej niż zwykła ciekawość. Tak jak
kobiecy skalp, który zwisał ze słupa wigwamu Wiatru W Jego
Włosach, on także przypominał Komanczom o groźbie, która
czaiła się u granic ich krainy. Wskutek tego ludzie obawiali się nie
tylko białych, lecz także samego Wierzgającego Ptaka. Był
jednym z nich, ale zawsze spoglądał dalej, niż sięgały granice
obozu. Obecność medalu, tak wyróżniającego się w stroju
Wierzgającego Ptaka, czyniła go jeszcze bardziej obcym.
Mimo to jego pozycja wśród nich nie uległa najmniejszemu
zachwianiu. Posiadacz medalu wciąż pozostawał jednym z
najbliższych doradców Dziesięciu Niedźwiedzi, stojąc ramię w
ramię ze starcem podczas każdej narady i uroczystości. Dalekie
podróże dawnego czarownika były źródłem informacji, których
- 12 -
nikt inny nie posiadał. W sprawach przekraczających granice
wioski ludzie w naturalny sposób zwracali się o radę do
Wierzgającego Ptaka.
Ale ciągle o nim mówiono i choć wątpliwości te nigdy nie
dotarły do niego bezpośrednio, ten nieskazitelny człowiek,
którego dawny John Dunbar kiedyś opisywał jako „faceta o
imponującym wyglądzie”, wiedział, że jego zainteresowanie
przyszłością oddaliło go jeszcze bardziej od życia i ludzi, których
kochał.
Sam Wierzgający Ptak nie wiedział; co przyszłość przyniesie.
Wiedział tylko, że konfrontacja z białymi jest nieunikniona i że
gdy nastąpi, chciał być gotów, aby móc poprowadzić swój lud i
aby mu pomóc pokonać wszelkie przeciwności. Może zapłaci za
to życiem, ale się tym nie przejmował. Był zdecydowany nie
zbaczać z drogi, którą obrał.
Postanowił nie mówić o przyszłości ani o tym, co może
przynieść. Zajmował się zwykłymi sprawami Komanczów:
zdobywaniem mięsa, odwiedzaniem żony, uczestniczeniem w
życiu swych sześciorga dzieci, pilnowaniem, aby jego wigwam
był zawsze otwarty dla tych, którzy potrzebują jego rady, i
odmawianiem codziennej modlitwy do Wielkiej Tajemnicy.
Zdał sobie sprawę, że przedmiot zwisający mu z szyi mówi za
niego bez słów. Wierzgający Ptak rozumiał lepiej niż ktokolwiek
inny znaczenie srebrnego medalu i rudego skalpu znajdujących się
w wiosce Dziesięciu Niedźwiedzi. Razem trafnie odzwierciedlały
trudne położenie Komanczów: lud, który nosił miano Panów
Równin, był rozdarty i pełen wątpliwości.
- 13 -
Rozdział IV.
Ich wigwam zazwyczaj można było znaleźć w pewnej
odległości od centrum wioski. Jego mieszkańcy wiedli życie
normalnych Komanczów i za takich ich uważano. Płakali na
pogrzebach, obżerali się na weselach, dzielili wspólne
niebezpieczeństwa i wspólne radości oraz takie samo codzienne
życie, jak gdyby od pokoleń byli dzikimi, wolnymi ludźmi.
Nieświadome niczego oko nie zauważyłoby różnicy między
rodziną mieszkającą w stojącym na uboczu wigwamie a innymi.
Ale w istocie różnic było wiele. Rodzina Tańczącego Z Wilkami i
Stoi Z Pięścią oraz ich troje dzieci, Z Wężem W Rękach, Ciągle
Spaceruje i Siedzi Cicho, byli Komanczami pod każdym
względem, wyjąwszy ich pochodzenie. Ich krew była tak różna od
tej, która płynęła w żyłach Komanczów, jak kolor ziemi różni się
od koloru nieba. Stanowili nasiona przywiane przez wiatr z innego
świata, które utkwiły w indiańskiej ziemi i zakiełkowały, czerpiąc
z niej pożywienie rok za rokiem, dopóki nie nabrały siły, co
sprawiło, że stały się naturalnym elementem krajobrazu, jak
źdźbła trawy pokrywającej równiny. Mimo to byli zasadniczo
odmienni i może dlatego żyli trochę na uboczu, świadomi
przepaści, której nigdy nie da się zasypać.
Można także powiedzieć, że te kilka dodatkowych kroków,
które trzeba było przejść, żeby dotrzeć do wigwamu Tańczącego
Z Wilkami, stanowiły jedyne ślady owej przepaści. Dwoje
białych, a teraz ich dzieci, zostało całkowicie zaakceptowanych i
po tylu latach nikt o nich nie myślał jak o białych.
Wyjątkowość tej rodziny stanowiła powód do dumy; dumy,
która nie zmniejszyła się w ciągu dziesięciu zim. Tańczący Z
Wilkami już dawno temu został wojownikiem, przyjmując zasady
i zdobywając umiejętności wymagane przez Komanczów. Nie
- 14 -
było w nim żadnego egocentryzmu, który jest przekleństwem
młodości; bez problemów zaakceptował ideę służby dla innych.
Był doskonałym myśliwym i mięso bizonów, które upolował,
zawsze najpierw dawał ludziom biednym, starym i niedołężnym, a
dopiero potem myślał o sobie.
Ludzie nie mogli się nadziwić swobodzie, jaką zostawiał swojej
żonie, ale nikt nie mógł zaprzeczyć temu, że to małżeństwo było
nad wyraz udane. Jeśli Tańczący Z Wilkami czasami przynosił
wodę czy pomagał w pracach w wigwamie, czy wreszcie zostawał
z dziećmi, gdy żona odwiedzała przyjaciółki, to była ich sprawa i
nikogo innego.
Jeśli dziewczynka, Ciągle Spaceruje, chciała chodzić za ojcem
po obozie, zamiast zostać w domu z matką, wszystko było w
porządku. A jeśli najstarsze dziecko, chłopiec Z Wężem W
Rękach, chciał pomóc matce w garbowaniu skóry, też nie było
problemu. Nawet gdy Tańczący Z Wilkami nosił na rękach małą
dziewczynkę, Siedzi Cicho, nikt tego nie potępiał. Oczywiście
mogli mu dokuczać, jak to często czynili; docinkami w rodzaju
„dobra z ciebie mamuśka”, ale nie było w tym żadnej złośliwości.
Spodziewano się, że rodzina Tańczącego Z Wilkami będzie inna i
przymykano oczy na ich dziwactwa. Ich zwyczaje zawsze były
trochę niezrozumiałe i nie było w tym nic złego.
Prawdę mówiąc, nie zwracano by uwagi nawet na znacznie
większe dziwactwa w rodzinie Tańczącego Z Wilkami z powodu,
który wszystkie inne powody usuwał w cień. Jako wojownik
Tańczący Z Wilkami był nieprześcigniony, demonstrując przy
licznych okazjach siłę i niezawodność, które stawiały go na równi
z Wiatrem W Jego Włosach.
Nikt się nie dziwił, że przed trzema laty, na wniosek samego
Wiatru W Jego Włosach, Tańczący Z Wilkami został powołany
do elitarnego kręgu Twardych Tarcz.
- 15 -
Nowy adept wykazał wówczas swoją odwagę podczas
porannego ataku wielkiej grupy Indian z plemienia Ute, którzy
napadli na wioskę, licząc na łupy i skalpy. Kiedy mieszkańcy
wioski uciekli, Tańczący Z Wilkami, Wiatr W Jego Włosach i
pięciu innych wojowników Twardych Tarcz stawili im czoło,
choć było ich trzy razy mniej niż napastników. Należeć do
Twardych Tarcz znaczyło walczyć do ostatniego tchnienia, a
tamtego ranka siedmiu Komanczów walczyło z wrogiem
wyjątkowo nieustępliwym, odpierając kolejne fale atakujących
Indian, nawet po tym jak wszyscy obrońcy odnieśli rany. Nikt z
nich się nie wycofał, a kiedy walki w głównej części wioski
ustały, wojownicy wrócili i przepędzili wrogów.
Po skończonej walce na placu boju pozostało sześciu martwych
wojowników Ute. Wśród zabitych leżał z rozłupaną czaszką jeden
Komancz, sympatyczny, mocno zbudowany wojownik Twardych
Tarcz imieniem Kobiece Serce. Sama wioska i reszta jej
mieszkańców wyszła bez szwanku. Od tego dnia ludzie uważali
Tańczącego Z Wilkami za jednego z najpotężniejszych obrońców,
a on wychodził naprzeciw ich oczekiwaniom. Zawsze pierwszy
chwytał za broń i ostatni ją odkładał. Jego lojalność wobec
plemienia była bezsporna i gdy rudy skalp znalazł się w obozie,
nikt go o nic nie pytał, ponieważ Tańczący Z Wilkami brał udział
w wyprawie, w której ten skalp zdobyto. Faktycznie towarzyszył
Wiatrowi W Jego Włosach, kiedy owa kobieta chwyciła za
strzelbę i wypaliła. Widział, jak Wiatr W Jego Włosach pędzi
przez dym wystrzału i powala ją na ziemię. Widział, jak się nad
nią pochyla i zdziera jej skalp. Tańczący Z Wilkami wrócił jako
wojownik będący częścią historii skalpu.
Cierpiał taki sam niedostatek jak jego przyjaciele podczas
wyprawy w głąb Meksyku, gdzie nieustannie ścigało ich mrowie
meksykańskich żołnierzy. Przeprawiał się przez wielką, wezbraną,
błotnistą rzekę i omal nie został porwany przez prąd. Brnął do
- 16 -
domu z pustym żołądkiem i patrzył, jak jego dzielny koń pada na
szlaku i zdycha. Wraz ze swymi braćmi zakradał się do stojącego
na skraju krainy Komanczów domu białego człowieka w nadziei
znalezienia jakiegoś pożywienia. Strzelano do niego i on strzelał
do innych. Pomagał, kiedy szturmowano dom i kiedy zabijano
jego mieszkańców. Pozbył się skradzionego konia, a rano
przekonał się, że ich ścigano. Razem z innymi desperacko uciekał,
wdrapując się na wielkie skały i przedostając się na równiny.
A potem, tak jak jego współtowarzysze, szedł przez te spalone
słońcem równiny prawie przez tydzień, zanim w końcu dowlókł
się do wioski, późno w nocy, w słabym świetle księżyca.
Dla Tańczącego Z Wilkami skalp w wigwamie Wiatru W Jego
Włosach był jedynie wspomnieniem wśród wielu innych z długiej,
fatalnej wyprawy do Meksyku. Często pod nim siadywał,
ponieważ często odwiedzał Wiatr W Jego Włosach. Wszyscy
wiedzieli, że są jak bracia.
Jak wszyscy Komancze, Tańczący Z Wilkami był
zaniepokojony kurczącą się przestrzenią między Indianami i
białymi, tym bardziej że sam miał dużo do stracenia. Ale skalp
sam w sobie nie znaczył dla niego nic.
Osobą, w której budził przerażenie, była jego żona.
- 17 -
Rozdział V.
Darzyła Tańczącego Z Wilkami niesłabnącą miłością. Cierpieli
w okresach rozstania tak jak wszyscy ludzie, ale w sumie uważała
się za szczęśliwą, że znalazła tak troskliwego i wiernego męża. To
samo w sobie byłoby już dużo, ale Stoi Z Pięścią cieszyła się
także specjalną pozycją wynikającą z jego osiągnięć.
A on doskonale potrafił kierować jej uczuciami, bo Stoi Z
Pięścią nie była kobietą, która zatrzymywała się w pół drogi.
Często zmieniała zdanie i zastanawiała się, co by się z nią stało,
gdyby mąż jej nie kochał, mimo nieprzewidywalnej huśtawki jej
nastrojów.
Ale nawet pomimo tego, co ich łączyło, Stoi Z Pięścią
wiedziała, że jedyną rzeczą na tym świecie, bez której nie
mogłaby się obejść, były dzieci. To właśnie dzieci sprawiły, że jej
charakter złagodniał. Macierzyństwo splotło nieprzystające nici
jej osobowości i uczyniło ją pełną, dzięki czemu szła przez życie
wolna od wątpliwości i strachu, czego nie doświadczyła nigdy
przedtem.
Trudno było uwierzyć, że Z Wężem W Rękach miał już dziesięć
lat. Czy to możliwe, że wyszedł z jej ciała tak dawno temu? I czy
to możliwe, że istota, która przyszła na świat taka bezradna, stała
się już chłopcem szybko zmierzającym do wieku męskiego? Był
wyższy i silniejszy od wszystkich chłopców w jego wieku, a
natura obdarzyła go zdolnością zapamiętywania wszystkiego,
czego go nauczono. Wydawało się, że jego dociekliwy umysł
wchłaniał wszystkie informacje i zachowywał je na zawsze.
Ich syn pierworodny długo nie ujawniał swoich zainteresowań,
wskutek czego nie mogli mu nadać imienia. Jego sceptyczne
podejście prawie nie zmieniło się w ciągu pierwszego roku życia,
jak gdyby był świadom swoich słabości. Kiedy był małym
- 18 -
dzieckiem, ludzie zachwycali się jego jasnymi włosami i białą
skórą i parę osób zaproponowało, aby go nazwać Białym
Chłopcem. Był to zabawny pomysł i przez jakiś czas krążył po
wiosce jako żart. Rodzice reagowali na to życzliwie, a kiedy ich
naciskano, aby nadali mu imię, zawsze udzielali tej samej
odpowiedzi, odpowiedzi, którą ojciec chrzestny chłopca,
Wierzgający Ptak, wygłosił po raz pierwszy: „Zobaczymy, co
będzie”.
Chłopiec rozwijał się zdumiewająco szybko i kiedy ukończył
rok, potrafił stać na swych grubych, pięknych nóżkach, które
wkrótce potem nosiły go przez cały obóz, aż na skraj łąki.
Pewnego letniego ranka wkroczył do wigwamu, trzymając w
maleńkich dłoniach młodego węża. Matka nie lubiła węży, ale jej
syn tak się cieszył, że nie miała serca mu tego zabronić. Wkrótce
przytulał wszystkie nieszkodliwe węże, jakie tylko znalazł.
Jedyna sprzeczka, jaką kiedykolwiek miał z ojcem, miała
miejsce, gdy Tańczący Z Wilkami zabił grzechotnika, który
uporczywie tkwił przed wejściem do wigwamu. Syn przez długi
czas miał o to do ojca pretensje i odtąd Tańczący Z Wilkami
musiał ostrożnie wynosić każdego niebezpiecznego węża w
bezpieczne miejsce.
Sympatia chłopca do tych stworzeń nigdy nie zmalała i nawet
teraz potrafił zeskoczyć z grzbietu konia, gdy ujrzał, że coś
pełznie w trawie. Zdecydowany, jak każdy myśliwy, skradał się za
wijącym się obiektem swego zainteresowania, dopóki go nie
złapał za ogon i nie podniósł z ziemi. Jeżeli wąż był ładny,
zabierał go ze sobą i widok głowy lub ogona węża wychylającego
się zza koszuli czy z nogawki spodni nie był niczym niezwykłym.
Drugie dziecko, dziewczynka, urodziło się w niecałe dwa lata
później i Komancze, którzy już przywykli do zaskakującej
białości Z Wężem W Rękach, znowu doznali wstrząsu, gdy
ujrzeli, że na głowie dziewczynki nie ma ani jednego włoska.
- 19 -
Niemowlę bez włosów było czymś nie do pomyślenia, tak jak
niebo bez gwiazd, i dziwna istota, która zamieszkała wśród nich,
była stale przedmiotem rozmów.
I znów rodzice zwrócili się o radę do Wierzgającego Ptaka,
który dał tę samą odpowiedź:
„Zobaczymy, co będzie”.
Nadanie imienia drugiemu dziecku, podobnie jak to miało
miejsce z poprzednim, zostało więc odłożone, a w międzyczasie
na główce dziewczynki pojawiły się cieniusieńkie jasne włosy.
Fakt ten oraz upływ czasu położyły kres wielu szalonym
spekulacjom.
Mimo że nowo narodzone dziecko było mniejsze i nie tak silne
jak braciszek, rosło równie szybko. Dziewczynka także zaczęła
wcześnie chodzić. Chociaż brakowało jej chłopięcej siły,
nadrabiała to szczególnym poczuciem celu, który stał się główną
cechą jej osobowości.
Od chwili gdy nauczyła się chodzić, łaziła bez obaw po całej
wiosce i nieustannie zaglądała do domów ludzi, których w ogóle
nie znała. Te wizyty następowały bez ostrzeżenia w
najróżniejszych porach dnia i rzeczą zwyczajną był widok Stoi Z
Pięścią, która prowadząc za rękę syna, chodziła od wigwamu do
wigwamu w poszukiwaniu swojej córki.
Choć krnąbrne dziecko wielokrotnie pouczano, że musi dostać
pozwolenie na swe codzienne wypady, upomnienia niewiele
pomagały i pewnej łagodnej zimy najgorsze obawy jej rodziców
stały się ciałem, kiedy odkryto, że dziewczynka znikła. Po
dwukrotnym przeszukaniu całej wioski wszyscy mężczyźni i
chłopcy dosiedli koni i rozjechali się po prerii we wszystkich
kierunkach. Znaleziono ją ponad milę od obozu, wędrującą
rezolutnie przez łąkę.
- 20 -
Kiedy jeźdźcy znaleźli się koło niej, przywitała ich gniewnym
spojrzeniem i odmówiła przerwania spaceru, po czym odwróciła
od nich swoje jasnoniebieskie oczy. A gdy jeden z mężczyzn ze
śmiechem zapytał: „Gdzie idziesz?”, maluch odparł krótko:
„Spaceruję”.
Głośno protestowała, gdy jeden z wojowników podniósł ją do
góry, i piszczała przez całą drogę do obozu. Po tym wydarzeniu
zyskała imię Ciągle Spaceruje.
Pasowałoby do niej także Ciągle Chodzi, ponieważ stale chciała
być w ruchu. Lubiła pomagać matce i umiała się sama bawić.
Mogła spędzić cały ranek, bawiąc się lalką i wigwamem-zabawką.
Ale jeśli ojciec wychodził za potrzebą, chciała mu towarzyszyć, a
wielkoduszność Tańczącego Z Wilkami sprawiała, że trudno mu
było odmówić. Zamiast maleć skłonność Ciągle Spaceruje do
bycia w ruchu rosła z wiekiem, a towarzyszył jej żelazny upór w
stawianiu na swoim. Kiedy matka przypominała jej, że
dziewczynka powinna być dziewczynką i że powinna bardziej
zwracać uwagę na to, gdzie się znajduje, Ciągle Spaceruje
odpowiadała: „Jestem Komanczem, matko. Komancze mogą być
tam, gdzie chcą”.
Jeśli odrzucano jej argumenty, Ciągle Spaceruje dąsała się, aż
nadarzyła się następna sposobność, by zademonstrować swoją
wolę. Jej determinacja była tak wielka, że gdy skończyła osiem
lat, prawie nie było miejsca, do którego nie mogła towarzyszyć
swemu ojcu i bratu.
Trzecie dziecko Stoi Z Pięścią, dziewczynka, miała już prawie
dwa lata i poza małomównością nie okazywała żadnych
szczególnych cech. Nie była ani potulna, ani śmiała, nie była ani
typem przywódcy, ani osoby podporządkowanej, pozornie
zadowolona z życia płynącego obok niej. Może czuła respekt
przed swym starszym bratem i siostrą. A może rozwijała się
- 21 -
powoli. Albo może taka była po prostu jej natura. Nazwano ją
Siedzi Cicho.
Podobnie jak jej mąż, Stoi Z Pięścią nie zamierzała w żaden
sposób wpływać na dzieci. Zapewniała im bezpieczeństwo i
pożywienie i ofiarowywała matczyną miłość. Nie wolno było
wpływać na ich przeznaczenie. Przeznaczenie było czymś, za
czym stała Wielka Tajemnica, i każde dziecko powinno samo
odkryć swoją drogę.
Największą satysfakcję dla Stoi Z Pięścią stanowiło to, że jej
dzieci są zdrowe, szczęśliwe i dobrze się rozwijają. Nadal spała
razem z nimi, czując obok siebie te trzy ciepłe ciała, w których
płynęła jej krew i których miarowe oddechy sprawiały jej
ogromną radość, były jej nadzieją i wybawieniem.
Macierzyństwo rodziło także lęk, ten sam obezwładniający lęk,
jakiego doświadczyła, gdy porucznik Dunbar zjawił się przed laty
w ich obozie. Kiedy była małą dziewczynką, pierwsze życie
odebrali jej Komancze. Myśl, że obecne życie Komancza także
może jej ktoś odebrać., prześladowała ją w dzień i w nocy.
Po owej fatalnej wyprawie do Meksyku nie można było o tym
nie pamiętać. Tańczący Z Wilkami już przedtem walczył z
białymi. Wiatr W Jego Włosach zdobył skalp białej kobiety. Nie
można było nie dojść do wniosku, że dalsze kontakty są rzeczą
nieuniknioną. Co się stanie, jeśli biali ją znajdą? Co się stanie z jej
dziećmi?
Te myśli powodowały taki mętlik w głowie, że czasami robiło
jej się słabo. Ponieważ mężczyźni z Teksasu przybyli w środku
nocy, każdy dzień był źródłem udręki. Kiedy dzieci zadawały
pytania dotyczące białych, najlepszą odpowiedzią, jakiej potrafiła
udzielić, było: „Biali to nie nasza sprawa i dlatego trzymamy się
od nich z daleka. Nie mają z nami nic wspólnego”.
- 22 -
We śnie czasami traciła dzieci. Kiedyś miała przerażający sen,
w którym żołnierze pędzili przez obóz, zabijając wszystkich w
zasięgu wzroku. Uciekła na prerię, ciągnąc dzieci za sobą, ale
wciąż ich ścigano. Kiedy stanęła i obejrzała się, oczy wszystkich
żołnierzy lśniły czerwienią, a ich oddech miotał płomienie.
Własnymi rękami poderżnęła dzieciom gardła. Potem wbiła sobie
nóż w serce i upadła. Leżąc twarzą do góry, zdała sobie sprawę,
że wciąż żyje. Nie mogąc otworzyć oczu, leżała na ziemi drżącej
od tętentu końskich kopyt, słysząc wrzaski żołnierzy i odgłosy
strzelaniny, gdy żołnierze na nią padali. Płakała tak gwałtownie,
że łzy płynęły jej z oczu strumieniami.
Szlochała, kiedy obudziła się, i gorączkowo sprawdzała, czy
śpiące obok dzieci wciąż żyją. Kiedy przyciągnęła je do siebie, łzy
przestały płynąć.
Sen nie powrócił.
- 23 -
Rozdział VI.
Odkąd zajmował się końmi, miał opinię marzyciela i podczas
gdy jemu to wcale nie przeszkadzało, inni mieli mieszane uczucia
co do jego wartości. Wielu uważało, że buja w obłokach i że jest
niemrawy. Równie wielu akceptowało jego powolny rozwój i
doceniało wyjątkowe umiejętności w postępowaniu z końmi,
niezastąpione w życiu plemienia.
Ale kiedy Dużo Się Śmieje wkroczył w dwudziesty pierwszy
rok życia, przekonał się, że coraz trudniej jest podążać drogą,
którą wybrał. Marzył o zostaniu wojownikiem i czasami
wyobrażał sobie, że siedzi w kręgu Twardych Tarcz. Ale szanse,
że kiedykolwiek zajmie miejsce w tym elitarnym gronie, były
bardzo niewielkie.
Dużo Się Śmieje pierwszy by przyznał, że daleko mu do nich.
Chłopcy młodsi o cztery czy pięć lat już uczestniczyli w wielu
niebezpiecznych wyprawach i wielu z nich nawet zdobyło
rozmaite zasługi. On sam brał udział tylko w jednej dużej
wyprawie, owej fatalnej wyprawie do Meksyku, i jedyną jego
zasługą było to, że powrócił żywy. W tym, czego dokonał, było
tyleż wstydu, co dumy, i wszystkie jego czyny budziły mieszane
uczucia.
Prawda, że bez niczyjej pomocy ukradł dwanaście doskonałych
koni sprzed nosa uzbrojonych po zęby strażników rancza. Ale
także poplątał dokładne miejsce spotkania, ponieważ nie słuchał
uważnie wskazówek Wiatru W Jego Włosach. W rezultacie czekał
z końmi w niewłaściwym miejscu, podczas gdy główna grupa
wojowników, większość pieszo, musiała walczyć, żeby się
wydostać z pułapki zastawionej przez Meksykanów. Można było
uniknąć tej potyczki, gdyby był we właściwym miejscu we
właściwym czasie, i Dużo Się Śmieje wzdrygał się na myśl, jak
- 24 -
mogłaby ucierpieć jego pozycja wśród Komanczów, gdyby
wojownicy nie wymknęli się z pułapki.
Wszystko to wytknął mu Wiatr W Jego Włosach, kiedy
publicznie go zbeształ.
„Co by nam przyszło ze stu koni, gdyby nie było wojowników,
którzy mogą ich dosiadać? Więcej myślisz o koniach niż o
ludziach! Jesteś dla mnie bezużyteczny!”.
Gniew Wiatru W Jego Włosach był dla niego wystarczająco
upokarzający, ale fakt, że świadkiem tej reprymendy był jego
przyjaciel, Tańczący Z Wilkami, który za niego ręczył, był
druzgocący. Człowiek, którego kiedyś nazywał Por-Rucz-Nikiem,
człowiek, który był mu tak życzliwy, musiał biernie wysłuchiwać,
jak go karci najbardziej szanowany wojownik plemienia.
Tańczący Z Wilkami nie mógł nic powiedzieć ani uczynić dla
swego młodego przyjaciela, ponieważ Wiatr W Jego Włosach
miał zupełną słuszność. Wszystkich naraził na niebezpieczeństwo.
W ciągu owych tygodni, które im zabrał powrót do wioski,
Dużo Się Śmieje myślał nieustannie o swoich wadach. W jaki
sposób może odzyskać swą pozycję? Co może uczynić? Od czego
ma zacząć? Oczy mu łzawiły, kiedy stał o pół mili dalej, pilnując
zapasowych koni, podczas gdy jego bracia ryzykowali życiem,
przypuszczając atak na dom białego człowieka, gdzie Wiatr W
Jego Włosach zdobył skalp tej kobiety.
Teraz, w dwa miesiące później, Dużo Się Śmieje prawie już nie
myślał o rudym skalpie czy też o zbliżającej się groźbie nadejścia
białych. Miał na głowie zbyt wiele osobistych kłopotów, które jak
sądził, spadły na niego niezasłużenie. Czyż nie zachęcano go do
zajmowania się końmi? Czyż nie poświęcił swej młodości, służąc
ludziom i ich zwierzętom? Był tym, do którego zwracali się
wszyscy, gdy klacz miała rodzić, gdy okulał najlepszy koń do
polowania na bizony, gdy trzeba było przeprowadzić transakcję
- 25 -
Michael Blake Święty szlak Tłumaczenie: Stefan Baranowski Tytuł oryginalny: The Holy Road Wydanie oryginalne 2001 Wydanie polskie 2007 Kontynuacja powieści „Tańczący Z Wilkami” - 2 -
Wszystkim wojownikom, którzy polegli, I tym, którzy przeżyli Marianne Quanah Monahsetah Lozen - 3 -
Rozdział I. Skalp był rudy i gęsty, ale tym, co czyniło go wyjątkowo niezwykłym, była jego długość. Była to najdłuższa czupryna, jaką kiedykolwiek widziano; tak długa, że jej właściciel musiał usiąść na ramionach innego wojownika, aby ją przywiązać do krokwi swego wigwamu. Gdyby skalpu nie umieszczono tak wysoko, włosy sięgałyby ziemi i mieszkańcy wigwamu bez przerwy musieliby je odsuwać na bok, wskutek czego chwalebne trofeum wojenne stałoby się źródłem irytacji. Mimo to skalp sięgał do wysokości klatki piersiowej i żony Wiatru W Jego Włosach gderały z jego powodu od chwili, gdy zajął widoczne miejsce wśród wielu innych skalpów wiszących w ich wielkim domu. Mówiły o tym półszeptem, aby ich mąż nie mógł tego słyszeć, wiedziały bowiem, że otwarte narzekanie wywoła niepotrzebne kłopoty. I byłoby to nie w porządku wobec męża, który spłodził tyle zdrowych dzieci, zapewniał dostatek rodzinie i był powszechnie poważany jako najwybitniejszy członek elitarnej społeczności wojowników, znanej wszystkim jako Twarde Tarcze, jednostki bojowej, która ochronę wioski i jej mieszkańców uważała za swą najświętszą powinność. Żony mogły dyskutować z mężem w sprawie odległości wigwamu od wody czy miejsca do spania dla ich dzieci albo przygotowywania uczty, ale swoje złe przeczucia związane ze skalpem białej kobiety zachowywały dla siebie. Sposób, w jaki ich mąż prezentował swoje trofeum, zdobyte w honorowej walce kosztem własnego oszpecenia, to po prostu nie była ich sprawa. Nie była to także sprawa żadnego innego mieszkańca wioski i podobnie jak żony Wiatru W Jego Włosach, każdy członek społeczności swoje zdanie na temat tego skalpu zachowywał dla siebie. Ale niewypowiedziane opinie powiększały tylko obawy, - 4 -
które w ciągu lat narastały nieustannie. Obecność skalpu białej kobiety w wiosce stale przypominała o dziwnej, niezgłębionej groźbie, jaka zawisła nad ich życiem. Była to najgorsza z możliwych gróźb, niewidzialna groza, zakłócająca spokojny sen i gmatwająca jasność myśli, która sprawiała, że nawet najmężniejsze serce dygotało ze strachu, co może przynieść jutro. Uczuciu temu uległ nawet Wiatr W Jego Włosach. W najgłębszych zakamarkach swej wrażliwej duszy, duszy najczystszego Komancza, jaki się kiedykolwiek narodził, odzywało się niekiedy niepokojące echo. Przedtem zawsze dobrze sypiał, ale w ciągu minionego roku często z niewiadomego powodu budził się w środku nocy. A czasami leżał, mrugając oczami w przyćmionym świetle żarzących się węgli ogniska. Wtedy dostrzegał zarys długiego, rudego skalpu i zastanawiał się, ilu białych ludzi musiałby zabić, aby ochronić jedyne życie, jakie miał. Nie znajdując odpowiedzi w swym umyśle i dopiero wtedy, gdy uspokoił się, doszedłszy do wniosku, że odpowiedź nie ma znaczenia, że jego jedynym obowiązkiem w tym życiu jest być ojcem, mężem i nieustraszonym wojownikiem, dopiero wtedy obracał się na bok i znów zapadał w sen. - 5 -
Rozdział II. Dziesięć Niedźwiedzi miał także kłopoty ze snem, co nie miało miejsca przez większą część jego długiego życia. Niepokój, który prześladował całe jego plemię, stanowił wielki ciężar dla starego człowieka, który stawał się coraz bardziej niedołężny. Nie mógł już jeździć konno, a kiedy obóz przenoszono w inne miejsce, był zmuszony podróżować rozciągnięty na wozie, jak jakiś bagaż. Przeżywszy pół tuzina żon, z których ostatnia zmarła ubiegłej wiosny, pozostawał pod opieką córek, które gotowały mu mięso i pilnowały ogniska. Oczy, które mu służyły przez tyle zim, były zamglone jak dzień o zmierzchu. Wiedział, że już nigdy się nie rozjaśnią, tylko ściemnieją. Szybko się męczył i w przerwach między rozmowami, w których rozstrzygał spory, wysłuchiwał skarg, udzielał rad lub pytał o wieści z szerokiego świata, zapadał w drzemkę. Mówił coraz mniej; wolał spokojnie rozmyślać nad słowami innych, zanim wydał zwięzłą i pełną mądrości opinię. Kiedy wzrok mu osłabł, słuch uległ wyostrzeniu, i to tak bardzo, że zaczął słyszeć słowa wypowiadane przez innych, tak jak się słyszy szum wiatru w trawie czy miarowy rytm kropli deszczu bębniącego o ściany wigwamu. Zaczął słuchać odwiecznych wiadomości przekazywanych bez pośrednictwa języka, co umożliwiało mu wsłuchanie się w osobę, jej serce, płuca i krew. Natknął się na ten cudowny dar koncentracji, kiedy się starał nie zasnąć podczas rozmowy. W trakcie rozmowy na jakiś czas tracił świadomość, co napełniało go taką goryczą, że pragnął, aby nadeszła śmierć i oszczędziła mu dalszego wstydu. Ale pomimo tęsknoty za uwolnieniem się od trudów życia starzec nie potrafił się poddać. Gdyby kilkadziesiąt lat temu chciał w ten sposób odejść, mógł to uczynić, po prostu odmawiając opuszczenia obozu. Jego - 6 -
wigwam zostałby zamknięty i zostałby tam, siedząc na ziemi jak wyłuskany groch, z kubkiem wody i miską jedzenia stojącymi u jego boku. Słońce oślepiałoby go swym blaskiem, wiatr owiewał jego pomarszczoną skórę, aż w końcu opadłby na plecy, aby się już nigdy nie podnieść, zadowolony, że wkrótce wtopi się z powrotem w ciało swej matki-ziemi. Taka śmierć wydawała się teraz luksusem. Wyobrażał ją sobie, tak jak chłopiec marzy o wyróżnieniu się w bitwie czy jak dziewczyna oczekuje założenia własnej rodziny. Ale bez względu na to, jak bardzo tego pragnął, Dziesięć Niedźwiedzi nie mógł przyjąć dłoni, którą wyciągała do niego śmierć. Obecne pokolenie było pokoleniem najbardziej ambitnym, jakie kiedykolwiek znał w swoim życiu Komancza. W każdej innej epoce jego czas przychodziłby i mijał, a doczesne bytowanie byłoby zastępowane przez inne, tak jak było ze wszystkimi Komanczami, od kiedy pojawili się na tej ziemi. Ale teraz wielkie koło życia wydawało się zwalniać i nie wiadomo było, czy nadal będzie się obracać, czy też zatrzyma się na zawsze. Ważyły się losy wszystkich Komanczów i dopóki tak było, Dziesięć Niedźwiedzi pragnął nadal oddychać. Gdyby miał dzisiaj wyruszyć w swą długą podróż wśród gwiazd, zostawiłby swój rozproszony lud na pastwę nadciągającej trąby powietrznej. Dlatego trwał, słuchając uważnie głosu krwi wszystkich tych, którzy byli przed nim. Kiedy słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, jedna z jego wnuczek, Polująca Na Coś, zazwyczaj przychodziła z małą miską mięsa i jagodami, które sama rozgniatała na papkę. Jeśli dzień był ładny, Dziesięć Niedźwiedzi owijał jedzenie w kawałek tkaniny, chwytał laskę i stawał, nasłuchując u wejścia do swego wigwamu, czekając, aż odgłosy krzątaniny na zewnątrz umilkną. W odpowiednim momencie zginał swe zgrzybiałe ciało i wychodził na słońce, kierując się na otwartą prerię, ku niewielkiej kępie drzew, nad stawem lub strumieniem w pobliżu obozu. - 7 -
Nikt mu nie przeszkadzał w tych wyprawach. Wszyscy wiedzieli, że Dziesięć Niedźwiedzi w jakiś sposób nabył umiejętność słuchania „głosu krwi” i że zachowanie tego daru jest mu potrzebne, aby się uwolnić od duchowych rozterek. Kiedy ludzie widzieli, jak sztywno kroczy przez obóz, nie przeszkadzali mu, wiedząc, że z pewnością jest pogrążony w tajemniczych rozmyślaniach. Nikt by nie odgadł, że podstawowym celem Dziesięciu Niedźwiedzi było odnalezienie zacisznego miejsca, gdzie mógłby sobie spokojnie uciąć drzemkę. Ale kiedy już się znalazł w owym zacisznym miejscu, pomysł drzemki zwykle ustępował miejsca uczuciu zdumienia, że jego stare nogi znów były w stanie doprowadzić go tak daleko od obozu. Jeżeli miał szczęście, mógł odnaleźć mały gaj topolowy obok strumienia. Dotykał leków spoczywających w woreczku, który miał na szyi, albo zapalał fajkę, gdy siedział, słuchając, jak wiatr wygrywa swą melodię w liściach topoli i niezmiennego szmeru płynącej wody. Niekiedy kładł się płasko na ziemi i przypatrywał się płynącym w górze chmurom, otwierając swój umysł na wszystko, co chciało do niego znaleźć dostęp. Ten skalp w wigwamie Wiatru W Jego Włosach... nikomu to się nie podoba. Mnie też się nie podoba. Ale kto tu jest winny? Nie Wiatr W Jego Włosach. Nie Komancze. Komancze nie zaczęli strzelać. Biała kobieta miała strzelbę, która strzela dwukrotnie. Wystrzeliła w oko Wiatru W Jego Włosach. Zabrał jej skalp, przywiózł tutaj i powiesił w swoim wigwamie. Ma do tego prawo. Jest wojownikiem. Wierzgającemu Ptakowi to się nie podoba. Już nie chodzi do wigwamu Wiatru W Jego Włosach. Pragnie pokoju. Jak tu może zapanować pokój? Gdybym teraz wstał... teraz nie wstanę, dobrze mi na ziemi. Gdybym w tej chwili stał, gdybym spojrzał w cztery strony świata, być może bym ich zobaczył. Nie, nie zobaczyłbym - 8 -
ich, nie tutaj. Ale są tu gdzieś niedaleko. Są na wschodzie i na zachodzie, na północy i na południu. Są wszędzie wokół nas. Każdego dnia są coraz bliżej. Ten kraj jest dobry. Daje nam wszystko, czego potrzebujemy. Tak będzie przez całe lato. Ale gdzie pójdziemy, kiedy uschną liście? Gdzie pójdziemy, żeby się do nich nie zbliżyć? Jak mogłeś zapomnieć, starcze! Wielka dziura w ziemi. Tam się urodziłeś. Komancze zejdą tej zimy pod ziemię, jak zawsze. Będą tam Kiowowie. I Szejenowie też: I bizony. Pożywienie i woda, i miejsce dla wszystkich, tam gdzie żaden biały nigdy się nie pojawił. Zaśniemy, gdy śnieg zgromadzi się pod ścianami wigwamów. Polująca Na Coś przyniesie mi jedzenie i dopilnuje ogniska... Te jastrzębie kołujące na niebie... a może to sępy. Może to dwa sępy, które zastanawiają się, czy sfrunąć w dół. Jeśli sfruną, będę leżał nieruchomo. Poczekam, aż wylądują, poczekam, aż usłyszę szelest ich skrzydeł, kiedy się będą zbliżały. Wtedy się podniosę i przestraszę je... ha! Już ich nie widzę. To chyba były jastrzębie. Żaden biały jeszcze nie pojawił się w tej krainie. Och, mam nadzieję, że to się nigdy nie stanie. Ale skalp Wiatru W Jego Włosach mówi, że przyjdą. Cóż można zrobić? Może nadleci trąba powietrzna i porwie ten skalp ku gwiazdom. Może istnieje trąba powietrzna tak wielka, aby porwać także wszystkich białych. Nigdy nie widziałem tak wielkiej. Może jest taka pieśń, którą można zaśpiewać, albo taniec, który można zatańczyć. Musi być coś takiego. Kiowowie zawsze chcieli, żebyśmy się przyłączyli do nich, kiedy tańczą taniec słońca; może powinniśmy zatańczyć z nimi tego lata. To dobrzy ludzie, dobrzy przyjaciele. Ale są zbyt zabobonni. Jak można wierzyć w ich ceremonie? Ziemia pod plecami jest ciepła. Kocham ziemię. Nie ma nic lepszego. Jest mi miękko. Moje ręce i nogi są jak pióra na skórze - 9 -
ziemi. Czy ja się unoszę? Czy śnię? Czy umieram? Czy to ma jakieś znaczenie?... Co robię? Zawsze było tak samo. Umysł Dziesięciu Niedźwiedzi zmagał się z niekończącym się szeregiem pytań, głośno domagając się odpowiedzi, i niezmiennie ten wysiłek umysłowy wyczerpywał go. Wtedy starzec zapadał w sen, czasami drzemiąc, dopóki nie zbudził go wieczorny chłód. Wówczas przewracał się na brzuch, przyciągał pomarszczone dłonie do barków i zbierając wszystkie siły, podnosił się na kolana. Potem unosił jedno kolano, stawiał stopę i drżąc z wysiłku, wstawał. Stał nieruchomo przez parę chwil, a potem ruszał z powrotem do wioski pewniejszym krokiem niż przedtem, pewny, że ma dość siły, aby stawić czoło wszelkim wydarzeniom, jakie miały miejsce podczas jego nieobecności. W drodze powrotnej myślał: Jestem Dziesięć Niedźwiedzi, wciąż stąpam po ziemi, jestem najstarszy ze wszystkich, równocześnie zastanawiając się, czy po powrocie do domu znajdzie coś dobrego do zjedzenia. - 10 -
Rozdział III. Ze wszystkich mieszkańców wioski Dziesięciu Niedźwiedzi nikt nie martwił się bardziej obecnością rudego skalpu niż Wierzgający Ptak. Skalp ten nie dawał mu spokoju i przywodził ewentualności, o których wolał nie myśleć. Budził w nim przygnębienie, którego jego bracia nie mogli pojąć, wskutek czego stał się dla nich jeszcze bardziej obcy niż dotąd. Nie było przypadkiem, że długa twarz Wierzgającego Ptaka wydawała się wciąż wydłużać i taka pozostała, w czasie gdy pojawił się skalp. Skalp ten niósł ze sobą starą historię zemsty i kary, która nie stanowiła niczego nowego, a właśnie nowość była tym, czego naprawdę pragnął Wierzgający Ptak. W ciągu lat, które minęły od czasu przybycia Tańczącego Z Wilkami, to pragnienie oddaliło go od tradycyjnego zajęcia czarownika i powiodło w kierunku stale rosnącej w siłę funkcji męża stanu plemienia Komanczów. Wierzgający Ptak spędzał poza obozem tyle samo czasu co w domu. Podróżował ze swoją liczną rodziną aż do granic ogromnego terytorium Komanczów i dalej, biorąc udział w uroczystościach, radach, świętach i spotkaniach handlowych. Dwukrotnie pojechał bardzo daleko na wschód na rozmowy w sprawie zawarcia układu, zwołane na żądanie egzotycznie ubranych przedstawicieli włochatych ust, którzy przybyli z odległego miasta o nazwie Waszyngton. Podczas rozmów, które prowadziły donikąd, był jedynym członkiem wielkiego narodu Komanczów, a ponieważ nie upoważniono go do występowania w imieniu swego ludu, pozostawał na marginesie obrad, chętnie słuchając, obserwując i ucząc się wszystkiego, co mógł, o wielkim świecie. Ku swemu zaskoczeniu biali namawiali go do zabrania głosu i choć oświadczył im krótko, że nie ma nic do powiedzenia, na - 11 -
zakończenie rozmów wręczyli mu ciężki srebrny medal z podobizną mężczyzny, którego nazywali Wielkim Białym Ojcem. Po powrocie Wierzgającego Ptaka i jego rodzinę powitała grupa podnieconych wojowników ich wioski gotujących się do walki. Mieszkańcy ujrzeli w oddali powtarzające się błyski, które wzięli za odblask jakiejś ozdoby albo, co wyglądało jeszcze bardziej złowieszczo, błysk broni skierowanej w stronę wioski. Szybko zebrali konie i w pełnym uzbrojeniu pogalopowali na prerię, żeby stawić czoło intruzowi. Pewien młody wojownik wypuścił strzałę, która świsnęła parę stóp koło głowy Wierzgającego Ptaka, zanim odkryto jego tożsamość. Od dnia powrotu medal pokoju, otrzymany od białych, był przez mieszkańców wioski Dziesięciu Niedźwiedzi uważany za najwyższą nagrodę. Został stałym elementem stroju Wierzgającego Ptaka i żadne oko nie mogło się oprzeć blaskowi metalowego krążka z podobizną wodza białych. Kiedy Wierzgający Ptak był w domu, medal często wisiał na stojaku na tarczę, przy wejściu do wigwamu, przyciągając uwagę przechodzących obok ludzi. Ale jego wpływ sięgał dalej niż zwykła ciekawość. Tak jak kobiecy skalp, który zwisał ze słupa wigwamu Wiatru W Jego Włosach, on także przypominał Komanczom o groźbie, która czaiła się u granic ich krainy. Wskutek tego ludzie obawiali się nie tylko białych, lecz także samego Wierzgającego Ptaka. Był jednym z nich, ale zawsze spoglądał dalej, niż sięgały granice obozu. Obecność medalu, tak wyróżniającego się w stroju Wierzgającego Ptaka, czyniła go jeszcze bardziej obcym. Mimo to jego pozycja wśród nich nie uległa najmniejszemu zachwianiu. Posiadacz medalu wciąż pozostawał jednym z najbliższych doradców Dziesięciu Niedźwiedzi, stojąc ramię w ramię ze starcem podczas każdej narady i uroczystości. Dalekie podróże dawnego czarownika były źródłem informacji, których - 12 -
nikt inny nie posiadał. W sprawach przekraczających granice wioski ludzie w naturalny sposób zwracali się o radę do Wierzgającego Ptaka. Ale ciągle o nim mówiono i choć wątpliwości te nigdy nie dotarły do niego bezpośrednio, ten nieskazitelny człowiek, którego dawny John Dunbar kiedyś opisywał jako „faceta o imponującym wyglądzie”, wiedział, że jego zainteresowanie przyszłością oddaliło go jeszcze bardziej od życia i ludzi, których kochał. Sam Wierzgający Ptak nie wiedział; co przyszłość przyniesie. Wiedział tylko, że konfrontacja z białymi jest nieunikniona i że gdy nastąpi, chciał być gotów, aby móc poprowadzić swój lud i aby mu pomóc pokonać wszelkie przeciwności. Może zapłaci za to życiem, ale się tym nie przejmował. Był zdecydowany nie zbaczać z drogi, którą obrał. Postanowił nie mówić o przyszłości ani o tym, co może przynieść. Zajmował się zwykłymi sprawami Komanczów: zdobywaniem mięsa, odwiedzaniem żony, uczestniczeniem w życiu swych sześciorga dzieci, pilnowaniem, aby jego wigwam był zawsze otwarty dla tych, którzy potrzebują jego rady, i odmawianiem codziennej modlitwy do Wielkiej Tajemnicy. Zdał sobie sprawę, że przedmiot zwisający mu z szyi mówi za niego bez słów. Wierzgający Ptak rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny znaczenie srebrnego medalu i rudego skalpu znajdujących się w wiosce Dziesięciu Niedźwiedzi. Razem trafnie odzwierciedlały trudne położenie Komanczów: lud, który nosił miano Panów Równin, był rozdarty i pełen wątpliwości. - 13 -
Rozdział IV. Ich wigwam zazwyczaj można było znaleźć w pewnej odległości od centrum wioski. Jego mieszkańcy wiedli życie normalnych Komanczów i za takich ich uważano. Płakali na pogrzebach, obżerali się na weselach, dzielili wspólne niebezpieczeństwa i wspólne radości oraz takie samo codzienne życie, jak gdyby od pokoleń byli dzikimi, wolnymi ludźmi. Nieświadome niczego oko nie zauważyłoby różnicy między rodziną mieszkającą w stojącym na uboczu wigwamie a innymi. Ale w istocie różnic było wiele. Rodzina Tańczącego Z Wilkami i Stoi Z Pięścią oraz ich troje dzieci, Z Wężem W Rękach, Ciągle Spaceruje i Siedzi Cicho, byli Komanczami pod każdym względem, wyjąwszy ich pochodzenie. Ich krew była tak różna od tej, która płynęła w żyłach Komanczów, jak kolor ziemi różni się od koloru nieba. Stanowili nasiona przywiane przez wiatr z innego świata, które utkwiły w indiańskiej ziemi i zakiełkowały, czerpiąc z niej pożywienie rok za rokiem, dopóki nie nabrały siły, co sprawiło, że stały się naturalnym elementem krajobrazu, jak źdźbła trawy pokrywającej równiny. Mimo to byli zasadniczo odmienni i może dlatego żyli trochę na uboczu, świadomi przepaści, której nigdy nie da się zasypać. Można także powiedzieć, że te kilka dodatkowych kroków, które trzeba było przejść, żeby dotrzeć do wigwamu Tańczącego Z Wilkami, stanowiły jedyne ślady owej przepaści. Dwoje białych, a teraz ich dzieci, zostało całkowicie zaakceptowanych i po tylu latach nikt o nich nie myślał jak o białych. Wyjątkowość tej rodziny stanowiła powód do dumy; dumy, która nie zmniejszyła się w ciągu dziesięciu zim. Tańczący Z Wilkami już dawno temu został wojownikiem, przyjmując zasady i zdobywając umiejętności wymagane przez Komanczów. Nie - 14 -
było w nim żadnego egocentryzmu, który jest przekleństwem młodości; bez problemów zaakceptował ideę służby dla innych. Był doskonałym myśliwym i mięso bizonów, które upolował, zawsze najpierw dawał ludziom biednym, starym i niedołężnym, a dopiero potem myślał o sobie. Ludzie nie mogli się nadziwić swobodzie, jaką zostawiał swojej żonie, ale nikt nie mógł zaprzeczyć temu, że to małżeństwo było nad wyraz udane. Jeśli Tańczący Z Wilkami czasami przynosił wodę czy pomagał w pracach w wigwamie, czy wreszcie zostawał z dziećmi, gdy żona odwiedzała przyjaciółki, to była ich sprawa i nikogo innego. Jeśli dziewczynka, Ciągle Spaceruje, chciała chodzić za ojcem po obozie, zamiast zostać w domu z matką, wszystko było w porządku. A jeśli najstarsze dziecko, chłopiec Z Wężem W Rękach, chciał pomóc matce w garbowaniu skóry, też nie było problemu. Nawet gdy Tańczący Z Wilkami nosił na rękach małą dziewczynkę, Siedzi Cicho, nikt tego nie potępiał. Oczywiście mogli mu dokuczać, jak to często czynili; docinkami w rodzaju „dobra z ciebie mamuśka”, ale nie było w tym żadnej złośliwości. Spodziewano się, że rodzina Tańczącego Z Wilkami będzie inna i przymykano oczy na ich dziwactwa. Ich zwyczaje zawsze były trochę niezrozumiałe i nie było w tym nic złego. Prawdę mówiąc, nie zwracano by uwagi nawet na znacznie większe dziwactwa w rodzinie Tańczącego Z Wilkami z powodu, który wszystkie inne powody usuwał w cień. Jako wojownik Tańczący Z Wilkami był nieprześcigniony, demonstrując przy licznych okazjach siłę i niezawodność, które stawiały go na równi z Wiatrem W Jego Włosach. Nikt się nie dziwił, że przed trzema laty, na wniosek samego Wiatru W Jego Włosach, Tańczący Z Wilkami został powołany do elitarnego kręgu Twardych Tarcz. - 15 -
Nowy adept wykazał wówczas swoją odwagę podczas porannego ataku wielkiej grupy Indian z plemienia Ute, którzy napadli na wioskę, licząc na łupy i skalpy. Kiedy mieszkańcy wioski uciekli, Tańczący Z Wilkami, Wiatr W Jego Włosach i pięciu innych wojowników Twardych Tarcz stawili im czoło, choć było ich trzy razy mniej niż napastników. Należeć do Twardych Tarcz znaczyło walczyć do ostatniego tchnienia, a tamtego ranka siedmiu Komanczów walczyło z wrogiem wyjątkowo nieustępliwym, odpierając kolejne fale atakujących Indian, nawet po tym jak wszyscy obrońcy odnieśli rany. Nikt z nich się nie wycofał, a kiedy walki w głównej części wioski ustały, wojownicy wrócili i przepędzili wrogów. Po skończonej walce na placu boju pozostało sześciu martwych wojowników Ute. Wśród zabitych leżał z rozłupaną czaszką jeden Komancz, sympatyczny, mocno zbudowany wojownik Twardych Tarcz imieniem Kobiece Serce. Sama wioska i reszta jej mieszkańców wyszła bez szwanku. Od tego dnia ludzie uważali Tańczącego Z Wilkami za jednego z najpotężniejszych obrońców, a on wychodził naprzeciw ich oczekiwaniom. Zawsze pierwszy chwytał za broń i ostatni ją odkładał. Jego lojalność wobec plemienia była bezsporna i gdy rudy skalp znalazł się w obozie, nikt go o nic nie pytał, ponieważ Tańczący Z Wilkami brał udział w wyprawie, w której ten skalp zdobyto. Faktycznie towarzyszył Wiatrowi W Jego Włosach, kiedy owa kobieta chwyciła za strzelbę i wypaliła. Widział, jak Wiatr W Jego Włosach pędzi przez dym wystrzału i powala ją na ziemię. Widział, jak się nad nią pochyla i zdziera jej skalp. Tańczący Z Wilkami wrócił jako wojownik będący częścią historii skalpu. Cierpiał taki sam niedostatek jak jego przyjaciele podczas wyprawy w głąb Meksyku, gdzie nieustannie ścigało ich mrowie meksykańskich żołnierzy. Przeprawiał się przez wielką, wezbraną, błotnistą rzekę i omal nie został porwany przez prąd. Brnął do - 16 -
domu z pustym żołądkiem i patrzył, jak jego dzielny koń pada na szlaku i zdycha. Wraz ze swymi braćmi zakradał się do stojącego na skraju krainy Komanczów domu białego człowieka w nadziei znalezienia jakiegoś pożywienia. Strzelano do niego i on strzelał do innych. Pomagał, kiedy szturmowano dom i kiedy zabijano jego mieszkańców. Pozbył się skradzionego konia, a rano przekonał się, że ich ścigano. Razem z innymi desperacko uciekał, wdrapując się na wielkie skały i przedostając się na równiny. A potem, tak jak jego współtowarzysze, szedł przez te spalone słońcem równiny prawie przez tydzień, zanim w końcu dowlókł się do wioski, późno w nocy, w słabym świetle księżyca. Dla Tańczącego Z Wilkami skalp w wigwamie Wiatru W Jego Włosach był jedynie wspomnieniem wśród wielu innych z długiej, fatalnej wyprawy do Meksyku. Często pod nim siadywał, ponieważ często odwiedzał Wiatr W Jego Włosach. Wszyscy wiedzieli, że są jak bracia. Jak wszyscy Komancze, Tańczący Z Wilkami był zaniepokojony kurczącą się przestrzenią między Indianami i białymi, tym bardziej że sam miał dużo do stracenia. Ale skalp sam w sobie nie znaczył dla niego nic. Osobą, w której budził przerażenie, była jego żona. - 17 -
Rozdział V. Darzyła Tańczącego Z Wilkami niesłabnącą miłością. Cierpieli w okresach rozstania tak jak wszyscy ludzie, ale w sumie uważała się za szczęśliwą, że znalazła tak troskliwego i wiernego męża. To samo w sobie byłoby już dużo, ale Stoi Z Pięścią cieszyła się także specjalną pozycją wynikającą z jego osiągnięć. A on doskonale potrafił kierować jej uczuciami, bo Stoi Z Pięścią nie była kobietą, która zatrzymywała się w pół drogi. Często zmieniała zdanie i zastanawiała się, co by się z nią stało, gdyby mąż jej nie kochał, mimo nieprzewidywalnej huśtawki jej nastrojów. Ale nawet pomimo tego, co ich łączyło, Stoi Z Pięścią wiedziała, że jedyną rzeczą na tym świecie, bez której nie mogłaby się obejść, były dzieci. To właśnie dzieci sprawiły, że jej charakter złagodniał. Macierzyństwo splotło nieprzystające nici jej osobowości i uczyniło ją pełną, dzięki czemu szła przez życie wolna od wątpliwości i strachu, czego nie doświadczyła nigdy przedtem. Trudno było uwierzyć, że Z Wężem W Rękach miał już dziesięć lat. Czy to możliwe, że wyszedł z jej ciała tak dawno temu? I czy to możliwe, że istota, która przyszła na świat taka bezradna, stała się już chłopcem szybko zmierzającym do wieku męskiego? Był wyższy i silniejszy od wszystkich chłopców w jego wieku, a natura obdarzyła go zdolnością zapamiętywania wszystkiego, czego go nauczono. Wydawało się, że jego dociekliwy umysł wchłaniał wszystkie informacje i zachowywał je na zawsze. Ich syn pierworodny długo nie ujawniał swoich zainteresowań, wskutek czego nie mogli mu nadać imienia. Jego sceptyczne podejście prawie nie zmieniło się w ciągu pierwszego roku życia, jak gdyby był świadom swoich słabości. Kiedy był małym - 18 -
dzieckiem, ludzie zachwycali się jego jasnymi włosami i białą skórą i parę osób zaproponowało, aby go nazwać Białym Chłopcem. Był to zabawny pomysł i przez jakiś czas krążył po wiosce jako żart. Rodzice reagowali na to życzliwie, a kiedy ich naciskano, aby nadali mu imię, zawsze udzielali tej samej odpowiedzi, odpowiedzi, którą ojciec chrzestny chłopca, Wierzgający Ptak, wygłosił po raz pierwszy: „Zobaczymy, co będzie”. Chłopiec rozwijał się zdumiewająco szybko i kiedy ukończył rok, potrafił stać na swych grubych, pięknych nóżkach, które wkrótce potem nosiły go przez cały obóz, aż na skraj łąki. Pewnego letniego ranka wkroczył do wigwamu, trzymając w maleńkich dłoniach młodego węża. Matka nie lubiła węży, ale jej syn tak się cieszył, że nie miała serca mu tego zabronić. Wkrótce przytulał wszystkie nieszkodliwe węże, jakie tylko znalazł. Jedyna sprzeczka, jaką kiedykolwiek miał z ojcem, miała miejsce, gdy Tańczący Z Wilkami zabił grzechotnika, który uporczywie tkwił przed wejściem do wigwamu. Syn przez długi czas miał o to do ojca pretensje i odtąd Tańczący Z Wilkami musiał ostrożnie wynosić każdego niebezpiecznego węża w bezpieczne miejsce. Sympatia chłopca do tych stworzeń nigdy nie zmalała i nawet teraz potrafił zeskoczyć z grzbietu konia, gdy ujrzał, że coś pełznie w trawie. Zdecydowany, jak każdy myśliwy, skradał się za wijącym się obiektem swego zainteresowania, dopóki go nie złapał za ogon i nie podniósł z ziemi. Jeżeli wąż był ładny, zabierał go ze sobą i widok głowy lub ogona węża wychylającego się zza koszuli czy z nogawki spodni nie był niczym niezwykłym. Drugie dziecko, dziewczynka, urodziło się w niecałe dwa lata później i Komancze, którzy już przywykli do zaskakującej białości Z Wężem W Rękach, znowu doznali wstrząsu, gdy ujrzeli, że na głowie dziewczynki nie ma ani jednego włoska. - 19 -
Niemowlę bez włosów było czymś nie do pomyślenia, tak jak niebo bez gwiazd, i dziwna istota, która zamieszkała wśród nich, była stale przedmiotem rozmów. I znów rodzice zwrócili się o radę do Wierzgającego Ptaka, który dał tę samą odpowiedź: „Zobaczymy, co będzie”. Nadanie imienia drugiemu dziecku, podobnie jak to miało miejsce z poprzednim, zostało więc odłożone, a w międzyczasie na główce dziewczynki pojawiły się cieniusieńkie jasne włosy. Fakt ten oraz upływ czasu położyły kres wielu szalonym spekulacjom. Mimo że nowo narodzone dziecko było mniejsze i nie tak silne jak braciszek, rosło równie szybko. Dziewczynka także zaczęła wcześnie chodzić. Chociaż brakowało jej chłopięcej siły, nadrabiała to szczególnym poczuciem celu, który stał się główną cechą jej osobowości. Od chwili gdy nauczyła się chodzić, łaziła bez obaw po całej wiosce i nieustannie zaglądała do domów ludzi, których w ogóle nie znała. Te wizyty następowały bez ostrzeżenia w najróżniejszych porach dnia i rzeczą zwyczajną był widok Stoi Z Pięścią, która prowadząc za rękę syna, chodziła od wigwamu do wigwamu w poszukiwaniu swojej córki. Choć krnąbrne dziecko wielokrotnie pouczano, że musi dostać pozwolenie na swe codzienne wypady, upomnienia niewiele pomagały i pewnej łagodnej zimy najgorsze obawy jej rodziców stały się ciałem, kiedy odkryto, że dziewczynka znikła. Po dwukrotnym przeszukaniu całej wioski wszyscy mężczyźni i chłopcy dosiedli koni i rozjechali się po prerii we wszystkich kierunkach. Znaleziono ją ponad milę od obozu, wędrującą rezolutnie przez łąkę. - 20 -
Kiedy jeźdźcy znaleźli się koło niej, przywitała ich gniewnym spojrzeniem i odmówiła przerwania spaceru, po czym odwróciła od nich swoje jasnoniebieskie oczy. A gdy jeden z mężczyzn ze śmiechem zapytał: „Gdzie idziesz?”, maluch odparł krótko: „Spaceruję”. Głośno protestowała, gdy jeden z wojowników podniósł ją do góry, i piszczała przez całą drogę do obozu. Po tym wydarzeniu zyskała imię Ciągle Spaceruje. Pasowałoby do niej także Ciągle Chodzi, ponieważ stale chciała być w ruchu. Lubiła pomagać matce i umiała się sama bawić. Mogła spędzić cały ranek, bawiąc się lalką i wigwamem-zabawką. Ale jeśli ojciec wychodził za potrzebą, chciała mu towarzyszyć, a wielkoduszność Tańczącego Z Wilkami sprawiała, że trudno mu było odmówić. Zamiast maleć skłonność Ciągle Spaceruje do bycia w ruchu rosła z wiekiem, a towarzyszył jej żelazny upór w stawianiu na swoim. Kiedy matka przypominała jej, że dziewczynka powinna być dziewczynką i że powinna bardziej zwracać uwagę na to, gdzie się znajduje, Ciągle Spaceruje odpowiadała: „Jestem Komanczem, matko. Komancze mogą być tam, gdzie chcą”. Jeśli odrzucano jej argumenty, Ciągle Spaceruje dąsała się, aż nadarzyła się następna sposobność, by zademonstrować swoją wolę. Jej determinacja była tak wielka, że gdy skończyła osiem lat, prawie nie było miejsca, do którego nie mogła towarzyszyć swemu ojcu i bratu. Trzecie dziecko Stoi Z Pięścią, dziewczynka, miała już prawie dwa lata i poza małomównością nie okazywała żadnych szczególnych cech. Nie była ani potulna, ani śmiała, nie była ani typem przywódcy, ani osoby podporządkowanej, pozornie zadowolona z życia płynącego obok niej. Może czuła respekt przed swym starszym bratem i siostrą. A może rozwijała się - 21 -
powoli. Albo może taka była po prostu jej natura. Nazwano ją Siedzi Cicho. Podobnie jak jej mąż, Stoi Z Pięścią nie zamierzała w żaden sposób wpływać na dzieci. Zapewniała im bezpieczeństwo i pożywienie i ofiarowywała matczyną miłość. Nie wolno było wpływać na ich przeznaczenie. Przeznaczenie było czymś, za czym stała Wielka Tajemnica, i każde dziecko powinno samo odkryć swoją drogę. Największą satysfakcję dla Stoi Z Pięścią stanowiło to, że jej dzieci są zdrowe, szczęśliwe i dobrze się rozwijają. Nadal spała razem z nimi, czując obok siebie te trzy ciepłe ciała, w których płynęła jej krew i których miarowe oddechy sprawiały jej ogromną radość, były jej nadzieją i wybawieniem. Macierzyństwo rodziło także lęk, ten sam obezwładniający lęk, jakiego doświadczyła, gdy porucznik Dunbar zjawił się przed laty w ich obozie. Kiedy była małą dziewczynką, pierwsze życie odebrali jej Komancze. Myśl, że obecne życie Komancza także może jej ktoś odebrać., prześladowała ją w dzień i w nocy. Po owej fatalnej wyprawie do Meksyku nie można było o tym nie pamiętać. Tańczący Z Wilkami już przedtem walczył z białymi. Wiatr W Jego Włosach zdobył skalp białej kobiety. Nie można było nie dojść do wniosku, że dalsze kontakty są rzeczą nieuniknioną. Co się stanie, jeśli biali ją znajdą? Co się stanie z jej dziećmi? Te myśli powodowały taki mętlik w głowie, że czasami robiło jej się słabo. Ponieważ mężczyźni z Teksasu przybyli w środku nocy, każdy dzień był źródłem udręki. Kiedy dzieci zadawały pytania dotyczące białych, najlepszą odpowiedzią, jakiej potrafiła udzielić, było: „Biali to nie nasza sprawa i dlatego trzymamy się od nich z daleka. Nie mają z nami nic wspólnego”. - 22 -
We śnie czasami traciła dzieci. Kiedyś miała przerażający sen, w którym żołnierze pędzili przez obóz, zabijając wszystkich w zasięgu wzroku. Uciekła na prerię, ciągnąc dzieci za sobą, ale wciąż ich ścigano. Kiedy stanęła i obejrzała się, oczy wszystkich żołnierzy lśniły czerwienią, a ich oddech miotał płomienie. Własnymi rękami poderżnęła dzieciom gardła. Potem wbiła sobie nóż w serce i upadła. Leżąc twarzą do góry, zdała sobie sprawę, że wciąż żyje. Nie mogąc otworzyć oczu, leżała na ziemi drżącej od tętentu końskich kopyt, słysząc wrzaski żołnierzy i odgłosy strzelaniny, gdy żołnierze na nią padali. Płakała tak gwałtownie, że łzy płynęły jej z oczu strumieniami. Szlochała, kiedy obudziła się, i gorączkowo sprawdzała, czy śpiące obok dzieci wciąż żyją. Kiedy przyciągnęła je do siebie, łzy przestały płynąć. Sen nie powrócił. - 23 -
Rozdział VI. Odkąd zajmował się końmi, miał opinię marzyciela i podczas gdy jemu to wcale nie przeszkadzało, inni mieli mieszane uczucia co do jego wartości. Wielu uważało, że buja w obłokach i że jest niemrawy. Równie wielu akceptowało jego powolny rozwój i doceniało wyjątkowe umiejętności w postępowaniu z końmi, niezastąpione w życiu plemienia. Ale kiedy Dużo Się Śmieje wkroczył w dwudziesty pierwszy rok życia, przekonał się, że coraz trudniej jest podążać drogą, którą wybrał. Marzył o zostaniu wojownikiem i czasami wyobrażał sobie, że siedzi w kręgu Twardych Tarcz. Ale szanse, że kiedykolwiek zajmie miejsce w tym elitarnym gronie, były bardzo niewielkie. Dużo Się Śmieje pierwszy by przyznał, że daleko mu do nich. Chłopcy młodsi o cztery czy pięć lat już uczestniczyli w wielu niebezpiecznych wyprawach i wielu z nich nawet zdobyło rozmaite zasługi. On sam brał udział tylko w jednej dużej wyprawie, owej fatalnej wyprawie do Meksyku, i jedyną jego zasługą było to, że powrócił żywy. W tym, czego dokonał, było tyleż wstydu, co dumy, i wszystkie jego czyny budziły mieszane uczucia. Prawda, że bez niczyjej pomocy ukradł dwanaście doskonałych koni sprzed nosa uzbrojonych po zęby strażników rancza. Ale także poplątał dokładne miejsce spotkania, ponieważ nie słuchał uważnie wskazówek Wiatru W Jego Włosach. W rezultacie czekał z końmi w niewłaściwym miejscu, podczas gdy główna grupa wojowników, większość pieszo, musiała walczyć, żeby się wydostać z pułapki zastawionej przez Meksykanów. Można było uniknąć tej potyczki, gdyby był we właściwym miejscu we właściwym czasie, i Dużo Się Śmieje wzdrygał się na myśl, jak - 24 -
mogłaby ucierpieć jego pozycja wśród Komanczów, gdyby wojownicy nie wymknęli się z pułapki. Wszystko to wytknął mu Wiatr W Jego Włosach, kiedy publicznie go zbeształ. „Co by nam przyszło ze stu koni, gdyby nie było wojowników, którzy mogą ich dosiadać? Więcej myślisz o koniach niż o ludziach! Jesteś dla mnie bezużyteczny!”. Gniew Wiatru W Jego Włosach był dla niego wystarczająco upokarzający, ale fakt, że świadkiem tej reprymendy był jego przyjaciel, Tańczący Z Wilkami, który za niego ręczył, był druzgocący. Człowiek, którego kiedyś nazywał Por-Rucz-Nikiem, człowiek, który był mu tak życzliwy, musiał biernie wysłuchiwać, jak go karci najbardziej szanowany wojownik plemienia. Tańczący Z Wilkami nie mógł nic powiedzieć ani uczynić dla swego młodego przyjaciela, ponieważ Wiatr W Jego Włosach miał zupełną słuszność. Wszystkich naraził na niebezpieczeństwo. W ciągu owych tygodni, które im zabrał powrót do wioski, Dużo Się Śmieje myślał nieustannie o swoich wadach. W jaki sposób może odzyskać swą pozycję? Co może uczynić? Od czego ma zacząć? Oczy mu łzawiły, kiedy stał o pół mili dalej, pilnując zapasowych koni, podczas gdy jego bracia ryzykowali życiem, przypuszczając atak na dom białego człowieka, gdzie Wiatr W Jego Włosach zdobył skalp tej kobiety. Teraz, w dwa miesiące później, Dużo Się Śmieje prawie już nie myślał o rudym skalpie czy też o zbliżającej się groźbie nadejścia białych. Miał na głowie zbyt wiele osobistych kłopotów, które jak sądził, spadły na niego niezasłużenie. Czyż nie zachęcano go do zajmowania się końmi? Czyż nie poświęcił swej młodości, służąc ludziom i ich zwierzętom? Był tym, do którego zwracali się wszyscy, gdy klacz miała rodzić, gdy okulał najlepszy koń do polowania na bizony, gdy trzeba było przeprowadzić transakcję - 25 -