kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 873 206
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 682 412

Blaylock James P. - Kraina marzeń

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :594.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Blaylock James P. - Kraina marzeń .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BLAYLOCK JAMES P. Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

James P. Blaylock Kraina marzeń Część 1 w której przybywa wesołe miasteczko ROZDZIAŁ PIERWSZY Padało już od sześciu dni, kiedy morze wyrzuciło na plażę gi- gantyczny but. Nieprawdopodobnie wielki, niczym łódź wio- słowa. Za poszarpanymi sznurowadłami ciągnęły się pęki niebie- skozielonych wodorostów, pełnych wplątanych w nie różowych meduz. Był środek jesieni, nadciągał wieczór. Na niebie kłębiły się chmury, powietrze przesycał wodny pył zdmuchiwany z fal rozbi- jających się na wystających rafach. Potężne grzywacze rozdziela- ły się na przylądku i pędziły ku plaży jak ruchome górskie zbocza przyciągane przez płycizny. Załamywały się potem z hukiem sły- szalnym o milę ponad wioską, za farmą Edgeware i poza Zwalo- nym Mostem. Poniżej chmur, nad widnokręgiem jaśniał pasek nieba, jak pognieciona błękitna wstążka, rozciągająca się od pół- nocnego krańca przylądka do krawędzi świata. Smuga ta przypo- minała starą porcelanę, a przesłaniające ją strugi deszczu nada- wały jej bladowodnistą barwę. But leżał na plaży, rozsiewając zapach morszczynu, mokrej skóry i soli. Język zaplątał się pomiędzy sznurowadłami i pod dzi- wacznym kątem wystawał ku niebu, niczym zniszczony żagiel ba- śniowej łodzi. Od czasu do czasu jakaś większa fala z szumem pia- ny docierała doń poprzez piasek i popychała go o stopę czy dwie w głąb lądu, aż - kiedy o zmierzchu znalazł go Skeeziks - znieru- chomiał powyżej poziomu wody, coraz niższego (właśnie zaczął się odpływ), zupełnie jakby jakiś spacerujący olbrzym porzucił go tutaj i poszedł do domu. But był pełen morskiej wody, która wysączała się przez szwy zelówki. Kiedy leżał w oceanie, skóra nasiąkła tak mocno, że wy- ciek był bardzo powolny i na pewno do rana wody ubyłoby nie- wiele. W słabym świetle padającym z groźnego nieba woda w bu- cie wydawała się ciemna jak w studni. Coś lśniło w głębi. Wyglądało to jak srebrnozielony pobłysk rybich łusek albo sre- brzysty blask monet. Bez podwinięcia rękawa i sięgnięcia w mroczną, zimną wodę nie można było tego sprawdzić. Skeeziks to było przezwisko, które Bobby Wickham sam so- bie nadał w wieku pięciu lat, kiedy zobaczył portret starego czło- wieka w kapeluszu ze strusim piórem. Powiedziano mu, że to fiń- ski król Skeeziks, że sto lat temu był tak sławny, iż jego

wizerunek można znaleźć w każdym porządnym ilustrowanym słowniku. Brzmienie tego nazwiska przypominało chłopcu głos ptaka, a strusie pióro - dla pięciolatka - stanowiło symbol wiel- kiego dostojeństwa. Teraz, kiedy miał szesnaście lat, uważał to wszystko za głupie, ale przezwisko przylgnęło i prawdopodobnie nie mógłby się go pozbyć, nawet gdyby chciał. Zajrzał w głąb buta. Cholewka sięgała mu niemal do szyi. Na dnie leżały srebrne monety, jednak zbyt głęboko, by mógł je do- sięgnąć. Wydawało się przedtem, że unoszą się tuż pod po- wierzchnią; sprawiło to złudzenie optyczne wywołane błyskiem słońca, które na moment przedarło się pod krawędzią wiszących nad morzem chmur. Kiedy bryza wzmogła się i wdmuchnęła mu krople deszczu pod kołnierzyk kurtki, Skeeziks rozłożył swój ob- szarpany parasol. Srebrne błyski zamigotały i zobaczył, że były jedynie odbiciami słonecznego blasku w ogonach ławicy drob- nych rybek. But musiał leżeć w oceanie przez jakiś tydzień - wyraźnie to było widać - ale czy przypłynął tutaj z jakiegoś odległego lądu, czy przydryfował wzdłuż wybrzeża z północy, tego Skeeziks nie potrafił odgadnąć. Pochodzenie buta otaczała tajemnica, zupeł- nie jak w przypadku gigantycznych okularów znalezionych dwa tygodnie temu w splątanej trawie morskiej*, wypełniającej je- ziorko pozostałe po odpływie. Skeeziks pomyślał, że powinien ukryć znaleziony przedmiot. Należało przeciągnąć go za stos kamieni i wyrzuconego na brzeg drewna, żeby zachować znalezisko dla doktora Jensena. Właśnie on pierwszy powinien to zobaczyć i zbadać. Okulary mu zabrano i powieszono na ścianie w tawernie, obok niesamowitego dwu- głowego psa. Soczewki pokrywała wykrystalizowana sól, piasek * W oryginale „eelgrass" - Zostera marina, zostera morska, trawa morska, (przyp. tłum.) i zaschnięte wodorosty, a mosiężną oprawkę żłobiły delikatne li- nie nadżerek wypełnionych turkusową patyną, co sprawiało, iż wyglądała tak, jakby przemieniała się w klejnot. Szkła oskroba- no szpachelką i namalowano na nich oczy, skutkiem czego po- wstał komiczny efekt, jakby okulary gapiły się na gości ze ściany tawerny. Tuż obok wisiał dwugłowy pies. Wyglądał bardzo żało- śnie, sierść miał skołtunioną, w wielu miejscach wyłysiała. Skeeziksowi ten pomysł w ogóle się nie podobał. Naigrawano się i z nieszczęsnego psa, i z doktora Jensena. Istniały rzeczy, z których nie powinno się robić pośmiewiska. Jego też wyszydza- no Bóg wie ile razy, głównie dlatego, że był gruby, i codziennie włóczył się po plaży, w słońcu czy w ulewie. Prawie zrezygnował - z tych spacerów po plaży - kiedy doszedł do wniosku, że deszcz nigdy nie przestanie padać.

Pierwszego dnia potężnych opadów wyśliznął się przez okno sierocińca o świcie, bezsennie spędziwszy większość nocy na wsłuchiwaniu się w bębnienie ulewy po cynowanych blachach dachu, w bulgotanie i dzwonienie wody w rynnach, a potem przez cały poranek bobrował w jeziorkach odpływowych. Zebrał peł- ne wiadro kruchych rozgwiazd, które doktor Jensen mógł wysłać na południe, do miasta. Około dziesiątej czy jedenastej było mu już wszystko jedno, czy dźwiga parasol czy nie, bo i tak był kom- pletnie przemoczony deszczem i morską wodą. W grocie znajdu- jącej się w zboczu wzgórza rozpalił ognisko, zużywając wyrzuco- ne na brzeg drewno i przez całe popołudnie siedział tam, obserwując przez welon dymu nieustającą ulewę oraz nawleka- jąc muszle na żyłkę wyciągniętą ze szkieletu parasola. Doktor Jensen będzie chciał dostać ten but. Czort wie, co z nim zrobi, ale na pewno będzie go chciał, choćby tylko po to, że- by go zbadać. Miał też wcześniej wielką ochotę zdobyć ogromne okulary, ale właściciel tawerny nazwiskiem MacWilt - który miał krzywy nos, a jedno oko niemal zamknięte z powodu jakiejś wy- niszczającej choroby - ani myślał je oddać. Powiedział, że powie- si je na ścianie, a doktor Jensen może się sam powiesić. Co MacWilt zrobiłby z butem? Prawdopodobnie urządziłby w nim kwietnik przed tawerną, a potem z czystej złośliwości pozwoliłby, żeby zarósł chwastami. Dokładnie w tej chwili słońce zniknęło w oceanie i na plażę zaczęły spływać wieczorne cienie. Skeeziks wsunął dłonie pod l l zniszczoną zelówkę i dźwignął. Zupełnie jakby próbował unieść dom. Zanim będzie mógł choćby pomyśleć o poruszeniu buta, najpierw powinien wylać wodę, ale nawet wtedy może niewiele wskórać bez pomocy. W dodatku zaczęło mu burczeć w brzuchu i nagle poczuł, że zemdleje, jeśli czegoś nie zje. Mała przekąska, którą zabrał na lancz, zniknęła koło południa. Od tamtej pory nic nie jadł. Zamierzał przegryźć coś w sierocińcu - nie bacząc na ja- kość pożywienia - potem wyśliznąć się ponownie i zjeść posiłek u doktora Jensena. Jakoś nie miał ochoty na nic innego poza go- rącymi ziemniakami polanymi masłem i posypanymi solą, paru- jącymi na talerzu w powoli formującym się wokół nich jeziorku tłuszczu. W sierocińcu dostanie kapuśniak z chlebem, jak zwy- kle, ale bywało, że musiał jeść coś gorszego. Kiedyś, gdy doktor Jensen na trzy dni wyjechał na południe, jadł surowe małże. Cią- gle jeszcze pamiętał ich oślizgły dotyk, wątrobiany wygląd i smak mułu spod mola. Pewnie by wtedy padł z głodu, gdyby nie Elaine Potts, córka piekarza, która pojawiła się z pączkami. Kochana Elaine. Jednak teraz jej nie było, pojechała na wakacje, na połu- dnie, i miała wrócić dopiero za tydzień. Ominie ją całe Przesile-

nie. Głód zalał jego myśli jak milcząca fala i po chwili Skeeziks już gramolił się na zbocze, ku Coast Road, torom kolejowym i le- żącej za nimi osadzie. Zmierzch ukryje but. Nikt nie znajdzie go w nocy, a już na pewno nie MacWilt, który będzie zajęty napeł- nianiem kufli piwem i zgarnianiem monet. Skończy dopiero do- brze po północy. But był wystarczająco bezpieczny, z drogi bie- gnącej grzbietem wzgórza wyglądał jak dziwnego kształtu jeziorko odpływowe. Skeeziks pomyślał, że pożywi się, a potem złapie Jacka Portlanda. On pomoże mu przy bucie. Wrócą po nie- go jeszcze tej nocy, zaciągną do domu Jensena na wózku, stary doktor otworzy drzwi w nocnej koszuli i szlafmycy, a żona będzie wyglądać zza jego ramienia. Dotrą tam nad ranem, zjawią się ob- darci i mokrzy po całonocnej robocie przy ratowaniu buta, a kie- dy doktor w kapciach wyjdzie na deszcz z latarnią, pani Jensen zagoni ich do środka i da im herbatniki, kawę, ser, pikle oraz po kawałku ciasta. Skeeziks uwielbiał rozmyślać o jedzeniu, zwłaszcza kiedy był głodny. Każdego popołudnia, około czwartej, marzył o posiłkach, jakie zje w przyszłości. Wiele lat temu przysiągł, że pewnego dnia wyruszy w podróż dookoła świata, posilając się w każdym zajeź- dzie i w każdej napotkanej po drodze kafejce. Za każdym razem zje po dwa desery - jeśli już miał być otyłym mężczyzną, to bę- dzie naprawdę gruby. W kwestii jedzenia połowiczne rozwiązania nie były warte funta kłaków. Kiedy dotarł do osady, domy tonęły w mroku pochmurnego nieba i cieniu przybrzeżnych drzew. Bawialnie i salony wypełniał przytulny blask płonącego ognia. Dym wysnuwał się spod dasz- ków na kominach. Skeeziks, moknąc, wlókł się wyłożoną kocimi łbami uliczką wijącą się równolegle do High Street. Przez oświe- tlone okna widział rodziny siedzące przy posiłku wokół drewnia- nych stołów - siostry, braci, matki i ojców pochłaniających tłu- czone ziemniaki, duszone mięso i tarte jabłka z cynamonem. Kiedy się postarał, potrafił przypomnieć sobie twarz swojej mat- ki, ale rzadko próbował. Nie pamiętał jednak, żeby kiedykolwiek jadł posiłek z całą rodziną, zgromadzoną wokół stołu. Nigdy nie miał prawdziwej rodziny. Teraz miał Jacka, Helen i, oczywiście, Peeblesa oraz Lant- za. Jack nie mieszkał w sierocińcu, tylko na wzgórzu, z panem Willoughby. Jack kochał się w Helen, chociaż nie przyznałby się do tego nawet Skeeziksowi, swemu najbliższemu przyjacielowi. Helen mieszkała w sierocińcu co najmniej tak długo jak on. Co- kolwiek myślała o Jacku, trzymała to w tajemnicy, wprawiając go tym w zakłopotanie. Skeeziks nie znosił Peeblesa. Właściwie to nikt go nie tolero-

wał, oprócz panny Flees, która prowadziła sierociniec, czy też ra- czej jej działalność była zbliżona do tego, co uważa się za prowa- dzenie. Peebles „powiadamiał ją o wszystkim". Właśnie tak zawsze mówiła: „Peebles powiadomi mnie o wszystkim". A po- tem mrużyła oczy, jakby miała w nich piasek, i bardzo powoli skłaniała głowę. Peebles miał nos jak MacWilt - zupełnie jakby ktoś wykręcił go kombinerkami - i zawsze namawiał pannę Fle- es, by zmusiła Skeeziksa do ograniczenia jedzenia. Nieraz prawie godzinę gadała mu na temat diety. Opowiada- ła, że kiedy była dzieckiem, jadła tylko racuchy z razowej mąki, Popijając je wodą ze studni. Bardzo prawdopodobne, bo była tak chuda jak zszarpany wiatrem strach na wróble i miała ciemne worki pod oczami. Skeeziks nie widział żadnych korzyści z takiej diety. A gdyby nawet, to i tak z trudem zdołałby zjadać mniej kapuśniaku z chlebem produkowanego przez nią. W końcu da- wała co najmniej dwa razy za mało, żeby się najeść. Helen często oddawała mu kawałek swojej porcji chleba, jak twierdziła dlate- go, że sama była drobna i jadła niewiele. W zamian Skeeziks przynosił jej suszone rozgwiazdy, puste, podzielone na komory, muszle łodzików i ślimaków księżycowych* wyrzuconych na pla- żę po burzy. Ale Peeblesa trzeba było jakoś znosić. Był w końcu - jak by to nazwał stary Willoughby - „beznadziejnym przypadkiem", nienawidzonym przez niemal wszystkich, z wyjątkiem panny Fle- es, a najbardziej przez siebie samego. Tak przynajmniej rozu- miał to Skeeziks, który właśnie wspiął się na niski płotek za sie- rocińcem, przełazi przez wysoką do kolan trawę, wsunął miedzianą listwę pomiędzy ramę a futrynę okna i uniósł zamyka- jącą je zasuwkę. Po minucie jęków, szarpaniny i wierzgania wczołgał się przez otwór i zwalił na podłogę. Wstał i upuścił li- stwę na trawę, wzdłuż odeskowanej ściany. Potem zamknął okno i wyjrzał ostrożnie na korytarz, skąd dobiegał szczęk talerzy i sztućców. Kwaśny, ciężki zapach gotowanej kapusty wisiał w powie- trzu. Dwa koty, sunąc wzdłuż korytarza, podeszły ku niemu. Schy- lił się i podniósł jednego z nich, pomarańczowo-białego kocura imieniem Mysz, swego ulubieńca. Był prawie pewny, że ten kot umie mówić. Nieraz budził się w nocy i czuł go tuż przy swoim uchu, szepczącego doń coś, czego nie potrafił zrozumieć. To był efekt Przesilenia, to ono wywracało wszystko do góry nogami. Kosę spojrzenie błysnęło ku niemu ze ściągniętej twarzy panny Flees. Jej włosy najwyraźniej oszalały. Połowa była upchnięta na szczycie głowy, przypominając coś w rodzaju gejze- ra i związana kawałkiem sznurka. Pozostała połowa zwisała wo- kół jej uszu, jak wiosła galery. Kąciki ust miała opuszczone.

- Spóźniłeś się - skrzeknęła, głosem tylko na wpół ludzkim. - Zasnąłem. Ten całonocny deszcz bardzo mnie zmęczył. - Znów kłamiesz. - Oczywiście, że tak - potwierdził Peebles radośnie. - Pół go- dziny temu nie było go w łóżku. Zajrzałem i nie było go. Wybył na cały dzień. Proszę popatrzeć na niego, ciągle ma mokre ubra- nie, prawda? - Tak, panie Peebles, jestem pewna, że tak - panna Flees przebiegle spojrzała na Skeeziksa, najwyraźniej sugerując, że przejrzała go; będzie musiał bardziej się postarać, by nabrać ko- goś takiego jak ona. - To pan kłamie - powiedziała Helen do Peeblesa zmęczo- nym głosem. - Godzinę temu sama widziałam go śpiącego, a po- tem znowu, tuż przed kolacją. Teraz Helen znalazła się na cenzurowanym. Panna Flees zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, jak gdyby zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu albo jakby naprawdę widziała w niej zdraj- czynię. - A mokre ubranie? - zapytała z uśmieszkiem, skinąwszy gło- wą w stronę Peeblesa. - Właściwie to spałem pod otwartym oknem - wtrącił Ske- eziks, nie chcąc, by Helen kłamała w jego obronie. Najwyraźniej panna Flees nie zajrzała osobiście do jego pokoju. Rzadko to ro- biła. Zazwyczaj siedziała w pomieszczeniu zwanym przez nią sa- lonem, czytała groszowe powieścidła i za centa przepowiadała przyszłość. Dość często urządzała seanse spirytystyczne. Pewnego razu Helen i Skeeziks wyglądali przez okno i ze zdumieniem spostrze- gli widmową postać zbliżającą się od strony kuchni w samym środku seansu. Jedna z klientek zemdlała, druga wrzasnęła. Ta zemdlona sądziła, że jest to duch jej zmarłego syna, który pojawił się na wezwanie panny Flees. Jednak to wcale nie był zmarły syn - choć nigdy się o tym nie dowiedziała - tylko Peebles posypany mąką i zawinięty w czarną szatę. Kobieta, która straciła przytom- ność, była żoną mera, a druga jego siostrą. Mer zaś odgryzł ko- niec cygara i niemal podpalił sobie spodnie. Peebles zwiał ku- chennymi drzwiami, a doprowadzenie klientów do stanu, w którym zdolni byli udać się do domu, wymagało galonu herba- ty po pięć centów za filiżankę. Helen i Skeeziks odczekali dzień, zanim spytali pannę Flees, bardzo niewinnie, dlaczego Peebles wytarzał się w mące i co to były za wrzaski. Tego wieczoru Skeeziks dostał dodatkową porcję chleba, a Helen została zwolniona z obowiązku zmywania naczyń. Przez dwa kolejne miesiące oboje byli traktowani o wiele lepiej

l niż kiedykolwiek - mogli wychodzić i wracać, kiedy chcieli, a w kapuśniaku znajdowali kawałki solonej wieprzowiny. Od cza- su do czasu ze śmiechem wspominali, jak zaskoczył ich widok Pe- eblesa ubranego w czarną szatę albo jaki to świetny numer pan- na Flees wycięła obu damom, które - co wszyscy wiedzieli - były zbyt staroświeckie, żeby mogło im to wyjść na dobre. Jak utrzy- mywał Skeeziks, wraz z Helen zamierzali „ujawnić całą aferę". Oszuści zasłużyli sobie na to. Ale panna Flees najwyraźniej pra- gnęła tego uniknąć, i choć aż wzdrygała się, pewnego wieczoru posunęła się nawet do zakupienia dla Skeeziksa ciasta na deser. Zjadł je - podzielił się kawałkiem z Helen - do ostatniej okru- szynki, a panna Flees gapiła się, posykując jak bomba tuż przed wybuchem i zrównaniem budynku z ziemią. Panna Flees niena- widziła ich obojga. Peebles też. Po kolacji Skeeziks znowu wylazł przez okno. Wiedział, że oberwie za to rano od panny Flees. Na pewno tej nocy będzie miała oko na jego pokój. No i co z tego? Co mu zrobi, ograniczy mu racje do połowy? Mógłby zamieszkać u doktora Jensena, ale to oznaczałoby porzucenie Helen na pastwę panny Flees i Pe- eblesa, czego nie mógł zrobić. Traktował ją jak siostrę. Nie zdą- żył jeszcze minąć paru domów, kierując się w stronę farmy Wil- loughby'ego, kiedy doń dołączyła. - Dokąd idziesz? - spytała, chociaż doskonale znała odpo- wiedź. Za farmą Willoughby'ego nie było nic oprócz zarośniętych sekwojami jarów i łąk pełnych jeżyn oraz skunksiej kapusty*. - Tylko na górę, do Jacka. - A potem? Skeeziks wzruszył ramionami. Nie był pewien, czy miał ocho- tę na towarzystwo dziewczyny w taką noc - kiedy lada moment mogła znów nadejść burza, a niebo pełne było nietoperzy, chmur i wiatru. - Gdzieś tam, powłóczyć się. - Kłamiesz równie nieudolnie jak Peebles. Coś knujecie z Jackiem. O co chodzi? Chcę pomóc - otuliła się mocniej kurtką i postawiła kołnierz, usiłując się chronić przed wiatrem przesyco- nym morską solą, który dął wprost od morza. W gruncie rzeczy Skeeziks był zadowolony, mając ją przy so- bie. Zamruczał coś na temat dziewczyn włóczących się nocą, taką jak ta, ale Helen spojrzała na niego i zamknął się natychmiast. Za to wyszczerzył się w uśmiechu, jak gdyby powiedział to tylko dlatego, by ją sprowokować - co, oczywiście, było prawdą. Bliżej szczytu wzgórza wiatr stał się porywisty, ciskał świeżo spadłymi liśćmi, jak gdyby chciał przewiać je do sąsiedniej gminy. Jednak nasiąknięte wielodniowym deszczem niemal natychmiast opada-

ły z powrotem na drogę i leżały tam, ciężkie, lśniące w świetle księżyca. Błotnista woda wypełniała strugi i potoki, które nie wy- schną aż do lata. Wszystkie nieuchronnie wpadały do rzeki Eel, ta zaś lada dzień - o ile deszcze nie ustaną - przerwie wały i zale- je ogrody oraz farmy położone na nizinach, ciągnących się wzdłuż wybrzeża. Rzeka tworzyła deltę małych, piaszczystych wysepek i znikała w oceanie powyżej plaży Table Bluffs, kilka mil w górę Coast Road od groty, przy której Skeeziks znalazł but i gdzie rów- nież pojawiły się gigantyczne okulary. Dzikie fuksje kwitły w cieniu rosnących wzdłuż drogi świer- ków kanadyjskich i olch. W półmroku agresywny fiolet i róż ich kwiatów wydawały się niemal bezbarwne. Wyściełające las mchy były nasiąknięte jak gąbki, więc Helen i Skeeziks trzymali się drogi. Mieli nadzieję, że pokrywający ją dywan liści ochroni im buty przed błotem. Panowała cisza, przerywana tylko czasem sil- nym szumem krótkich szkwałów deszczu oraz poświstywaniem wiatru w koronach drzew. Raz, kiedy wiatr ucichł i słychać było jedynie uderzenia kropel spadających z gałęzi drzew, dobiegł ich odległy i stłumiony huk fal, łamiących się wzdłuż wybrzeża zato- ki, leżącej niżej, daleko za nimi. Przypływ będzie dopiero nad ra- nem. Przynajmniej do tego czasu but powinien być bezpieczny - tak uważał Skeeziks, więc cała trójka miała mnóstwo czasu, by wywieźć na wózku tajemnicze znalezisko. Nie powiedział Helen o bucie. Równie dobrze mogła się do- wiedzieć, kiedy będzie informował Jacka. Próbowała coś z niego wyciągnąć, i to sprawiało mu uciechę. Potem zrezygnowała, co rozradowało go jeszcze bardziej, ponieważ świetnie wiedział, że tylko udawała obojętność. Wzruszył więc ramionami i zaczai się głośno zastanawiać, czy motyle latają w czasie deszczu, a jeśli tak, to czy pokrywający ich skrzydła pył mógłby uodparniać je na wodę, dzięki czemu nie namakałyby jak mokre liście i nie koń- czyłyby jako składnik pokrywającej drogę ściółki. Powiedział, że doktor Jensen miał kiedyś motyla tak wielkiego jak albatros, o pięknych, błękitnych niczym woda skrzydłach, ze srebrnymi plamami, które wyglądały jak krople deszczu w promieniach słońca. Korpus miał jednak nadal owada - w dodatku ogromnego owada - i nie można było mu się przyglądać, o ile chciało się za- snąć wieczorem. Opowieść była łgarstwem i Helen o tym wiedziała. Doktor Jensen słyszał o takim stworzeniu, jak zresztą niemal każdy. Po- jechał pociągiem do Lilyfield, gdzie motyl został schwytany przez kolekcjonera nazwiskiem Kettering, z którym doktor Jensen cho- dził do szkoły. Skąd się tam taki owad wziął, żaden z nich nie po- trafił powiedzieć, prawdopodobnie z jakiegoś odległego lądu, przygnany wschodnim wiatrem. Pewnej nocy koty pana Kette-

ringa wlazły przez uchylone okno i poszarpały skrzydła motyla tak, że przypominał zużyty latawiec, który przez całą jesień wi- siał na gałęzi. Oczywiście, nie był już wtedy nic wart. Właściwie został tylko owadzi korpus. Nawet taki naukowiec jak Kettering czuł obrzydzenie na jego widok. Helen oświadczyła, że Skeeziks jest durniem. Doktor Jen- sen nigdy nie miał tego motyla, o czym wszyscy wiedzieli. Wła- ściwie to większość osób zastanawiała się, czy cała historia nie była zmyślona. Ludzie byli podejrzliwi wobec doktora Jensena i dlatego nikt - oprócz niemających pieniędzy - nie zwracał się do niego po poradę w razie kłopotów ze zdrowiem. Oczywiście, umiał zestawiać kości równie dobrze jak każdy inny lekarz, ale robił to w gabinecie, który przypominał muzeum - pełen był po- jemników zawierających suszone zwierzęta, zbierane w czasie odpływu, ćmy, chrząszcze i wylinki węży. Na gzymsie kominka ustawił żuchwę, którą najwyraźniej sam ulepił z gipsu i kurzu, ponieważ była wielkości połówki obręczy od beczki, a zęby wy- glądały jak karty z kości słoniowej. Podejrzewano nawet w wio- sce, że zainteresowanie doktora Jensena wielkimi okularami by- ło udawane, niektórzy posuwali się do sugerowania, iż obstalował okulary w czasie jednej ze swoich podróży na połu- dnie, a potem sam wrzucił je do kałuży po odpływie, by potem zostały „odnalezione". Jednak nikt nie próbował wyjaśnić, po co miałby to robić. Niektórzy mówili po prostu, że jest stuknię- ty, i to tłumaczyło wszystko. Skeeziks zamachał ręką do Helen, która dokuczyła mu, mó- wiąc w ten sposób o doktorze Jensenie. Drażnił się z nią, unika- jąc rozmowy na temat tajemniczej nocnej wyprawy, a teraz mu się zrewanżowała. Oświadczył, że doktor musiał mieć pojemniki pełne dziwolągów, żeby później móc sprzedać okazy do hurtowni w San Francisco i Monterey, bo przecież praktyka lekarska była zupełnie nieopłacalna, no, przynajmniej na północnym wybrzeżu. Helen zauważyła, że gdyby wyrzucił z domu wszystkie te śmieci, może wówczas zarobiłby trochę grosza na ludziach, którzy nie mieli ochoty zadawać się z salamandrami czy ropuchami, kiedy ktoś wyciąga im i ogląda języki. Skeeziks odparł, że ona nic nie rozumie, a potem w ogóle przestał się odzywać. Zresztą i tak do- szli już do domu Jacka, więc Helen szturchnęła go w bok oraz palnęła w ramię, chcąc potwierdzić, że żartowała. Oczywiście, do- skonale wszystko rozumiała. Za to Peebles nic by nie pojął - to było pewne. Ale Helen miała intuicję, tak samo Jack. Skeeziks o tym wiedział, a Helen wiedziała, że on wie. Jednak udowodni- ła, iż potrafi go zirytować równie łatwo, jak on ją, więc wszystko skończyło się dobrze. Jack Portland mieszkał na farmie Willoughby'ego. Oprócz

niego żył tu jedynie - jeśli nie liczyć krów i kotów - stary Willo- ughby, który był przyjacielem jego ojca. Razem z Helen rzucali kamieniami w wysoko umieszczone okiennice strychu stodoły, a Skeeziks wywoływał Jacka scenicznym szeptem. Nie było żad- nego powodu do takiej konspiracji, jako że farmer Willoughby na pewno już chrapał przy swojej półlitrowej szklance, a nawet gdyby nie, to i tak nic by go nie obeszło ich zachowanie. Ale noc była ciemna, wietrzna i pełna oczekiwań, a Skeeziksowi zależało, by wszystko odbyło się właściwie. Po kilku rzutach kamieniami okiennice otwarły się i Jack wyjrzał przez okno. Spostrzegli, że na stole za nim paliła się świe- ca. Światło rzucało na jego twarz i jedną z okiennic tańczący, dłu- gi cień teleskopu. Chłopak trzymał w dłoni książkę; pomachał nią, kiedy zobaczył kto stoi na łące, potem zniknął w środku - przypuszczalnie poszedł po sweter i kurtkę. Po chwili znów pojawił się w oknie, zaczepiając o parapet że- lazne haki drabinki sznurowej; jej końce spadły w trawę, Jack zsunął się na dół jak marynarz po wantach. Błyskawicznie znalazł się na łące. Złapał za koniec drabinki, falującym ruchem podrzu- cił ją i haki zeskoczyły z parapetu. Drabinka spadła na trawę. Jack zwinął ją, obiegł róg, wrzucił zwój przez wrota stodoły i za- mknął wielki skobel na kłódkę. Skeeziksowi podobało się, że je- go przyjaciel wychodził przez okno, choć równie dobrze mógł sko- rzystać z drzwi. Podobało mu się też czytanie przy świecy. Jack, oczywiście, mógł użyć latarni, ale to nie byłoby to samo. Albo ro- bi się wszystko tak jak trzeba, myślał Skeeziks, albo można po prostu wrócić do łóżka. Nie miało to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem - ściśle mówiąc, z jakimkolwiek rozsądkiem. Skeeziks miał rację co do starego Willoughby'ego, który - jak kategorycznie twierdził Jack - nie miał szans obudzić się przed świtem, a więc na pewno nie zatęskni za swoim wózkiem. Dziesięć minut później z turkotem zjeżdżali w nocnych ciemno- ściach drogą w dół, ściśnięci razem na drewnianym siedzeniu, kierując się ku zatoce. Niebo było pełne gwiazd prześwitujących przez poszarpane chmury. Wyglądało to tak, jakby podarte za- słony powiewały przed otwartym oknem pokoju pełnego świetli- ków. ROZDZIAŁ DRUGI siężyc dawał tylko tyle światła, że mogli cokolwiek widzieć, z bardzo niedokładnie. Peebles dostrzegał ciemne zarysy cyprysów, powyginane, powykręcane, jak przygarbione stwory, które równie dobrze mogły właśnie wypełznąć ze znajdującego się przed nim świeżo otwartego grobu. Odkopał go własnoręcz- nie, dłonie miał pokryte krwawiącymi pęcherzami. Drzewa ota-

czały cmentarz po stronie wspinającej się na zbocze wzgórza. Po- łożone na skraju groby dawno już znikły pod plątaniną jeżyn i drobniejszych krzewinek, ich pochylone, kamienne nagrobki zarosły mchami i porostami. Srebrzyste światło wiszącego tuż nad horyzontem księżyca było na tyle jasne, że nowsze pomniki rzu- cały na trawę długie prostokąty czarnego cienia. Kiedy chłopiec odwracał nieco głowę, wyglądało to, jakby wszystkie groby były otwarte i puste. Oblizał dłoń. Żelazisty smak krwi sprawił mu jakąś nieokre- śloną przyjemność, a jednocześnie poczuł się jakby był częścią sennego koszmaru - takiego, w którym człowiek nie śmie nawet drgnąć w obawie potrącenia jakiegoś przedmiotu i zwrócenia na siebie uwagi czegoś, przez co lepiej nie zostać dostrzeżonym. Jed- nak spadający z gór wschodni wicher, wgryzający mu się w kark i zamrażający dłonie, wcale nie miał nic wspólnego z koszmara- mi. We śnie nie czuje się wiatru, ten zaś był aż nazbyt dobrze wy- czuwalny. Poza tym chłopak nie miał szans ocknąć się we wła- snym łóżku, obrócić na drugi bok, zamknąć oczy i porozmyślać o czymś innym. A jednak w tej scenerii - w ciemnościach i krążą- cej wokół śmierci - odczuwał jakiś miły dreszczyk emocji. Popatrzył niespokojnie na cyprysy. Wyobraźnia podpowia- dała mu, że w poskręcanych konarach, wykrzywionych pniach i Poskrzypywaniu gałęzi, poruszanych nocnym wiatrem, czai się coś groźnego. Nie potrafił jednak odwrócić od nich wzroku. Prze- mieszczały się, choć niezmiernie powoli. Kącikiem oka dostrzegał różne rzeczy - które nie powinny w ogóle istnieć - a czasem po prostu musiał popatrzeć na nie wprost, żeby się upewnić. Na przykład ta kępa jeżyn, niemal jaśniejąca w świetle księżyca, która miotała się w podmuchach wiatru jak obmierzły stwór, stworzony z liści i patyków gdzieś w mrocznych kniejach lasu, pełznący cal po calu w stronę otwartego grobu i wzdychający przeszywającym go powietrzem, jakby opłakiwał czyjąś śmierć. Peebles najbardziej bał się tego, co znajdą w trumnie. Ciało pochowano prawie dwadzieścia lat temu. Słyszał, że włosy nie- boszczyka rosną nawet kiedy zostaje już tylko stary, suchy i kru- chy szkielet. Od czasu do czasu występująca z brzegów rzeka Eel zalewała groby na zboczu wzgórza. Wypłukane stamtąd szkielety, zmywane błotnistym nurtem do morza, miały włosy owijające się wokół kości pasa barkowego, pobłyskujące wplątanymi w nie ozdobami. Było słychać przekleństwa i odgłos szpadla uderzającego o żelazne uchwyty trumny, potem skrobiącego po sosnowych de- skach. Mężczyzna stojący przed chłopcem po pas w grobie ubra- ny był w czarny płaszcz z podwiniętymi rękawami. Ciemne, tłuste

włosy spadały mu na ramiona. Jego bladoszara cera sugerowała, że sam mógł już od tygodnia być martwy, odkopany i przywróco- ny do życia. Chłopak stał koło grobu, opierając się na łopacie i odwraca- jąc wzrok. Odsłonięcie trumny przerażało go, jednak o wiele bar- dziej obawiał się kopiącego człowieka, pomimo odczuwanej dlań pogardy. W przeciwieństwie do otaczających ich cieni, rzucanych przez księżyc, czy strachów jęczących w wichrze, ten mężczyzna był grozą z krwi i kości. Pomimo że słaby, jakby zżerały go choro- ba i głód, oczy miał wypełnione morderczą ciemnością. A jednak złożył Peeblesowi propozycję - nieprawdaż? - niewątpliwie war- tą całego tego przerażenia, a nawet więcej. Mężczyzna znów zaklął, potem wysyczał coś przez zęby. -Co? - Daj mi łom, powiedziałem. Głuchy jesteś? Peebles zmilczał, podniósł leżący w mokrej trawie żelazny pręt i podał go swemu towarzyszowi, który rzucił mu wściekłe spojrzenie, zupełnie jakby właśnie zamierzał go zabić. Mężczy- zna pochylił się i wrócił do pracy, podważając łomem wieko. Roz- legł się zgrzyt wyciąganych zardzewiałych gwoździ. Metalowa sztaba skrobała i szurała po nadgniłym drewnie, które w końcu załamało się z trzaskiem. Włamywacz zaklął i huknął zagiętym końcem łomu w wieko. Walił raz za razem, noc aż huczała łomo- tem- W końcu z drewnianej pokrywy zostały tylko potrzaskane fragmenty, ciągle jeszcze trzymające się na długich gwoździach krawędzi trumny. Wtedy zdyszany przerwał. Kiedy chmura zaczęła przesłaniać księżyc, Peebles odwrócił wzrok od grobu. Pochylone nad nim drzewa wtopiły się w ciem- ność, cienie nagrobków powoli znikły. Kropla deszczu spadła mu na dłoń, trzęsącą się od zaciskania na trzonku szpadla. Poczuł uderzenie następnej kropli, i kolejnej. Za godzinę żwirowa dro- ga, dochodząca do cmentarza, zamieni się w błotnisty strumień, koła ich wózka ugrzęzną w powstałym bagnie, a on sam będzie musiał wlec się dwie mile do domu w strugach ulewy. Podsunął palcem okulary na nosie, osłonił twarz, usiłując skryć szkła przed deszczem i obejrzał się na czarno ubranego mężczyznę, który te- raz stał obok grobu, na zmianę krzywiąc się i szczerząc zęby w uśmiechu, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czy jest szaleńczo szczęśliwy, czy wściekły. Peebles zajrzał do grobu, wyobrażając sobie pozbawione dziąseł zęby, puste oczodoły, pasma siwych włosów, brudne i zżarte przez robaki ubranie bezwładnie zwisające na żebrach, kojarzących się z płytkami ksylofonu. Bez wątpienia były to prze- rażające myśli, ale jednocześnie fascynujące. Coś w nim uwiel- biało śmierć i rozkład. Kiedyś na wysokiej półce miejscowej księ-

garni znalazł książkę, w której były szkice narzędzi tortur i trupów zwisających z szubienic. Wydarł te ilustracje i zatrzy- mał sobie, bojąc się, że zostaną znalezione, nienawidząc ludzi, którzy mogliby je odkryć, bo przecież to ich wina - prawda? - że musi żyć w strachu przed ujawnieniem. Jednak to były tylko ob- razki, a osoba leżąca w grobie, martwa od tylu lat, na pewno nie miała nic wspólnego z papierowym wizerunkiem. Pochylił się, rozkoszując przewidywanym szokiem przeraże- nia. To, co zobaczył, sprawiło mu głęboki zawód. Szkielet pokry- wały porozrzucane śmieci, nie miał też splątanych, przerośnię- tych włosów. Miękkie tkanki zmieniły się w proch, nawet kości wyglądały na nadkruszone, tak że szczątki człowieka leżały jak na poglądowej ilustracji w podręczniku archeologii. Zawartość trumny nie mogła już wzbudzać przerażenia. Nie było gnijącego ciała, wyszczerzonego zombie - tylko powoli roz- padające się szczątki człowieka dawno zmarłego i zapomnianego, leżącego pod stosem książek i szklanych naczyń, zupełnie jakby przysypało go wyposażenie pracowni alchemika, zwalonej przez trzęsienie ziemi. Leżały tam płaty brunatnego kleju rybiego, kil- ka kolb stożkowych, jakiś zwinięty kawał miedzi i długa, szklana rura wepchnięta w stos jak włócznia. Słój kuchenny, wystarczają- co wielki, by zmieściła się w nim obcięta głowa i popiersie gniew- nego brodacza z utrąconą szczęką i lewym uchem. Wszędzie wa- lały się pozbawione etykietek flaszki wina. Człowiek w płaszczu przykucnął na krawędzi grobu, w milcze- niu pocierając brodę. Peebles podszedł ostrożnie, gapiąc się na ru- pieciarnię w rozbitej trumnie i mocniej opatulając kurtką w ochronie przed deszczem. Księżyc wychynął zza chmur jak nagle odsłonięta latarnia i jego światło błysnęło na obłym szkle ciężkiej, niemal nieprzejrzystej butli, wciąż jeszcze do połowy wypełnionej ciemnym płynem. Mężczyzna wyciągnął rękę i podniósł książkę, pomarszczoną najpewniej od wilgoci. Kartki miała pozlepiane, okładkę oddartą od grzbietu, zupełnie jakby robaki - zmieniwszy wpierw trupa w zapylony stos szczątków - wzięły się za skórzaną oprawę. U góry pierwszej strony, nabazgrana czarnym atramen- tem, widniała dedykacja: „Larsowi Portlandowi, od Jensena", a pod spodem miesiąc i dzień sprzed dwudziestu pięciu lat. Książka wysunęła się z bladych dłoni, wpadła do grobu, ześli- znęła się po stosie rupieci i zatrzymała na wypełnionej do połowy butelce. - Na co się gapisz?! - warknął mężczyzna, obracając się ku chłopakowi, który czytał mu przez ramię. Peebles cofnął się niezdarnie, zaczepił piętą o trzymany wciąż szpadel i runął do tyłu na mokrą trawę. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo i potrząsnął głową. Potem ponownie sięgnął do gro-

bu, wyciągnął butelkę, powąchał ją i cisnął, koziołkującą, w noc. Jako następną wyjął czaszkę i wpatrzył się w nią intensyw- nie, pukając palcem w jej ciemię. Krucha kość rozpadła się pod jego paznokciem, zupełnie jakby była kawałkiem drewna prze- żartego przez termity. Zmiażdżył ją w dłoniach, wrzucając ze stu- kotem do grobu zniszczone przez czas zęby, potem cisnął za nimi pozostałe resztki. - Martwe od tysiąca lat - mruknął i wzdrygnął się. Właśnie wtedy cmentarz rozjaśniła przebiegająca w chmu- rach błyskawica. Wraz z grzmotem chlusnęła nagła ulewa. Męż- czyzna wstał bez słowa i naciągając kapelusz na czoło, zgarbiony powlókł się po trawie, depcząc buciorami groby. Chłopiec przez chwilę mu się przyglądał, potem zerwał się, zebrał szpadle, łom, ciężki oskard i powlókł cały ten ładunek w ślad za swoim towa- rzyszem. Kiedy go dogonił, dostał otwartą dłonią w twarz. Męż- czyzna wyrwał mu zabłocone narzędzia i odrzucił je daleko. Przyjrzał się zastraszonemu chłopakowi. - Po co nam kradzione narzędzia? - rzucił, jakby to uspra- wiedliwiało szorstkie traktowanie, potem bezceremonialnie wcią- gnął go na wózek. Wsiadł za nim i ujął lejce. Powoli pojechali ku Coast Road, zostawiwszy za sobą pędzący z wiatrem wybuch sza- leńczego śmiechu. Po chwili zastąpił go atak ciężkiego kaszlu i wiążący oba te odgłosy stek przekleństw. Pod księżycem, oto- czonym woalem chmur, pozostał opuszczony i mroczny cmentarz. Deszcz padał na mchy i trawy, zbierał się w małe strumyczki, bie- gnące po stoku wzgórza ku morzu. Część z nich spływała do pasz- czy świeżo otwartego grobu, zalewając dziwaczny stos szkieł, książek, kości i alchemicznego śmiecia, jak podnosząca się fala przypływu, pokrywająca dziwacznych mieszkańców dawno wy- schłego jeziorka odpływowego. But nadal leżał w mroku na piasku, jak wyrzucony na brzeg wieloryb. Przedarli się wózkiem po śliskiej, grząskiej drodze na plażę, zablokowali koła i dali koniowi obrok. Nie mieli wiele cza- su. Już minęła północ, a jeśli chcieli dostać coś do jedzenia u pa- ni Jensen, musieli znaleźć się tam koło drugiej. Helen miała w nosie posiłki w środku nocy, za to Jack nic by nie miał przeciw- ko temu. Zaś Skeeziks wręcz o tym marzył, czuł, że brzuch zapadł mu się jak przekłuty balon. Żałował, że nie zabrał ze sobą wa- łówki, tyle że nie miał co wziąć, nie pozostawało więc nic innego jak tylko się pośpieszyć. Jack postawił osłoniętą latarnię na zgrubieniu wyrzuconego na brzeg pnia tak, by światło padało na but. Wiadrami do mleka wszyscy troje zaczęli wyczerpywać zeń wodę. Choć bucior był ol- brzymi, strasznie sobie nawzajem przeszkadzali, a kiedy Helen wychlapała Skeeziksowi prawie pełne wiadro na spodnie, zrezy-

gnował i poszedł szukać na brzegu wyrzuconego drewna odpo- wiedniego na płozy. Piętka buta znajdowała się wyżej na stoku, więc opróżnili ją najpierw, a potem próbowali unieść jego nosek, żeby wylać resz- tę wody, ale Helen i Jack nie mogli sami dać rady. Gdy Skeeziks wynurzył się z ciemności, wlokąc w każdej ręce długie kawały drewna, spróbował im pomóc, ale nic to nie dało. Wepchnęli więc jeden z drągów - potężne, złamane wiosło, pochodzące najwyraź- niej z jakiejś rozbitej gigantycznej łodzi - pod nosek buta, pod- pierając go drugą belką, i naciskając nań skręcili nieco piętkę w dół stoku. Obracali but cal po calu, wielokrotnie wpychając drągi w miękki piach plaży, wyciągając je i przekładając w mia- rę potrzeby, aż w końcu woda zaczęła przelewać się ku tyłowi. Wyczerpali ją, przesunęli but dalej, znowu wybrali wodę, a po- tem przewrócili but na bok. Morska woda chlusnęła kaskadą, przelewając się przez język, sznurowadła i cholewkę. Wraz z nią wypłynęła ławica małych rybek, które zaczęły podskakiwać na mokrym piachu. Helen podniosła jedną z nich i wrzuciła do wiadra. Zoriento- wała się, że jest puste, popędziła więc z nim aż do miejsca, w któ- rym fale pieniście lizały brzeg, weszła do wody po kostki, za- czerpnęła jej do wiadra i wróciła na stok, gdzie Jack i Skeeziks szarpnięciami usiłowali wciągnąć but na drągi. - Zostaw to, dobrze? - wrzasnął Skeeziks, ciągle jeszcze wściekły na nią za spodnie. - Muszę uratować te ryby. Skeeziks obrzucił ją zrozpaczonym spojrzeniem, które mówi- ło, że nie ma czasu na ratowanie ryb, ona jednak zachowywała się, jakby nic nie dostrzegła i dalej robiła swoje. Z głośnym ję- kiem, mającym wyrażać niezrozumienie dziewczyn takich jak Helen, Skeeziks zostawił but i zaczął zbierać rybki, wrzucając je do wiadra z przesadną ostrożnością, by dać jej do zrozumienia, że chociaż ma ważniejsze rzeczy do roboty, poświęci się dla niej i jej ryb. Przy każdej wrzuconej przezeń sztuce Helen bardzo uprzej- mie mówiła dziękuję, a potem zaczęła udawać, że to ryby wyraża- ją swoją wdzięczność, przemawiając do Skeeziksa wysokim, beł- kotliwym głosem, przypominającym bulgotanie. Skeeziks zrobił taki gest, jakby zamierzał zjeść jedną rybę - odgryźć jej głowę i pożreć na surowo. i Helen zignorowała go, odwróciła się, powędrowała na brzeg i opróżniła wiadro z rybami w odchodzącą falę. Skeeziks dołączył j wrzucił tę trzymaną w ręce. Potem, robiąc mądrą minę, wyraził Helen uznanie, że nie dała się podpuścić, ale akurat niebo przeszy- ła rozgałęziona błyskawica i grzmot zagłuszył równie bystrą odpo-

wiedź dziewczyny. Pobiegli razem do buta, kuląc się pod potokami znowu rozszalałej ulewy, przygnanej silnym wiatrem i tłukącej o powierzchnię morza. W jednej chwili przemokli do nitki. Rozważyli schowanie się w grocie znajdującej się w urwisku klifu, ale uznali to za bezcelowe - w końcu nie mogli już bardziej zmoknąć - a im dłużej but pozostawał na deszczu, tym stawał się cięższy od nasączającej go wody. Wciągnęli go więc na drągi, piętą naprzód, potem powlekli wszystko razem na plażę, gdzie spiętrzył przed sobą falę piachu i utknął ze smutno zwisającymi po obu stro- nach sznurowadłami, udekorowanymi pasmami wodorostów. - Potrzebujemy jeszcze dwóch drągów - oświadczyła Helen i natychmiast wszyscy troje ruszyli na poszukiwania. Jack osła- niał latarnię przed deszczem, omiatając ciemną plażę słabym światłem. Wszędzie leżało mnóstwo połamanych kawałków wy- rzuconego na brzeg drewna, lecz niewiele im z tego przyszło. Wszystkie ewentualnie nadające się drągi były przygniecione splątanymi pniakami i gałęziami, głęboko wrośnięte w piach. Na szczęście, kiedy już dalsze poszukiwania wydawały się bezcelo- we, Skeeziks natrafił na coś w rodzaju cmentarzyska starych pod- kładów kolejowych, które zsunęły się z urwiska. Wywlekli dwa. W deszczu siekącym im w twarze, przy akompaniamencie huku przyboju walącego o skaliste obramowania zatoki, przeciągnęli je do miejsca, w którym za kurtynami ulewy leżał but. Żadne z nich nie wątpiło w idiotyzm tego zajęcia. Zniszczony i przemoczony bucior, absolutnie niemogący przydać się komu- kolwiek oprócz olbrzyma. Lecz - na ile mogli być pewni - gigan- ci nie mieszkali na wybrzeżu ani nigdzie indziej. Rano wielgach- ny przedmiot na pewno spokojnie leżałby na plaży - gdyby go zostawili - a więc ich mozolna szarpanina w samym środku nocy, na mokrym piachu, w strugach lodowatego deszczu, była potrzeb- na jak umarłemu kadzidło. Jednak wykonywanie bezużytecznej pracy miało w sobie coś cudownego. Można było uczynić z tego rodzaj sztuki. Kiedyś na tej samej plaży spędzili większą część dnia i całą noc, budując z piasku fortecę. Doktor Jensen obiecał im nadejście rankiem ośmiostopowego przypływu, więc precyzyjnie ustalili miejsce tak, żeby mieć pewność zniszczenia konstrukcji. W końcu zamek z piasku zabezpieczony przed falami to nic wielkiego. Zbudowa- li dookoła mur z kamieni, przyniesionych w wiadrach z położonej na południu łachy żwiru, wewnątrz wykopali głęboką do pasa fo- sę, pomiędzy nią zaś a budowlą postawili ścianę z patyków wbi- tych na dwie stopy w piach. Poprzeplatali je wodorostami i wszystkimi znalezionymi na plaży rzeczami, które miały szansę zatrzymać nadciągającą wodę. Pracowali nad zamkiem do późnej nocy, potem przespali się

w pieczarze nad plażą. Ocknęli się dobrze po północy i wznowili budowę przy świetle księżyca. Ciągle jeszcze pracowali - wzno- sząc miasto minaretów i kopuł, wyrównując łopatkami szerokie aleje biegnące od zamku - kiedy niebo na wschodzie pojaśniało. Księżyc, zanim zapadł za horyzont, przez chwilę wyglądał, jakby unosił się na powierzchni morza, niby zadymiona wyspa. We trój- kę obserwowali z pieczary przypływ, wpełzający na plażę, ale czuli się wtedy tak zmęczeni, że byli zdolni już tylko do przeżywa- nia w milczeniu poczucia szczęścia, kiedy kamienie, fosa i czę- stokół wytrzymały atak pierwszych fal. Za nimi pojawiły się na- stępne, nadchodząc z mrocznego oceanu, szereg za szeregiem. Rozmywały piasek u stóp kamiennej ściany, obracały częstokół w stos patyków, wypełniały fosę, kaskadami przelewały się przez wieże, iglice i kopuły, zalewały podziemne tunele. Po mniej niż minucie na plaży został tylko słabo widoczny wzgórek mokrego piachu, przypominający grzbiet żółwia, oraz wachlarzowaty sto- sik gładkich kamieni i patyków. Znajdowali się w odległości dwudziestu jardów od buta, kie- dy ze wzgórz dobiegł ich nagle gwizd pociągu. Skeeziks krzyknął z zaskoczenia i upuścił kawał drewna, który oburącz wlókł po pia- sku. Jack też porzucił swój drąg i przygarbiony, z Helen depczą- cą mu po piętach, popędzili do pieczary. Ślizgając się, czepiając się siebie nawzajem i podciągając jedno drugiego, wspięli się po piaskowcowym zboczu do otworu groty, chroniąc się przed desz- czem. Stąd mogli obserwować prymitywny wiadukt i mostek ko- lejowy - zamglony i niewyraźny za ścianą wody lejącej się z nie- ba - przerzucony nad strumykiem przy samej plaży, w odległości osiemdziesięciu stóp od nich. Odkąd pamiętali, tory pozostawały zrujnowane, przeżarte rdzą, powykrzywiane, a duża część podkładów dawno już padła łupem termitów albo zjechała w dół wraz z obsuwającym się zbo- czem- Coś jednak było takiego w nocy, deszczu, wietrze, przypły- wie, ciemnej bryle buta, spoczywającego na piachu niczym ja- kieś monstrum, że niemożliwe zdarzenie, czyli pojawienie się pociągu, okazało się czymś niemal oczekiwanym. Przed wielu laty prowadziła tędy nadbrzeżna linia kolejowa zwana Flying Wizard. Zaczynała się na południe od San Franci- sco, prowadziła przez subtropikalne miasta pogranicza i kiero- wała się na północ. Jednak od tamtych czasów populacja za- mieszkująca północną część zachodniego wybrzeża zmalała i w czasie każdej pory deszczowej spływająca z przybrzeżnych gór woda rozmywała klif, przy okazji spłukując podkłady wraz z szynami do falującego w dole oceanu. Tory niszczały coraz bar- dziej. Jednak - choć to dziwne - dwanaście lat temu, w czasie Przesilenia przejechał po nich pociąg. Nigdy nie ustalono, czy

specjalnie dla tej podróży pospiesznie je naprawiono, czy też to cud na czas Przesilenia sprowadził wagony z wesołym miastecz- kiem do Rio Dell i Moonvale. Rozległ się kolejny gwizd, potem zgrzyt hamulców. Jack, któ- ry przykucnął w jaskini, widział ze swego miejsca kłęby pary, ko- tłujące się nad wagonami. Pociąg zwalniał. Wygiął się na łuku torów, pojawił się na moment, z łomotem przetaczając się przez mostek, i niemal natychmiast zniknął za zasłoną deszczu i sekwo- jami rosnącymi na zboczu schodzącym ku morzu. Przesłaniane mgłą wagony przetaczały się jeden za drugim, ciemne, niskie platformy załadowane dziwaczną maszynerią. - Co to takiego? - szepnął Skeeziks, mając na myśli nie po- ciąg, ale jego zaskakujący ładunek. Jack potrząsnął głową, nagle uświadamiając sobie, że dygo- cze nie tylko z emocji, ale również z zimna. Wicher znad oceanu trafiał wprost do pieczary, zawracał na jej tylnej ścianie i wypa- dał z powrotem na zewnątrz. Choć na pewno było tutaj mniej mo- kro niż na otwartej plaży, tam przynajmniej mieli zajęcie odwra- caJące uwagę od zimna i wilgoci. Wydawało się, że chłód przywędrował wraz z pociągiem, jakby przyniesiony z kłębami Pary odpływającymi w mglistą noc. Usłyszeli, że niewidoczny już skład się zatrzymuje. Pomimo wiatru wiejącego w niewłaściwą stronę Jackowi wydawało się, że dobiega go ciche posapywanie gotowego do drogi parowozu. - Wesołe miasteczko - szepnęła Helen. Skeeziks podskoczył, jakby szturchnęła go w żebra. -Co? - Na wagonach. Wygięta rama to był diabelski młyn, a na jednym z wagonów leżał stos jakichś wózków. Nie widzieliście te- go? - Widziałem - odparł Jack, który rzeczywiście widział, choć nie miał zielonego pojęcia na co patrzy. Helen pochodziła z połu- dnia, z San Francisco, i na pewno miała okazję zobaczyć wesołe miasteczko. Ale tu, na północnym wybrzeżu, czegoś takiego nie było od ostatniego Przesilenia, a Jack był za młody, żeby je do- brze pamiętać. Jednak tego, co się w wesołym miasteczku wyda- rzyło, nigdy nie zdołał zapomnieć - mimo że czasami bardzo pra- gnął. W książkach, w bibliotece, widział ryciny przedstawiające wesołe miasteczka, więc dobrze wiedział co to diabelski młyn. Jednak oglądanie go na ilustracji - zmontowanego, oświetlonego i otoczonego całą resztą wesołomiasteczkowych konstrukcji - by- ło czymś zupełnie innym niż zobaczenie niewyraźnych kształtów jego części, stanowiących ładunek pociągu. - Jak sądzicie, dlaczego zatrzymuje się u stóp stoku? - zapy-

tał Skeeziks, szepcząc tylko na tyle głośno, żeby usłyszano go przez szum deszczu. Ani Helen ani Jack nie odezwali się, bo nie znali odpowiedzi, więc Skeeziks sam jej sobie udzielił: - Założę się, że coś się popsuło. Moglibyśmy pobiec Coast Road i popatrzeć. - Zamarzam - oświadczyła Helen. - Jeśli mam gdzieś biec, to do domu, do łóżka. Nikt z nas nic nie wie o tym pociągu, i bar- dzo dobrze. W ogóle nie powinien tu stawać. W ogóle nie powin- no go tu być. Jeśli dopisze nam szczęście, odjedzie zanim dotrze- my do Coast Road, nie mówiąc już o dobiegnięciu do stoku, przy którym - sądząc po odgłosach - się zatrzymał. Kiedy skończyła mówić, razem z Jackiem wyskoczyli na deszcz, ześliznęli się po osuwisku na plażę, gdzie wzięli podkłady i ponieśli je w stronę buta. Jack obserwował, jak dziewczyna lek- ko niosła belkę na ramieniu, zupełnie jakby nic nie ważyła. Uwielbiał ją. Była piękna z tymi swoimi ciemnymi, mokrymi wło- sami, ubrana w zalatujący stęchlizną wełniany sweter. Spostrze- gła, że jej się przygląda i zakłopotana odwróciła wzrok. Upuściła przy tym niesiony podkład i musiała wrzucić go sobie z powro- tem na ramię, wdzięczna, że deszczowa noc ukryła rumieniec. Skeeziks i Jack ciągnęli but, pchali, mozolnie przesuwając go po jednej parze belek, potem po drugiej. Zatrzymali się na chwilę, żeby Helen mogła przeciągnąć uwolnione kawałki drew- nianego toru i ułożyć na piasku następny odcinek trasy. Pracowa- li tak do chwili kiedy, zmarznięci i zmęczeni, zorientowali się, że są tuż przy prowadzącej na plażę drodze, na której stał wózek. Koń spał. Jack na wszelki wypadek wepchnął podkład przed tylne ko- ła. Potem we trójkę unieśli nosek buta i wsadzili go na wózek. Helen i Skeeziks przytrzymali go, a Jack pobiegł do piętki i wparł się w nią ramieniem, zabezpieczając but przed ześliźnię- ciem się. Pozostała dwójka dołączyła do niego, wspólnymi siła- mi unieśli bucior i wepchnęli na śliski od deszczu wózek, aż stuk- nął o przednią burtę. Kobyła obudziła się, poruszyła łbem, jakby chciała strząsnąć resztki snu. Przyjaciele przywiązali but do burt, posłużywszy się ciężkimi od wody sznurowadłami, nie przejmując się, że połowa obcasa wystaje z tyłu poza platformę. Piętnaście po drugiej stukali kołatką do drzwi doktora Jen- sena, a dziesięć minut później stali przy kominku, dygocząc i przyglądając się, jak pani Jensen rozpala w piecu i wynosi cia- sto ze spiżarni. Na szczęście doktor późno poszedł spać i komi- nek jeszcze całkowicie nie wygasł, więc węgle były rozżarzone wystarczająco mocno, by rzucone na ruszt drewno zajęło się nie- mal natychmiast i po chwili w palenisku huczały płomienie. Wciągnęli but do stajni doktora. Osobliwie pasował do in-

nych zgromadzonych w niej skarbów. Znajdowały się tu: okrą- gły, wklęsły kawał szkła, wyglądający zupełnie jakby pochodził z niewiarygodnie wielkiego zegarka na rękę; mosiężna klamra do paska wielkości ramy okiennej oraz spinka do mankietów, która mogłaby swobodnie zastąpić srebrną tacę. Jednak but był najwspanialszy. Zarówno szkiełko, klamra, jak i spinka mogły być wytworem jakiegoś rzemieślnika żartownisia, robiącego ko- muś kawał, ale but nie. Przede wszystkim był wyraźnie znoszony - obcas miał mocno starty, aż do gwoździ mocujących podeszwę, skóra na nosku była poobcierana i porysowana, a z boku znajdo- wało się wybrzuszenie, zupełnie jakby but był za ciasny dla no- szącego go giganta i nacisk jego stopy spowodował powstanie od- kształcenia. Doktor Jensen zaniemówił z radości. But najwyraźniej był dlań dowodem czegoś, tak samo jak nieprawdopodobne pojawie- nie się pociągu, które z kolei budziło w nim niepokój. Jednak nie potrafił wytłumaczyć ani co to za dowód, ani skąd ten niepokój, brakowało mu słów. Skeeziksowi to nie przeszkadzało, i tak gada- nina go nie obchodziła - cały czas jednym okiem obserwował oświetlone okno od kuchni. Za to Jack był poruszony. Coś się działo, coś mającego z nim jakiś związek, tego był pe- wien. Nadciągnęło wraz z deszczami. Wydawało mu się, że powie- trze stało się inne, jak przy zmianie pór roku. Niemal wyczuwał to węchem w porannych powiewach, wpadających przez okno strychu. Ocean się burzył, wiatr wiał dzień i noc. Krowy były po- drażnione i podejrzliwe, na pastwisku rozglądały się niespokoj- nie, jak gdyby słyszały kogoś nadchodzącego przez puste pola, mimo że wzrok znajdował tylko wysokie trawy, falujące w po- dmuchach wiatru, albo przemykający cień pędzącej chmury. Dwa dni temu cichy pomruk krowy obudził w środku nocy Jacka śpiącego nad oborą. Szeroko otworzył okno, myśląc, że ktoś w ciemnościach pęta się po okolicy. Nie dostrzegł nic oprócz nocnych cieni, zalanej księżycowym światłem łąki i znajdujących się za nią zalesionych wzgórz. A jednak nisko nad horyzontem, gdzieś daleko za Moonvale, na niebie migotały rozedrgane świa- tła, zupełnie jakby w oddali srożyła się burza - tyle tylko, że te rozbłyski były lekko kolorowe, błękitne, lazurowe, zielone i nie towarzyszył im huk grzmotu, nawet najsłabszy. Panowała za to napięta cisza, jak tuż przed nawałnicą. Zaczął wtedy padać deszcz. Wydawało się, że zmył wszystko z nieba, jakby to była akwarela. Później tej nocy usłyszał głos. Kiedy się ocknął, w pobliżu nikogo nie było, tylko mysz pomykała po belce stropowej. Za- trzymała się w pewnej chwili, spojrzała na niego, stojąc w dziw-

nej pozycji na tylnych łapkach, i z ciekawością go lustrowała. Rankiem dokonał dziwnego odkrycia: kiedy wyciągnął korek, woda po kąpieli spłynęła do kanalizacji bez żadnych zawirowań, ot, przeleciała nad krawędzią otworu i zniknęła, jak na starej ilu- stracji, przedstawiającej ocean spływający z krawędzi płaskiej Ziemi. Powinna się kręcić, tworząc mały wir - nic z tego. Przesi- lenie miewało takie efekty, zmieniało rzeczywistość, czasem na parę tygodni, czasem na zawsze. Zapomniał o tym. Były krowy do wydojenia, siano do przerzucenia, w dodatku tego popołudnia wybrał się ze Skeeziksem oraz Helen zanieść jedzenie i ubranie Lantzowi, ich roztargnionemu kumplowi, mieszkającemu samot- nie na nadmorskiej łące. Lantz, gdyby chciał, mógł zamieszkać u panny Flees, osada by za to zapłaciła, jednak wolał samotność. Przechowywał całą menażerię wypchanych zwierząt, rozlatujących się, zżartych przez robaki. Zdobył je, kiedy z braku zamówień splajtowała pra- cownia dermoplastyczna Rileya. Często do nich gadał cichym gło- sem. Lantz wyglądał prawie jak jeden z jego zwierzaków - wyso- ki, przygarbiony, obszarpany, zupełnie jakby wysypała się zeń część trocin - i poruszał się niedbałym, człapiącym krokiem; na jego widok panna Flees na pewno zaczęłaby wrzeszczeć. W dzie- dzinie konwersacji miał o wiele większe osiągnięcia w kontakcie ze swoimi zwierzakami, niż z kimkolwiek, kto się doń odezwał. Chociaż mógł zamieszkać u panny Flees, nie był właściwie sierotą, a przynajmniej nikt dokładnie tego nie wiedział. Niektó- rzy utrzymywali, że jest synem MacWilta, właściciela tawerny, i garbatej Cyganki, która trzymała ptaki w pokojach na poddaszu knajpy. Przed laty, w ciepłe letnie wieczory, można było usłyszeć jak śpiewała kanarkom, wydając wysokie trele, które w jakiś sposób kojarzyły się ze wschodnim wybrzeżem i miały starożytne brzmienie, jakby wykonywano je w ptasim języku. Pewnego dnia odkryto, że wśród ptaków żyje chłopiec, głuchoniemy - jak po- czątkowo sądzono - chociaż później okazało się, że Lantza po pro- stu nigdy nie nauczono żadnego języka, poza mową kanarków. MacWilt utrzymywał, że chłopiec jest znajdą, którego dał na wy- chowanie Cygance, wraz z pewną miesięczną sumką, z czystej do- broci serca. To ostatnie oświadczenie przez dłuższy czas stało się obiektem żartów. Wszyscy twierdzili, że to musi być kłamstwo - powszechnie wiedziano, iż w anatomii MacWilta w ogóle nie ist- nieje taki organ jak serce. W tle owego żartu był mocny posmak skandalu. Prawda - MacWilt równie chętnie dałby dach nad głową znajdzie, czy też żywiłby Cygankę, jak ofiarował sztukę złota żebrakowi, co po Prostu znaczyło „nigdy". Kiedy Lantz miał osiem lat, kobieta zmarła - twierdzono, że przy porodzie - i przez krótki czas krąży-

la paskudna plotka, że ów domniemany noworodek był potwor- kiem, a MacWilt wynajął łódkę, powiosłował trzy mile w głąb spokojnego oceanu i wrzucił go w morską toń. Niektórzy posunę- li się do szeptanych oskarżeń, że sam zamordował ową kobietę, w szoku wywołanym grozą, ale niczego nigdy nie dowiedziono. Jak było, tak było, Lantz uciekł do lasu i tam został, a dzieci z osady zaopatrywały go we wszystko, czego potrzebował do prze- życia. Unikał wioski, choć czasem pomagał Skeeziksowi łowić ży- jątka w jeziorkach odpływowych. Od czasu do czasu pani Jensen wędrowała do jego stojącego nad urwiskiem szałasu z koszykiem wypełnionym jedzeniem. Pewnego razu Helen zaniosła mu ka- narka w klatce, ale na jego widok Lantz uciekł z przerażeniem i nie pokazywał się przez kilka miesięcy. Wszystko to razem było bardzo dziwne i im dłużej owej nocy Jack o tym myślał, tym bardziej niezwykłe mu się wydawało. Rozmyślania po północy były właściwie bezowocne. Drobne okru- chy ciemności wślizgiwały się w nie i rzucały cienie na najzwy- klejsze szczegóły i wydarzenia. Późna pora w subtelny sposób zmieniała ich obraz i w końcu zaczynało się dostrzegać w najgłęb- szych zakamarkach swego umysłu zarysy wzorów, kształty, które były jedynie ledwie widocznymi konturami obiektów o włos wy- mykających się rozpoznaniu. Jack otrząsnął się z senności. Pani Jensen właśnie stawiała resztki szarlotki na stole, obok dzbanka ze śmietaną, wołowiny na zimno i dużego kawałka sera. Skeeziks skinął Helen głową, żeby uczynić zadość wymogom uprzejmości, potem usiadł i nało- żył sobie mięsa i sera. Widok pożywiającego się przyjaciela wy- parł z umysłu Jacka wszystkie wątpliwości, podejrzenia i kapry- sy. Siadając przy stole, pomyślał, że w szarlotce tkwi coś, co zmienia nocne lęki w kpinę. Jednak kiedy jadł ciasto, śpiący, schnąc powoli przy kominku, nie potrafił pozbyć się ze swych my- śli wycia wichru i szumu deszczu. ROZDZIAŁ TRZECI Jack Portland obudził się późnym rankiem i czuł się tak, jakby przed chwilą skończył posiłek. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, iż tak było naprawdę, że spędził u doktora Jen- sena dwie godziny, naśladując Skeeziksa i napychając się jedze- niem. Niebo przeczyściło się trochę. Wicher nadal pędził po nim chmury - od czasu do czasu zraszające ziemię krótkim pryszni- cem, ot, tyle, by nikt sobie nie pomyślał, że pogoda się poprawia - które potem odlatywały. W pogodne dni z okna strychu Jack sięgał wzrokiem do poło- wy drogi do Moonvale, przesłanianego tylko wzgórzami o tej sa-

mej nazwie i mgłą kłębiącą się u ich podnóży. Zapewne miło by- łoby wiosną zobaczyć o świcie odległą iglicę strzelistej wieży krytego gontem kościoła albo kłęby dymu sennie unoszące się nad dalekimi kominami, jak mglista zapowiedź zauroczenia cze- kającego tuż za wzgórzami. Ale Moonvale znajdowało się za dale- ko, a jego iglice"pozostawały przesłonięte. Dym z kominów bar- dzo łatwo było wziąć za chmurę i jedynym dowodem na istnienie tego miasta było delikatne mżenie jego świateł tuż nad horyzon- tem, dochodzące niemal do samego morza. Jack, w przeciwieństwie do Helen, nigdy nie był w Moonva- le. Gdyby jego ojciec żył, we dwóch odwiedziliby i to miasteczko, i dużo odleglejsze miejsca. Któregoś dnia... pomyślał Jack. Le- piej jednak uważać myśl o samotnym wyjeździe z Rio Dell za ma- rzenie. Tak było bezpieczniej - podobnie jak w przypadku więk- szości marzeń, jakaś część mogła się spełnić. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru, zaszeleścił kart- kami książki. Jack wychylił się, szarpnięciem zamknął jedną okiennicę i umocował drewnianym uchwytem dokładnie w tej samej chwili, gdy wiatr z hukiem zatrzasnął drugą. Chociaż przez dziury po sękach i pomiędzy dębowymi listewkami przesączało się nieco światła, nie dało się przy nim czytać, więc Jack zapalił trzy świece, stojące na stoliku przy łóżku. Przyglądał się potem płomieniom, tańczącym w delikatnych powiewach, które przedarły się pomiędzy żaluzjami. Marzył o książce, która nie po- trzebuje ani początku, ani końca, którą można swobodnie otwo- rzyć na dowolnej strome i zagłębić się w czytaniu przy świecach. Oczywiście, mógł nocować w domu. Pan Willoughby pewnie by tak wolał; czasami towarzystwo ograniczone tylko do kotów mu nie wystarczało, potrzebował kogoś jeszcze. Jack bardzo rzad- ko czuł pragnienie towarzystwa kogokolwiek poza swoimi przyja- ciółmi. Mniej więcej w rok po śmierci ojca Jacka pan Willough- by - jakby nie miał żadnych innych problemów - poprosił chłopca, by ten zwracał się doń „papo". Jack uczynił heroiczny wysiłek i przez prawie miesiąc potykali się o tę formę, ale obaj odbierali ją jako coś zupełnie nienaturalnego, więc w końcu się poddał. Później pozostał przy „panu Willoughby", a od paru lat ograniczał się do samego „Willoughby". Jack znał swoją matkę przez kilka krótkich lat i niemal w ogóle jej nie pamiętał. Jedynym źródłem informacji o niej by- ły, zazwyczaj pijackie, wspominki starego Willoughby'ego. Chło- pak miał jej fotografię, wyblakłe zdjęcie kobiety w welwetowej sukni - tej samej, w której umarła. Willoughby był jej wujem i jedynym żyjącym krewnym Jacka. Starał się, jak mógł, ale nie miał szczególnego talentu do wychowywania małych, osieroco-

nych chłopców. Właściwie to nie objawiał zdolności w żadnym kierunku, za to dysponował całkiem niezłą intuicją. - „Kiepski ze mnie farmer" - przyznawał Willoughby, po- trząsając głową, zupełnie jakby przypominał sobie coś, co nie przeszłoby mu przez gardło. Takie oświadczenia Jack nazywał „objawieniami trzeciej szklanki" - były płaczliwe i smutne, ale jeszcze wolne od nuty desperacji, która pojawiała się po piątej kolejce. W gruncie rze- czy Willoughby miał rację. Jego farma obejmowała zachwaszczo- ne pastwiska, połamane płoty i kilka krów o tak niezależnych charakterach, że Jack miał pewność, iż uważały się za właściciel- ki gospodarstwa. Pewnego słonecznego popołudnia znalazł jedną z nich wędrującą po osadzie, niecałą przecznicę od ratusza. Jack był dogłębnie przekonany, że wybrała się tam w celu zmiany wa- runków umowy dzierżawnej, dotyczącej ziemi Willoughby'ego, przypuszczalnie z propozycją dokonania spłaty czynszu w formie sześćdziesięciu tysięcy kwart mleka. Jednak powiedzonko Willoughby'ego „kiepski ze mnie far- mer" niosło w sobie myśl, że istniało zajęcie, do którego o wiele lepiej się nadawał. Sugerowało, że wszystko mogło było potoczyć się inaczej. Wspominał matkę Jacka i potrząsał głową. Wtedy chłopak zmieniał temat - choć szczęśliwy, że udaje mu się do- strzec przebłyski i okruchy przeszłości. Doktor Jensen powiedział mu, że któregoś dnia na pewno wyraźnie ją zobaczy. Jack uważał, że lekarz ma rację. Często ją miał, na swój sposób. Kiedy w wieku dwunastu lat Jack przeniósł się z domu do Stodoły, Willoughby oświadczył, że jest zupełnie taki sam jak je- go ojciec i któregoś dnia powędruje w rzeczywistość o wiele bar- dziej odległą niż strych. Ale ojciec Jacka nie żył, zastrzelony na łące. Chłopiec przy- puszczał, że Willoughby w taki właśnie sposób radził sobie z po- jęciem śmierci - nazywał ją „rzeczywistością", jakby tkwiło w niej coś więcej niż nicość. To był jego dwuszklankowy opty- mizm, ściśle powiązany ze spojrzeniami zmrużonych oczu, skinię- ciami głowy i szybko pojawiającą się trzecią szklanką, która - gwałtownie - powstrzymywała wszelkie mistyczne komentarze i przekształcała skinienia głowy w potrząsanie. Po siódmej szklance potakiwanie wracało, ześlizgując się w głębokie, dźwięczne chrapanie. To zaś trwało aż do rana i stanowiło połowę powodów, dla których Jack przeniósł się do stodoły. Pozostała część wynikała z wieczoru, kiedy to siedem szkla- nek nie zdołało uśpić Willoughby'ego i pijąc ósmą mamrotał coś o Larsie Portlandzie, który osierocił swojego syna. Potem nastę- pował stek nonsensów, aż do nadejścia ciężkiego snu. Mimo że Willoughby nie miał najmniejszych szans czegokolwiek z tego za-

pamiętać choćby do rana, Jack odczekał dwa tygodnie, zanim oznajmił, że stodoła bardziej mu odpowiada. Powiedział, że uwielbia widoki, co zresztą było prawdą. Zaniedbana farma nie przynosiła dochodów. W wieku sześciu lat Jack wiedział już, że Willoughby ma gdzieś schowane trochę pieniędzy, których pochodzenie nic go nie miało obchodzić. Jacko- wi zawsze zależało jedynie na wiedzy - i odsłonięciu paru tajemnic. Teraz - w obliczu niezwykłych zmian pogodowych, rozświetlonego nieba i zaskakującego zachowania wody spływającej do kanalizacji - doznawał dziwnych wrażeń; wydawało mu się, że ktoś właśnie trzyma dłoń na kurtynie i lada moment gwałtownie ją podniesie. Nagle uświadomił sobie, że w ogóle nie zwraca uwagi na czy- taną książkę. Dwie świece już zgasły, a jedna z okiennic łomota- ła o ramę. Wiatr miękko pogwizdywał pomiędzy szczebelkami, na dole zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, trzasnęły wrota stodo- ły. Na ścianach zatańczyło żółte światło latarni. Willoughby - któ- ry przyszedł robić ser - nucił cicho i fałszywie, odgrodziwszy się wierzejami od wichru. W domu na pewno czekała kawa. Jack wciągnął spodnie, koszulę i sweter, podszedł do barier- ki otaczającej przełaz na końcu strychu. Tylna część podłogi sto- doły, oddzielona od obory zwartą, niską ścianką z desek, codzien- nie była zamiatana do czysta. Stoły i blaty ciągnęły się wzdłuż ścian obwieszonych wiadrami, kadziami i kawałami gazy do owi- jania serów, które zwieszały się w siatkach z sufitu, leżały w for- mach wzdłuż ścian, spiętrzone w stosy, jeden na drugim, obok siebie, jak budynki wzdłuż ulicy. Jack i Willoughby nie mieli szans sami zjeść takiej ilości se- rów, a farmer nigdy ich nie sprzedawał. Stanowiły pretekst do hodowania sześciu krów. Jedna krowa dostarczałaby im obu dość mleka. Już wiele lat temu Jack uznał, że któregoś dnia z serami coś się stanie, że jakoś znikną. „Pewne rzeczy nigdy się nie koń- czą", tajemniczo oświadczył Willoughby. „Nie mogą. Pojęcie koń- ca się do nich nie stosuje". Wiele spośród serów zamieniło się już w proch, a reszta prze- kształciła się w coś w rodzaju mysiego miasta - wraz z radnymi i burmistrzem, jak twierdził Jack. „Niech myszy się nimi zajmą", powiedział pewnego dnia Willoughby spokojnie. Mimo wszystko miał w sobie coś godnego podziwu. Jack widział myszy buszujące w serze. Pojawiały się w wylo- tach wygryzionych małych alei i znikały po chwili, po odrobince unosząc ku tajemniczym przeznaczeniom usuwany gdzieś w głę- bi miąższ serów. Jack nie miał zielonego pojęcia, o co im chodzi- ło. Po co przeciągać kawałki sera z miejsca na miejsce w domu z niego zbudowanym? Przypuszczalnie miało to jakiś związek ze stopniem dojrzałości, myszy najwyraźniej były koneserami.