Anders Bodelsen
Złoty deszcz
Przełożył z języka duńskiego Franciszek Jaszuński
Wydawnictwo Poznańskie 1990
1.
Nana jechała na rowerze do swojej kryjówki w lesie. Po drodze ktoś na nią wołał, ale
nie odpowiedziała. Była w kiepskim humorze i miała ochotę być sama.
Jechała na starym, czarnym rowerze mamusi, bo jej własny się popsuł. Był za wysoki,
mimo że opuściła siodełko tak nisko, jak tylko się dało, ale Nana nie miała nic przeciwko
temu, żeby pedałować na stojąco.
Dojechawszy do końca ślepej uliczki, zsiadła i przeszła przez pomalowaną na czerwono
furteczkę. Obejrzała się do tylu, ale nie zauważyła nikogo. Można było jechać dalej, do
kryjówki.
Kiedy już była blisko, zeskoczyła i schowała rower w gęstych krzakach. Była zupełnie
sama w lesie. Nikt nie mógł teraz odkryć jej sekretu.
Kryjówkę urządziła sobie na stryszku starej opuszczonej szopy, stojącej między
drzewami. Kiedyś służyła jako karmnik dla zwierząt, ale od dawna nie była już używana.
Nana uplotła sobie sznurową drabinkę, którą mogła za sobą wciągać. Wychodząc
owijała drabinkę wokół słupa, żeby nie rzucała się w oczy. Teraz odnalazła ją, rozwinęła i
szybko wdrapała się na stryszek. Stąpając ostrożnie dotarła do swego kącika, skąd można
było doskonale obserwować las na dole, samemu nie będąc widzianym. Drabinkę oczywiście
wciągnęła. Potem usadowiła się wygodnie i wzięła się do rozpakowywania chlebaka.
Wydobyła z niego kartonik z mlekiem kakaowym i słomkę, parę apetycznych, chrupkich
marchewek i małe pudełeczko rodzynek. Wyciągnęła też książkę i latarkę kieszonkową, ale
nie zapalała jej, bo było jeszcze zupełnie widno.
Książka, którą pożyczyła w bibliotece, miała tytuł „Słynne zagadki kryminalne”, a
chodziło w niej o najprawdziwsze zbrodnie, które. kiedyś popełniono w Danii. Najciekawsze
było to, że żadnej z nich nie udało się wykryć! Mordercy znajdowali się wciąż na wolności,
jeśli dotąd nie umarli!
Nana zaczęła właśnie czytać rozdział, zatytułowany „Podwójne morderstwo przy Peter
Bangsvej”, kiedy z dołu dobiegł ją dziwny odgłos, jakby przytłumione syczenie. Cichutko
odłożyła książkę i podczołgała się na sam skraj stryszku, żeby wyjrzeć.
Dopiero po dłuższej chwili spostrzegła, że na dole, w lesie, jest jakiś mężczyzna. Stał
jakieś dwadzieścia metrów od szopy i spoglądał na pień drzewa. Stał w cieniu i dopiero kiedy
się poruszył, Nana zobaczyła, że trzyma w ręku puszkę z farbą do natryskiwania.
To musi być leśnik - pomyślała Nana. Gdyby ją zauważył, kazałby opróżnić kryjówkę i
wynosić się stąd.
Jak dotąd mężczyzna jednak wcale jej nie spostrzegł. Był zajęty przyglądaniem się
małej plamce niebieskiej farby, którą oznaczył sobie drzewo. Po chwili zrobił kilka kroków
wstecz, stawiając nogi bardzo uważnie, jakby chciał wymierzyć odległość. Cofnął się
dokładnie do leżącej na ziemi torby. Wrzucił do niej puszkę z farbą, a wyciągnął składaną
łopatkę, którą zaczął systematycznie skręcać. Pogwizdywał sobie przy tym jakąś melodyjkę, a
właściwie nawet nie melodyjkę, tylko kilka oderwanych tonów. Kiedy łopatka była już
złożona, mężczyzna, nie przerywając pogwizdywania, zagłębił jej ostrze w ziemi.
Nana nie mogła ze swego schowka dostrzec rysów jego twarzy, zwłaszcza że
mężczyzna nosił daszek osłaniający mu oczy. Co chwila przerywał pracę i oglądał się, jakby
się chciał upewnić, że nikt go tu nie zaskoczy.
Najdziwniejsze było jednak to, że nie wydawało się, by dół się pogłębiał. Człowiek na
dole w lesie najwyraźniej chciał tylko spulchnić ziemię swoją łopatką. Kilka razy pochylał się
i badał ręką, jak głęboko udało mu się dotrzeć. Po jakimś czasie musiał uznać, że starczy tego
spulchniania, bo wyprostował się na całą wysokość i zagwizdawszy nieco składniej, zaczął z
powrotem rozbierać łopatkę.
Rozłożywszy ją na części, zapakował do torby i rozejrzawszy dookoła po raz ostatni,
odszedł.
Po chwili ze skraju lasu, z kierunku, w którym mieścił się mały parking dla
samochodów, doszedł odgłos zapalanego motoru, a potem odjeżdżającego samochodu. Nana
pozbierała swoje rzeczy. Po pierwsze zapadał już zmierzch i trudno by było czytać, a po
drugie Nana była zaciekawiona i chciała zobaczyć, co ten mężczyzna właściwie zrobił w
lesie.
Zeszła na dół i zbliżyła się do miejsca, w którym kopał. Bardzo jej się to wszystko
wydawało niezwykłe: że ktoś przyjeżdża w letni wieczór do lasku wyłącznie po to, by
spulchnić mały kawałek ziemi.
W dodatku bardzo dokładnie zamaskował spulchniony kawałek, przykrywając go
więdnącymi liśćmi!
Nana odgarnęła je bardzo ostrożnie i próbowała wybadać, na jaką głębokość ziemia
została poruszona. Wydawało jej się, że nie głębiej niż na jakieś dwadzieścia - trzydzieści
centymetrów.
Podeszła do pnia drzewa, przyjrzała się plamce niebieskiej farby i potrząsnęła głową.
Zaraz sobie jednak powiedziała, że to wszystko może wcale nie jest dziwne dla kogoś, kto
wie, czym zajmują się leśnicy.
Rzecz w tym, że Nana w żaden sposób nie chciała uwierzyć, żeby ten pan był
leśnikiem!
Drzewa rzucały coraz dłuższe cienie i dno lasu zaczęło się pogrążać w półmroku.
Gdzieś w oddali zakukała kukułka, a słowiki, jakby tylko czekały na ten sygnał, zaczęły się
nawoływać nad strumykiem.
Nana otrząsnęła się z zadumy i podeszła do schowanego w krzakach roweru.
Miała ogromną ochotę komuś opowiedzieć, co widziała, ale nie mogła tego zrobić, nie
zdradzając jednocześnie tajemnicy swojej kryjówki, a bardzo chciała zachować ją jeszcze
przez jakiś czas dla siebie.
Wskoczyła na rower i ruszyła w kierunku czerwonej furteczki, którą dostała się do lasu.
2.
Na stole, przy którym siedzi mężczyzna, leży szereg rozmaitych przedmiotów. Jest tam
między innymi puszka niebieskiej farby do natryskiwania, blaszane pudełko po ciasteczkach i
radiotelefon. Siedzący przysuwa sobie pudełko bliżej i zaczyna je ostrożnie otwierać. Nagle
coś sobie przypomina, przerywa i zdejmuje z głowy daszek przeciwsłoneczny, by odłożyć go
na bok. Potem wyjmuje taśmę z podziałką i zaczyna starannie wymierzać pudełko po jego
wewnętrznych ściankach, pogwizdując fragment jakiejś melodii.
Pudełko po ciasteczkach jest staromodne i ładnie pomalowane. Na pokrywce widać
dzieci bawiące się piłką i skakanką. Nad ich głowami rozkwita złoty deszcz. Mężczyzna
pochylony nad robotą nie zwraca na to uwagi. Wcale mu nie przychodzi do głowy, że złoty
deszcz kwitnie wprawdzie bardzo pięknie, ale jest trujący.
Odnotowuje długość, szerokość i wysokość pudełka na kawałku papieru, a następnie
mnoży wszystkie trzy cyfry przez siebie na kieszonkowym kalkulatorze. Wynik zapisuje na
tym samym kawałku papieru i podkreśla grubą linią.
Mężczyzna ma zadowoloną minę, ale ręce mu trochę drżą. Odkłada taśmę, usadawia się
wygodniej w fotelu i próbuje się odprężyć, widać jednak nie bardzo mu to wychodzi, bo zaraz
znów pochyla się nad stołem.
Na stole leży również pistolet. Siedzący wyciąga po niego rękę, ale zaraz ją cofa i
najpierw zakłada przezroczyste, cieniutkie rękawiczki z gumy. Dopiero wówczas bierze broń
do ręki, nucąc sobie przy tym pod nosem. Sprawdza, czy wszystko działa jak należy, czy jest
wyczyszczone i naoliwiane i czy broń jest naładowana.
Gdzieś na dworze odzywa się kukułka, ale mężczyzna nie zwracana to najmniejszej
uwagi. Chociaż jest jasna letnia duńska noc, firanki w oknach są szczelnie zasłonięte.
Mężczyzna odkłada pistolet i zdejmuje rękawiczki. Następnie przysuwa sobie
radiotelefon, uruchamia go i nastawia na kanał czternasty. Wpatruje się w zegarek i czeka, aż
upłyną ostatnie sekundy przed godziną jedenastą.
Dokładnie o jedenastej uruchamia mikrofon i wygwizduje w przestrzeń umówiony
sygnał.
Odpowiedź przychodzi prawie natychmiast. Gdzieś w nocy czuwa inny człowiek, który
usłyszał sygnał i wie, co on może oznaczać.
- I jak? - odzywa się głos z głośnika. - Gotowe? Czy wszystko się zmieści?
Siedzący przy stole najpierw przysuwa mikrofon do samych ust, a dopiero potem
odpowiada:
- Gotowe! Zmieści się! Możemy realizować nasz plan!
Potem śmieje się, a głos z ciemności również odpowiada śmiechem.
Po tej krótkiej rozmowie zaczyna owijać pudełko po ciastkach taśmą klejącą i
sprawdza, czy zamknięcie jest odpowiednio szczelne. Przy tej czynności znowu zaczyna
pogwizdywać. Nadal nie zauważa pięknie malowanej pokrywki z beztrosko bawiącymi się
dziećmi i trującym złotym deszczem, który rozkwita nad ich głowami.
3.
Nana spała do późna, a im dłużej leżała w łóżku, tym mniejszą miała ochotę, żeby z
niego wstać. Słyszała, jak mama wychodzi do pracy, a także jak starsza siostra zaczyna swoje
ćwiczenia na wiolonczeli. Światło przesączające się spod firanek zapowiadało kolejny
słoneczny dzień, ale co Nana miała z tym dniem zrobić? Co miała w ogóle zrobić z
wakacjami?
W końcu wstała i poszła do kuchni, gdzie na stole leżała kartka od mamusi. Prosiła,
żeby pójść na pocztę i odebrać pieniądze przysłane przez tatę, który mieszkał w Aarhus. Było
to wyrównanie za podwyższone alimenty.
Vivi nawet nie raczyła powiedzieć jej dzień dobry. Grała dalej wpatrzona w swoje nuty.
W mieszkaniu nie było dokąd uciec od tego rzępolenia i Nana doszła do wniosku, że najlepiej
od razu pójść na pocztę.
Małe fabryki na przedmieściu także rozpoczęły wakacje i widać to było gołym okiem.
Ruch na ulicach był o wiele mniejszy, znacznie mniej było także samochodów na parkingach.
Wiele mieszkań i domków zdradzało nieomylne oznaki, że mieszkańcy je opuścili. Mimo
późnej pory firanki były zaciągnięte, a ogródki aż się prosiły o podlewanie.
Na poczcie Nana okazała się jedyną klientką, a przy okienku nie było nikogo. Dziwnie
to wyglądało w tym dużym i nowoczesnym budynku, gdzie na ogół było tyle osób, że
wszystkie okienka musiały pracować na raz. Dopiero kiedy Nana głośno chrząknęła, ktoś
wyszedł z sortowni listów i podszedł do okienka.
Był to młody mężczyzna, którego Nana znała z widzenia, zawsze był miły i wesoły,
kiedy ją obsługiwał, a nawet pamiętał, jak ma na imię.
- Cześć Nana! - powiedział. - Coś takiego! Czyżbyś znowu chciała pieniędzy?
Nana kiwnęła potakująco głową i podsunęła mu przekaz.
- Czy mama miała to podpisać na odwrocie? - zapytała.
- Niekoniecznie, jeśli ty sama możesz się wylegitymować - odpowiedział urzędnik.
Nana przypomniała sobie, że urzędnik nazywa się Manniche. Wyciągnęła z tylnej
kieszeni swoją kartę biblioteczną. Manniche przyjrzał się jej uważnie. Za jego plecami
pojawił się inny urzędnik i usiadł przy maszynie do pisania, na której zaczął coś wystukiwać,
posługując się dwoma palcami.
- Powinien być dokument z fotografią - powiedział Manniche - coś, na czym jest twoje
zdjęcie.
Nana podniosła wzrok. Manniche był przystojnym mężczyzną, wyglądał bardzo
sympatycznie. Nie podobały jej się tylko jego oczy, małe i jakieś zmęczone. Mrużył je,
chociaż miał na nosie okulary przeciwsłoneczne. Teraz jednak uśmiechnął się i wysunął
szufladę z pieniędzmi.
- Nie przejmuj się! - powiedział. - Już ci daję pieniądze dla twojej pięknej mamy. W
jakich banknotach sobie życzysz? Może być w tysiącach?
Mężczyzna siedzący w głębi podniósł wzrok znad biurka.
- Jeśli nie ma pan drobniejszych - podchwyciła Nana. Manniche roześmiał się i odliczył
jej jeden banknot stukoronowy i dwa po dwadzieścia.
- Tylko wracaj prosto do domu! - przestrzegł ją. - Nie wydaj tego po drodze! I pozdrów
swoją mamusię!
Nana znów spojrzała na niego i zauważyła, że wprawdzie się śmieje, ale jednocześnie
mruży oczy ze zmęczenia.
- Pozdrów także swoją piękną siostrę! - dodał. Nana spojrzała mu wprost w oczy.
- Czy naprawdę uważasz, że mama jest piękna? - spytała.
- O, tak! - odparł Manniche, po czym pochylił się ku niej i dodał ściszonym głosem: - I
coś mi się zdaje, że coraz bardziej robisz się do niej podobna!
Mężczyzna siedzący w głębi dosłyszał widocznie te słowa, bo uśmiechnął się. Także
Nana uśmiechnęła się mimo woli. Potem odwróciła się i szybko wyszła z poczty, trzymając w
ręku banknoty.
Przed pocztą zatrzymała się, żeby złożyć pieniądze i schować je do kieszeni razem z
kartą biblioteczną, gdy poczuła, że coś twardego wbija jej się w plecy.
- Nie ruszać się! - zabrzmiał głos. - Zamknij oczy i dawaj pieniądze, tylko szybko!
Wszystkie pieniądze, jakie masz!
Przed pocztą nie było żywej duszy, ale Nana tylko na chwilę dała się zaskoczyć. Zaraz
poznała głos - to był Jørn z tej samej ulicy. Kiedy próbowała się odwrócić chwycił ją za
łokcie.
- Puszczaj, bo zacznę krzyczeć!- zaprotestowała.
- Okej, krzycz sobie! Chciałbym to usłyszeć!
- Nie mam zwyczaju krzyczeć z powodu byle głupstwa - odparowała Nana i odwróciła
się. - Co ty tu robisz?
- Nic takiego - odpowiedział Jørn - zaplanowałem sobie tylko mały napad, no nie?
Nana włożyła pieniądze do kieszeni i podeszła do swego roweru. Jørn poszedł za nią.
Swój prawie nowy rajdowy rower rzucił niedbale na chodnik. Nana zauważyła, że jest już
mocno obdrapany.
Pojechali razem i po drodze na zmianę zwiększali tempo, aż wreszcie zaczęli
prawdziwy wyścig. Jørn miał trzynaście lat, był prawie o rok od niej starszy, a jego rower był
nowy, ale niezbyt szybki. Nadawał się głównie do jeżdżenia po wertepach i Nana bez
większego wysiłku dotrzymywała mu tempa, dopiero na ostatniej prostej na Firkløvervej Jørn
zdołał ją wyprzedzić.
- Nie powinieneś tak rzucać tego roweru - zauważyła, kiedy oboje zatrzymali się przed
wejściem do jej domu i zdyszani próbowali złapać oddech.
- Im prędzej go zniszczę, tym prędzej dostanę nowy - powiedział Jørn. - Moim starym
pieniędzy nie brakuje.
Nana odstawiła mamy rower do stojaka i zamknęła go.
- Co masz teraz zamiar robić? - zainteresował się Jørn.
- Wejść i zostawić te pieniądze dla mojej pięknej mamy - odpowiedziała - ale może za
chwilę wyjdę.
Jørn kiwnął głową i wspiął się na swój rower. Utrzymywał chwiejną równowagę, stojąc
stopami na kołach. Nanie ta sztuczka nie zaimponowała i odwróciła się ze słowami:
- To na razie!
Szukając w kieszeni klucza, spoglądała na wywieszkę, którą mama niedawno umieściła
na drzwiach: „Tu mieszkają Nana + Vivi + Solvej”. Nowa wywieszka zasłaniała starą, na
której było tylko imię i nazwisko taty.
W mieszkaniu Vivi nadal grała, ile wlezie.
Nana otworzyła sobie drzwi, położyła pieniądze dla matki w pokoju i wyszła do kuchni.
Posmarowała sobie kanapkę i podeszła do parapetu włączyć radio tranzystorowe. Nastawiła je
głośniej i po chwili Vivi przestała grać.
Przez okno zobaczyła Jørna, który zmęczył się balansowaniem i wprowadzał właśnie
rower do ogródka przy swoim domu. Po drugiej stronie ulicy stały domki szeregowe, a każdy
z nich miał maleńki ogród. Ogródek przed domkiem Jørna był najpiękniejszy, bo jego mama
pielęgnowała go bez ustanku. Właśnie była w ogrodzie i kiedy zobaczyła Jørna, coś
powiedziała do niego, pewnie żeby jej pomógł.
W drzwiach od kuchni pojawiła się Vivi.
- Jak ci nie wstyd! - zawołała.
- Czego niby mam się wstydzić?
- Nie udawaj! Dobrze wiesz! Mam cholernie trudne wprawki do przerobienia.
- To daj sobie z nimi spokój.
- Lepiej zgaś to radio! - zawołała siostra.
Nana spojrzała na nią i po zastanowieniu wyłączyła tranzystor.
- Dziękuję - powiedziała Vivi, ale nie ruszała się z miejsca, przyglądając się nadal
Nanie.
- Nudzisz się? - zapytała po jakimś czasie.
Nana kiwnęła głową potakująco.
- Idiotyczne lato, co?.
- Tata nam przecież obiecał... - zaczęła Nana.
Vivi wpadła jej w słowo:
- Tata nic na to nie poradzi, że przesunęli mu termin urlopu.
Nana spojrzała na siostrę. O ile jej było wiadomo, to termin urlopu przesunęli nowej
pani tatusia, a nie jemu samemu, ale tego nie warto było mówić Vivi. Wstała i wymknęła się z
kuchni.
- Ale ty się pocisz! - rzuciła Vivi, kiedy przeciskała się koło niej. - Mogłabyś wziąć
prysznic!
Nana właśnie miała taki zamiar, ale teraz jej się nagle odechciało. Udała, że nie słyszy i
wyszła z domu. Na schodach zeszła na półpiętro, skąd można było zajrzeć do ogródka przy
domku, w którym mieszkał Jørn. Matce najwyraźniej udało się go zapędzić do strzyżenia
trawnika. Pracował przy pomocy nowiutkiej kosiarki zaopatrzonej w niebywale hałaśliwy
motor.
Jørn często powtarzał, że pieniądze to szmelc bez wartości. Bardzo możliwe, że Jørn nie
miał zbyt wiele radości z tego mnóstwa pieniędzy, które jego tatuś zarabiał, ale Nana potrafiła
wyobrazić sobie całe mnóstwo pożytecznych rzeczy, które przydałyby się jej, Vivi i mamie,
gdyby tylko miały je za co kupić.
Choćby wyjazd na porządne wakacje.
4.
Kosiarka zatrzymała się i Jørn kilkakrotnie pociągnął za sznur rozrusznika, żeby
ponownie ją uruchomić.
Używanie kosiarki z motorem do ogródka wielkości znaczka pocztowego uważał za
zupełną bzdurę, ale jego tatuś miał hysia na punkcie mechaniki i udało mu się ją kupić
niedrogo od znajomego. Mieli się zresztą niedługo przenieść do willi z dużym ogrodem.
Jørn właściwie też miał hysia na punkcie mechaniki, ale nie takiego jak ojciec, który
bez przerwy kupował mu wymyślne przedmioty, żeby sprawić chłopcu przyjemność - jak
mówił. Tylko że to właśnie tata najczęściej się nimi bawił, przynajmniej kiedy był w domu.
Wreszcie udało się zapalić motor. Jørn dodał gazu. Kosiarka wymierzona była w jego
mamę, która przykucnęła na trawniku.
Atak kosiarką! - pomyślał sobie Jørn. Ciekawe, czy ktoś zrobił wideo na taki temat? O
gościu, który uruchamia kosiarkę i dostaje amoku? Atakuje swoje ofiary na trawniku i
zamienia je w truskawkową marmoladę?!
Jørn ruszył kosiarką prosto na matkę. Dopiero w ostatnim momencie zakręcił. Podniosła
głowę i uśmiechnęła się. Nie udała mu się ta rola prawdziwego psychopaty z filmu wideo.
Wkrótce praca została zakończona, a kiedy już wyłączył motor, matka podeszła do
niego i położyła mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję ci - powiedziała - ale kosiarkę trzeba jeszcze odstawić na miejsce. Może
padać deszcz.
Jørn demonstracyjnie spojrzał w błękitne niebo, wypatrując na nim z uporem choćby
najmniejszej chmurki.
- Odstawić trzeba - powtórzyła matka.
- Yes!
- Czy nie jest elegancka? - zapytała mama. - Czy nie chciałbyś, żeby nadal wyglądała
równie schludnie i elegancko?
- Ja w ogóle nie wiem, na co nam ona potrzebna - odparł Jørn - gdybyśmy mieli cały
park, to co innego.
Mama uśmiechnęła się w odpowiedzi. Stała twarzą do słońca.
- A tak serio - dodał Jørn - to przeprowadzamy się do tego pałacu czy nie?
- O ile ojcu uda się uzyskać dobrą cenę za domek, który mamy tutaj.
Jørn spoglądał na matkę w milczeniu. W głębi duszy podejrzewał, że ma ona nie
większą ochotę na tę przeprowadzkę niż on sam.
- Jest nas tylko troje - odezwał się po chwili - będziemy się musieli długo szukać na tej
całej posiadłości.
Mama znów się uśmiechnęła.
- Zobaczymy, co tata postanowi, kiedy powróci z Hongkongu.
- A my już nie mamy nic do powiedzenia?!
- Jak najbardziej - odparowała matka - i właśnie powiadam ci, że masz odstawić tę
kosiarkę do komórki.
- Okej! - zgodził się Jørn. - You win. This time1
. Odprowadził kosiarkę do komórki i
spostrzegł schowany tam jednokołowiec. Szybko wyciągnął go na trawnik.
1
Wygrałaś. Tym razem.
- Zaraz, zaraz - wtrąciła się mama - zdawało mi się, że mieliśmy go zamienić! Tata dał
ci do wyboru, rower rajdowy albo na jednym kole.
Jørn potrząsnął głową.
- Nie, ojciec powiedział, że jeśli nauczę się jeździć na tym jednokołowym, zanim on
wróci z Hongkongu, to mogę go sobie zatrzymać.
Jørn wyprowadził jednokołowy rower na Firkløvervej i rozejrzał się wokół.
- Cześć, jestem z powrotem! - zawołała Nana, która właśnie w tej samej chwili wyszła z
domu.
- Cześć! - odparł Jørn. - Nie pomogłabyś mi wsiąść na to, tutaj? Dam ci się potem
przejechać.
Nana kiwnęła głową, ale roześmiała przy tym.
- Z czego się śmiejesz?
- Z tego, że z tobą zawsze się dobija jakiegoś targu. Chętnie bym ci pomogła, nawet
gdybyś mi nic za to nie obiecał, no nie?
Jørn miał akurat ruszać z miejsca, kiedy zorientował się, że mają widza. Jedenastoletnia
Karen właśnie pojawiła się w pobliżu. Nazywanie jej widzem było może lekką przesadą, bo
Karen miała coś z oczami. Zawsze nosiła okulary, przez które jej oczy wydawały się
ogromne, a mimo to widziała tylko z bardzo bliska. Widocznie jednak ich dostrzegła, albo
może dosłyszała, bo właśnie zawołała:
- Hej, Nana! Hej, Jørn!
Nana i Jørn odpowiedzieli na jej „hej!” i spojrzeli po sobie. Być może należało się teraz
zająć Karen, ale Jørn miał akurat straszną ochotę wypróbować jednokołowiec.
- Jedziemy? - zapytał Nanę.
Ta kiwnęła potakująco i Jørn nacisnął na pedały. Nana biegła obok i trzymała go za
siodełko, dopóki nie wyczuła, że zaczyna łapać równowagę. Wtedy go puściła, ale wciąż
jeszcze biegła obok roweru.
Jørn dojechał do końca ślepej uliczki, aż do czerwonej furtki, która prowadziła do lasu.
Udało mu się zawrócić nie wywracając się i ruszył z powrotem.
Nagle Nana chwyciła za siodełko. Jørn podniósł wzrok i dostrzegł powód jej
zachowania.
Na wprost niego jechał niezbyt szybko samochód. Nie zwrócił na niego uwagi, bo
samochód jechał samym rozpędem. Motor zgasł, a kierowca zbyt był zajęty próbą jego
ponownego uruchomienia, by zwracać uwagę, dokąd jedzie. Z Nany pomocą udało mu się
skręcić tuż przed maską samochodu. Kiedy się zatrzymali, Jørn odwrócił się i krzyknął:
- Bałwan! W tym kraju obowiązuje ruch prawostronny!
Samochód skręcił w ostatnią przecznicę Firkløvervej. Odbywało to się tak powoli, że
Jørn miał czas mu się dobrze przyjrzeć. Była. to czarna furgonetka z wymalowanymi na
bokach pasami, zaopatrzona w dwie długie anteny, jedną z przodu na masce, a drugą z tyłu
nad podwójnymi drzwiczkami do ładowania bagażu.
Jørn zauważył coś jeszcze, a mianowicie numer. Miał dobrą pamięć do liczb, a od
pewnego czasu starał się zapamiętywać numery samochodów, które zachowywały się
nieprzepisowo na jezdni. Miał nadzieję, że któregoś dnia mu się to przyda i będzie mógł
podać numer policji w wypadku jakiegoś szczególnie jaskrawego wykroczenia. Numerów
tego samochodu jednak nie udało mu się odczytać. Tabliczka z numerami była tak zabłocona,
że nie udało mu się odczytać ani liter, ani cyfr.
Jørn opuścił nogi na ziemię i spojrzał na Nanę.
- Czy zauważyłaś numery tego osła?! - zawołał.
Nana potrząsnęła głową.
- Tabliczka była zasmarowana błotem. Zupełnie nieczytelna, a...
- Co?
- ...a przez ostatnie dwa tygodnie przecież ani razu nie padało!
5.
Znowu zgasł motor, a niech to cholera! - pomyślał mężczyzna za kierownicą. - Nie
mogę mieć motoru, który co chwila gaśnie, zwłaszcza do tego, co zamierzam zrobić w ciągu
najbliższej doby!
Akurat w tej chwili motor nie jest jednak do niczego potrzebny. Czarny samochód
dojeżdża na miejsce własnym rozpędem. Uliczka opada lekko, aż do wjazdu do garażu.
Mężczyzna spokojnie wjeżdża i zaciąga hamulec. Wewnątrz garażu jest półmrok i mężczyzna
zdejmuje daszek z czoła, ale nie wstaje jeszcze i nie wysiada z samochodu.
Ma dwa pojazdy. Drugim jest lekki czerwony motocykl, ustawiony w poprzek na
samym końcu garażu.
Lepiej będzie, jeśli na niego też rzucę okiem - myśli sobie. Lepiej mieć pewność, że
żaden z motorów nie zawiedzie. Przed tym, co się ma wydarzyć.
Uśmiecha się do siebie, ale ręce mu trochę drżą.
W schowku pod tablicą przyrządów ma przenośną krótkofalówkę. W roztargnieniu
włącza ją i wyłącza. Prawa ręka wędruje głębiej i sprawdza, czy w schowku jest również
pistolet. Mężczyzna utwierdza się jednak w postanowieniu, że nie użyje go do niczego, nawet
na postrach, jeśli da się tego uniknąć. Pistolet jest jednak załadowany.
Powoli wysiada z samochodu. Właściwie nie czuje się najlepiej. Jutro już będzie po
wszystkim - myśli sobie.
Zamykając drzwi samochodu i przeciągając zupełnie bezwiednie dłonią po antenach,
myśli o dzieciach, których przed chwilą o mało nie potrącił.
- Nie wolno teraz powodować żadnych wypadków! - upomina sam siebie. - Tego tylko
brakowało, żeby jeździć lewą stroną jezdni, i bez tego mamy dosyć kłopotów!
Mężczyzna przechodzi bezpośrednio z garażu do domu Spogląda na zegarek, ale
właściwie nie sprawdza, która jest godzina. Oczekuje nadejścia wieczoru. Z przyjemnością
myśli o tym, że zapadnie zmrok i będzie mógł przystąpić do wykonania swojego planu.
6.
Karen zdjęła okulary i przetarła je.
Bez okularów cały świat wydawał jej się jedną wielką mgłą. Założyła je z powrotem i
pojawiły się jakieś kształty. Rozróżniała kształt furtki, przy której stała. Wydawało jej się, że
po drugiej stronie ulicy widzi zarys trzypiętrowego bloku, ale nie była pewna, czy coś widzi,
czy tak jej się wydaje, bo wie, że ten dom tam jest i że parę lat temu widziała go o wiele
wyraźniej.
Kiedy ostatnio była u lekarza, miał dla niej pocieszające wiadomości: jej wzrok przestał
się pogarszać. O poprawie nie mogło niestety być mowy, ale lekarze twierdzili, że już się nie
pogorszy. Nie będzie już więcej musiała zmieniać okularów co trzy miesiące, dano jej także
jakieś kropelki do oczu, które pomagały o tyle, że wzrok jej o wiele mniej się męczył w ciągu
dnia.
Kiedy zdejmowała okulary, działo się coś dziwnego z jej słuchem. Zawsze dobrze
słyszała, bo była do tego zmuszona, lecz wydawało się, że bez okularów potrafi jakby
nastawić swój słuch jeszcze ostrzej na interesujące ją dźwięki.
Przecierając okulary, dosłyszała wyraźnie coś, czego Jørn i Nana zapewne nie słyszeli:
że samochód z mocno zużytym silnikiem diesla (wydawał taki odgłos, jakby odpadł mu
tłumik) jedzie w ich kierunku, i to prawdopodobnie lewą stroną ulicy, bo przemknął bardzo
blisko gdzieś we mgle otaczającej Karen.
Po chwili motor zgasł, a następnie doszedł ją odgłos ostrego hamowania i usłyszała, jak
Jørn woła:
- Bałwan! W tym kraju obowiązuje ruch prawostronny!
Karen odwróciła się i weszła do ogródka, gdzie jej brat Lasse siedział na leżaku i czytał
gazetę. Rozpoznała go z odległości jakichś dwóch-trzech metrów. Musiała niemal dotknąć
gazety nosem, żeby zauważyć, że to „Information”.
- Lasse - powiedziała - czy mógłbyś mi przynieść moje krople do oczu?
- Tak, tak - odparł Lasse - ale musisz najpierw spróbować odpowiedzieć na jedno
pytanie: jak myślisz, ilu ludzi będzie mieszkało w Danii w roku dwutysięcznym dziesiątym?
- Mniej niż dzisiaj?
- A żebyś wiedziała! Mniej o półtora miliona! A wiesz, kto ich zdaniem ma wykonywać
całą robotę?
- Nie mógłbyś mi przynieść tych kropelek?
- My mamy ją wykonywać!
- Lasse, do cholery!
- No już dobra!
Lasse odłożył gazetę, wstał i wszedł do środka. Karen wzięła do ręki gazetę i
wpatrywała się w czarne znaczki. Miała specjalne okulary do czytania, ale nawet, przy ich
pomocy potrafiła odczytać tylko duże litery i tytuły.
Usłyszała otwieranie furtki i poznała Nanę po krokach.
- Hej, Karen - powiedziała Nana - nie wyjdziesz spróbować, jak się jeździ na nowym
jednokołowcu Jørna?
- Ja przecież nie potrafię!
- Będę cię trzymała za siodełko.
- Dobra, chętnie spróbuję.
Lasse wrócił z kropelkami. Nana chciała jej pomóc, ale Karen wolała to zrobić sama,
miała już wprawę i umiała wpuścić dokładnie jedną kroplę do każdego oka.
Po chwili wszyscy czworo byli już na drodze i jeździli na rowerach. Jørn wyciągnął
także swój rower terenowy i pożyczył go Lassemu - pod warunkiem, że Lasse mu pozwoli się
przejechać na swoim wyścigowcu z przerzutką.
- Coś za coś! Taka jest moja dewiza! - oznajmił Jørn.
Karen, objęta w pasie przez Nanę, próbowała niezbyt udolnie swoich sił na
jednokołowcu.
- Wcale nie jeździsz gorzej niż my! - wołała do niej zdyszana Nana. Lasse znudził się
jednak prędko rowerem przełajowym i też chciał spróbować tego z jednym kołem.
Skończyło się na tym, że Nana i Karen zostały ze starym rowerem mamy Nany, który
wprawdzie miał dwa koła, ale za to ani jednej zmiany biegów.
- Wskakuj! - krzyknęła Nana do Karen i Karen usadowiła się na bagażniku. Musiała się
mocno trzymać, zwłaszcza kiedy Nana wjeżdżała na chodnik.
Całkiem szczęśliwie się składa - pomyślała sobie Karen - że cała czwórka jest w domu,
chociaż wakacje są w pełni. Ona i Lasse zostali w mieście, ponieważ rodzice, pracujący oboje
w jednym ministerstwie, musieli przesunąć swój urlop, żeby poprawić jakiś plan. Nana jest w
domu, bo jej mama się rozwiodła i nie ma pieniędzy na wyjazd. A Jørn jest w domu,
ponieważ jego tatuś pojechał do Hongkongu.
Nana zatrzymała się. Była zdyszana, ale ona też coś dosłyszała.
- To policja? - krzyknęła.
- Nie, pogotowie - odpowiedziała Karen. Przejeżdżało niedaleką szosą.
- Jadą na północ? - zawołała znowu Nana.
- Tak, ale nie musisz tak krzyczeć. Nie jestem głucha tylko ślepa, wiesz?
Nana się roześmiała.
- Chciałabym mieć takie uszy jak ty - dodała.
- Możesz pożyczyć, ale razem z oczami - odparła Karen.
Nana kiwnęła głową i nacisnęła na pedały.
Już z daleka słychać było, że Jørn i Lasse pokłócili się o rowery. Lasse przewrócił się na
jednokołowcu i trochę go poobijał.
- Teraz nie będzie go można wymienić! - krzyczał Jørn.
- A ja myślałem, że właśnie o to ci chodziło! - bronił się Lasse.
Nana zatrzymała się w pewnej odległości od chłopców. Dziewczyny nie miały
najmniejszej ochoty mieszać się do kłótni chłopaków.
Cała czwórka - myślała sobie Karen - mogła zrobić mnóstwo rzeczy, których żadne z
nich, z osobna by nie potrafiło. Pod warunkiem, że się nie kłócili. Lasse był pierwszorzędny,
czytał książki i gazety i mnóstwo wiedział. Jørn miał dryg do mechaniki, a jeszcze większy do
przekonywania dorosłych. Nana była prawie tak silna jak chłopcy i wiele rzeczy umiała od
nich robić lepiej, na przykład jeździć na rowerze, wspinać się na drzewa i tym podobne. A
ona sama? - zastanawiała się Karen. - No cóż, miała przynajmniej dobry słuch, niezależnie od
tego czy to się może na coś przydać, czy nie.
Szkoda, że tak często się ze sobą sprzeczali. Żeby tylko udało się wynaleźć jakąś
wspólną zabawę na te wakacje, kiedy żadne z nich nie wyjeżdża.
Powiedziała to Nanie, a Nana przyznała jej rację:
- Żeby tylko coś się działo! - dodała. - Ale w tym zakichanym mieście-sypialni nigdy
nic się nie dzieje!
7.
Mężczyzna umieścił ozdobne pudełko po ciasteczkach na swoim stole. Obok postawił
niebieską torbę i rozpiął zamek.
Próbuje, czy pudełko zmieści się w torbie. Owszem! Uśmiecha się i zapala papierosa.
Siedząc i wciągając dym głęboko w płuca, a potem wypuszczając go z powrotem, myśli
sobie, że dobrze by było, gdyby już było po wszystkim.
Potem przychodzi mu do głowy, że skoro ma czas, mógłby jeszcze coś wypróbować.
Pudełko mieści się wprawdzie w torbie, ale czy zmieści się także...?
Gasi papierosa i podnosi się.
Wychodzi do garażu i wrzuca torbę ż pudełkiem w środku na siedzenie obok kierowcy.
Przed uruchomieniem swojej czarnej furgonetki obchodzi ją jeszcze z tyłu i przygląda się
numerom.
Palcem przejeżdża po osadzie, który powoduje, że numery są prawie nieczytelne. Osad
nie schodzi.
Mężczyzna gwiżdże i siada za kierownicą.
Wóz zapala natychmiast, motor został przejrzany i właściwie ustawiony. Przygotował
zresztą wszystko, jak tylko potrafił najlepiej - myśli sobie, wycofując z garażu samochód i
trzymając nie zapalonego papierosa w kąciku ust.
8.
Nana musiała sama przyznać, że niezbyt ładnie się zachowała, zsadzając Karen i
zostawiając ją w towarzystwie chłopców, którzy nie przestali się kłócić. Musiała jednak
zostać sama.
Pojechała do swej kryjówki. Jak zwykle zostawiła rower w ukryciu, wdrapała się na
górę i zaczęła czytać tam, gdzie przerwała poprzedniego dnia - o „Podwójnym morderstwie
przy Peter Bangsvej”.
Czytała, trzymając książkę bardzo blisko oczu, kiedy dosłyszała zatrzymujący się
opodal samochód, trzaśniecie drzwiczek, a niedługo potem jakieś poruszenie na dole w lesie.
Był to ten sam człowiek co poprzedniego dnia. Miał też ze sobą tę samą torbę.
Zatrzymał się przy drzewie, które naznaczył poprzednim razem. Starannie odmierzył kroki od
drzewa i znalazł się w tym samym miejscu, gdzie poprzedniego dnia poruszył łopatką ziemię.
Kucnął i pogwizdując sobie, zaczął odgarniać liście rękami, a następnie usuwać rozkopaną
ziemię.
Kiedy uznał, że wygrzebał dosyć ziemi z otworu, sięgnął po niebieską torbę i rozsunął
zamek błyskawiczny.
Nana pochyliła się ostrożnie, by lepiej mu się przyjrzeć. Podłoga stryszku lekko
zaskrzypiała, ale mężczyzna w ogóle nie podniósł głowy. Wyjmował coś z torby. Nana
wytężyła oczy - to było pudełko.
Mężczyzna podniósł pudełko, by mu się lepiej przyjrzeć i Nana mogłaby mu zajrzeć w
twarz, gdyby nie to, że podobnie jak poprzedniego dnia, mężczyzna nosił daszek
przeciwsłoneczny, który osłaniał oczy i zacieniał większość jego twarzy.
Mężczyzna włożył pudełko do otworu i znowu kucnął, przyglądając się swemu dziełu i
wygwizdując początek swojej ulubionej melodyjki. Potem wcisnął pudełko silnie do dołka i
zaczął je przykrywać.
Podłoga znowu zaskrzypiała pod Naną i tym razem mężczyzna się obejrzał. Przez
dłuższą chwilę rozglądał się niespokojnie, nim znowu podjął swoją pracę. Przykrył pudełko
ziemią, którą następnie udeptał i nakrył z góry liśćmi.
Jeszcze raz rozejrzał się uważnie dookoła, po czym oddalił się nieco. Zatrzymał się
jeszcze koło drzewa, które naznaczył niebieską plamką, gwizdnął jeszcze raz i wreszcie
odszedł do samochodu.
Maska ledwo prześwitywała między drzewami i Nana nie mogła rozpoznać, co to za
samochód.
Rozległ się odgłos zapalanego motoru, ale samochód jeszcze nie ruszał z miejsca.
Dopiero po dobrej chwili odjechał wreszcie.
Nana pozostała w kryjówce jeszcze przez jakieś pięć minut. Potem zeszła na dół i
podeszła do miejsca, gdzie mężczyzna zakopał pudełko. Wciąż jeszcze nasłuchiwała, czy nie
wróci, ale nie było powodu do niepokoju. Wreszcie zdecydowała się usunąć zwiędłe liście z
wierzchu, odsuwając je ostrożnie nogą. Chwilę jeszcze się wahała, ale w końcu kucnęła i
rozgarnęła rękami ziemię. Po chwili wyłoniło się wieczko.
Wyglądało to na staromodne pudełko po ciasteczkach, na pokrywce wymalowany był
obrazek, przedstawiający dzieci bawiące się pod rozkwitającym złotym deszczem.
Jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, zanim zdecydowała się wyjąć pudełko. Dobrze by
było mieć teraz taki słuch jak Karen, ale jej własny wystarczył, żeby ją upewnić, że nic w
pobliżu się nie porusza. W lesie było tak cicho, że mogło się wydawać, iż nikogo poza nią w
nim nie ma, że została sama na całym świecie.
Zważyła pudełko w ręku, było lekkie.
Następnie otworzyła: w środku nie było nic.
Siedziała przez chwilę, zastanawiając się: i co teraz? Zabrać ze sobą to pudełko? A
potem zasypać otwór i przykryć go zwiędłymi liśćmi? Ależ nie, po co?
Zrobi zupełnie inaczej, zupełnie inaczej!
Uważnie umieściła pudełko na powrót w otworze, a następnie zakryła otwór. Najpierw
ziemią, a potem zwiędłymi liśćmi. Po chwili miejsce to wyglądało dokładnie tak samo jak
wtedy kiedy mężczyzna je opuścił.
Nana jeszcze raz uważnie sprawdziła, jaka odległość dzieli zakopane pudełko od
drzewa naznaczonego niebieską kropką. Następnie spokojnie podeszła do swojego roweru,
wyciągnęła go z krzaków i wskoczyła na siodełko.
Nie bardzo wiedziała, co ma począć z tym swoim odkryciem, z tym, czego była
świadkiem, niczego zupełnie nie rozumiejąc - zachować tajemnicę dla siebie czy opowiedzieć
o niej innym?
9.
Przy kolacji Nana siedziała zatopiona w myślach i ciągle się jeszcze zastanawiała nad
tym, co zobaczyła.
Ani mama, ani Vivi nie uwierzyłyby, gdyby im opowiedziała, a z całą pewnością nie
uznałyby tego za interesujące.
- Nie powinnyście nastawiać lodówki na tak niską temperaturę - zauważyła mama -
szkoda prądu, a prąd kosztuje.
Kiedy Nana miała już wstawać od stołu, mama dodała już całkiem poważnie:
- Trzeba będzie w ogóle uważać bardziej na nasze wydatki. Najwcześniej na jesieni
dostanę pracę w pełnym wymiarze czasu. Dowiedziałam się o tym dzisiaj w klinice.
- Czyżby ludzi przestały boleć plecy? - zainteresowała się Vivi.
- Nie, ale przestali się leczyć, odkąd sami muszą za to płacić - odpowiedziała mama.
Po umyciu naczyń Nana wyszła na ulicę. Spostrzegła Lassego, który holował ze sobą
Karen. Mieli przy sobie jeden z dwóch radiotelefonów Jørna i właśnie go nastawiali. Po
chwili odezwało się w głośniku gwizdnięcie Jørna, a zaraz potem jego głos, ale brzmiał cicho
i niewyraźnie.
- Co on mówi do diabła? - złościł się Lasse. - Dlaczego nie słychać go lepiej?
- Mówi, że jest teraz przy budce telefonicznej - wyjaśniła spokojnie Karen.
- Naprawdę tak dobrze słyszysz, czy tylko...
Lasse sam sobie przerwał, bo właśnie dostrzegł Jørna, który rzeczywiście stał przy
budce telefonicznej kilkaset metrów dalej, tam gdzie Firkløvervej dochodziła do drogi
głównego ruchu.
Lasse zagwizdał ten sam sygnał, od którego zaczął Jørn i wszyscy poszli razem w
stronę budki.
Kiedy dotarli już na miejsce, a Jørn i Lasse na chwilę przerwali swoją dyskusję na temat
techniki funkcjonowania walkie-talkie, Nanie udało się wtrącić zdanie:
- Czy chcielibyście zobaczyć coś niezwykłego?
- Nie - odpowiedzieli jednocześnie Lasse i Jørn, ale po chwili okazało się naturalnie, że
chcą. Nana jeszcze się wahała, czy zdradzić tajemnicę swojej kryjówki. Zdecydowała się
jednak i opowiedziała im o scenie widzianej pod drzewem.
- Bujasz - upierał się Jørn.
Później jednak wszyscy troje towarzyszyli jej do kryjówki i miejsca zakopania pudełka.
Na rowerach dojechali do czerwonej furtki i ruszyli dalej w głąb lasu. Karen jechała za
Naną na bagażniku.
- Robisz z nas balona! - szepnął nieprzejednany Jørn, kiedy już położyli rowery. Lasse
przykrył mu usta dłonią.
Nana zatrzymała się przy drzewie naznaczonym plamką niebieskiej farby z puszki. Jørn
wyciągnął miniaturową latarkę kieszonkową, którą przywiózł mu ojciec, kiedy poprzednim
razem wracał z Hongkongu.
- Czy ty przypadkiem sama nie masz w domu niebieskiej farby do natryskiwania? - nie
dawał za wygraną Jørn.
Karen nakazała mu milczenie i po chwili pozostali także usłyszeli to, co ona już słyszała
od dłuższego czasu - odgłos nadjeżdżającego samochodu.
Samochód zatrzymał się nie opodal i doszło ich trzaśniecie drzwiami.
- Szybko do kryjówki! - zakomenderowała Nana.
Ona i Jørn wdrapali się pierwsi i wciągnęli za sobą Karen. Lasse podtrzymywał ją od
dołu i po sekundzie także był razem z nimi. Podłoga stryszku właśnie przestała skrzypieć pod
ich nogami, kiedy zobaczyli tego samego mężczyznę, którego Nana widziała już dwukrotnie,
jak stoi w miejscu zakopania pudełka i przyświeca sobie latarką. Wyjął składaną łopatkę ze
swojej niebieskiej torby, złożył i zabrał się do wykopywania pudełka.
Był odwrócony do nich plecami. Żadne z nich nie śmiało ruszyć się z miejsca, nie mogli
więc dostrzec, co robi z wyjętym z ziemi pudełkiem. Po chwili jednak kucnął i wyglądało na
to, że wyjmuje coś z torby i wkłada do pudełka. Od czasu do czasu wydawał z siebie
charakterystyczne pogwizdywanie, by po chwili znowu zamilknąć. Wreszcie usłyszeli
zamykanie pudełka i zasuwanie zamka błyskawicznego torby. Zaraz potem puszka została
ponownie zasypana ziemią i zakryta liśćmi. Mężczyzna zapalił papierosa. W błysku
płomienia zapalniczki Nana rozpoznała znajomy daszek, jakby nawet w nocy raziło go
światło! Mężczyzna kilkakrotnie zaciągnął się głęboko, po czym szybko zabrał torbę i ruszył
z powrotem do samochodu. Po chwili dosłyszeli zapalanie motoru i natychmiastowy odjazd
samochodu.
- To motor diesla - szepnęła Karen.
Cała czwórka zlazła na ziemię, a Jørn znów zapalił swoją znakomitą latarkę.
- On może jeszcze wrócić - szepnęła Nana.
- No to co? - zdziwił się Lasse. - Czy my tutaj robimy coś zakazanego?
Wszyscy czworo kucnęli i zabrali się do wydobywania pudełka. Nana zwróciła uwagę,
że Karen nieprzerwanie nasłuchuje. Stoi na straży - pomyślała. Wyłoniło się pudełko i
chłopcy pozwolili Nanie je wyjąć.
Było teraz ciężkie. Na pewno nie było puste.
W dodatku niełatwo je było otworzyć, bo całe zostało zaklejone mocną taśmą.
Jørn wyczarował scyzoryk, który według jego własnych słów mógł służyć do
dwudziestu pięciu różnych funkcji. Do krojenia także się nadawał i Jørn przeciął nim taśmę.
- To pudełko nie jest wcale nasze - szepnęła Karen. - Uważam, że powinniśmy o tym
komuś powiedzieć.
- A na przykład komu? - zaciekawił się Lasse.
Jørn przeciął taśmę do końca. Podał pudełko Nanie, która je otworzyła w świetle jego
latarki.
Pudełko rzeczywiście nie było puste. Było wypełnione po same brzegi banknotami.
Pudełko pełne pieniędzy
10.
Mama Jørna stała w kuchni i zastanawiała się.
Nie lubiła być sama w domu i bardzo się ucieszyła, kiedy Jørn przyprowadził Nanę,
Karen i Lassego. Rzadko zapraszał swoich przyjaciół do domu. Czasami zastanawiała się, czy
to nie dlatego, że ma więcej niż inne dzieci, więcej zabawek, większe kieszonkowe. Ostatnio
wydawało jej się, że zapowiedziana przeprowadzka do willi w „lepszej” dzielnicy jeszcze
bardziej go oddaliła od kolegów, a jednak przyszli go odwiedzić. To bardzo dobrze, ale co
wobec tego ją tak zastanawiało?
Pewnie coś mi się wydaje - pomyślała i w roztargnieniu otworzyła drzwi do lodówki.
Jørn zachowywał się tak, jakby mu bardzo zależało na tym, by jak najszybciej znalazła
się w kuchni i nalegał, by poszła przygotować kanapki, które sama im obiecała. Pozostała
trójka oczekiwała na rezultat jego wysiłków, nie kwapiąc się do wejścia, dopóki droga do
pokoju Jørna nie była wolna.
Lasse trzymał się z tyłu, w najsłabiej oświetlonym miejscu korytarza. Wiatrówkę miał
przerzuconą przez ramię i mamie Jørna wydawało się, że coś pod nią ukrywa.
Uśmiechnęła się do siebie: dzieci muszą mieć prawo do swoich drobnych tajemnic.
Przygotowawszy kanapki weszła po schodkach na górę, prawie tupiąc. Słyszała, że w
pokoju Jørna powstało wielkie zamieszanie. Na wszelki wypadek zapukała do drzwi, zza
których doszło ją szybkie poszeptywanie i przesuwanie czegoś, zanim Jørn odchrząknął i
zawołał: proszę!
Szybko odebrał od niej tacę z kanapkami i najwyraźniej usiłował ją wypchnąć z
powrotem za drzwi, zanim zdoła się dobrze rozejrzeć! Co to było takiego, czego nie wolno jej
było zobaczyć?
W przelocie zdążyła tylko zauważyć, że łóżko Jørna wraz ze schowkiem na pościel
zostało odsunięte od ściany i że Nana zajęta była układaniem poduszek na miejsce. Zupełnie
jakby Jørn wpadł na niebywały pomysł, żeby posprzątać za tapczanem!
Papierosów na pewno nie palili, dym poczułaby od razu.
W gruncie rzeczy Jørn miał rację, żądając, by postawiła tacę i nie mieszała się do ich
spraw. Zresztą tak właśnie zrobiła.
Kiedy jednak wróciła do kuchni, dotarł do niej z góry odgłos przesuwanego mebla. Na
górze widziała, że przesunęli tapczanik, a teraz nie miała wątpliwości, że znowu go
przesuwali!
Niech sobie mają te swoje tajemnice - pomyślała. Nagle wzrok jej padł na roladę z
nugatem, którą kupiła po południu, żeby mieć pod ręką coś ekstra, gdyby ojciec Jørna wrócił
niespodziewanie.
Czy to nie byłoby ładnie z jej strony, gdyby ją teraz pokroiła na cztery części i zaniosła
na górę jako poczęstunek, kiedy dzieci skończą jeść kanapki?
Wyjęła roladę z lodówki i położyła na stole. Pokroi ją na pięć kawałków - postanowiła.
Może zaproszą ją, żeby usiadła i pogadała z nimi chwilę, kiedy zaserwuje im taką
niespodziankę?
11.
Lasse miał całe mnóstwo pytań do Jørna i dziewczyny na razie się nie wtrącały.
- Czy te drzwi można zamknąć? - chciał wiedzieć.
Jørn potrząsnął głową.
- Czy twoja mama zawsze puka, zanim wejdzie do twego pokoju?
- W każdym razie zapukała, kiedy przyniosła kanapki.
- Czy zagląda kiedykolwiek do tej, jak ją nazwałeś, nory za tapczanem?
- Do nory skunksa? Myślę, że w ogóle zapomniała o jej istnieniu.
Pudełko trzymał na kolanach. Pudełko wypełnione po brzegi banknotami. Co ma z nim
zrobić, jeśli matka znowu pojawi się nieoczekiwanie?
Z drugiej strony nikt nie miał lepszego pomysłu na schowek. U Karen i Lasse siedzieli
bez przerwy rodzice zajęci pracą, którą wzięli ze sobą do domu. W domu u Nany była siostra,
jej wprawki na wiolonczeli słychać było aż na ulicy.
- Weź sobie kanapkę i odsapnij - powiedział Jørn.
- A jeśli twoja mama znów za chwilę wejdzie?
- Zrobimy wtedy tak, jak mówiłem. Potrafię sobie z nią poradzić.
Lasse był w gruncie rzeczy poirytowany tym, że Jørn w tak oczywisty sposób przejął
przewodnictwo. Musiał jednak przyznać, że Jørn naprawdę umiał sobie doskonale poradzić ze
swoją mamą. Jego pomysł, żeby każdemu wręczyć tekturowe pudło wyjęte ze schowka, też
był niezły. Każdy mógł sobie odliczyć swoją część.
- Ale po co mamy w ogóle liczyć te pieniądze? - zapytała Karen i zdjęła okulary, żeby
je przetrzeć. To był jej stały odruch, kiedy była czymś zafrasowana.
- Dlatego...
Lasse sam sobie przerwał.
- Tylko jedno wiemy na pewno o tych pieniądzach - wtrąciła Nana - to, że nie należą do
nas!
- W tej chwili mamy je akurat przy sobie - zauważył Jørn.
- To musi być łup z napadu na bank! - oświadczyła Karen.
- Gdyby tak było, musieliby o tym mówić przez radio - odparował Jørn - albo w
dzienniku telewizyjnym. To są pieniądze, których nikt jeszcze nie poszukuje.
- Ale po co mamy je liczyć? - dowiadywała się Karen. - Dlaczego nie mielibyśmy ich
po prostu oddać na policji?
- Dlaczego... - zawahał się Lasse - dlatego, że jest coś, co się nazywa znaleźne, prawda?
Określona część tych pieniędzy należy się znalazcy! Dlatego musimy wiedzieć, ile żeśmy
znaleźli!
- Może będziecie tak mili i powiecie mi, kiedy wreszcie skończycie z całym tym
gadaniem?! - wtrącił się Jørn. - Za dwadzieścia minut są wiadomości w radiu. Moglibyśmy
akurat w tym czasie policzyć pieniądze.
- Dobra - zgodził się Lasse - to zaczynajmy.
Dziewczyny zrezygnowały z dalszej dyskusji. Jørn rozdzielił banknoty na cztery, mniej
więcej równe, kupki. Z całą pewnością nie były to nowe banknoty - były pogniecione i
pomieszane - setki, pięćsetki i tysiące były przemieszane bezładnie.
Samo siedzenie z tymi pieniędzmi w ręku dawało takie poczucie, jakby człowiek coś
przełknął, zapominając to przeżuć - myślał sobie Lasse - jakby człowiek miał w żołądku
całego grejpfruta, którego nawet nie obrał przed połknięciem.
Wziął się jednak zaraz do liczenia, odkładając przeliczone banknoty do pudełka po
butach, które wręczył mu Jørn. Na obu jego udach leżały spore kupki nie policzonych jeszcze
pieniędzy, które w dodatku bez przerwy zsuwały się na podłogę.
Jørn wręczył każdemu po kawałku papieru do pisania i gumki, zanim sam zabrał się do
liczenia. Wyciągnął też z kieszeni mały kalkulator, przywieziony mu naturalnie przez ojca z
Hongkongu. Był zupełnie płaski i nie potrzebował żadnej baterii - wystarczyło go potrzymać
chwilę pod światło, by działał.
Lasse pochylił się nad Karen.
- Czy ty na wszelki wypadek nasłuchujesz? - zapytał.
- Tak, tak - odpowiedziała, ale widać było po niej, że jest całkowicie pochłonięta
liczeniem.
Po chwili nawet Lasse usłyszał, że na dole coś zostało włączone: telewizja, albo może
raczej małe radio tranzystorowe. Lasse rzucił okiem na swój zegarek - pozostało dwanaście
minut do pory nadawania wiadomości. Gdyby to miał być napad na bank - pomyślał - to zaraz
się o tym dowiedzą. Z drugiej strony, jeśli nie podali niczego w telewizji…
...to dlatego, że te pieniądze wzięły się z jakiegoś innego źródła! Może ktoś dokonał
włamania do systemu komputerowego. Może nikt nigdy nie odkryje, że te pieniądze zniknęły!
Sama myśl była fantastyczna. A może to wcale nie musi się skończyć tym, że odniosą
pieniądze i otrzymają znaleźne? Czy istniała taka możliwość?
Tak czy inaczej komuś musi ich brakować - uznał Lasse i pozwolił sobie na krzywy
uśmiech, gubiąc się przy tym w liczeniu sporego pliku tysiąckoronówek. Z całą pewnością
dotyczy to tego mężczyzny, który schował je do pudełka i zakopał! Tylko czy on mógł pójść
na policję?
Wydawało mu się, że nie.
Szkoda tylko, że jest ich aż tyle do podjęcia decyzji - myślał dalej - czworo to o wiele
za dużo, kiedy trzeba postanowić coś naprawdę ważnego. .
A co do tego mężczyzny, to jakie on ma właściwie szanse, żeby w ogóle trafić na ich
ślad? Właściwie żadnych i dlatego...
Lasse zorientował się nagle, że w jego pliku banknotów były prawie wyłącznie tysiące i
poczuł, jak piłka w jego żołądku zaczyna gwałtownie rosnąć. Jeśli to były pieniądze z
kradzieży - zastanawiał się - a przecież chyba nie było innej możliwości - to musiała to być
największa kradzież w historii Danii!
Rozejrzał się dokoła. Reszta była zajęta liczeniem, notowaniem, obwijaniem banknotów
gumką i układaniem ich w pudełkach. Jørn zatrzymał naturalnie blaszane pudełko po
ciastkach dla siebie. Karen podsuwała sobie banknoty pod sam nos. Jørn był szybki w
rachowaniu i już wystukiwał jakieś cyfry na swoim kalkulatorze.
Lasse podniósł do oczu banknot, który trzymał w palcach - była to pięćsetka, po jednej
stronie miała jaszczurkę, a po drugiej stronie wizerunek jakiejś kobiety. Kim ona była, nie
wiedział. Banknot miał dwa różne numery: liczbę siedmiocyfrową umieszczoną w prawym
górnym rogu, a na dole, również z prawej strony, czterocyfrowy numer poprzedzony literą i z
jeszcze jedną literą z tyłu. Banknot był mocno pomięty. Kiedy go podniósł do światła, widać
było jeszcze podwójny wizerunek człowieka w białej peruce: to musiał być znak wodny.
Lasse nigdy przedtem nie zwracał na takie rzeczy uwagi, ale też bardzo rzadko zdarzało mu
się trzymać pięćsetkoronowy banknot w ręku, a tysiąckoronowy chyba nigdy.
Czy było coś jeszcze na tym banknocie? Właśnie zaczął się ponownie wpatrywać w
banknot (spostrzegł przy tym, że ręce lekko mu drżą), kiedy poczuł szarpnięcie za ramię i
usłyszał głos Karen:
- Ktoś idzie po schodach! - szepnęła.
12.
Dopiero stojąc w otwartych drzwiach, matka Jørna uświadomiła sobie, że nie zapukała
jak zazwyczaj.
Od razu zorientowała się, że przyłapała dzieci na jakichś tajemniczych poczynaniach.
Nie miała pojęcia, co to takiego mogło być, ale niewątpliwie każde z czworga zachowywało
się niezwyczajnie!
Lasse leżał na brzuchu na tapczanie i jakby poprawiał wokół siebie poduszki. Jedną z
nich podsunął sobie pod brzuch, a w każdym razie coś tam sobie podsunął.
Karen siedziała na krześle i przecierała sobie okulary, ale - o dziwo - robiła to przy
pomocy szlafroka kąpielowego Jørna. Szlafrok przykrywał ją niemal całą.
Nana stała przy tapczanie i wykonywała jakieś dziwne ruchy nogami, zupełnie jakby
uczyła się tańczyć. Wyglądało to tak, jakby wykonywała jakieś figury taneczne w miejscu,
wspierając stopy o tapczan, albo przesuwając coś pod nim nogami.
Jørn stał odwrócony plecami przy oknie mansardy i coś tam jakby układał. Odwrócił się
dopiero po dłuższej chwili.
- Mamo! - powiedział niespodziewanie wysokim i załamującym się głosem. Zaraz
jednak odchrząknął i zaczął od początku, już prawie normalnym głosem:
- O rany, mamo! Sama mówiłaś tyle razy, że tak się nie wchodzi do pokoju, że trzeba
zapukać!
Miał słuszność i na ogół rzeczywiście się tego trzymała. Zdecydowała nie ruszać się od
drzwi. Jej pojawienie się było najwyraźniej zupełnie niepożądane.
Jørn i grupka jego przyjaciół pozostawała przez chwilę w kompletnym bezruchu,
zupełnie jakby się bawili w żywe obrazy. Wreszcie Jørn się poruszył i zdołał wykrzywić usta
w coś na kształt uśmiechu.
- Droga, kochana mamusiu! - powiedział. - Przyniosłaś nam jakieś łakocie, prawda? To
cudownie! To naprawdę bardzo miło z twojej strony, ale mimo wszystko umówiliśmy się
przecież że będziesz pukać, prawda?
Zdecydowała, że najlepiej będzie odpowiedzieć uśmiechem. Naprawdę trudno było się
temu chłopcu oprzeć, kiedy już raz postanowił być miły. Czuła też coraz wyraźniej, że
przyłapała ich na jakiejś tajemnicy, do której absolutnie nie powinna się była wtrącać.
- Pięć kawałków - zauważył Jørn - ale przecież nas jest tylko czworo.
- Tak, myślałam sobie... - zaczęła, ale po namyśle wzięła jeden kawałek do ręki i
postawiła tacę.
- Proszę! - powiedziała. - Zostawiam was teraz w spokoju.
- Mamo, jesteś prawdziwym aniołem! - schlebiał Jørn. Ciągle jeszcze przetrzymywał
ręce na jej ramionach, a kiedy się odwróciła, żeby odejść, poczuła, że Jørn ją do tego
przynagla i jakby chciał popchnąć ją w stronę drzwi.
- Już wychodzę! - powiedziała ze śmiechem.
- Moja mama to prawdziwy anioł! - powtórzył Jørn, ale puścił ją dopiero wtedy kiedy
znalazła się za progiem.
Kiedy schodziła po schodach, z pokoju Jørna nie dotarł do niej najmniejszy nawet
szelest. W ręku trzymała kawałek ciasta. Cóż, będzie musiała zjeść go sama.
Czy powinna się była wtrącić? Nie. „Anioły” się nie wtrącają - pomyślała sobie i
roześmiała się sama do siebie.
W kuchni usiadła przy stole, żeby zjeść swoją porcję. Z pokoju na górze brzmiało radio
i ona w kuchni także włączyła swoje. Zbliżała się dziesiąta, warto było posłuchać
wiadomości.
13.
W momencie kiedy mama Jørna włączyła radio, tę samą czynność wykonał ktoś jeszcze
- pewien mężczyzna siedzący przy swoim stole, na którym leży mała puszka z niebieską farbą
do natryskiwania, radiotelefon i tabliczka z numerami do motocykla.
Mężczyzna ustawił sobie pod ręką popielniczkę, która teraz była pełna niedopałków.
Słucha wiadomości z radia, pogwizduje sobie i pochyla się nad tabliczką. Cieniutkim
pędzelkiem domalowuje plamki czarnym lakierem, tak że tabliczka zaczyna wyglądać na
zbrudzoną, a numery stają się nieczytelne. Podnosi tabliczkę na wysokość oczu, żeby ocenić
efekty swojej pracy, a następnie znów kładzie ją na stole, by kontynuować swoje dzieło. Tak
długo obrabia początkową literę B, że w końcu można ją łatwo wziąć za D.
Jednocześnie nasłuchuje, co się dzieje w radiu.
Z Anglii donoszą o nowych starciach między demonstrantami a policją w zagłębiu
węglowym. W Danii ciągle rośnie czas oczekiwania pacjentów na przeprowadzenie jakiejś
ważnej dla życia operacji serca. Również czas oczekiwania na odbycie kary aresztu za jazdę
w stanie nietrzeźwym się wydłuża. Wreszcie pogoda: słonecznie i bez większych zmian.
Obszar wysokiego ciśnienia nad Europą Północną i Centralną przesuwa się tylko nieznacznie
na wschód, pogoda słoneczna i bez opadów utrzyma się prawdopodobnie do końca tygodnia.
Anders Bodelsen Złoty deszcz Przełożył z języka duńskiego Franciszek Jaszuński Wydawnictwo Poznańskie 1990 1. Nana jechała na rowerze do swojej kryjówki w lesie. Po drodze ktoś na nią wołał, ale nie odpowiedziała. Była w kiepskim humorze i miała ochotę być sama. Jechała na starym, czarnym rowerze mamusi, bo jej własny się popsuł. Był za wysoki, mimo że opuściła siodełko tak nisko, jak tylko się dało, ale Nana nie miała nic przeciwko temu, żeby pedałować na stojąco. Dojechawszy do końca ślepej uliczki, zsiadła i przeszła przez pomalowaną na czerwono furteczkę. Obejrzała się do tylu, ale nie zauważyła nikogo. Można było jechać dalej, do kryjówki. Kiedy już była blisko, zeskoczyła i schowała rower w gęstych krzakach. Była zupełnie sama w lesie. Nikt nie mógł teraz odkryć jej sekretu. Kryjówkę urządziła sobie na stryszku starej opuszczonej szopy, stojącej między drzewami. Kiedyś służyła jako karmnik dla zwierząt, ale od dawna nie była już używana. Nana uplotła sobie sznurową drabinkę, którą mogła za sobą wciągać. Wychodząc owijała drabinkę wokół słupa, żeby nie rzucała się w oczy. Teraz odnalazła ją, rozwinęła i szybko wdrapała się na stryszek. Stąpając ostrożnie dotarła do swego kącika, skąd można było doskonale obserwować las na dole, samemu nie będąc widzianym. Drabinkę oczywiście wciągnęła. Potem usadowiła się wygodnie i wzięła się do rozpakowywania chlebaka. Wydobyła z niego kartonik z mlekiem kakaowym i słomkę, parę apetycznych, chrupkich marchewek i małe pudełeczko rodzynek. Wyciągnęła też książkę i latarkę kieszonkową, ale nie zapalała jej, bo było jeszcze zupełnie widno. Książka, którą pożyczyła w bibliotece, miała tytuł „Słynne zagadki kryminalne”, a chodziło w niej o najprawdziwsze zbrodnie, które. kiedyś popełniono w Danii. Najciekawsze było to, że żadnej z nich nie udało się wykryć! Mordercy znajdowali się wciąż na wolności, jeśli dotąd nie umarli!
Nana zaczęła właśnie czytać rozdział, zatytułowany „Podwójne morderstwo przy Peter Bangsvej”, kiedy z dołu dobiegł ją dziwny odgłos, jakby przytłumione syczenie. Cichutko odłożyła książkę i podczołgała się na sam skraj stryszku, żeby wyjrzeć. Dopiero po dłuższej chwili spostrzegła, że na dole, w lesie, jest jakiś mężczyzna. Stał jakieś dwadzieścia metrów od szopy i spoglądał na pień drzewa. Stał w cieniu i dopiero kiedy się poruszył, Nana zobaczyła, że trzyma w ręku puszkę z farbą do natryskiwania. To musi być leśnik - pomyślała Nana. Gdyby ją zauważył, kazałby opróżnić kryjówkę i wynosić się stąd. Jak dotąd mężczyzna jednak wcale jej nie spostrzegł. Był zajęty przyglądaniem się małej plamce niebieskiej farby, którą oznaczył sobie drzewo. Po chwili zrobił kilka kroków wstecz, stawiając nogi bardzo uważnie, jakby chciał wymierzyć odległość. Cofnął się dokładnie do leżącej na ziemi torby. Wrzucił do niej puszkę z farbą, a wyciągnął składaną łopatkę, którą zaczął systematycznie skręcać. Pogwizdywał sobie przy tym jakąś melodyjkę, a właściwie nawet nie melodyjkę, tylko kilka oderwanych tonów. Kiedy łopatka była już złożona, mężczyzna, nie przerywając pogwizdywania, zagłębił jej ostrze w ziemi. Nana nie mogła ze swego schowka dostrzec rysów jego twarzy, zwłaszcza że mężczyzna nosił daszek osłaniający mu oczy. Co chwila przerywał pracę i oglądał się, jakby się chciał upewnić, że nikt go tu nie zaskoczy. Najdziwniejsze było jednak to, że nie wydawało się, by dół się pogłębiał. Człowiek na dole w lesie najwyraźniej chciał tylko spulchnić ziemię swoją łopatką. Kilka razy pochylał się i badał ręką, jak głęboko udało mu się dotrzeć. Po jakimś czasie musiał uznać, że starczy tego spulchniania, bo wyprostował się na całą wysokość i zagwizdawszy nieco składniej, zaczął z powrotem rozbierać łopatkę. Rozłożywszy ją na części, zapakował do torby i rozejrzawszy dookoła po raz ostatni, odszedł. Po chwili ze skraju lasu, z kierunku, w którym mieścił się mały parking dla samochodów, doszedł odgłos zapalanego motoru, a potem odjeżdżającego samochodu. Nana pozbierała swoje rzeczy. Po pierwsze zapadał już zmierzch i trudno by było czytać, a po drugie Nana była zaciekawiona i chciała zobaczyć, co ten mężczyzna właściwie zrobił w lesie. Zeszła na dół i zbliżyła się do miejsca, w którym kopał. Bardzo jej się to wszystko wydawało niezwykłe: że ktoś przyjeżdża w letni wieczór do lasku wyłącznie po to, by spulchnić mały kawałek ziemi.
W dodatku bardzo dokładnie zamaskował spulchniony kawałek, przykrywając go więdnącymi liśćmi! Nana odgarnęła je bardzo ostrożnie i próbowała wybadać, na jaką głębokość ziemia została poruszona. Wydawało jej się, że nie głębiej niż na jakieś dwadzieścia - trzydzieści centymetrów. Podeszła do pnia drzewa, przyjrzała się plamce niebieskiej farby i potrząsnęła głową. Zaraz sobie jednak powiedziała, że to wszystko może wcale nie jest dziwne dla kogoś, kto wie, czym zajmują się leśnicy. Rzecz w tym, że Nana w żaden sposób nie chciała uwierzyć, żeby ten pan był leśnikiem! Drzewa rzucały coraz dłuższe cienie i dno lasu zaczęło się pogrążać w półmroku. Gdzieś w oddali zakukała kukułka, a słowiki, jakby tylko czekały na ten sygnał, zaczęły się nawoływać nad strumykiem. Nana otrząsnęła się z zadumy i podeszła do schowanego w krzakach roweru. Miała ogromną ochotę komuś opowiedzieć, co widziała, ale nie mogła tego zrobić, nie zdradzając jednocześnie tajemnicy swojej kryjówki, a bardzo chciała zachować ją jeszcze przez jakiś czas dla siebie. Wskoczyła na rower i ruszyła w kierunku czerwonej furteczki, którą dostała się do lasu. 2. Na stole, przy którym siedzi mężczyzna, leży szereg rozmaitych przedmiotów. Jest tam między innymi puszka niebieskiej farby do natryskiwania, blaszane pudełko po ciasteczkach i radiotelefon. Siedzący przysuwa sobie pudełko bliżej i zaczyna je ostrożnie otwierać. Nagle coś sobie przypomina, przerywa i zdejmuje z głowy daszek przeciwsłoneczny, by odłożyć go na bok. Potem wyjmuje taśmę z podziałką i zaczyna starannie wymierzać pudełko po jego wewnętrznych ściankach, pogwizdując fragment jakiejś melodii. Pudełko po ciasteczkach jest staromodne i ładnie pomalowane. Na pokrywce widać dzieci bawiące się piłką i skakanką. Nad ich głowami rozkwita złoty deszcz. Mężczyzna pochylony nad robotą nie zwraca na to uwagi. Wcale mu nie przychodzi do głowy, że złoty deszcz kwitnie wprawdzie bardzo pięknie, ale jest trujący. Odnotowuje długość, szerokość i wysokość pudełka na kawałku papieru, a następnie mnoży wszystkie trzy cyfry przez siebie na kieszonkowym kalkulatorze. Wynik zapisuje na tym samym kawałku papieru i podkreśla grubą linią.
Mężczyzna ma zadowoloną minę, ale ręce mu trochę drżą. Odkłada taśmę, usadawia się wygodniej w fotelu i próbuje się odprężyć, widać jednak nie bardzo mu to wychodzi, bo zaraz znów pochyla się nad stołem. Na stole leży również pistolet. Siedzący wyciąga po niego rękę, ale zaraz ją cofa i najpierw zakłada przezroczyste, cieniutkie rękawiczki z gumy. Dopiero wówczas bierze broń do ręki, nucąc sobie przy tym pod nosem. Sprawdza, czy wszystko działa jak należy, czy jest wyczyszczone i naoliwiane i czy broń jest naładowana. Gdzieś na dworze odzywa się kukułka, ale mężczyzna nie zwracana to najmniejszej uwagi. Chociaż jest jasna letnia duńska noc, firanki w oknach są szczelnie zasłonięte. Mężczyzna odkłada pistolet i zdejmuje rękawiczki. Następnie przysuwa sobie radiotelefon, uruchamia go i nastawia na kanał czternasty. Wpatruje się w zegarek i czeka, aż upłyną ostatnie sekundy przed godziną jedenastą. Dokładnie o jedenastej uruchamia mikrofon i wygwizduje w przestrzeń umówiony sygnał. Odpowiedź przychodzi prawie natychmiast. Gdzieś w nocy czuwa inny człowiek, który usłyszał sygnał i wie, co on może oznaczać. - I jak? - odzywa się głos z głośnika. - Gotowe? Czy wszystko się zmieści? Siedzący przy stole najpierw przysuwa mikrofon do samych ust, a dopiero potem odpowiada: - Gotowe! Zmieści się! Możemy realizować nasz plan! Potem śmieje się, a głos z ciemności również odpowiada śmiechem. Po tej krótkiej rozmowie zaczyna owijać pudełko po ciastkach taśmą klejącą i sprawdza, czy zamknięcie jest odpowiednio szczelne. Przy tej czynności znowu zaczyna pogwizdywać. Nadal nie zauważa pięknie malowanej pokrywki z beztrosko bawiącymi się dziećmi i trującym złotym deszczem, który rozkwita nad ich głowami. 3. Nana spała do późna, a im dłużej leżała w łóżku, tym mniejszą miała ochotę, żeby z niego wstać. Słyszała, jak mama wychodzi do pracy, a także jak starsza siostra zaczyna swoje ćwiczenia na wiolonczeli. Światło przesączające się spod firanek zapowiadało kolejny słoneczny dzień, ale co Nana miała z tym dniem zrobić? Co miała w ogóle zrobić z wakacjami?
W końcu wstała i poszła do kuchni, gdzie na stole leżała kartka od mamusi. Prosiła, żeby pójść na pocztę i odebrać pieniądze przysłane przez tatę, który mieszkał w Aarhus. Było to wyrównanie za podwyższone alimenty. Vivi nawet nie raczyła powiedzieć jej dzień dobry. Grała dalej wpatrzona w swoje nuty. W mieszkaniu nie było dokąd uciec od tego rzępolenia i Nana doszła do wniosku, że najlepiej od razu pójść na pocztę. Małe fabryki na przedmieściu także rozpoczęły wakacje i widać to było gołym okiem. Ruch na ulicach był o wiele mniejszy, znacznie mniej było także samochodów na parkingach. Wiele mieszkań i domków zdradzało nieomylne oznaki, że mieszkańcy je opuścili. Mimo późnej pory firanki były zaciągnięte, a ogródki aż się prosiły o podlewanie. Na poczcie Nana okazała się jedyną klientką, a przy okienku nie było nikogo. Dziwnie to wyglądało w tym dużym i nowoczesnym budynku, gdzie na ogół było tyle osób, że wszystkie okienka musiały pracować na raz. Dopiero kiedy Nana głośno chrząknęła, ktoś wyszedł z sortowni listów i podszedł do okienka. Był to młody mężczyzna, którego Nana znała z widzenia, zawsze był miły i wesoły, kiedy ją obsługiwał, a nawet pamiętał, jak ma na imię. - Cześć Nana! - powiedział. - Coś takiego! Czyżbyś znowu chciała pieniędzy? Nana kiwnęła potakująco głową i podsunęła mu przekaz. - Czy mama miała to podpisać na odwrocie? - zapytała. - Niekoniecznie, jeśli ty sama możesz się wylegitymować - odpowiedział urzędnik. Nana przypomniała sobie, że urzędnik nazywa się Manniche. Wyciągnęła z tylnej kieszeni swoją kartę biblioteczną. Manniche przyjrzał się jej uważnie. Za jego plecami pojawił się inny urzędnik i usiadł przy maszynie do pisania, na której zaczął coś wystukiwać, posługując się dwoma palcami. - Powinien być dokument z fotografią - powiedział Manniche - coś, na czym jest twoje zdjęcie. Nana podniosła wzrok. Manniche był przystojnym mężczyzną, wyglądał bardzo sympatycznie. Nie podobały jej się tylko jego oczy, małe i jakieś zmęczone. Mrużył je, chociaż miał na nosie okulary przeciwsłoneczne. Teraz jednak uśmiechnął się i wysunął szufladę z pieniędzmi. - Nie przejmuj się! - powiedział. - Już ci daję pieniądze dla twojej pięknej mamy. W jakich banknotach sobie życzysz? Może być w tysiącach? Mężczyzna siedzący w głębi podniósł wzrok znad biurka.
- Jeśli nie ma pan drobniejszych - podchwyciła Nana. Manniche roześmiał się i odliczył jej jeden banknot stukoronowy i dwa po dwadzieścia. - Tylko wracaj prosto do domu! - przestrzegł ją. - Nie wydaj tego po drodze! I pozdrów swoją mamusię! Nana znów spojrzała na niego i zauważyła, że wprawdzie się śmieje, ale jednocześnie mruży oczy ze zmęczenia. - Pozdrów także swoją piękną siostrę! - dodał. Nana spojrzała mu wprost w oczy. - Czy naprawdę uważasz, że mama jest piękna? - spytała. - O, tak! - odparł Manniche, po czym pochylił się ku niej i dodał ściszonym głosem: - I coś mi się zdaje, że coraz bardziej robisz się do niej podobna! Mężczyzna siedzący w głębi dosłyszał widocznie te słowa, bo uśmiechnął się. Także Nana uśmiechnęła się mimo woli. Potem odwróciła się i szybko wyszła z poczty, trzymając w ręku banknoty. Przed pocztą zatrzymała się, żeby złożyć pieniądze i schować je do kieszeni razem z kartą biblioteczną, gdy poczuła, że coś twardego wbija jej się w plecy. - Nie ruszać się! - zabrzmiał głos. - Zamknij oczy i dawaj pieniądze, tylko szybko! Wszystkie pieniądze, jakie masz! Przed pocztą nie było żywej duszy, ale Nana tylko na chwilę dała się zaskoczyć. Zaraz poznała głos - to był Jørn z tej samej ulicy. Kiedy próbowała się odwrócić chwycił ją za łokcie. - Puszczaj, bo zacznę krzyczeć!- zaprotestowała. - Okej, krzycz sobie! Chciałbym to usłyszeć! - Nie mam zwyczaju krzyczeć z powodu byle głupstwa - odparowała Nana i odwróciła się. - Co ty tu robisz? - Nic takiego - odpowiedział Jørn - zaplanowałem sobie tylko mały napad, no nie? Nana włożyła pieniądze do kieszeni i podeszła do swego roweru. Jørn poszedł za nią. Swój prawie nowy rajdowy rower rzucił niedbale na chodnik. Nana zauważyła, że jest już mocno obdrapany. Pojechali razem i po drodze na zmianę zwiększali tempo, aż wreszcie zaczęli prawdziwy wyścig. Jørn miał trzynaście lat, był prawie o rok od niej starszy, a jego rower był nowy, ale niezbyt szybki. Nadawał się głównie do jeżdżenia po wertepach i Nana bez większego wysiłku dotrzymywała mu tempa, dopiero na ostatniej prostej na Firkløvervej Jørn zdołał ją wyprzedzić.
- Nie powinieneś tak rzucać tego roweru - zauważyła, kiedy oboje zatrzymali się przed wejściem do jej domu i zdyszani próbowali złapać oddech. - Im prędzej go zniszczę, tym prędzej dostanę nowy - powiedział Jørn. - Moim starym pieniędzy nie brakuje. Nana odstawiła mamy rower do stojaka i zamknęła go. - Co masz teraz zamiar robić? - zainteresował się Jørn. - Wejść i zostawić te pieniądze dla mojej pięknej mamy - odpowiedziała - ale może za chwilę wyjdę. Jørn kiwnął głową i wspiął się na swój rower. Utrzymywał chwiejną równowagę, stojąc stopami na kołach. Nanie ta sztuczka nie zaimponowała i odwróciła się ze słowami: - To na razie! Szukając w kieszeni klucza, spoglądała na wywieszkę, którą mama niedawno umieściła na drzwiach: „Tu mieszkają Nana + Vivi + Solvej”. Nowa wywieszka zasłaniała starą, na której było tylko imię i nazwisko taty. W mieszkaniu Vivi nadal grała, ile wlezie. Nana otworzyła sobie drzwi, położyła pieniądze dla matki w pokoju i wyszła do kuchni. Posmarowała sobie kanapkę i podeszła do parapetu włączyć radio tranzystorowe. Nastawiła je głośniej i po chwili Vivi przestała grać. Przez okno zobaczyła Jørna, który zmęczył się balansowaniem i wprowadzał właśnie rower do ogródka przy swoim domu. Po drugiej stronie ulicy stały domki szeregowe, a każdy z nich miał maleńki ogród. Ogródek przed domkiem Jørna był najpiękniejszy, bo jego mama pielęgnowała go bez ustanku. Właśnie była w ogrodzie i kiedy zobaczyła Jørna, coś powiedziała do niego, pewnie żeby jej pomógł. W drzwiach od kuchni pojawiła się Vivi. - Jak ci nie wstyd! - zawołała. - Czego niby mam się wstydzić? - Nie udawaj! Dobrze wiesz! Mam cholernie trudne wprawki do przerobienia. - To daj sobie z nimi spokój. - Lepiej zgaś to radio! - zawołała siostra. Nana spojrzała na nią i po zastanowieniu wyłączyła tranzystor. - Dziękuję - powiedziała Vivi, ale nie ruszała się z miejsca, przyglądając się nadal Nanie. - Nudzisz się? - zapytała po jakimś czasie. Nana kiwnęła głową potakująco.
- Idiotyczne lato, co?. - Tata nam przecież obiecał... - zaczęła Nana. Vivi wpadła jej w słowo: - Tata nic na to nie poradzi, że przesunęli mu termin urlopu. Nana spojrzała na siostrę. O ile jej było wiadomo, to termin urlopu przesunęli nowej pani tatusia, a nie jemu samemu, ale tego nie warto było mówić Vivi. Wstała i wymknęła się z kuchni. - Ale ty się pocisz! - rzuciła Vivi, kiedy przeciskała się koło niej. - Mogłabyś wziąć prysznic! Nana właśnie miała taki zamiar, ale teraz jej się nagle odechciało. Udała, że nie słyszy i wyszła z domu. Na schodach zeszła na półpiętro, skąd można było zajrzeć do ogródka przy domku, w którym mieszkał Jørn. Matce najwyraźniej udało się go zapędzić do strzyżenia trawnika. Pracował przy pomocy nowiutkiej kosiarki zaopatrzonej w niebywale hałaśliwy motor. Jørn często powtarzał, że pieniądze to szmelc bez wartości. Bardzo możliwe, że Jørn nie miał zbyt wiele radości z tego mnóstwa pieniędzy, które jego tatuś zarabiał, ale Nana potrafiła wyobrazić sobie całe mnóstwo pożytecznych rzeczy, które przydałyby się jej, Vivi i mamie, gdyby tylko miały je za co kupić. Choćby wyjazd na porządne wakacje. 4. Kosiarka zatrzymała się i Jørn kilkakrotnie pociągnął za sznur rozrusznika, żeby ponownie ją uruchomić. Używanie kosiarki z motorem do ogródka wielkości znaczka pocztowego uważał za zupełną bzdurę, ale jego tatuś miał hysia na punkcie mechaniki i udało mu się ją kupić niedrogo od znajomego. Mieli się zresztą niedługo przenieść do willi z dużym ogrodem. Jørn właściwie też miał hysia na punkcie mechaniki, ale nie takiego jak ojciec, który bez przerwy kupował mu wymyślne przedmioty, żeby sprawić chłopcu przyjemność - jak mówił. Tylko że to właśnie tata najczęściej się nimi bawił, przynajmniej kiedy był w domu. Wreszcie udało się zapalić motor. Jørn dodał gazu. Kosiarka wymierzona była w jego mamę, która przykucnęła na trawniku.
Atak kosiarką! - pomyślał sobie Jørn. Ciekawe, czy ktoś zrobił wideo na taki temat? O gościu, który uruchamia kosiarkę i dostaje amoku? Atakuje swoje ofiary na trawniku i zamienia je w truskawkową marmoladę?! Jørn ruszył kosiarką prosto na matkę. Dopiero w ostatnim momencie zakręcił. Podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie udała mu się ta rola prawdziwego psychopaty z filmu wideo. Wkrótce praca została zakończona, a kiedy już wyłączył motor, matka podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. - Dziękuję ci - powiedziała - ale kosiarkę trzeba jeszcze odstawić na miejsce. Może padać deszcz. Jørn demonstracyjnie spojrzał w błękitne niebo, wypatrując na nim z uporem choćby najmniejszej chmurki. - Odstawić trzeba - powtórzyła matka. - Yes! - Czy nie jest elegancka? - zapytała mama. - Czy nie chciałbyś, żeby nadal wyglądała równie schludnie i elegancko? - Ja w ogóle nie wiem, na co nam ona potrzebna - odparł Jørn - gdybyśmy mieli cały park, to co innego. Mama uśmiechnęła się w odpowiedzi. Stała twarzą do słońca. - A tak serio - dodał Jørn - to przeprowadzamy się do tego pałacu czy nie? - O ile ojcu uda się uzyskać dobrą cenę za domek, który mamy tutaj. Jørn spoglądał na matkę w milczeniu. W głębi duszy podejrzewał, że ma ona nie większą ochotę na tę przeprowadzkę niż on sam. - Jest nas tylko troje - odezwał się po chwili - będziemy się musieli długo szukać na tej całej posiadłości. Mama znów się uśmiechnęła. - Zobaczymy, co tata postanowi, kiedy powróci z Hongkongu. - A my już nie mamy nic do powiedzenia?! - Jak najbardziej - odparowała matka - i właśnie powiadam ci, że masz odstawić tę kosiarkę do komórki. - Okej! - zgodził się Jørn. - You win. This time1 . Odprowadził kosiarkę do komórki i spostrzegł schowany tam jednokołowiec. Szybko wyciągnął go na trawnik. 1 Wygrałaś. Tym razem.
- Zaraz, zaraz - wtrąciła się mama - zdawało mi się, że mieliśmy go zamienić! Tata dał ci do wyboru, rower rajdowy albo na jednym kole. Jørn potrząsnął głową. - Nie, ojciec powiedział, że jeśli nauczę się jeździć na tym jednokołowym, zanim on wróci z Hongkongu, to mogę go sobie zatrzymać. Jørn wyprowadził jednokołowy rower na Firkløvervej i rozejrzał się wokół. - Cześć, jestem z powrotem! - zawołała Nana, która właśnie w tej samej chwili wyszła z domu. - Cześć! - odparł Jørn. - Nie pomogłabyś mi wsiąść na to, tutaj? Dam ci się potem przejechać. Nana kiwnęła głową, ale roześmiała przy tym. - Z czego się śmiejesz? - Z tego, że z tobą zawsze się dobija jakiegoś targu. Chętnie bym ci pomogła, nawet gdybyś mi nic za to nie obiecał, no nie? Jørn miał akurat ruszać z miejsca, kiedy zorientował się, że mają widza. Jedenastoletnia Karen właśnie pojawiła się w pobliżu. Nazywanie jej widzem było może lekką przesadą, bo Karen miała coś z oczami. Zawsze nosiła okulary, przez które jej oczy wydawały się ogromne, a mimo to widziała tylko z bardzo bliska. Widocznie jednak ich dostrzegła, albo może dosłyszała, bo właśnie zawołała: - Hej, Nana! Hej, Jørn! Nana i Jørn odpowiedzieli na jej „hej!” i spojrzeli po sobie. Być może należało się teraz zająć Karen, ale Jørn miał akurat straszną ochotę wypróbować jednokołowiec. - Jedziemy? - zapytał Nanę. Ta kiwnęła potakująco i Jørn nacisnął na pedały. Nana biegła obok i trzymała go za siodełko, dopóki nie wyczuła, że zaczyna łapać równowagę. Wtedy go puściła, ale wciąż jeszcze biegła obok roweru. Jørn dojechał do końca ślepej uliczki, aż do czerwonej furtki, która prowadziła do lasu. Udało mu się zawrócić nie wywracając się i ruszył z powrotem. Nagle Nana chwyciła za siodełko. Jørn podniósł wzrok i dostrzegł powód jej zachowania. Na wprost niego jechał niezbyt szybko samochód. Nie zwrócił na niego uwagi, bo samochód jechał samym rozpędem. Motor zgasł, a kierowca zbyt był zajęty próbą jego ponownego uruchomienia, by zwracać uwagę, dokąd jedzie. Z Nany pomocą udało mu się skręcić tuż przed maską samochodu. Kiedy się zatrzymali, Jørn odwrócił się i krzyknął:
- Bałwan! W tym kraju obowiązuje ruch prawostronny! Samochód skręcił w ostatnią przecznicę Firkløvervej. Odbywało to się tak powoli, że Jørn miał czas mu się dobrze przyjrzeć. Była. to czarna furgonetka z wymalowanymi na bokach pasami, zaopatrzona w dwie długie anteny, jedną z przodu na masce, a drugą z tyłu nad podwójnymi drzwiczkami do ładowania bagażu. Jørn zauważył coś jeszcze, a mianowicie numer. Miał dobrą pamięć do liczb, a od pewnego czasu starał się zapamiętywać numery samochodów, które zachowywały się nieprzepisowo na jezdni. Miał nadzieję, że któregoś dnia mu się to przyda i będzie mógł podać numer policji w wypadku jakiegoś szczególnie jaskrawego wykroczenia. Numerów tego samochodu jednak nie udało mu się odczytać. Tabliczka z numerami była tak zabłocona, że nie udało mu się odczytać ani liter, ani cyfr. Jørn opuścił nogi na ziemię i spojrzał na Nanę. - Czy zauważyłaś numery tego osła?! - zawołał. Nana potrząsnęła głową. - Tabliczka była zasmarowana błotem. Zupełnie nieczytelna, a... - Co? - ...a przez ostatnie dwa tygodnie przecież ani razu nie padało! 5. Znowu zgasł motor, a niech to cholera! - pomyślał mężczyzna za kierownicą. - Nie mogę mieć motoru, który co chwila gaśnie, zwłaszcza do tego, co zamierzam zrobić w ciągu najbliższej doby! Akurat w tej chwili motor nie jest jednak do niczego potrzebny. Czarny samochód dojeżdża na miejsce własnym rozpędem. Uliczka opada lekko, aż do wjazdu do garażu. Mężczyzna spokojnie wjeżdża i zaciąga hamulec. Wewnątrz garażu jest półmrok i mężczyzna zdejmuje daszek z czoła, ale nie wstaje jeszcze i nie wysiada z samochodu. Ma dwa pojazdy. Drugim jest lekki czerwony motocykl, ustawiony w poprzek na samym końcu garażu. Lepiej będzie, jeśli na niego też rzucę okiem - myśli sobie. Lepiej mieć pewność, że żaden z motorów nie zawiedzie. Przed tym, co się ma wydarzyć. Uśmiecha się do siebie, ale ręce mu trochę drżą. W schowku pod tablicą przyrządów ma przenośną krótkofalówkę. W roztargnieniu włącza ją i wyłącza. Prawa ręka wędruje głębiej i sprawdza, czy w schowku jest również
pistolet. Mężczyzna utwierdza się jednak w postanowieniu, że nie użyje go do niczego, nawet na postrach, jeśli da się tego uniknąć. Pistolet jest jednak załadowany. Powoli wysiada z samochodu. Właściwie nie czuje się najlepiej. Jutro już będzie po wszystkim - myśli sobie. Zamykając drzwi samochodu i przeciągając zupełnie bezwiednie dłonią po antenach, myśli o dzieciach, których przed chwilą o mało nie potrącił. - Nie wolno teraz powodować żadnych wypadków! - upomina sam siebie. - Tego tylko brakowało, żeby jeździć lewą stroną jezdni, i bez tego mamy dosyć kłopotów! Mężczyzna przechodzi bezpośrednio z garażu do domu Spogląda na zegarek, ale właściwie nie sprawdza, która jest godzina. Oczekuje nadejścia wieczoru. Z przyjemnością myśli o tym, że zapadnie zmrok i będzie mógł przystąpić do wykonania swojego planu. 6. Karen zdjęła okulary i przetarła je. Bez okularów cały świat wydawał jej się jedną wielką mgłą. Założyła je z powrotem i pojawiły się jakieś kształty. Rozróżniała kształt furtki, przy której stała. Wydawało jej się, że po drugiej stronie ulicy widzi zarys trzypiętrowego bloku, ale nie była pewna, czy coś widzi, czy tak jej się wydaje, bo wie, że ten dom tam jest i że parę lat temu widziała go o wiele wyraźniej. Kiedy ostatnio była u lekarza, miał dla niej pocieszające wiadomości: jej wzrok przestał się pogarszać. O poprawie nie mogło niestety być mowy, ale lekarze twierdzili, że już się nie pogorszy. Nie będzie już więcej musiała zmieniać okularów co trzy miesiące, dano jej także jakieś kropelki do oczu, które pomagały o tyle, że wzrok jej o wiele mniej się męczył w ciągu dnia. Kiedy zdejmowała okulary, działo się coś dziwnego z jej słuchem. Zawsze dobrze słyszała, bo była do tego zmuszona, lecz wydawało się, że bez okularów potrafi jakby nastawić swój słuch jeszcze ostrzej na interesujące ją dźwięki. Przecierając okulary, dosłyszała wyraźnie coś, czego Jørn i Nana zapewne nie słyszeli: że samochód z mocno zużytym silnikiem diesla (wydawał taki odgłos, jakby odpadł mu tłumik) jedzie w ich kierunku, i to prawdopodobnie lewą stroną ulicy, bo przemknął bardzo blisko gdzieś we mgle otaczającej Karen. Po chwili motor zgasł, a następnie doszedł ją odgłos ostrego hamowania i usłyszała, jak Jørn woła:
- Bałwan! W tym kraju obowiązuje ruch prawostronny! Karen odwróciła się i weszła do ogródka, gdzie jej brat Lasse siedział na leżaku i czytał gazetę. Rozpoznała go z odległości jakichś dwóch-trzech metrów. Musiała niemal dotknąć gazety nosem, żeby zauważyć, że to „Information”. - Lasse - powiedziała - czy mógłbyś mi przynieść moje krople do oczu? - Tak, tak - odparł Lasse - ale musisz najpierw spróbować odpowiedzieć na jedno pytanie: jak myślisz, ilu ludzi będzie mieszkało w Danii w roku dwutysięcznym dziesiątym? - Mniej niż dzisiaj? - A żebyś wiedziała! Mniej o półtora miliona! A wiesz, kto ich zdaniem ma wykonywać całą robotę? - Nie mógłbyś mi przynieść tych kropelek? - My mamy ją wykonywać! - Lasse, do cholery! - No już dobra! Lasse odłożył gazetę, wstał i wszedł do środka. Karen wzięła do ręki gazetę i wpatrywała się w czarne znaczki. Miała specjalne okulary do czytania, ale nawet, przy ich pomocy potrafiła odczytać tylko duże litery i tytuły. Usłyszała otwieranie furtki i poznała Nanę po krokach. - Hej, Karen - powiedziała Nana - nie wyjdziesz spróbować, jak się jeździ na nowym jednokołowcu Jørna? - Ja przecież nie potrafię! - Będę cię trzymała za siodełko. - Dobra, chętnie spróbuję. Lasse wrócił z kropelkami. Nana chciała jej pomóc, ale Karen wolała to zrobić sama, miała już wprawę i umiała wpuścić dokładnie jedną kroplę do każdego oka. Po chwili wszyscy czworo byli już na drodze i jeździli na rowerach. Jørn wyciągnął także swój rower terenowy i pożyczył go Lassemu - pod warunkiem, że Lasse mu pozwoli się przejechać na swoim wyścigowcu z przerzutką. - Coś za coś! Taka jest moja dewiza! - oznajmił Jørn. Karen, objęta w pasie przez Nanę, próbowała niezbyt udolnie swoich sił na jednokołowcu. - Wcale nie jeździsz gorzej niż my! - wołała do niej zdyszana Nana. Lasse znudził się jednak prędko rowerem przełajowym i też chciał spróbować tego z jednym kołem.
Skończyło się na tym, że Nana i Karen zostały ze starym rowerem mamy Nany, który wprawdzie miał dwa koła, ale za to ani jednej zmiany biegów. - Wskakuj! - krzyknęła Nana do Karen i Karen usadowiła się na bagażniku. Musiała się mocno trzymać, zwłaszcza kiedy Nana wjeżdżała na chodnik. Całkiem szczęśliwie się składa - pomyślała sobie Karen - że cała czwórka jest w domu, chociaż wakacje są w pełni. Ona i Lasse zostali w mieście, ponieważ rodzice, pracujący oboje w jednym ministerstwie, musieli przesunąć swój urlop, żeby poprawić jakiś plan. Nana jest w domu, bo jej mama się rozwiodła i nie ma pieniędzy na wyjazd. A Jørn jest w domu, ponieważ jego tatuś pojechał do Hongkongu. Nana zatrzymała się. Była zdyszana, ale ona też coś dosłyszała. - To policja? - krzyknęła. - Nie, pogotowie - odpowiedziała Karen. Przejeżdżało niedaleką szosą. - Jadą na północ? - zawołała znowu Nana. - Tak, ale nie musisz tak krzyczeć. Nie jestem głucha tylko ślepa, wiesz? Nana się roześmiała. - Chciałabym mieć takie uszy jak ty - dodała. - Możesz pożyczyć, ale razem z oczami - odparła Karen. Nana kiwnęła głową i nacisnęła na pedały. Już z daleka słychać było, że Jørn i Lasse pokłócili się o rowery. Lasse przewrócił się na jednokołowcu i trochę go poobijał. - Teraz nie będzie go można wymienić! - krzyczał Jørn. - A ja myślałem, że właśnie o to ci chodziło! - bronił się Lasse. Nana zatrzymała się w pewnej odległości od chłopców. Dziewczyny nie miały najmniejszej ochoty mieszać się do kłótni chłopaków. Cała czwórka - myślała sobie Karen - mogła zrobić mnóstwo rzeczy, których żadne z nich, z osobna by nie potrafiło. Pod warunkiem, że się nie kłócili. Lasse był pierwszorzędny, czytał książki i gazety i mnóstwo wiedział. Jørn miał dryg do mechaniki, a jeszcze większy do przekonywania dorosłych. Nana była prawie tak silna jak chłopcy i wiele rzeczy umiała od nich robić lepiej, na przykład jeździć na rowerze, wspinać się na drzewa i tym podobne. A ona sama? - zastanawiała się Karen. - No cóż, miała przynajmniej dobry słuch, niezależnie od tego czy to się może na coś przydać, czy nie. Szkoda, że tak często się ze sobą sprzeczali. Żeby tylko udało się wynaleźć jakąś wspólną zabawę na te wakacje, kiedy żadne z nich nie wyjeżdża. Powiedziała to Nanie, a Nana przyznała jej rację:
- Żeby tylko coś się działo! - dodała. - Ale w tym zakichanym mieście-sypialni nigdy nic się nie dzieje! 7. Mężczyzna umieścił ozdobne pudełko po ciasteczkach na swoim stole. Obok postawił niebieską torbę i rozpiął zamek. Próbuje, czy pudełko zmieści się w torbie. Owszem! Uśmiecha się i zapala papierosa. Siedząc i wciągając dym głęboko w płuca, a potem wypuszczając go z powrotem, myśli sobie, że dobrze by było, gdyby już było po wszystkim. Potem przychodzi mu do głowy, że skoro ma czas, mógłby jeszcze coś wypróbować. Pudełko mieści się wprawdzie w torbie, ale czy zmieści się także...? Gasi papierosa i podnosi się. Wychodzi do garażu i wrzuca torbę ż pudełkiem w środku na siedzenie obok kierowcy. Przed uruchomieniem swojej czarnej furgonetki obchodzi ją jeszcze z tyłu i przygląda się numerom. Palcem przejeżdża po osadzie, który powoduje, że numery są prawie nieczytelne. Osad nie schodzi. Mężczyzna gwiżdże i siada za kierownicą. Wóz zapala natychmiast, motor został przejrzany i właściwie ustawiony. Przygotował zresztą wszystko, jak tylko potrafił najlepiej - myśli sobie, wycofując z garażu samochód i trzymając nie zapalonego papierosa w kąciku ust. 8. Nana musiała sama przyznać, że niezbyt ładnie się zachowała, zsadzając Karen i zostawiając ją w towarzystwie chłopców, którzy nie przestali się kłócić. Musiała jednak zostać sama. Pojechała do swej kryjówki. Jak zwykle zostawiła rower w ukryciu, wdrapała się na górę i zaczęła czytać tam, gdzie przerwała poprzedniego dnia - o „Podwójnym morderstwie przy Peter Bangsvej”. Czytała, trzymając książkę bardzo blisko oczu, kiedy dosłyszała zatrzymujący się opodal samochód, trzaśniecie drzwiczek, a niedługo potem jakieś poruszenie na dole w lesie.
Był to ten sam człowiek co poprzedniego dnia. Miał też ze sobą tę samą torbę. Zatrzymał się przy drzewie, które naznaczył poprzednim razem. Starannie odmierzył kroki od drzewa i znalazł się w tym samym miejscu, gdzie poprzedniego dnia poruszył łopatką ziemię. Kucnął i pogwizdując sobie, zaczął odgarniać liście rękami, a następnie usuwać rozkopaną ziemię. Kiedy uznał, że wygrzebał dosyć ziemi z otworu, sięgnął po niebieską torbę i rozsunął zamek błyskawiczny. Nana pochyliła się ostrożnie, by lepiej mu się przyjrzeć. Podłoga stryszku lekko zaskrzypiała, ale mężczyzna w ogóle nie podniósł głowy. Wyjmował coś z torby. Nana wytężyła oczy - to było pudełko. Mężczyzna podniósł pudełko, by mu się lepiej przyjrzeć i Nana mogłaby mu zajrzeć w twarz, gdyby nie to, że podobnie jak poprzedniego dnia, mężczyzna nosił daszek przeciwsłoneczny, który osłaniał oczy i zacieniał większość jego twarzy. Mężczyzna włożył pudełko do otworu i znowu kucnął, przyglądając się swemu dziełu i wygwizdując początek swojej ulubionej melodyjki. Potem wcisnął pudełko silnie do dołka i zaczął je przykrywać. Podłoga znowu zaskrzypiała pod Naną i tym razem mężczyzna się obejrzał. Przez dłuższą chwilę rozglądał się niespokojnie, nim znowu podjął swoją pracę. Przykrył pudełko ziemią, którą następnie udeptał i nakrył z góry liśćmi. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie dookoła, po czym oddalił się nieco. Zatrzymał się jeszcze koło drzewa, które naznaczył niebieską plamką, gwizdnął jeszcze raz i wreszcie odszedł do samochodu. Maska ledwo prześwitywała między drzewami i Nana nie mogła rozpoznać, co to za samochód. Rozległ się odgłos zapalanego motoru, ale samochód jeszcze nie ruszał z miejsca. Dopiero po dobrej chwili odjechał wreszcie. Nana pozostała w kryjówce jeszcze przez jakieś pięć minut. Potem zeszła na dół i podeszła do miejsca, gdzie mężczyzna zakopał pudełko. Wciąż jeszcze nasłuchiwała, czy nie wróci, ale nie było powodu do niepokoju. Wreszcie zdecydowała się usunąć zwiędłe liście z wierzchu, odsuwając je ostrożnie nogą. Chwilę jeszcze się wahała, ale w końcu kucnęła i rozgarnęła rękami ziemię. Po chwili wyłoniło się wieczko. Wyglądało to na staromodne pudełko po ciasteczkach, na pokrywce wymalowany był obrazek, przedstawiający dzieci bawiące się pod rozkwitającym złotym deszczem.
Jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, zanim zdecydowała się wyjąć pudełko. Dobrze by było mieć teraz taki słuch jak Karen, ale jej własny wystarczył, żeby ją upewnić, że nic w pobliżu się nie porusza. W lesie było tak cicho, że mogło się wydawać, iż nikogo poza nią w nim nie ma, że została sama na całym świecie. Zważyła pudełko w ręku, było lekkie. Następnie otworzyła: w środku nie było nic. Siedziała przez chwilę, zastanawiając się: i co teraz? Zabrać ze sobą to pudełko? A potem zasypać otwór i przykryć go zwiędłymi liśćmi? Ależ nie, po co? Zrobi zupełnie inaczej, zupełnie inaczej! Uważnie umieściła pudełko na powrót w otworze, a następnie zakryła otwór. Najpierw ziemią, a potem zwiędłymi liśćmi. Po chwili miejsce to wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy kiedy mężczyzna je opuścił. Nana jeszcze raz uważnie sprawdziła, jaka odległość dzieli zakopane pudełko od drzewa naznaczonego niebieską kropką. Następnie spokojnie podeszła do swojego roweru, wyciągnęła go z krzaków i wskoczyła na siodełko. Nie bardzo wiedziała, co ma począć z tym swoim odkryciem, z tym, czego była świadkiem, niczego zupełnie nie rozumiejąc - zachować tajemnicę dla siebie czy opowiedzieć o niej innym? 9. Przy kolacji Nana siedziała zatopiona w myślach i ciągle się jeszcze zastanawiała nad tym, co zobaczyła. Ani mama, ani Vivi nie uwierzyłyby, gdyby im opowiedziała, a z całą pewnością nie uznałyby tego za interesujące. - Nie powinnyście nastawiać lodówki na tak niską temperaturę - zauważyła mama - szkoda prądu, a prąd kosztuje. Kiedy Nana miała już wstawać od stołu, mama dodała już całkiem poważnie: - Trzeba będzie w ogóle uważać bardziej na nasze wydatki. Najwcześniej na jesieni dostanę pracę w pełnym wymiarze czasu. Dowiedziałam się o tym dzisiaj w klinice. - Czyżby ludzi przestały boleć plecy? - zainteresowała się Vivi. - Nie, ale przestali się leczyć, odkąd sami muszą za to płacić - odpowiedziała mama. Po umyciu naczyń Nana wyszła na ulicę. Spostrzegła Lassego, który holował ze sobą Karen. Mieli przy sobie jeden z dwóch radiotelefonów Jørna i właśnie go nastawiali. Po
chwili odezwało się w głośniku gwizdnięcie Jørna, a zaraz potem jego głos, ale brzmiał cicho i niewyraźnie. - Co on mówi do diabła? - złościł się Lasse. - Dlaczego nie słychać go lepiej? - Mówi, że jest teraz przy budce telefonicznej - wyjaśniła spokojnie Karen. - Naprawdę tak dobrze słyszysz, czy tylko... Lasse sam sobie przerwał, bo właśnie dostrzegł Jørna, który rzeczywiście stał przy budce telefonicznej kilkaset metrów dalej, tam gdzie Firkløvervej dochodziła do drogi głównego ruchu. Lasse zagwizdał ten sam sygnał, od którego zaczął Jørn i wszyscy poszli razem w stronę budki. Kiedy dotarli już na miejsce, a Jørn i Lasse na chwilę przerwali swoją dyskusję na temat techniki funkcjonowania walkie-talkie, Nanie udało się wtrącić zdanie: - Czy chcielibyście zobaczyć coś niezwykłego? - Nie - odpowiedzieli jednocześnie Lasse i Jørn, ale po chwili okazało się naturalnie, że chcą. Nana jeszcze się wahała, czy zdradzić tajemnicę swojej kryjówki. Zdecydowała się jednak i opowiedziała im o scenie widzianej pod drzewem. - Bujasz - upierał się Jørn. Później jednak wszyscy troje towarzyszyli jej do kryjówki i miejsca zakopania pudełka. Na rowerach dojechali do czerwonej furtki i ruszyli dalej w głąb lasu. Karen jechała za Naną na bagażniku. - Robisz z nas balona! - szepnął nieprzejednany Jørn, kiedy już położyli rowery. Lasse przykrył mu usta dłonią. Nana zatrzymała się przy drzewie naznaczonym plamką niebieskiej farby z puszki. Jørn wyciągnął miniaturową latarkę kieszonkową, którą przywiózł mu ojciec, kiedy poprzednim razem wracał z Hongkongu. - Czy ty przypadkiem sama nie masz w domu niebieskiej farby do natryskiwania? - nie dawał za wygraną Jørn. Karen nakazała mu milczenie i po chwili pozostali także usłyszeli to, co ona już słyszała od dłuższego czasu - odgłos nadjeżdżającego samochodu. Samochód zatrzymał się nie opodal i doszło ich trzaśniecie drzwiami. - Szybko do kryjówki! - zakomenderowała Nana. Ona i Jørn wdrapali się pierwsi i wciągnęli za sobą Karen. Lasse podtrzymywał ją od dołu i po sekundzie także był razem z nimi. Podłoga stryszku właśnie przestała skrzypieć pod ich nogami, kiedy zobaczyli tego samego mężczyznę, którego Nana widziała już dwukrotnie,
jak stoi w miejscu zakopania pudełka i przyświeca sobie latarką. Wyjął składaną łopatkę ze swojej niebieskiej torby, złożył i zabrał się do wykopywania pudełka. Był odwrócony do nich plecami. Żadne z nich nie śmiało ruszyć się z miejsca, nie mogli więc dostrzec, co robi z wyjętym z ziemi pudełkiem. Po chwili jednak kucnął i wyglądało na to, że wyjmuje coś z torby i wkłada do pudełka. Od czasu do czasu wydawał z siebie charakterystyczne pogwizdywanie, by po chwili znowu zamilknąć. Wreszcie usłyszeli zamykanie pudełka i zasuwanie zamka błyskawicznego torby. Zaraz potem puszka została ponownie zasypana ziemią i zakryta liśćmi. Mężczyzna zapalił papierosa. W błysku płomienia zapalniczki Nana rozpoznała znajomy daszek, jakby nawet w nocy raziło go światło! Mężczyzna kilkakrotnie zaciągnął się głęboko, po czym szybko zabrał torbę i ruszył z powrotem do samochodu. Po chwili dosłyszeli zapalanie motoru i natychmiastowy odjazd samochodu. - To motor diesla - szepnęła Karen. Cała czwórka zlazła na ziemię, a Jørn znów zapalił swoją znakomitą latarkę. - On może jeszcze wrócić - szepnęła Nana. - No to co? - zdziwił się Lasse. - Czy my tutaj robimy coś zakazanego? Wszyscy czworo kucnęli i zabrali się do wydobywania pudełka. Nana zwróciła uwagę, że Karen nieprzerwanie nasłuchuje. Stoi na straży - pomyślała. Wyłoniło się pudełko i chłopcy pozwolili Nanie je wyjąć. Było teraz ciężkie. Na pewno nie było puste. W dodatku niełatwo je było otworzyć, bo całe zostało zaklejone mocną taśmą. Jørn wyczarował scyzoryk, który według jego własnych słów mógł służyć do dwudziestu pięciu różnych funkcji. Do krojenia także się nadawał i Jørn przeciął nim taśmę. - To pudełko nie jest wcale nasze - szepnęła Karen. - Uważam, że powinniśmy o tym komuś powiedzieć. - A na przykład komu? - zaciekawił się Lasse. Jørn przeciął taśmę do końca. Podał pudełko Nanie, która je otworzyła w świetle jego latarki. Pudełko rzeczywiście nie było puste. Było wypełnione po same brzegi banknotami. Pudełko pełne pieniędzy 10.
Mama Jørna stała w kuchni i zastanawiała się. Nie lubiła być sama w domu i bardzo się ucieszyła, kiedy Jørn przyprowadził Nanę, Karen i Lassego. Rzadko zapraszał swoich przyjaciół do domu. Czasami zastanawiała się, czy to nie dlatego, że ma więcej niż inne dzieci, więcej zabawek, większe kieszonkowe. Ostatnio wydawało jej się, że zapowiedziana przeprowadzka do willi w „lepszej” dzielnicy jeszcze bardziej go oddaliła od kolegów, a jednak przyszli go odwiedzić. To bardzo dobrze, ale co wobec tego ją tak zastanawiało? Pewnie coś mi się wydaje - pomyślała i w roztargnieniu otworzyła drzwi do lodówki. Jørn zachowywał się tak, jakby mu bardzo zależało na tym, by jak najszybciej znalazła się w kuchni i nalegał, by poszła przygotować kanapki, które sama im obiecała. Pozostała trójka oczekiwała na rezultat jego wysiłków, nie kwapiąc się do wejścia, dopóki droga do pokoju Jørna nie była wolna. Lasse trzymał się z tyłu, w najsłabiej oświetlonym miejscu korytarza. Wiatrówkę miał przerzuconą przez ramię i mamie Jørna wydawało się, że coś pod nią ukrywa. Uśmiechnęła się do siebie: dzieci muszą mieć prawo do swoich drobnych tajemnic. Przygotowawszy kanapki weszła po schodkach na górę, prawie tupiąc. Słyszała, że w pokoju Jørna powstało wielkie zamieszanie. Na wszelki wypadek zapukała do drzwi, zza których doszło ją szybkie poszeptywanie i przesuwanie czegoś, zanim Jørn odchrząknął i zawołał: proszę! Szybko odebrał od niej tacę z kanapkami i najwyraźniej usiłował ją wypchnąć z powrotem za drzwi, zanim zdoła się dobrze rozejrzeć! Co to było takiego, czego nie wolno jej było zobaczyć? W przelocie zdążyła tylko zauważyć, że łóżko Jørna wraz ze schowkiem na pościel zostało odsunięte od ściany i że Nana zajęta była układaniem poduszek na miejsce. Zupełnie jakby Jørn wpadł na niebywały pomysł, żeby posprzątać za tapczanem! Papierosów na pewno nie palili, dym poczułaby od razu. W gruncie rzeczy Jørn miał rację, żądając, by postawiła tacę i nie mieszała się do ich spraw. Zresztą tak właśnie zrobiła. Kiedy jednak wróciła do kuchni, dotarł do niej z góry odgłos przesuwanego mebla. Na górze widziała, że przesunęli tapczanik, a teraz nie miała wątpliwości, że znowu go przesuwali! Niech sobie mają te swoje tajemnice - pomyślała. Nagle wzrok jej padł na roladę z nugatem, którą kupiła po południu, żeby mieć pod ręką coś ekstra, gdyby ojciec Jørna wrócił niespodziewanie.
Czy to nie byłoby ładnie z jej strony, gdyby ją teraz pokroiła na cztery części i zaniosła na górę jako poczęstunek, kiedy dzieci skończą jeść kanapki? Wyjęła roladę z lodówki i położyła na stole. Pokroi ją na pięć kawałków - postanowiła. Może zaproszą ją, żeby usiadła i pogadała z nimi chwilę, kiedy zaserwuje im taką niespodziankę? 11. Lasse miał całe mnóstwo pytań do Jørna i dziewczyny na razie się nie wtrącały. - Czy te drzwi można zamknąć? - chciał wiedzieć. Jørn potrząsnął głową. - Czy twoja mama zawsze puka, zanim wejdzie do twego pokoju? - W każdym razie zapukała, kiedy przyniosła kanapki. - Czy zagląda kiedykolwiek do tej, jak ją nazwałeś, nory za tapczanem? - Do nory skunksa? Myślę, że w ogóle zapomniała o jej istnieniu. Pudełko trzymał na kolanach. Pudełko wypełnione po brzegi banknotami. Co ma z nim zrobić, jeśli matka znowu pojawi się nieoczekiwanie? Z drugiej strony nikt nie miał lepszego pomysłu na schowek. U Karen i Lasse siedzieli bez przerwy rodzice zajęci pracą, którą wzięli ze sobą do domu. W domu u Nany była siostra, jej wprawki na wiolonczeli słychać było aż na ulicy. - Weź sobie kanapkę i odsapnij - powiedział Jørn. - A jeśli twoja mama znów za chwilę wejdzie? - Zrobimy wtedy tak, jak mówiłem. Potrafię sobie z nią poradzić. Lasse był w gruncie rzeczy poirytowany tym, że Jørn w tak oczywisty sposób przejął przewodnictwo. Musiał jednak przyznać, że Jørn naprawdę umiał sobie doskonale poradzić ze swoją mamą. Jego pomysł, żeby każdemu wręczyć tekturowe pudło wyjęte ze schowka, też był niezły. Każdy mógł sobie odliczyć swoją część. - Ale po co mamy w ogóle liczyć te pieniądze? - zapytała Karen i zdjęła okulary, żeby je przetrzeć. To był jej stały odruch, kiedy była czymś zafrasowana. - Dlatego... Lasse sam sobie przerwał. - Tylko jedno wiemy na pewno o tych pieniądzach - wtrąciła Nana - to, że nie należą do nas! - W tej chwili mamy je akurat przy sobie - zauważył Jørn.
- To musi być łup z napadu na bank! - oświadczyła Karen. - Gdyby tak było, musieliby o tym mówić przez radio - odparował Jørn - albo w dzienniku telewizyjnym. To są pieniądze, których nikt jeszcze nie poszukuje. - Ale po co mamy je liczyć? - dowiadywała się Karen. - Dlaczego nie mielibyśmy ich po prostu oddać na policji? - Dlaczego... - zawahał się Lasse - dlatego, że jest coś, co się nazywa znaleźne, prawda? Określona część tych pieniędzy należy się znalazcy! Dlatego musimy wiedzieć, ile żeśmy znaleźli! - Może będziecie tak mili i powiecie mi, kiedy wreszcie skończycie z całym tym gadaniem?! - wtrącił się Jørn. - Za dwadzieścia minut są wiadomości w radiu. Moglibyśmy akurat w tym czasie policzyć pieniądze. - Dobra - zgodził się Lasse - to zaczynajmy. Dziewczyny zrezygnowały z dalszej dyskusji. Jørn rozdzielił banknoty na cztery, mniej więcej równe, kupki. Z całą pewnością nie były to nowe banknoty - były pogniecione i pomieszane - setki, pięćsetki i tysiące były przemieszane bezładnie. Samo siedzenie z tymi pieniędzmi w ręku dawało takie poczucie, jakby człowiek coś przełknął, zapominając to przeżuć - myślał sobie Lasse - jakby człowiek miał w żołądku całego grejpfruta, którego nawet nie obrał przed połknięciem. Wziął się jednak zaraz do liczenia, odkładając przeliczone banknoty do pudełka po butach, które wręczył mu Jørn. Na obu jego udach leżały spore kupki nie policzonych jeszcze pieniędzy, które w dodatku bez przerwy zsuwały się na podłogę. Jørn wręczył każdemu po kawałku papieru do pisania i gumki, zanim sam zabrał się do liczenia. Wyciągnął też z kieszeni mały kalkulator, przywieziony mu naturalnie przez ojca z Hongkongu. Był zupełnie płaski i nie potrzebował żadnej baterii - wystarczyło go potrzymać chwilę pod światło, by działał. Lasse pochylił się nad Karen. - Czy ty na wszelki wypadek nasłuchujesz? - zapytał. - Tak, tak - odpowiedziała, ale widać było po niej, że jest całkowicie pochłonięta liczeniem. Po chwili nawet Lasse usłyszał, że na dole coś zostało włączone: telewizja, albo może raczej małe radio tranzystorowe. Lasse rzucił okiem na swój zegarek - pozostało dwanaście minut do pory nadawania wiadomości. Gdyby to miał być napad na bank - pomyślał - to zaraz się o tym dowiedzą. Z drugiej strony, jeśli nie podali niczego w telewizji…
...to dlatego, że te pieniądze wzięły się z jakiegoś innego źródła! Może ktoś dokonał włamania do systemu komputerowego. Może nikt nigdy nie odkryje, że te pieniądze zniknęły! Sama myśl była fantastyczna. A może to wcale nie musi się skończyć tym, że odniosą pieniądze i otrzymają znaleźne? Czy istniała taka możliwość? Tak czy inaczej komuś musi ich brakować - uznał Lasse i pozwolił sobie na krzywy uśmiech, gubiąc się przy tym w liczeniu sporego pliku tysiąckoronówek. Z całą pewnością dotyczy to tego mężczyzny, który schował je do pudełka i zakopał! Tylko czy on mógł pójść na policję? Wydawało mu się, że nie. Szkoda tylko, że jest ich aż tyle do podjęcia decyzji - myślał dalej - czworo to o wiele za dużo, kiedy trzeba postanowić coś naprawdę ważnego. . A co do tego mężczyzny, to jakie on ma właściwie szanse, żeby w ogóle trafić na ich ślad? Właściwie żadnych i dlatego... Lasse zorientował się nagle, że w jego pliku banknotów były prawie wyłącznie tysiące i poczuł, jak piłka w jego żołądku zaczyna gwałtownie rosnąć. Jeśli to były pieniądze z kradzieży - zastanawiał się - a przecież chyba nie było innej możliwości - to musiała to być największa kradzież w historii Danii! Rozejrzał się dokoła. Reszta była zajęta liczeniem, notowaniem, obwijaniem banknotów gumką i układaniem ich w pudełkach. Jørn zatrzymał naturalnie blaszane pudełko po ciastkach dla siebie. Karen podsuwała sobie banknoty pod sam nos. Jørn był szybki w rachowaniu i już wystukiwał jakieś cyfry na swoim kalkulatorze. Lasse podniósł do oczu banknot, który trzymał w palcach - była to pięćsetka, po jednej stronie miała jaszczurkę, a po drugiej stronie wizerunek jakiejś kobiety. Kim ona była, nie wiedział. Banknot miał dwa różne numery: liczbę siedmiocyfrową umieszczoną w prawym górnym rogu, a na dole, również z prawej strony, czterocyfrowy numer poprzedzony literą i z jeszcze jedną literą z tyłu. Banknot był mocno pomięty. Kiedy go podniósł do światła, widać było jeszcze podwójny wizerunek człowieka w białej peruce: to musiał być znak wodny. Lasse nigdy przedtem nie zwracał na takie rzeczy uwagi, ale też bardzo rzadko zdarzało mu się trzymać pięćsetkoronowy banknot w ręku, a tysiąckoronowy chyba nigdy. Czy było coś jeszcze na tym banknocie? Właśnie zaczął się ponownie wpatrywać w banknot (spostrzegł przy tym, że ręce lekko mu drżą), kiedy poczuł szarpnięcie za ramię i usłyszał głos Karen: - Ktoś idzie po schodach! - szepnęła.
12. Dopiero stojąc w otwartych drzwiach, matka Jørna uświadomiła sobie, że nie zapukała jak zazwyczaj. Od razu zorientowała się, że przyłapała dzieci na jakichś tajemniczych poczynaniach. Nie miała pojęcia, co to takiego mogło być, ale niewątpliwie każde z czworga zachowywało się niezwyczajnie! Lasse leżał na brzuchu na tapczanie i jakby poprawiał wokół siebie poduszki. Jedną z nich podsunął sobie pod brzuch, a w każdym razie coś tam sobie podsunął. Karen siedziała na krześle i przecierała sobie okulary, ale - o dziwo - robiła to przy pomocy szlafroka kąpielowego Jørna. Szlafrok przykrywał ją niemal całą. Nana stała przy tapczanie i wykonywała jakieś dziwne ruchy nogami, zupełnie jakby uczyła się tańczyć. Wyglądało to tak, jakby wykonywała jakieś figury taneczne w miejscu, wspierając stopy o tapczan, albo przesuwając coś pod nim nogami. Jørn stał odwrócony plecami przy oknie mansardy i coś tam jakby układał. Odwrócił się dopiero po dłuższej chwili. - Mamo! - powiedział niespodziewanie wysokim i załamującym się głosem. Zaraz jednak odchrząknął i zaczął od początku, już prawie normalnym głosem: - O rany, mamo! Sama mówiłaś tyle razy, że tak się nie wchodzi do pokoju, że trzeba zapukać! Miał słuszność i na ogół rzeczywiście się tego trzymała. Zdecydowała nie ruszać się od drzwi. Jej pojawienie się było najwyraźniej zupełnie niepożądane. Jørn i grupka jego przyjaciół pozostawała przez chwilę w kompletnym bezruchu, zupełnie jakby się bawili w żywe obrazy. Wreszcie Jørn się poruszył i zdołał wykrzywić usta w coś na kształt uśmiechu. - Droga, kochana mamusiu! - powiedział. - Przyniosłaś nam jakieś łakocie, prawda? To cudownie! To naprawdę bardzo miło z twojej strony, ale mimo wszystko umówiliśmy się przecież że będziesz pukać, prawda? Zdecydowała, że najlepiej będzie odpowiedzieć uśmiechem. Naprawdę trudno było się temu chłopcu oprzeć, kiedy już raz postanowił być miły. Czuła też coraz wyraźniej, że przyłapała ich na jakiejś tajemnicy, do której absolutnie nie powinna się była wtrącać. - Pięć kawałków - zauważył Jørn - ale przecież nas jest tylko czworo. - Tak, myślałam sobie... - zaczęła, ale po namyśle wzięła jeden kawałek do ręki i postawiła tacę.
- Proszę! - powiedziała. - Zostawiam was teraz w spokoju. - Mamo, jesteś prawdziwym aniołem! - schlebiał Jørn. Ciągle jeszcze przetrzymywał ręce na jej ramionach, a kiedy się odwróciła, żeby odejść, poczuła, że Jørn ją do tego przynagla i jakby chciał popchnąć ją w stronę drzwi. - Już wychodzę! - powiedziała ze śmiechem. - Moja mama to prawdziwy anioł! - powtórzył Jørn, ale puścił ją dopiero wtedy kiedy znalazła się za progiem. Kiedy schodziła po schodach, z pokoju Jørna nie dotarł do niej najmniejszy nawet szelest. W ręku trzymała kawałek ciasta. Cóż, będzie musiała zjeść go sama. Czy powinna się była wtrącić? Nie. „Anioły” się nie wtrącają - pomyślała sobie i roześmiała się sama do siebie. W kuchni usiadła przy stole, żeby zjeść swoją porcję. Z pokoju na górze brzmiało radio i ona w kuchni także włączyła swoje. Zbliżała się dziesiąta, warto było posłuchać wiadomości. 13. W momencie kiedy mama Jørna włączyła radio, tę samą czynność wykonał ktoś jeszcze - pewien mężczyzna siedzący przy swoim stole, na którym leży mała puszka z niebieską farbą do natryskiwania, radiotelefon i tabliczka z numerami do motocykla. Mężczyzna ustawił sobie pod ręką popielniczkę, która teraz była pełna niedopałków. Słucha wiadomości z radia, pogwizduje sobie i pochyla się nad tabliczką. Cieniutkim pędzelkiem domalowuje plamki czarnym lakierem, tak że tabliczka zaczyna wyglądać na zbrudzoną, a numery stają się nieczytelne. Podnosi tabliczkę na wysokość oczu, żeby ocenić efekty swojej pracy, a następnie znów kładzie ją na stole, by kontynuować swoje dzieło. Tak długo obrabia początkową literę B, że w końcu można ją łatwo wziąć za D. Jednocześnie nasłuchuje, co się dzieje w radiu. Z Anglii donoszą o nowych starciach między demonstrantami a policją w zagłębiu węglowym. W Danii ciągle rośnie czas oczekiwania pacjentów na przeprowadzenie jakiejś ważnej dla życia operacji serca. Również czas oczekiwania na odbycie kary aresztu za jazdę w stanie nietrzeźwym się wydłuża. Wreszcie pogoda: słonecznie i bez większych zmian. Obszar wysokiego ciśnienia nad Europą Północną i Centralną przesuwa się tylko nieznacznie na wschód, pogoda słoneczna i bez opadów utrzyma się prawdopodobnie do końca tygodnia.