kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Boglar Krystyna - Całkiem przyzwoite piekło

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :814.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Boglar Krystyna - Całkiem przyzwoite piekło .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BOGLAR KRYSTYNA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 167 stron)

Krystyna Boglar Całkiem przyzwoite piekło

Kiedy człowiek usiłuje wyobrazić sobie raj na ziemi, natychmiast robi się z tego całkiem przyzwoite piekło. Paul Claudel

- Byk nie rozróżnia kolorów. A kobra jest głucha. Jak pień. - Zwariowałaś? O czym ty mówisz? - O mitach, Anno. O mitach. - Chcesz powiedzieć, że kobra nie słyszy dźwięków wygrywanych na flecie przez Hindusów? Że nie porusza ciałem w takt muzyki? - Nic nie słyszy. Nie ma uszu. - A byk? Nie biega po arenie w czasie korridy za czerwoną płachtą? - Biega za płachtą. Ale dla niego ma ona wiele odcieni szarości. Byk, droga Anno, jest… daltonistą! Anna otarła pot z czoła. Było gorąco. Zbyt gorąco dla osoby po czterdziestce. Nad górną wargą, na delikatnym, rozjaśnionym słońcem meszku perliły się kropelki potu. Obie kobiety siedziały na brzegu plaży - wąskiego pasma omywanego białą pianą przypływu. Hotelowe ręczniki wysychały parując. Po szarawym piasku, usianym petami i odpryskami błyszczących kapsli, spacerowały dziwaczne pajączki na cienkich futrzanych łapkach. Nie robiły ludziom krzywdy. Interesowały je resztki herbatników, kęsy napęczniałych bułek, porzucone przez śmigające dzieci, i malutkie, wysychające jeziorka rozlanej coca-coli. Mieściły się w pejzażu jak drobniutkie plamki na obrazach pointylistów, gdy na nie spoglądać z bliska. - Dobrze jest mieć dzień przerwy - mruknęła Anna, zdejmując ciemne okulary. Spocone włosy ułożyły się łagodną falą na granatowym tle ręcznika. W narożniku można było odczytać nazwę hotelu: „Atlantic”. Pod sąsiednimi parasolami leżały tak samo mokre i zapiaszczone „Pacifiki”, „Regina-Star”, „Hilton-Sforza”. - A jeszcze lepiej tydzień przerwy! Mitem, droga Alicjo, jest i to, że mógłby nas ktoś zastąpić, jak o tym sądzą niektórzy w ekipie. Alicja skinęła głową, choć leżąca na brzuchu Anna nie mogła tego zobaczyć. Obie były wykończone, obie odwaliły ostatnio kawał cholernie dobrej roboty. Wiedziały o tym. W branży od dawna uchodziły za najlepsze. - Co nam jeszcze zostało? Alicja rozsmarowywała krem z filtrem. Miała bardzo jasną skórę i nie mogła dopuścić do oparzenia. Za tydzień przywdzieje długą suknię z dekoltem, o fasonie ściągniętym od Ivesa Saint Laurenta, choć uszytą u pani Mirki w pracowni na Nowym Świecie, i wejdzie po ciemnoczerwonym dywanie, który raz w roku pokrywa stopnie najsłynniejszych schodów świata, prowadzących do Pałacu Festiwalowego w Cannes. Ale to będzie dopiero za tydzień. Zielono-biała Alitalia zabierze je obie z lotniska w Palermo bezpośrednio na Lazurowe Wybrzeże. Na razie są tu. Na Sycylii. W najpiękniejszym pejzażu wyspy. Piosenka mówi: „Avril en Portugal”. Nie, najpiękniejsza w kwietniu jest Taormina, położona wysoko na Monte Tauro. Sycylia wiosną, kiedy upał nie wyciągnie jeszcze soków z zielonych traw, nie

zbrunatnieje ziemia, nie wypalą się plantacje migdałowców, kwitnące teraz białoróżową pianą. Nawet ruiny greckiego teatru - dawny tajemny krąg sztuki, zaklęty w czerwonym budulcu - porastają drobnymi kępami maków, tworzących krwiste i żółte plamy pomiędzy rzędami kamiennych ław. Uliczki wiodące w górę, to znów w dół miasteczka toną w zapachu migdałów. Wszystkie wystawy sklepów piętrzą przed oczyma turystów stosy owoców i warzyw wykonanych z jednego tylko surowca: marcepanu. Kształtne pomidory z zielonymi listkami, strąki bobu i pęki cebuli. Olbrzymie truskawki i jabłka nie do odróżnienia! Błyszcząca skórka i smak… gęstej migdałowej masy, słodkiej jak ulepek. Fabryczki-manufaktury mieszczą się za miastem. Wiele sycylijskich rodzin zajmuje się ręczną produkcją tego specjału. Z tego żyją. No, prawie wyłącznie z tego. O innych dochodach turyści, ściągający tu z całego świata, nie muszą wiedzieć. I nie wiedzą. W Taorminie obie zostawiły serca i sporo pieniędzy. Wyjeżdżały nieomal z płaczem. Teraz są w Citta deli Mare, omywanej falami nadciągającymi z północy. Równie pięknej w pełni słońca. - O co pytałaś? - Anna odwraca się na plecy. Ma piękne ciało opalone na brąz. Płaski brzuch i wąskie uda nic jeszcze nie mówią o wieku. - Co nam jeszcze zostało? - Alicja poprawia ramiączka jednoczęściowego kostiumu. Nie ma tak dobrej figury jak Anna. I bardzo nad tym cierpi. I też skończyła czterdziestkę. - Powinnyśmy już wyruszyć na Capo di San Vito zrobić szkice i zdjęcia. Markowi potrzebne są plenery z północno-wschodniego cypla. Akcja filmu przewiduje pięć pełnych dni zdjęciowych. - Sześć - Alicja siada i objąwszy dłońmi kolana, przygląda się morzu. - Będzie sześć dni. I Marek, i Andrzej twierdzą, że nie zmieścimy się w pięciu. Białe grzywacze pędzą do brzegu, rozpłaszczając się milionami pękających bąbelków. Można na nie patrzeć godzinami. Jak również na pocztówkowy błękit nieba i wody. Wprawiają w hipnozę. - Kto im powiększy budżet? Francuzi? - Anna podkurcza nogi. Najchętniej ucięłaby sobie drzemkę. Ale minuty upływają, a z nimi czas na relaks. - Marek liczy na „Clio-Film”. - Alicja mówi to bez przekonania. Nie zajmuje się finansami, ale coś niecoś o nich wie. Skończyła „Filmówkę” w Łodzi w siedemdziesiątym siódmym. Anna wyprzedziła ją zaledwie o dwa lata. Anna jest drugim operatorem, Alicja drugim reżyserem. Tym od sprawdzania, czy płyn w kieliszku przypomina czerwone wino z okolic Werony, a woda w kuflu ma bursztynowy odcień tuborga. Tak złośliwcy w ekipie mówią o obowiązkach „drugich pań”, gdy „pierwszy po Bogu” jest Marek Brodziński - jaśniejąca gwiazda kina z drugiego piętra ulicy Puławskiej. Dla jasności - w Warszawie. - Jezus Maria, cmentarz! - wrzasnęła Anna, zrywając się na równe nogi. - Na śmierć o nim zapomniałam! Alicja zamrugała powiekami. - Co? Ach tak! „Nieszpory sycylijskie”! Myślisz, że to nie fantazja Rebeki?

- Fantazja? - Anna wyciągnęła koszulkę z mapą Sycylii na piersiach. Zawsze kupowała takie z miejscowymi aplikacjami. Miała ich całą kolekcję. - Powiedziała nam dokładnie, jak tam dojechać. I bardzo jej na tym zależy. Ubieraj się. Sama nie ruszę palcem. Jesteśmy w samym sercu mafii. Jak mają nas porwać, to obie! - A po cholerę im dwie baby? - Alicja poruszała się na zwolnionych obrotach. - Bez sensu! Wytwórnia nie zapłaci za żadną z nas ani centa okupu. Daleko to? Anna zbierała drobiazgi do koszyka. Kupiła go jeszcze w Taorminie po zejściu z ruin teatru. I pokochała od razu miłością pierwszą i czystą. Jak wszystko, co dostawała od losu. - Ty prowadzisz. - Dlaczego? Alicja zbuntowała się. Wypożyczony na lotnisku fiat uno był pojazdem kompletnie zdewastowanym i sprawiał dotąd same kłopoty. Niestety, na porządniejszą markę nie było ich stać. Suma, jaką dostały na tygodniowy pobyt, z trudem wystarczała na hotele. A nie mogły spać w zaroślach, choć ciepłe noce w zasadzie na to pozwalały. Dokumentacja wymagała szybkiego i łatwego poruszania się w nieznanym terenie. Część ekipy spłynie tu w blasku chwały i reflektorów już na gotowe. Całe mnóstwo potrzebnych i niepotrzebnych ludzi. Film będzie koprodukcją polsko- francusko-włoską. A każdy z tych krajów chce dać zarobić swoim ludziom. Dziesiątki zbytecznych sekretarek, dźwiękowców, pomocników elektryków, charakteryzatorek, fotografów i „panienek do wszystkiego”. Tłum nawzajem sobie przeszkadzających ludzi, włażących w kadr, choć dawno padła komenda: kamera! Tak bywa nawet przy średnio budżetowych produkcjach. Z wyjątkiem Polski, gdzie dziś każdą złotówkę obraca się długo w palcach, zanim się ją wyda. Niegdyś, za „poprzedniego systemu” marnotrawstwo państwowych pieniędzy nie miało granic. Alicja dobrze pamięta „najdroższy na świecie bigos”, na zjedzenie którego przywieziono aktora na plan wojskowym śmigłowcem z Wrocławia do Warszawy. I odwieziono z powrotem, bo grał tego samego dnia wieczorem w spektaklu teatralnym główną rolę szekspirowską. Takie „bigos’ już się dziś nie zdarzają. W każdym razie nie w Polsce. - Ty prowadzisz - ton Anny był bezdyskusyjny - ja się przyglądam okolicy. - Teraz żałuję, że nie wzięłyśmy kamery. Tej małej, lekkiej. - Andrzej by jej nie dał i tak. Jest bardziej zazdrosny o sprzęt niż o własną żonę. Dobra, mogę prowadzić, choć czwarty bieg gdzieś się w tym uno zgubił. Jezu, dlaczego nie dano nam więcej lirów? - Bo nasza ukochana producentka, Rebecca Guido, nie spłynęła jeszcze z Rzymu. A pieniądze na część włoską przekazuje RAI Due. Jasne? Do hotelu szło się dwadzieścia minut uliczkami wśród zapachu mięty i gorzkawych ziół. Obok poczty, wciśniętej w zaułek, młody Sycylijczyk sprzedawał słomkowe kapelusze. Gdy go mijały, ukazał w uśmiechu lśniąco białe zęby. - Signorina, pręgo… Anna pomachała mu dłonią.

- Dlaczego ulice są takie puste? - Sjesta. Porządni ludzie śpią. Jestem głodna. - Alicja zawsze była głodna. O każdej porze dnia i nocy mogła zjeść jakieś „małe co nieco”. Niestety, ten niepohamowany apetyt powodował, że tyła. - Zjemy po drodze. Teraz wszystkie porządniejsze knajpki są zamknięte. Albo serwują wyłącznie smażoną zimną rybę. Brzuch mnie od tego boli. W recepcji czekał na nie telegram. - Od kogo? - Alicja wysypywała z sandałów resztki piasku. Hotel nie był przesadnie czysty. Na marmurowych płytkach w holu widać było wyraźnie smugi kurzu. - Od Marka. Skraca nam pobyt o jeden dzień. - Anna ze złością zmięła papier. - Cholerni księgowi! Oszczędzają na początku na czym się da, a i tak potem płacą rachunki za tłum panienek kręcących się po planie! Anna wzruszyła ramionami. Już w Paryżu, dokąd przyleciały z Warszawy, mówiło się o budżecie, który przedziwnie kurczył się z dnia na dzień. Ale nigdy dotąd nie oszczędzano na dokumentacji. Im lepiej, profesjonalniej przygotowana, tym później mniej dni zdjęciowych! Wszyscy w branży o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem biurokratów w ich gabinetach odległych od planu o kilka tysięcy kilometrów. - Trudno. Wyjedziemy z samego rana. Trzeba się spakować i… - Wyjedziemy dziś, Alicjo, dzisiaj. Przed zmrokiem będziemy na miejscu. A w ramach oszczędności możemy się przespać na tylnym siedzeniu. Alicja roześmiała się głośno. - Chyba pomyliłaś fiata uno z pontiakiem! Na tylnym siedzeniu naszej supermaszyny może się przespać jedynie średniej wielkości kobra. I to jeśli się dobrze zwinie w precelek! - Śliczne stworzonko! - rozmarzyła się Anna. - Zawsze mi przypomina żonę Andrzeja Reutta. Obie wybuchnęły śmiechem. Słońce padało ukosem, długie cienie pinii rozmywały się na podjeździe, gdy załadowawszy górę bagażu, ruszyły spod hotelu drogą na Castellammare. Do zmroku, kiedy to Alicja odda kierownicę Annie, miała jeszcze dość czasu. Nie lubiła prowadzić, gdy szarość otoczenia zlewała się z szarością asfaltu. Winien był nie najlepszy wzrok i tak zwana kurza ślepota. Na dobrą sprawę w ogóle nie powinna prowadzić. Ale lubiła to. Swój pierwszy samochód - malucha - kupiła za honorarium zarobione w kraju. Jako drugi reżyser wykazała się niebywałą wprost sprawnością. Od tego czasu zmieniła już dwa wozy i zjeździła niemal całą Europę. Z Anną Retman przyjaźniła się od dawna. Ale dopiero dwie ostatnie koprodukcje zbliżyły je do siebie. I dorosły dziś syn, Darek, który miał do Anny bezgraniczne zaufanie. Tak, pomogła jej prywatnie, podczas rozwodu, ale też w pracy. Obie nie znosiły fuszerki, wolały zarwać noce, niż pozwolić, aby kolejny „pierwszy po Bogu” przeżywał w ciągu dnia nieprzewidziane stresy. Anna z powodzeniem sama stawała za kamerą. Jej zdjęcia do

paru dokumentów zebrały tyle nagród, ile mogły. Coś jednak zawsze stawało na przeszkodzie przy filmach fabularnych. Co? Licho wie. Jakaś męska solidarność, środowiskowa opinia, że najlepsi operatorzy to mężczyźni. Głupie przesądy. Tak więc piekielnie zdolna Anna za każdym razem lądowała jako drugi operator. Ale też producenci walczyli o nią jak Iwy. Każdy kierownik produkcji zaczynał od telefonu: „Pani Anno, mam maleńką propozycję, bo właśnie…” I Anna brała film po filmie. W kraju i za granicą. To ją właśnie wysyłano za najmniejsze pieniądze. Bo zdąży zrobić w trzy dni to, co inni w piętnaście. I ocali budżet. - Cholera! - zaklęła Alicja, nie znajdując czwartego biegu. - Co się z tym pudłem dzieje? - Spoko, stara - Anna, podrygując na siedzeniu, usiłowała obrać mandarynkę. - Zaraz zjedziemy na autostradę. Trzymaj się prawego pasa. Może trójka wystarczy. Jeśli nie, skręcimy do jakiegoś warsztatu. Słuchaj… czy wiesz, kto jest w tym roku w jury festiwalu w Cannes? - Wiem. Stanley Clifford. Ten hollywoodzki amant. Że też nie znaleźli nikogo lepszego… Dlaczego, u Boga Ojca, znów Amerykanin? - Diabli ich wiedzą. Pchają się po Złotą Palmę już od wielu lat! A ze strony Francuzów? - Charlotte Valery. Podwozie ma niezłe, ale ptasi móżdżek. Skończyła właśnie film - Grał w nim również Wojtek Pszoniak. Był lepszy od każdego z osobna i od wszystkich razem. - Startują w konkursie? - W Cannes? Nie! Francuzi wystawili nową produkcję z Gerardem Depardieu. Nazywa się „Misja”. Taka historia młodego nauczyciela, którego przesądy mieszkańców Normandii zaprowadziły na ławę oskarżonych za to, że nauczał o… podstawowych zasadach ewolucji! Uwierzysz? Pod koniec dwudziestego wieku? - Uwierzę. W niejednej polskiej parafii zrobiono by z niego potwora nauczającego, że człowiek pochodzi od małpy. Uważaj, zjedź w prawo. Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Miały je na wprost. Szosa wiła się wśród plantacji cytrusów i starannie utrzymanych poletek winorośli. Krzaczki były jeszcze małe, dokładnie przycięte, ziemia wokół nich czerwonawa i wygracowana. Od czasu do czasu za szybami przepływały majestatyczne drzewa oliwkowe i figowe zagajniki. Od ich pięciopalczastych, błyszczących liści odbijały się ostatnie połyski słońca. Mimo słabego ruchu trzeba było uważać. Włoskie TIR-y pędziły z zawrotną szybkością. Staranowanie malutkiego uno nie przedstawiało dla ich ogromnych cielsk żadnego problemu. Ot, strzepnięcie upartej muchy. - Zastanawiam się - Anna zjadała już piątą mandarynkę z taką zachłannością, jakby groziły jej lata głodu - dlaczego Marek zdecydował się robić ten film. Jest cholernie trudny. Alicja nie mogła wyprzedzić zielonej furgonetki, wlokącej się prawym pasem.

Zdenerwowana, dała za wygraną. - Też się będę wlokła. O co pytałaś? A… dlaczego Brodziński? Bo jest ambitny i… spłukany. Mieszkanie zostawił Amelii, dzieci też. Amelia nie należy do tych żon, które nie wydarłyby wszystkiego. Puściła go z małą walizką. I o ile ją znam, w tej walizce była jedna para gaci. Musi kupić sobie jakąś kawalerkę. Gdzieś mieszkać! - Jak przekonał Włochów, żeby się do tego dołączyli? - Rebecca Guido mu poradziła, żeby zmienił scenariusz. Włączył wątek sycylijski. To dla nich ważny temat. Trzeba przyznać, że ostatnio walczą z mafią dość energicznie. Znalazłam mu trochę materiału z ostatnich dni. W Palermo aresztowali superszpiega Bruna Contradę, oskarżonego o współpracę z sycylijską Cosa Nostra. To był ważny facet. Trzeci co do rangi funkcjonariusz cywilnego wywiadu SISIDE. Uchodził za walczącego z mafią, ale akt oskarżenia zarzuca mu zablokowanie policyjnego nalotu na hotel, w którym zebrali się bossowie mafii z poszukiwanym od lat capo di tutti capi Toto Riiną na czele. - Sama to dopisałaś? - Jasne. Nie pierwszy raz pracowałam z Markiem nad scenariuszem. Ale te włoskie artykuły! Znam język, a przecież musiałam przeczytać ze cztery razy, zanim zrozumiałam, o co naprawdę chodzi. Pierwsza wersja to był taki kit, że mogłabym nim uszczelnić wszystkie okna w Marriotcie. Dopiero czwarta wersja została zaakceptowana przez wszystkich świętych. Pomysł jest dobry. I wszyscy dobrze wiedzą, że tylko Marek zrobi z tego wielki film. A my też na tym skorzystamy. Polskie studia zarobią na usługach. Podoba mi się, że Francuzi ostro wojują o rolę filmu europejskiego. Jeśli chcemy się przeciwstawić amerykanizacji, musimy wysupływać forsę na takie, między innymi, koprodukcje… Widziałaś ten wóz? Poszedł jak burza! Toyota camry. Chciałabym go mieć. - Z twoim wzrokiem? Po zmierzchu nie rozróżniasz żyrafy od słupa telegraficznego! Alicja uśmiechnęła się. - Ale toyotą camry całkiem dobrze jeździ się od świtu do popołudnia. Potem może stać w garażu. - Garażu też nie masz. Stara, za trzy kilometry zjeżdżamy na taką… dróżkę czy coś… - Lepiej, żebym wiedziała, co to jest. Jakieś miasteczko? - Miasteczko będzie później. Najpierw droga lokalna. Nie uda ci się włączyć czwartego biegu? - Nie. Zmierzch już zapadł, gdy Alicja wyhamowała na parkingu obok stacji benzynowej „Agip”. - Dobra. Dalej ty. Bierzemy benzynę. Mam nadzieję, że jest tu jakiś kantor wymiany. Mam tylko franki. Chyba pięćset wystarczy?

- Pojęcia nie mam. Czekaj, ja pójdę. Alicja przymknęła oczy. Włoski krajobraz przesuwał się jak taśma filmowa. Uwielbiała to. Tak jak swoją pracę. Narzekali wszyscy, kłócili się, urągali najgorszymi słowami. Ale gdy po zmontowaniu czekali w sali projekcyjnej w zwartym, milczącym gronie, daliby się zatłuc za to, co zrobili. Wszyscy. Od klapserki po herbaciarkę. Kochali bałagan na planie, pijanych elektryków, deszcz, gdy miał padać, i wiatr, gdy miał wiać, stary, zacinający się sprzęt i wizję wielkiej sztuki, utrwaloną na śmierdzących chemikaliami kilometrach taśmy. Wtedy mogliby popełnić zbiorowe samobójstwo. Ze szczęścia. Wróciła Anna, starannie przeliczając pieniądze. Trzymała je w płóciennym woreczku wpuszczonym w biustonosz. Jak wszyscy turyści oszaleli ze strachu o swe skromne zazwyczaj zasoby. - Ruszaj pod dystrybutor. Tam, gdzie stoi ta twoja ukochana toyota camry. I przepiękny chłopak o oliwkowej cerze. - Kiedy to wszystko zdążyłaś zaobserwować? - Alicja usiłowała zapalić silnik. - Co jest, do diabła? Starter ani drgnął. - Wygląda mi na koniec podróży - warknęła Anna. - Daj, ja spróbuję… Alicja wysiadła, wściekła na wszystko i wszystkich. Wokół płonął zachód, odbijając się czerwoną poświatą od kryształowo czystych szyb małego barku, gdzie dwóch młodych ludzi rozmawiało gestykulując zawzięcie. „Właściwie to chciałabym tu żyć - pomyślała, wpatrując się bezmyślnie w wiśniową toyotę. - Ten chłopiec mógłby być moim synem. I wozić starą matkę autem najnowszej generacji, w którym na pewno jest czwarty bieg i nie psuje się elektryczny zapłon. Tylko że Darek woli chodzić pieszo. I jest tak daleko…” Anna wyłoniła się z wnętrza uno z grymasem, który niczego dobrego nie wróżył. - Cholera! Zapłon! Czekaj tu, pogadam z tymi Włochami. Może gdzieś jest jakiś warsztat. Alicja zdjęła torbę z siedzenia. Przeczesała gęste, potargane włosy i sięgnęła po puderniczkę. W lusterku zobaczyła powracającą Annę i młodego chłopaka o nieprzeciętnej, acz bardzo sycylijskiej urodzie. - Signore Franco. Pomoże nam w kłopocie. Młodzieniec obrzucił Alicję taksującym spojrzeniem. Zupełnie jakby była klaczą startującą w derby. Potem uśmiech rozszerzył pięknie wykrojone usta o nieco wystającej górnej wardze. - W czym mogę pomóc? Alicja już nie zdążyła przypudrować nosa. W krótkich słowach streściła swój pogląd na fabrykę Fiata, a w szczególności na jego produkcję sprzed czterech lat. Białe uno było tego naocznym przykładem. - Nie, signora, tak źle nie jest! - zaprotestował, ukazując garnitur śnieżnych zębów.

Mógłby z powodzeniem pozować do reklamy pasty colgate. - Ale sam jeździ pan toyotą! - roześmiała się Anna. Chłopak rozłożył ręce. - Lubię szybkie wozy. Mam propozycję - powiedział, wolno artykułując zgłoski. Widocznie na co dzień posługiwał się jakimś miejscowym dialektem, z czego zdawał sobie sprawę. Włosi z północy mówią szybko. Im dalej na południe, ludzie jeszcze bardziej przyspieszają. W mowie. W ruchach nie. Na Sycylii jest to już karabin maszynowy. Dosłownie i w przenośni. - Zawiozę panie do alberga, gdzie przenocujecie. Uno zostanie tu. Rano Felipe, ten z baru, odstawi je do warsztatu swego brata. - Ale… - Alicja spojrzała na załadowane bagażami tylne siedzenia - mamy tyle rzeczy… Franco uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Signora, ja ręczę, że nic nie zginie! Spojrzały na siebie i wybuchnęły śmiechem. To „j a ręczę” brzmiało wspaniale. Tkwiły gdzieś na północy wyspy, oddalone od porządnego hotelu ze strzeżonym parkingiem, skazane na łaskę faceta z baru, który podobno gdzieś tam ma brata, a ten brat… no nie! Historyjka jak z angielskiej komedii z Benny Hillem w roli głównej. - Widzi pan - Anna zmrużyła oczy - pracujemy dla filmu. Mamy trochę sprzętu, który nie jest nasz… proszę zrozumieć… Chłopak uśmiechał się dalej. Ale w kącikach ust czaił się cień pogardy. - Przeładujemy wszystko, co kosztowne, do mojego wozu. A na resztę udzielę paniom gwarancji! - bez namysłu wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni nieskazitelnie skrojonej marynarki i wrzucił go do koszyka Anny. Ten gest sprawił, że zaniemówiły. Nie potrafiły otworzyć ust nawet wtedy, gdy lekko kołyszącym się krokiem odszedł do zaparkowanej pod dystrybutorem toyoty. - Jezus Maria! - stęknęła Anna. - Czy ty widziałaś to samo, co ja? Alicja dwa razy przełknęła ślinę. - Zobacz! Natychmiast zobacz, co tam jest! - wychrypiała. Anna sprawnie wyłuskała portfel z zielonej wężowej skórki ze złotym monogramem. - FC - wymruczała - pełno wizytówek, karta kredytowa Visa, stos banknotów… Jakiś wariat czy co? Toyota wolno wycofywała się spod stacji. Franco spokojnie podjechał pod unieruchomione uno. - I co? - spytał. Anna zamknęła portfel i podała go właścicielowi. - Proszę nie robić takich błazeńskich gestów - pouczyła sucho. Miała nadzieję, że jej znajomość języka jest wystarczająca, by młokos pojął, że nie wypada tak traktować kobiet w pewnym wieku.

On jednak roześmiał się promiennie. Ale portfel schował. - Przerzucamy bagaż! Prowadził szybko i bardzo pewnie. Pachniał niezłą wodą kolońską i miał na nogach drogie buty od Gucciego. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat. - Gdzie nas pan zostawi? - Alicja była głodna i zła. - W pewnym miasteczku. Jest tam całkiem porządne albergo „Alverino”. Prowadzi je mój wuj. Rodzina Caduccich pochodzi z tych stron. Z Capo di San Vito. - To tam, gdzie nasz cmentarz! - wykrzyknęła Anna. Chłopak odwrócił głowę. W jego oczach zapalił się błysk. - Jaki cmentarz? - Jedziemy robić dokumentację do filmu - zaczęła szybko tłumaczyć Alicja. - W miejscowości, o której pan wspomniał, chcemy zrobić trochę zdjęć, zanim przyleci tu cała ekipa. I… to wszystko. - A potem wracamy do Palermo - dorzuciła Anna. Franco dodał gazu. Uśmiech znów wypełzł mu na pełne usta. Zbyt pełne jak na młodego mężczyznę. - Chodzi wam o „sycylijskie nieszpory”, czy tak? Cmentarz, gdzie wszystkie nagrobki mają tę samą datę śmierci. Dziesiątki grobów. Data jest jednakowa: dwudziesty piąty czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty rok. Leżą tam mężczyźni, starcy, kobiety, dzieci. Najmłodsze miało dwa miesiące. Skosiły ich karabinowe kule. Tak, porachunki rodzinne. Rodzina to dla nas, Sycylijczyków, świętość - mówił łagodnie i spokojnie. Ale nikt by się nie zdziwił, gdyby pod piaskową marynarką cudownego wprost kroju spoczywał austriacki pistolet glock kaliber 9 mm parabellum, uważany powszechnie za najnowocześniejsze uzbrojenie dla oddziałów specjalnych. - Tak, słyszałyśmy o tym - powiedziała Anna, rozglądając się czujnie. - Daleko jeszcze? Zza pagórka, na którym rosło tylko jedno, za to olbrzymie i bardzo stare drzewo oliwkowe, wyłoniła się wieża kościoła i czerwone dachy miasteczka. - Jesteśmy na miejscu. Albergo, czyste, z wypucowaną kamienną podłogą i firaneczkami w zielone groszki powitało ich intensywnym zapachem bazylii. Gruby jak przystało na Włocha restaurator, odziany w zielony fartuch, przyturlał się, ocierając olbrzymią ścierką pot z czoła. - Franco, hultaju, dlaczego… - urwał na widok dwóch cudzoziemek wyłaniających się z wnętrza wiśniowej toyoty. - Dasz paniom najlepszy pokój, wuju Gianfranco. Ten z widokiem na winnice. - Ale… - grubas bezradnie ocierał czerwieniejący kark. - Powiedziałem! - Ton był bardziej niż stanowczy. - Panie czekają na naprawę swego auta. Przenocują tu. I dasz im coś dobrego na kolację…

- Gorącą pizzę - wymruczała Anna. - Mam ochotę na prawdziwie dobrą pizzę. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. W ich oczach zabłysło szczere, niekłamane zdumienie. - Może panie nie wiedzą, ale to, co się podaje turystom, nie ma nic wspólnego z prawdziwą pizzą. U nas, na Sycylii, piecze się ją wyłącznie wieczorem i tylko w chlebowym piecu. Są takie… na końcu miasteczka… - A… czy można zamówić? - uśmiech Anny był samą słodyczą. Uwielbiała prawdziwą, regionalną kuchnię włoską. Gianfranco mocno się zafrasował. - No… chyba że… - spojrzał na chłopaka z wyraźnym wahaniem. Franco niefrasobliwie skinął głową. - Dziś na to za późno. Jutro wieczorem. Namówię babkę Ippolitę. Do tego Fuoco di Sicilia. - To wino? - spytała Anna, walcząc z torbami. - Tak. Tutejsze. Nazywa się „Ogień sycylijski”. Babka Ippolita jest najstarsza z rodu. Mieszka w kamiennym domku na koniuszku cypla. Tuż nad morzem. Nie umie ani czytać, ani pisać. Ale ma chlebowy piec. I uwielbia swojego wnuka… czyli mnie. Gruby i spocony Gianfranco nie miał uszczęśliwionej miny. Wyglądał jak człowiek, który chętnie zamknąłby usta gadatliwemu młodzieńcowi. Chełpliwość i bezczelny ton młodego Franco przekraczały chyba granice rodzinnej tolerancji. - Panie wejdą do środka - wymruczał. - Ty już zjeżdżaj! Pokój” który im wskazano, był obszerny, wyłożony drewnem, ze spadzistą mansardową ścianą i dwoma żelaznymi łóżkami pomalowanymi na biało. Wyglądały nieco szpitalnie, ale piętrząca się pościel, stos poduszek i bardzo lekkie kołdry miały nieskazitelnie czyste obleczenie. Podłogę, jak to we Włoszech, ułożoną z ceramicznych płytek, pokrywał zielony chodnik. Widok z okna był urzekający: jak okiem sięgnąć ciągnęły się winnice. Dobrze utrzymane krzaki puszczały grube pędy, owijające się wokół rozciągniętych podpórek. Dalej, na horyzoncie, stała ściana czarnych cyprysów, a nad nimi biała campanile, odcinająca się wyraziście od ciemniejącego nieba. W pokoju było chłodno i pachniało miętą. Rzuciły toboły pod ukośną ścianę i przysiadły na wygodnych leżankach pokrytych seledynowym płótnem. - Wyjątkowy niefart - Anna przymknęła powieki. - To nas oduczy wynajmowania byle jakich samochodów. - Alicja zdjęła sznurkowe espadryle. Poruszała bosymi stopami. - Kara za zbytnią oszczędność. Ciekawa jestem, ile sobie policzą za jego naprawę. Anna wzruszyła ramionami. - Widzisz inne wyjście? Coś mi się jednak zdaje, że nasz piękny wybawca ma finansowe powiązania i z restauratorem, i ze stacją benzynową.

Alicja miała ochotę wyciągnąć się na łóżku. Wrodzone lenistwo nie pozwalało jej jednak wstać z leżanki. - O grubym mówił, że jest jego wujem. - W mafii rodziną jest każdy, kto należy do klanu. Wiesz co? Nic a nic mnie to nie obchodzi. Jutro samochód będzie gotowy i pojedziemy na cmentarz. Za pięć dni zapomnisz na zawsze o tym miasteczku. Ba, żeby to było takie proste… Minęła piąta po południu, gdy toyota camry zjeżdżała ostrożnie ścieżką wiodącą w dół od szosy wzdłuż murku poprzerastanego kwitnącym rozchodnikiem. Cypel, na którym stał kamienny dom, przypominał język żmii. Żółta, posypana ostrymi skałami gleba miała miejscami odcień ochry. Aż dziw, że doskonałe opony nie rozprysły się na tysiąc kawałków. Franco widać dobrze znał drogę, bo lawirował na niej z precyzją cyrkowca. - Nie szkoda panu wozu? - zdziwiła się Alicja siedząca obok kierowcy. - Kupię nowy - wzruszył ramionami. - Piechotą też nie jest zbyt wygodnie… sandałki… Alicja zaczerwieniła się po uszy. Rzeczywiście. Na nogach miała swoje stare, wygodne trepy, pamiętające nadmorskie ścieżki Półwyspu Helskiego sprzed czterech lat. Nie były reprezentacyjne już w dniu ich nabycia. A co dopiero teraz? - Są stare! - rzuciła lekko. - Myślę, że pańskie mokasyny mają tu więcej do stracenia. Chłopak roześmiał się. - Jesteśmy na miejscu. Proszę wysiąść i poczekać. Babka nie przepada za gośćmi. Muszę ją uprzedzić. Szedł przed siebie miękkim krokiem lamparta. Z kamiennego domku o dwóch małych oknach i drzwiach z piszczącymi zawiasami wyszedł chudy wyrostek, przysłaniając oczy dłonią. Widać poznał samochód, bo szybko zniknął za rogiem. Kobiety stały wpatrzone w migocące morze. Wąski pas nieurodzajnej gleby, posypanej ostrymi skałami, nawet w zachodzącym słońcu wyglądał niezwykle tajemniczo. Wokół ani jednego drzewa, ani krzaka. Nic, tylko pustka i chlupocące fale. - Mogłabyś tu żyć dłużej niż trzy dni? - spytała Anna. Alicja wyjmowała aparat. - Nie umiem ci odpowiedzieć. Myślę, że po skończeniu filmu chętnie bym tu posiedziała. Ale nie wiem, jak długo. Jest tu coś, czego nie potrafię nazwać: atmosfera? Pejzaż horyzontalny? Niebyt? Cisza wieczności… w każdym razie coś z Bergmana? A może Polańskiego? Anna zmieniła obiektyw. - Profesjonalistka w każdym calu. A naszego chłoptasia nie widać podejrzanie długo. Może rodzinne powitanie z ukochaną babunią się przeciąga… Spójrz na te ptaki. Nadlatują od strony morza, ale nie wrzeszczą jak rybitwy. To raczej pejzaż… Hitchcocka.

- Idzie Franco. Coś… jakby mniej radosny… Istotnie. Młodzieniec w nieskazitelnie skrojonym beżowym garniturze miał minę skarconego dziecka. - Babka Ippolita przeprasza… w domu bałagan. Za godzinę napali w chlebowym piecu. Teraz panie mogą się przejść brzegiem morza. To dobrze robi na apetyt - uśmiechnął się kącikami ust. - A pan, Franco? - Anna fotografowała dom. - Ja? Wrócę do szosy. Obie kobiety spojrzały po sobie. „Co to znaczy: do szosy? A potem?” - Mam inny pomysł: pojedziemy z panem. Podrzuci nas pan na cmentarz. Ten, o którym mówiłyśmy. Skoro nasz wóz jeszcze nie jest gotowy… - Anna znów sadowiła się na tylnym siedzeniu. Alicja spojrzała na nią zdziwiona. Rzadko kiedy przyjaciółka bywała tak obcesowa. No, chyba tylko na planie pośród filmowego bałaganu. Franco nie miał wyjścia. Zapuścił silnik i ostrożnie manewrując, wpełzł na ścieżkę. - Tylko… niech panie nic nie mówią babce o cmentarzu - poprosił dziwnie głuchym głosem. - To u nas świętość. Nie powinienem był… - W porządku - zlitowała się Anna - przecież wiedziałyśmy o nim. Już wcześniej. Franco ostrożnie manewrował na drugim biegu. Gdzieś wyparowała dotychczasowa swoboda pewnego siebie yuppie. Był wyciszony i poważny. Czoło przecinała głęboka zmarszczka. Zbyt głęboka jak na jego dwadzieścia lat. Odwrócił na moment twarz do Alicji. - Nie trzeba tam… fotografować. - Dlaczego? Będziemy tu nakręcać film! Potrząsnął głową, włączając trzeci bieg. Silnik zawył ostro. - Tu panują inne zwyczaje. I inne prawa. Nie chciałbym, aby paniom… aby panie… - zająknął się. Świadom tego, gwałtownie dodał gazu. Do cmentarza dojechali w milczeniu. - Godzina wystarczy? - spytał, wychylając głowę przez opuszczoną szybę. - Chyba tak - wymamrotała Anna, wyładowując torbę z aparatami. - Zaczekamy w razie czego na pana pod tą tam pinią - wskazała kierunek. - I dziękujemy za pomoc. Odjechał z piskiem opon. - Coś mi się wydaje, że babunia obsobaczyła swego pięknego wnusia za niezapowiedzianą wizytę dwóch bab. I to jeszcze jakichś podejrzanych cudzoziemek obwieszonych lustrzankami! - powiedziała Anna, mocując się z zardzewiałym skrzydłem cmentarnej bramy. - Pomóż, do diabła! Naparły ramieniem i brama ruszyła ze skrzypnięciem. Cmentarz otoczony niezbyt

wysokim murem z polnych kamieni, poprzerastanych kwitnącym mchem, ciągnął się wysokim pasem w głąb od przykościelnych zabudowań. Te ostatnie wydawały się całkowicie nieużywane. Mogiły, bardzo starannie obmurowane lub otoczone płotkami z darni, przypominały nieduże kopczyki z ustawionym pośrodku żelaznym krzyżem. Żadnych kwiatów ani nagrobkowych fotografii. Tylko data. Jak powiedział Franco: dwudziestego piątego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Naliczyły sześćdziesiąt dziewięć mogił. Imiona różne. Najczęściej powtarzały się: Maria, Josefata, Carlo, Franco i Giulio. Nazwiska: Caducci. I tylko dwa groby mężczyzn z rodziny Berlottich. - Koszmar - powiedziała wstrząśnięta Alicja. - Może lepiej nie fotografuj - dorzuciła widząc, że Anna mocuje się z futerałem od teleobiektywu. - Po to tu przyjechałam - odburknęła, zmieniając filtr. - Jeżeli nam się ktoś przygląda, to wyłącznie od strony plebanii. Zasłoń mnie - zarządziła szorstko. Tonem, jakiego używała na planie zdjęciowym. I tylko w stosunku do ludzi, których znała. Alicja posłusznie wykonała zadanie. Ostre promienie słońca kładły się długimi cieniami na groby, żelazne krzyże i kępy zielono połyskujących liści o lekko omszałych gałęziach. Coś w nich zaszeleściło i umilkło. Annie drgnęła ręka. - Cholera, jeszcze dostanę zawału. Alicja dostrzegła wśród zieleni niewyraźny zarys ludzkiej postaci. - Słuchaj, tam ktoś jest - szepnęła - widzę nogi. I białe, płócienne pepegi. Sytuacja wcale nie wyglądała wesoło. Dwie samotne kobiety, do tego cudzoziemki, w pustym krajobrazie cmentarnym, nad którym unosiła się, choć dawno przecież zwietrzała, woń prochu. I nienawiści. I determinacji. - Wycofujemy się. Ty w lewo, ja na prawo. Zobaczymy, co zrobi - wyszeptała Anna, pospiesznie chowając aparat. Wiedziała, że film może być wiele wart. Ale tylko wtedy, kiedy z nim dotrze do ciemni. - Za Boga nie pójdę sama! - stchórzyła Alicja, czując mrowienie w karku. Rzadko się bała, ale teraz marzyła tylko o jednym: żeby dotrzeć do białego pokoju z zielonym chodnikiem na posadzce. Anna przeskoczyła nagrobek Sylvii Caducci, lat cztery. Potem pobiegła dróżką z dala od zdradliwie połyskującej kępy. Oddalała się tym samym od zbawczej skrzypiącej bramy, ale był to manewr taktyczny, którego nie powstydziłby się żaden frontowy generał. Alicja, chcąc nie chcąc, pogalopowała za nią. Klęła w duchu długą kretonową spódnicę, krępującą ruchy i oblepiającą łydki. Wylądowały na drugim końcu cmentarza, obok maleńkich mogiłek kryjących prochy najmłodszych Caduccich. Anna przelazła przez niski żelazny płotek, by utrwalić na taśmie panoramę. Łącznie z zielono połyskującą kępą. Był to chyba krzak figowca, gęsty i dorodny. Jego liście przypominały z daleka pięciopalczaste rękawiczki.

Ktoś, kto tam tkwił wewnątrz, mógł się niepostrzeżenie wycofać. - Tam jest ławeczka - wysapała Alicja - chyba jedyna w całym tym straszliwym miejscu. Przycupnęła, głośno oddychając. Kiedy na siebie spojrzały, wybuchnęły stłumionym śmiechem. - Idiotki! - wykrztusiła Anna, zmieniając obiektyw. - Zrobię zbliżenie tego krzaka. Może coś wyjdzie na zdjęciu. Martwię się, bo niewiele tu miejsca. Kiedy przywiozą kran… będzie mógł stanąć tylko koło bramy. Co teraz? Będziemy tu nocować? - A masz ochotę? - odcięła się Alicja. Z Anny niepokój ulotnił się równie szybko, jak się pojawił. - Jeśli mam na coś ochotę, to na ravioli eon zucca. - To te pierożki z farszem z dyni? Nigdy ich nie jadłam, ale słyszałam, że są boskie. Na nas jednak czeka pizza. Spadamy stąd, stara. Tak czy owak, musimy dotrzeć do bramy. Nie będę przełaziła przez mur tylko dlatego, że jakiś facet w białych pepegach schował się w zieleninie. - W porządku - Anna spakowała sprzęt. - Zrobiłam całą rolkę. Wracamy do staruchy i jej pieca. W tej chwili mogę myśleć wyłącznie o jedzeniu! Rano signore Gianfranco podał tylko malutką kawę i cień bułeczki. - Wiesz, gdzie boski Dante umieścił obżartuchów? - Alicja uniosła brzeg spódnicy w kolorowe paski. - W drugim kręgu piekielnym! Anna roześmiała się. - A wiesz, co mówił mistrz Federico Fellini? „Czas spędzony przy stole nie postarza!” W końcu obaj byli Włochami. Dante i Federico. Umilkły w pobliżu krzaka. Omijały go szerokim łukiem, ale i tak rósł niebezpiecznie blisko bramy. - Już ich tam nie ma - szepnęła Alicja. - Ich? Było dwóch? - Ich, to znaczy pepegów. Były dwa pepegi. Znaczy… cały człowiek. Anna szarpnęła skrzydło bramy. Zachrzęściła rdza. - Mogło być dwóch jednonogich. Znów wybuchnęły śmiechem. Na wszelki wypadek już za bramą. Pod cyprysem nie było ani samochodu, ani jego właściciela. Zachód wygładził już podłużne cienie, zatarł kolory. Cyprys wydzielał ostrą woń olejku. Jego delikatne przyrosty tworzyły tajemniczą siateczkę cienia. Przysiadły na murku z polnego kamienia, jak wszystkie tu, poprzerastanego żółtym rozchodnikiem. - A jak nie przyjedzie?

- To zasuwamy pieszo - Anna trzymała torbę między stopami. Tak ją zapamiętywali wszyscy na planie. Zawsze coś trzymała pomiędzy stopami. Sprzęt, jarzyny w koszyku, skarby. Długo trwały w milczeniu. Jakiś samochód nadjeżdżał zza zakrętu. Silnik wył na wysokich obrotach. - Co za idiota? - mruknęła Alicja. - Jedzie na pierwszym biegu? Wiśniowa toyota camry zatrzymała się nie opodal. Za kierownicą nie siedział Franco, tylko jakiś wyrostek w brudnej koszuli, z pryszczami na policzkach. Podeszły niepewnie. - Gdzie Franco? - Anna starała się mówić wolno. Wyrostek pokręcił głową w milczeniu. Wskazał na tylne siedzenie. Wsiadły. Nie miały wyjścia. - Wiesz co - powiedziała po polsku Alicja, gdy już się usadowiły na miękkich poduszkach. - On ma na nogach białe pepegi. Jak Boga kocham. - I nie umie prowadzić - odparła swobodnie Anna. Istotnie. Wyrostek usiłował zawrócić. Rąbnął zderzakiem w mur, przerzucił ze zgrzytem wsteczny bieg i rąbnął lewym reflektorem w cmentarną bramę, aż posypało się szkło. Nawet przy tym nie zaklął. Widać, był wyjątkowo flegmatycznym Włochem. Niezrażony uszkodzeniem, wyjechał na pierwszym biegu. - Jezu, będzie się tak wlókł? - Alicja czuła narastający strach. Nie wiedziała dlaczego. - Przecież Franco go zabije za zniszczenie wozu. To była pestka w porównaniu ze stratami, jakie poniosła lśniąca karoseria na wąziutkiej dróżce prowadzącej w dół do kamiennego domku. W końcu chłopak zahamował i nie oglądając się ani na toyotę, ani na jej pasażerki, pobiegł kłusem do domu. - I co teraz? - Anna wyciągnęła drogocenną torbę, a z niej małego szybkostrzelnego kodaka. - Nic. Czekamy. Spróbuj sfotografować starą. Marek by się ucieszył. W sumie to niezły kawałek scenariusza dla naszych sycylijskich sponsorów. W razie czego… - Wiesz, co powiedział Napoleon? „W przypadku kobiet jest tylko jedna strategia - ucieczka!” Alicja splunęła trzy razy przez lewe ramię. To stary, aktorski zwyczaj przed wejściem na scenę. Odstrasza złe moce. Tak mówią. - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Z domu wyszła stara kobieta w czarnej sukni i czarnej chustce zsuniętej głęboko na czoło. Poruszała się wolno, lekko przygięta. Poszły jej naprzeciw. - Przywiózł nas tu chłopiec… - zaczęła Anna. Pod zapadniętymi, obrzmiałymi ze starości powiekami zalśniły niezwykłe, żywe, czarne oczy.

- Franco. Dobry wnuk. Głos miała podobny do skrzypiącej cmentarnej bramy. Akcent wskazywał na głębokie południe. Na co dzień posługiwała się zapewne miejscową gwarą, której nie zrozumie Włoch z okolic Mediolanu. Ani ten z Rzymu. - Przepraszamy, ale Franco… - Musiał wyjechać - powiedziała, wpatrując się w aparat. - Już go nie ma. Alicja skrzywiła wargi w czymś w rodzaju uśmiechu. - Szkoda. Obiecał nam pizzę z chlebowego pieca. Stara kiwnęła głową. - Gotowa. Anna, pełna uśmiechu, uniosła aparat. - Pozwoli pani zrobić parę zdjęć? Domu? Zatoczki, morza… Stara nie odpowiedziała. Odwróciła się plecami i poszła w kierunku drzwi. Alicja potrząsnęła głową. - Nie rób tym! Jest za ciemno. Weź bella. Anna posłusznie pogrzebała w torbie. „Bell and Howell” był lustrzanką z bardzo jasnym obiektywem. Przy użyciu lampy błyskowej wychodziły dość niezwykłe zdjęcia. - Gotowe. Zrobię starej portret. Ma zupełnie niezwykłe oczy. I rzymski nos. Wcale nie jest w typie sycylijskich kobiet. Widocznie jej prababki nie dopadł żaden z Saracenów. W obszernej kuchni nie było nikogo. Spotkany w sieni wyrostek milcząco wskazał drugie wyjście. Tuż za domem, od strony małej zatoczki wznosił się uklepany z gliny pagórek, który przy bliższych oględzinach okazał się rozpalonym piecem chlebowym. Stara pochylała się nad szeroką łopatą wystruganą z sosnowej lub cyprysowej deski. Wokół rozchodził się upojny zapach bazylii, pasty pomidorowej i spieczonego ciasta. Stara kobieta otworzyła drzwiczki. Żar buchnął jej w twarz. Chyba go nawet nie poczuła. - Wygląda jak wiedźma - szepnęła Alicja, przysiadając na jednym z dwóch zydelków stojących pod ścianą. - Może nią jest. Uchwycisz ją teraz? Anna spokojnie pakowała sprzęt. Wyjęła filmy i schowała je do osobnej saszetki. - Tak. Jutro założę nowe. Mówisz… czarownica? W średniowieczu spalono by ją na stosie. Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. W niebo poleciał snop iskier. Z wnętrza pieca wyłoniła się łopata, a na niej młyńskie koło. - Największa pizza, jaką widziałam w życiu! - westchnęła Alicja, wdychając z lubością zapach roztopionego sera. - Mozzarella czy gorgonzola? Stara zrzuciła zręcznie olbrzymi krąg na kawał deski leżącej pomiędzy dwoma

krzyżakami. Od biedy mogła udawać stół. - Widziałaś, ile ma siły? Unieść to na łopacie i cisnąć na deskę z precyzją żonglera? Nie zdziwiłabym się, gdyby w młodości ćwiczyła zapasy. Kobieta zbliżyła się. Zza paska wyjęła nóż, długi i lśniący niczym maczeta. - Rany boskie! Uzbrojona po zęby! Nie mrugnę nawet okiem, jeśli wyjmie zza pazuchy piętnastostrzałową barettę 9,2 FS z celownikiem laserowym! Anna roześmiała się ochryple. - Widzę, że dokładnie przestudiowałaś scenariusz! Brodziński będzie zachwycony. Chodź, nie wypada się ociągać. Pizza pachnie oszałamiająco. A tak między nami… scenograf powiedział mi, że oni tu nie używają baretty, tylko broni, która się nazywa „lupara”. To ulubiony sycylijski wynalazek: dubeltówka z obciętą lufą! Alicja z uznaniem przypatrywała się starej kobiecie, która zręcznie odkroiwszy solidny trójkąt, położyła go na kawałku blachy. - Jedzcie - cień uśmiechu odsłonił bezzębne dziąsła. - To z owczym serem. Mamy tu owce. I pomidory. - Gdzie one się pasą? Na skalistym cyplu? - Alicja czuła boski smak w ustach. Ciasto było kruche i cienkie, stopiony ser parzył wargi. W zębach chrzęściły drobne owoce morza. Starucha przez cały czas stała obok pieca, grzebiąc żelaznym prętem w jego przepastnym wnętrzu. - Nie chce się pani przenieść gdzieś bliżej miasta? - Anna pochłaniała już drugi kawał. - Checosa? - w czarnych oczach błysnęły skierki śmiechu. - Tu jest mój dom. Tu umrę. Zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Jadły wolno, parząc usta. Pizza była więcej niż wyśmienita. Zapewne z powodu pieca, drzewnego węgla i owczego sera. Nie ciągnął się wzorem mozzarelli, lecz stopiony w grudki pękał słonawymi bąbelkami. - Franco miał rację - Anna wciągnęła w nos zapach dobrze uwędzonych muli - to, czym karmią turystów w pizzeriach Europy, nie da się porównać do niczego. - Z winy elektrycznych pieców - mamrotała Alicja z ustami pełnymi malutkich czarnych oliwek. - Nasza pizza pachnie piekłem. Szkoda tylko, że nie mamy wina. Jak się nazywało to, o którym mówił nasz Franco? - Fuoco di Sicilia. Jak myślisz, co się z nim stało? Alicja przełknęła kęs. Było jej ciepło, dobrze i syto. - Zapewne babunia ochrzaniła go jak święty Michał diabła. - A wóz? Oddał przygłupowi toyotę, żeby ją pokiereszował? To się kupy nie trzyma.

- Anna rzuciła się na trzeci kawałek. Na jego ostrym końcu zapiekła się malutka ośmiorniczka, suto posypana bazylią. - Był zespolony z tą świętej pamięci maszyną jak z syjamskim bratem. Co to jest? - Co? - Alicja zastygła z otwartymi ustami. - Ten dźwięk? Zza domu dochodził odgłos zgrzytania łopaty o kamienisty grunt. - Jakieś toboły drogowe? Może wreszcie poszerzają ścieżkę. Obie miały już dość jedzenia. Siedziały w mroku, wsłuchując się w dźwięki oskarda i morskich fal. Musiał być przypływ, bo woda chlupotała po piasku, obijając się o bok przycumowanej łodzi rybackiej. Część sieci suszyła się rozwieszona wzdłuż kołków. - Wracamy? - Anna uniosła torbę. - Trzeba zapłacić starej. Masz drobne? Alicja grzebała w portfelu. - Nic nie widzę. Czy tu nie ma światła? - Elektrycznego na pewno nie. Na tym cypelku panuje kompletne średniowiecze. Aż się nie chce wierzyć. Alicja ziewnęła szeroko. - Chce mi się spać. Jestem najedzona jak bąk. Nie mam drobnych. Chcesz pięćdziesiąt tysięcy lirów? - Nie - Anna ociężale podniosła się z zydla. - Chodźmy, stara pewnie jest w domu. Ale jej nie było. Dokładnie obeszły obszerną kuchnię, pokój, w którym stały dwa żelazne łóżka i stary kredens, drewutnię i komórkę na narzędzia. Staruszka wyparowała. Tylko zza węgła dochodziło walenie oskarda. - Uważaj, nie potknij się - Alicja zatrzymała się w pobliżu pieńka do rąbania drew. Obok leżał wypchany worek z szarej jutowej materii. - Tu jej też nie ma. Zza murka wychylił się znany im wyrostek - Caruso kierownicy. Pomachał ręką. - Czy jest niemową? - zmartwiła się Anna. - Nie słyszałam, by wypowiedział choć jedno słowo. Zatrzymały się niepewnie. Wyrostek porzucił oskard i zręcznie przeskoczył na drugą stronę. Pokazał dłonią na wrak toyoty camry, stojącej tam, gdzie ją zostawił. - Chce nas odwieźć. Chwała mu za to! - Alicja ruszyła kłusem. Nagle zrobiło się całkiem ciemno i zupełnie niemiło. Coś nieokreślonego wisiało w powietrzu. Jak w filmach grozy. Wsunęły się na tylne siedzenie, zadowolone z wnętrza pachnącego rozgrzaną skórą i nikłym powiewem wody kolońskiej. Wyrostek bez słowa włączył starter. Wykonał kilka dziwnych manewrów, by znaleźć się przodem do ścieżki. Auto zgrzytało biegami i obijaną blachą. - Nic nie mów - szepnęła Alicja - on nawet nie włączył świateł.

- Jest gorzej. Widziałaś jego nogi? Alicja spojrzała na przyjaciółkę ze zgrozą. - Ma brudne? Anna wzięła głęboki oddech. Samochód chrzęszcząc wspinał się po ostrych skałach. - Idiotka! Jego buty… no… nie ma już białych pepegów… - Tylko? - Buty od Gucciego. Takie same jak miał Franco! Do oświetlonego rzęsiście motelu „Alverino” dojechały późną nocą. Wyrostek w eleganckich butach z najdroższej rzymskiej firmy zniknął z parkingu wraz z obtłuczoną resztką toyoty camry. Zdaje się, że polubił jazdę na pierwszym biegu, bo uśmiechnął się na pożegnanie. Padrone Gianfranco aż uniósł ręce w górę. - Gdzie to signoriny przepadły? Już się martwiłem. - Byłyśmy u staruszki nad brzegiem morza. Na cyplu. Brzęk tłuczonego szkła spowodował, że obie się odwróciły. W drzwiach prowadzących do kuchni stała kobieta w zielonym fartuchu. Miała krótko obcięte włosy i taki przestrach w oczach, jakby zobaczyła upiora. - Co się stało? - zdziwiła się Alicja. Restaurator podskoczył i wypchnął kobietę z powrotem do kuchni. Potem zaczął niezdarnie wsuwać pod fotel odłamki szkła. - Scusi… moja żona Felicia. Zawsze coś stłucze… więc… były panie u Ippolity? - Faktycznie - Anna zmarszczyła brwi - chyba tak właśnie Franco nazwał swoją babkę. Upiekła nam wspaniałą pizzę… - Tylko Franco gdzieś się zapodział i musiał nas odwieźć inny wnuk… Padrone westchnął i ukradkiem się przeżegnał. - Santa Madonna - wymruczał - jutro odjeżdżacie, tak? - Niezbyt nas pan zachęca do pozostania - zdziwiła się Alicja. - Albergo prawie puste… Grubas zaczął się obficie pocić. Wycierał ścierką twarz i czerwony, nabrzmiały kark. - Mam zamówienie… wycieczka… mnóstwo ludzi, domani. Anna dźwignęła torbę. - Jutro wyjedziemy. Jeśli tylko nasz samochód będzie gotowy. Padrone przestał się pocić. Jego szerokie wargi rozchyliły się w pełnym łagodności uśmiechu. - Stoi na parkingu. Od godziny. Alicja wyjrzała oknem. Białe uno, lśniące i wypucowane, stało tuż obok słupka. - Naprawdę jest! Ale przecież nie zapłaciłyśmy za naprawę. Grubas szeroko rozłożył ramiona.

- Na koszt firmy, signora! Anna skierowała się ku schodom wiodącym na piętro. - Cuda się dzieją na tej najpiękniejszej z wysp! Chodź, Alicjo, umieram ze zmęczenia. W pokoju przez otwarte okno wlewało się chłodne nocne powietrze, pachnące olejkiem cyprysowym. - Bagaże były otwierane - szepnęła Alicja. - Widzę. Ale nie musisz szeptać. Dam głowę, że nikt tu nie zna polskiego. Czy coś zginęło? - Nic a nic. - To idziemy spać. - Wiesz… - Alicja zrzucała odzież. - Franco miał uśmiech podobny do Darka. - Brakuje ci go? - Anna weszła do łazienki. - Kiedy go ostatni raz widziałaś? - Na Okęciu, kiedy odlatywał do tej cholernej Kanady. Myślałam, że mój syn zostanie ze mną. Anna wystawiła głowę przez drzwi. - To się nie mogło udać, moja droga. Twoja praca, wyjazdy, ciągła nieobecność w domu. On chciał tradycyjnej rodziny. I taką sobie założy. Wcale nie jest powiedziane, że osiądzie tam na zawsze. Jak go znam, wróci za jakiś czas do starej, dobrej Europy. Powinnaś w to wierzyć. On już przestał być niesfornym dzieckiem. Wie, czego chce. - Nie zamierzam mu w tym przeszkadzać. Anna pokiwała głową, cicho zamykając drzwi. Sen zmorzył je natychmiast. Śniły o pizzy z owczym serem, staruszce w czerni, cmentarzu z żelaznymi krzyżami i jutrzejszej podróży. Nic nie zmąciło ciszy. Nawet leciuteńkie stąpanie bosych stóp po zielonym chodniku ani cieniutki zgrzyt błyskawicznego zamka przy ortalionowej torbie Anny. Chwytliwa dłoń chwilę macała i znalazła. Pięć minut później w pokoju nie było już nikogo. Wstały wyspane i wypoczęte. Alicja marudziła jak zwykle wczesnym rankiem. W małej łazience z prysznicem, do której poprzedniego wieczoru nawet nie zajrzała, zmywała ciepłym strumieniem piasek z nadmorskiego cypla. - Nie ma filmów - powiedziała Anna, grzebiąc w torbie. - Co? - nie usłyszała Alicja, wycierając się ręcznikiem. - Ktoś podwędził moje filmy. - Kiedy? Anna siedziała na leżance z grubego płótna. Głęboka pionowa zmarszczka przecinała jej czoło. - Nieważne kiedy. Ważne dlaczego. Alicja wciągnęła bieliznę.

- Jesteś tego pewna? Przeszukałaś wszystko? - Absolutnie. W Cannes słońce wstało o piątej czterdzieści trzy. Rozświetliło czuby wysokich palm na skwerku Dubois d’Angers, uderzyło w kaskadę kropel tryskających z fontanny i przesunęło się do szczelnie zasłoniętych żaluzjami okien. Do bulwaru Croisette dotarło najpóźniej. Ci, którzy spali za błękitno szklanymi oknami hotelu „Noga Hilton”, w ogóle nie interesowali się wschodem. Dla niektórych z nich dzień trwał do świtu. Spoceni, zmordowani ciężką walką w kasynach gry, rozbierali się do snu, gdy na bulwar wyjeżdżali pierwsi dostawcy pieczywa i mleka. Potem zasypiali, wpadając w nicość, by zbudzić się w głębokim, popołudniowym cieniu. W biurze festiwalowym gwarno było od wczesnych godzin porannych. Sztab fachowców pracował niczym mrówki, wypluwając setki biuletynów, folderów i reklamówek, które traciły swoją świeżość i aktualność już przed północą, padając ofiarą skrupulatnych śmieciarzy. I tak codziennie podczas obłędnych dni, które ktoś kiedyś wymyślił i nazwał Międzynarodowym Festiwalem Filmów Fabularnych. Zawsze w Cannes i zawsze na przełomie kwietnia i maja. Sarah Oppenheimer, producentka wytwórni „Universal Studios” z Hollywoodu miała ciężki tydzień. Wybrana z grona najlepszych, trafiła na Lazurowe Wybrzeże mając do wykonania jedno z najtrudniejszych zadań. Brzmiało mniej więcej tak: „Załatw, żeby wygrał film amerykański”. Ba, łatwo powiedzieć. Rebecca Guido, jedna z najzdolniejszych producentek rzymskiej wytwórni Cinecitta i programu RAI Due przeżuwała croissanta razem z ponurymi myślami. Też dostała zadanie, a brzmiało ono mniej więcej tak: „Zrób coś, żeby nie wygrali Amerykanie!” Ba, łatwo powiedzieć. Teraz obie siedziały przy stoliku w „Crillonie”, obserwując siebie nawzajem oraz przewodniczącą jury, piękną francuską aktorkę, Charlotte Valery. Językiem, którym posługiwały się wszystkie trzy, był angielski. Piły cappuccino amaretto oraz sok wyciśnięty ze świeżych grapefruitów. - Gdzie on się podziewa? Sarah wzruszyła ramionami. - Grał wczoraj w kasynie. Pewnie się wysypia. - Ale ja muszę z nim omówić parę spraw. W końcu jest wiceprzewodniczącym jury. „Czy ona nosi szkła kontaktowe? - zastanawiała się Rebecca, upijając łyk. - Zbyt szafirowe są tęczówki. Pewnie jedna z tych cholernych amerykańskich fuszerek. Ale owal twarzy ma nieskazitelny. I cudowne włosy”. Charlotte jakby wyczuwając, że o niej myśli, spojrzała na Włoszkę i uśmiechnęła się, ukazując rząd perłowych zębów. - Chcesz mnie o coś zapytać? Rebecca potrząsnęła głową. Pytań miała wiele, ale żadnego z nich nie mogła zadać

głośno. Jedno powinno brzmieć mniej więcej tak: „Ile ci odpalili za przepchnięcie Amerykanów? I do którego banku w Zurychu czy Genewie poszedł czek? Za ile sprzedałaś Europę, paskudna babo?” - Nie - szczątkowy uśmiech nie odsłonił dziąseł. - Mam pytanie do Sarah. - Czy uważasz, że słusznie zrobił „Unieversal”, wystawiając właśnie „Mereditha”? Sarah, ze swoją siwiejącą czupryną ostrzyżoną „na pieczarkę” i uniesionymi brwiami, miała minę wiecznie zdziwionego pazia. - Nie chcę o tym mówić. O, jest Clifford. - Stanley, nareszcie! - szafirowe oczy zaszły mgłą. Słynne spojrzenie Charlotte Valery, za które tysiące mężczyzn dałoby się pokroić w plasterki. Przez kinową salę od pierwszego do ostatniego rzędu szło jedno długie westchnienie zachwytu. - Co cię zatrzymało? Stanley Clifford - jeden z najpopularniejszych aktorów ze stajni „Warner Brothers”. Wysoki, silnie zbudowany, miał klasyczną amerykańską szczękę, trochę tylko mniej kwadratową, i lekko wyłupiaste oczy krótkowidza. Był fotografowany przeważnie en trois quart. Wiedzieli o tym wszyscy operatorzy. Także europejscy. Stanley charakteryzował się ponadto nieuporządkowanym życiem, namiętnością do brandy i dużych pieniędzy, co samo w sobie nie jest niczym nagannym. Wierzył w nieustający mit Hollywoodu i niższość kina europejskiego. Sam filmów nie oglądał, uważając to za godną pogardy perwersję. Na swoim ranczu, gdzieś przy granicy z Meksykiem, hodował konie i psy. Na plan zjeżdżał wtedy, gdy jego bankowe konto wskazywało stan przedzawałowy. Misję na festiwalu w Cannes traktował jako wierną służbę ojczyźnie. A że wiązały się z tym dodatkowe apanaże - cóż, nie należy kłaść tamy dobroczynności. - Witaj, Charlotte. Piękna jak poranek! - pochylił przed Francuzką swoją szlachetną głowę z nienaganną fryzurą. - Czym pachniesz? Jeśli czegoś wam zazdroszczę, to mody i perfum. - Jakby ich w Ameryce brakowało! - przekomarzała się gwiazda. - W Ameryce przeważnie sprzedaje się falsyfikaty - ucięła Sarah nieco szorstko. - Więc jak? Co postanawiamy? Przy sąsiednim stoliku dwóch mężczyzn łapczywie popijało mineralną z kostkami lodu. - Daję głowę, że oni już postanowili! - mruknął Marek Brodziński, wyciągając podbródek. - Myślisz? - Andrzej Reutt otarł czoło. Wczoraj dość ostro popili w towarzystwie zaprzyjaźnionych operatorów z Włoch. Miał kosmicznego kaca i było mu w tej chwili najzupełniej obojętne, co uradzi jedenastoosobowe jury festiwalu. Sam nie startował z żadnym obrazem. Według niego, na Złotą Palmę - największe filmowe trofeum w Cannes - miał szansę Krzysztof Kieślowski. - Niewierze.