kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 864 594
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 676 076

Bolton Sharon - Karuzela samobójczyń - (02. Lacey Flint)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bolton Sharon - Karuzela samobójczyń - (02. Lacey Flint) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BOLTON SHARON Cykl: Lacey Flint
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 546 stron)

Korekta Barbara Cywińska Renata Kuk Projekt graficzny serii i okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Zbigniew Foniok Tytuł oryginału Dead Scared Copyright © S.J. Bolton 2012 For the Polish edition Copyright © 2013 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-4632-1 Warszawa 2013. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Publikację elektroniczną przygotował:

Pamięci Petera Inglisa Smitha: dobrego sąsiada, świetnego pisarza, bliskiego przyjaciela

Czym jest lęk, by głos ulotny? Ból wieszczący, gdzie go brak, I zwodzący nieroztropnych Aż zabójczy padnie strzał! William Wordsworth

Prolog Wtorek, 22 stycznia (kilka minut przed północą) Kiedy duży przedmiot spada z wielkiej wysokości, prędkość jego lotu zwiększa się, aż działająca w górę siła oporu powietrza zrównoważy pchające go w dół przyspieszenie grawitacyjne. W tym momencie spadający przedmiot osiąga tak zwaną prędkość graniczną, która pozostanie niezmienna, dopóki obiekt nie napotka jakiejś większej siły — przeważnie ziemi. Prędkość graniczna przeciętnego ludzkiego ciała wyliczona została na jakieś 195 kilometrów na godzinę. Zwykle zostaje osiągnięta piętnaście, szesnaście sekund od rozpoczęcia spadania, po pokonaniu dystansu od pięciuset do sześciuset metrów. Popularnym błędem jest przekonanie, że ludzie spadający ze znacznych wysokości umierają przed uderzeniem. To rzadko się zdarza. Choć szok takiego doświadczenia może doprowadzić do śmiertelnego zawału serca, większość upadków po prostu nie trwa dość długo, by zdążyło do tego dojść. Teoretycznie ciało może również zamarznąć w temperaturach poniżej zera bądź człowiek może stracić przytomność w wyniku braku tlenu, ale oba te scenariusze mogą dotyczyć wyłącznie skoku z samolotu na znacznej

wysokości, a — nie licząc najbardziej doświadczonych spadochroniarzy — ludzie robią coś takiego raczej rzadko. Większość ludzi, którzy spadają bądź skaczą z dużej wysokości, umiera po uderzeniu, kiedy ich roztrzaskane kości powodują poważne uszkodzenia otaczających tkanek. Śmierć jest natychmiastowa. Przeważnie. Kobieta stojąca na krawędzi jednej z najwyższych wież w Cambridge prawdopodobnie nie musi zawracać sobie głowy tym, kiedy osiągnie prędkość graniczną. Wieża ma prawie sześćdziesiąt metrów i ciało kobiety będzie przyspieszać przez całą drogę. Powinna za to bardzo poważnie przejąć się uderzeniem. Bo kiedy do niego dojdzie, kamienie bruku u stóp wieży roztrzaskają jej młode kości jak szlachetny kryształ. Ale w tej chwili nie przejmuje się chyba niczym. Stoi jak turystka podziwiająca widok. Cambridge tuż przed północą to miasto czarnych cieni i złotego światła. Reflektor prawie pełnego księżyca oświetla wytworne jak weselny tort budynki, filary, które jak kamienne palce wskazują bezchmurne niebo, i nielicznych ludzi, którzy błądzą się jeszcze po ulicach jak zjawy. To pojawiają się w plamach światła, to znikają w cieniu. Kobieta chwieje się i — jakby coś przyciągnęło jej uwagę — przechyla głowę w dół. Powietrze u stóp wieży jest nieruchome. Strona wydarta z wczorajszego „Daily Mail” leży grzecznie na chodniku. Na szczycie wieje wiatr. Na tyle silny, że włosy kobiety łopoczą wokół jej głowy jak flaga. Kobieta jest młoda, może rok przed

trzydziestką, może rok po, i byłaby piękna, gdyby jej twarz nie była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Gdyby w jej oczach było jakiekolwiek światło. To twarz kogoś, kto wierzy, że jest już martwy. Za to mężczyzna biegnący przez Pierwszy Dziedziniec Kolegium Świętego Jana jest żywy aż do bólu, bo w zwierzęciu zwanym człowiekiem nic nie afirmuje życia równie mocno jak przerażenie. Inspektor Mark Joesbury z wydziału Policji Metropolitalnej zlecającego swoim funkcjonariuszom najbardziej ryzykowne sprawy jeszcze nigdy w życiu nie bał się aż tak. Na szczycie wieży jest zimno. Styczniowy chłód napływa znad Fens1 i obejmuje miasto jak dłoń pedofila obejmuje rączkę małego bezbronnego dziecka. Kobieta nie ma zimowego ubrania, ale zdaje się nieświadoma chłodu. Mruga i nagle w jej martwych oczach pojawiają się łzy. Inspektor Joesbury dotarł już do drzwi kaplicznej wieży i przekonał się, że nie są zamknięte na klucz. Uderzają z hukiem o kamienną ścianę, a jego lewy bark, który już zawsze będzie tym słabszym, czuje ostry ból. Na pierwszym zakręcie Joesbury dostrzega but — wąski, niebieski, skórzany pantofel na niskim obcasie, ze szpicem na palcach, lakierowany na wysoki połysk. O mało nie zatrzymuje się, żeby go podnieść, ale nagle dociera do niego, że tego nie zniesie. Już kiedyś trzymał w dłoniach but kobiety i sądził, że ją stracił. Biegnie dalej po schodach, licząc je po drodze. Nie dlatego, że ma jakiekolwiek pojęcie, ile ich jest, ale dlatego,

że musi jakoś odmierzać w myślach dystans. Kiedy dociera na drugi podest, słyszy kroki z tyłu. Ktoś biegnie za nim. Czuje zimne powietrze i w tej samej chwili widzi drzwi na szczycie. Wypada na dach bez najmniejszego pojęcia, co zrobi, jeśli ona już skoczyła. Ani co zrobi, do diabła, jeśli nie skoczyła. — Lacey — krzyczy. — Nie!

1 Piątek, 11 stycznia (jedenaście dni wcześniej) All Bar One — knajpa koło Stacji Waterloo — była pełna po brzegi; niemal setka ludzi kłębiących się we wnętrzu przekrzykiwała się z muzyką. W Wielkiej Brytanii palenie od lat jest zakazane w miejscach publicznych, ale coś i tak wisiało wokół tego tłumu, zagęszczając powietrze i zmieniając całą scenerię w nieostre zdjęcie pstryknięte tanim aparatem. Instynktownie wiedziałam, że go tu nie ma. Nie musiałam patrzeć na zegarek, by wiedzieć, że spóźniłam się szesnaście minut. Zaplanowałam to co do sekundy. Większe spóźnienie wyglądałoby niegrzecznie albo jakbym próbowała dać mu coś do zrozumienia; za blisko wyznaczonej pory, i wyszłabym na napaloną. Spokojna i profesjonalna — tak brzmiał mój przekaz. Odrobinę wycofana. Lekkie spóźnienie było częścią tej gry. Tylko że teraz to on był spóźniony. Przy barze zamówiłam swojego zwykłego drinka na trudne okazje i podciągnęłam się na pusty stołek. Popijałam bezbarwną ciecz, patrząc na własne odbicie w lustrach za barem. Przyszłam tu prosto z pracy. Jakoś udało mi się

oprzeć pokusie, żeby wyjść wcześniej i poświęcić dwie godziny na prysznic, suszenie włosów, robienie makijażu i wybieranie ciuchów. Miałam twarde postanowienie nie wyglądać ładnie dla Marka Joesbury’ego. Wyciągnęłam laptop z torby i położyłam go na barze — tak naprawdę nie zamierzałam pracować, chciałam tylko, żeby tak to wyglądało — i otworzyłam prezentację na temat brytyjskich przepisów dotyczących pornografii, którą w przyszłym tygodniu miałam przedstawić grupie rekrutów w Hendon. Kliknęłam w przypadkowy slajd: Ustawę o sądownictwie karnym i deportacji. Rekruci zapewne zdziwią się — jak dziwi się większość ludzi — że posiadanie niedziecięcej pornografii było całkowicie legalne do roku 2008, kiedy to ustawa zakazała ekstremalnych obrazów pornograficznych. I oczywiście będą chcieli wiedzieć, co kwalifikuje się jako „obraz ekstremalny”. Stąd zawartość tabeli, na którą właśnie patrzyłam. „Ekstremalny obraz pornograficzny to obraz przedstawiający akt seksualny, który: — zagraża, czy też wydaje się zagrażać, życiu uczestnika. — skutkuje poważnmi obrażeniami organów płciowych. — odbywa się z udziałem ludzkich zwłok. — odbywa się z udziałem zwierzęcia” Poprawiłam literówkę w drugim punkcie i dodałam kropkę po czwartym. Joesbury się nie zjawił. I nawet nie musiałam się

rozglądać. Wiedziałabym to w chwili, w której przestąpiłby próg. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej miałam pięciominutową odprawę z moim przełożonym na Komisariacie Southwark. Otóż, SWK10, wciąż nazywany potocznie 0S10 — czyli Specjalistyczny Wydział Kryminalny Policji Mertopolitalnej, zajmujący się operacjami niejawnymi, poprosił o moją pomoc przy jakimś śledztwie. I nie poprosili o jakąkolwiek młodą posterunkową, ale konkretnie o mnie, a oficer prowadzący to dochodzenie, inspektor Mark Joesbury, miał się ze mną spotkać następnego wieczoru. — Co to za sprawa? — zapytałam. Usłyszałam, że inspektor Joesbury wprowadzi mnie w temat. Mój przełożony sznurował usta i był mocno skwaszony pewnie dlatego, że podkradano mu personel bez podania przyczyny. Jeszcze raz spojrzałam na zegarek. Joesbury spóźniał się już dwadzieścia trzy minuty, mój drink znikał o wiele za szybko i dokładnie o wpół do wybierałam się do domu. Dotarło do mnie, że nawet nie pamiętam, jak on wygląda. O, miałam jakieś tam pojęcie o wzroście, budowie i karnacji, i pamiętałam te turkusowe oczy, ale nie potrafiłam przywołać w myślach obrazu jego twarzy. Co było dość dziwne, skoro nie znikał z mojej głowy nawet na sekundę. — Lacey Flint, jak babcię kocham — odezwał się głos tuż za moimi plecami. Wzięłam głęboki wdech i odwróciłam się powoli. Ujrzałam Marka Joesbury’ego, lekko ponad metr osiemdziesiąt

wzrostu, barczystego, opalonego nawet w styczniu, z jasnymi, turkusowymi oczami. W bujnej, rozczochranej, rudej peruce. — Jestem tu incognito — powiedział. I puścił do mnie oko.

2 Miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych przed domem doktor Evi Oliver dla odmiany było wolne. Choć na starym ceglanym murze wisiała wyraźna tabliczka z napisem „Prywatny parking”, zdarzało się często, szczególnie w weekendy, że Evi po powrocie do domu zastawała tu samochód jakiegoś turysty z kulawą nogą. Dzisiaj miała szczęście. Przygotowała się na nieunikniony ból i wysiadła z samochodu. Była pół godziny spóźniona z lekami, które zresztą nie radziły już sobie z bólem tak jak dawniej. Rozłożyła kulę, chwyciła ją pod lewą pachę i czując się odrobinę pewniej, wyjęła z kabiny aktówkę. Jak zwykle lekko się zadyszała z tego wysiłku. I jak zwykle ciemność i odludzie nie pomagały. Choć Evi chciała jak najszybciej znaleźć się pod dachem, zmusiła się, by się rozejrzeć i nasłuchiwać przez chwilę. Dom, w którym mieszkała od pięciu i pół miesiąca, znajdował się na końcu ulicy; otaczały go zamknięte murami uniwersyteckie ogrody i rzeka Cam. Była to chyba jedna z najbardziej zacisznych uliczek w Cambridge. Nikogo nie było widać, a ciszę zakłócały tylko odgłosy ruchu na sąsiedniej ulicy i wiatr w pobliskich drzewach.

Było późno. Dziewiąta wieczór w piątek i zwyczajnie nie dało się siedzieć w pracy dłużej. Jej nowi koledzy i tak przylepili jej już etykietkę smętnej, kalekiej starej panny, przedwcześnie postarzałej, która nie ma życia poza pracą. Właściwie się nie mylili. Evi rzeczywiście wysiadywała przy biurku aż do zamknięcia budynku przez ochronę. Ale nie trzymała jej tam pustka reszty jej życia. Trzymał ją tam strach.

3 Słyszałam chichoty wokół nas, wyłapałam parę ciekawskich spojrzeń. Jednym uchem słyszałam, jak Joesbury prosi gościa za barem o szklankę piwa IPA, a dla pani jeszcze raz to samo. Kiedy wreszcie złapałam oddech i wytarłam oczy, Joesbury miał zdziwioną minę. — Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem, jak się śmiejesz — powiedział. Lekko kręcąc głową, jakbym to ja była wariatką, patrzył, jak barman nalewa mi drinka. Bombay sapphire z dużą ilością lodu w wysokiej szklance. Podsunął mi ją z uniesionymi brwiami. — Pijesz czysty gin? — spytał. — Nie. Z lodem i cytryną — odparłam; widziałam, że barman i parę osób obok gapi się na nas. Do diabła, w co ten Joesbury się bawił? — Do diabła, w co ty się bawisz? — spytałam go. — Zamierzasz siedzieć w tym czymś przez cały wieczór? — Nie, głowa mnie od tego swędzi. — Zdjął perukę, rzucił ją na bar i wziął swoją szklankę. Porzucona kupa włosów leżała przed nim jak przydrożna padlina, kiedy podrapał się za lewym uchem. — Ale mogę założyć później — dodał. — Jeśli będziesz chciała. Włosy mu urosły, od kiedy widziałam go ostatni raz; z tyłu sięgały kołnierzyka. Miały ciemniejszy odcień brązu, niż

zapamiętałam, i odrobinę falowały. Z tą dłuższą fryzurą było mu do twarzy, zmiękczała kontury jego czaszki i wydłużała kości policzkowe, przez co był o niebo przystojniejszy. W łagodnym oświetleniu baru blizna wokół jego prawego oka była ledwie widoczna. Poczułam, że bolą mnie mięśnie żuchwy. Przez cały czas szczerzyłam się do niego jak głupia. — Więc spytam jeszcze raz, co to ma być? — Pomyślałam, że jeśli będę zrzędzić, może się nie zorientuje, jak niedorzecznie się cieszę, że go widzę. — Czy w twoim zawodzie wypada tak się rzucać w oczy? — Pomyślałem, że to przełamie lody — odpowiedział, ocierając piwną piankę z górnej wargi. — Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, sytuacja była dość napięta. Kiedy ostatnio widziałam się z Joesburym, wykrwawiał się na śmierć. Ja zresztą też. Więc sytuacja rzeczywiście była „dość napięta”. — Co u ciebie? — spytałam, choć znałam odpowiedź całkiem dobrze. Przez ostatnie dwa miesiące bezwstydnie żebrałam o informacje u naszych wspólnych znajomych. Wiedziałam, że postrzał, który dostał tamtego wieczoru, wyrwał mu spory kawał tkanki płucnej, ale chirurdzy i czas zdołali to załatać. Wiedziałam, że spędził cztery tygodnie w szpitalu, że na kolejne trzy miesiące został odsunięty od pełnego zakresu obowiązków, ale potem spokojnie mógł wrócić do czynnej służby. — Chyba odpuszczę sobie tegoroczny Londyński Maraton — stwierdził, wyciągając rękę i chwytając moją dłoń, przez

co poczułam się, jakby w żołądku zawibrowały mi mocno napięte gitarowe struny. — Ale poza tym w porządku. — Odwrócił mój nadgarstek, by zajrzeć pod spód, i przez chwilę patrzył na gruby plaster, który wciąż nosiłam, bardziej dlatego, że nie lubiłam patrzeć na bliznę pod nim, niż dlatego, że wymagała osłony. Po trzech miesiącach była już całkowicie zagojona. Jak dla mnie wciąż za słabo. — Myślałem, że może mnie odwiedzisz — ciągnął. — Te szpitalne piżamki były całkiem twarzowe. — Wysłałam misia — odparłam. — Pewnie poczta zgubiła. Oboje wiedzieliśmy, że kłamię. I nie powiedziałam mu, że tak naprawdę przez prawie godzinę oglądałam obrazki na stronie internetowej niemieckiego Steiffa, wybierając misia, jakiego bym mu posłała, gdyby coś takiego było możliwe. Miś, na którego wreszcie się zdecydowałam, był podobny do tego, którego dał mi kiedyś Joesbury, tyle że większy i bardziej zadziorny. Kiedy ostatni raz zaglądałam na stronę, był oznaczony jako „nieosiągalny”. Sama bym tego lepiej nie ujęła. Joesbury patrzył teraz na moją twarz, a konkretnie na mój przemodelowany nos. Wyprostowali mi go miesiąc temu, bo był złamany, i pooperacyjne sińce już prawie zniknęły. — Niezła robota — zauważył. — Nie jest odrobinę dłuższy, niż był? — Uznałam, że dzięki temu będę wyglądać bardziej inteligentnie. Wciąż trzymał mnie za nadgarstek, a ja nie próbowałam zabrać ręki.

— Słyszałem, że oddelegowali cię do pornosów — dodał. — Dobrze się bawisz? — Zbieram materiały i piszę podsumowania — warknęłam, bo nie znoszę, kiedy mężczyźni choćby sugerują żarty z pornografii. — Z jakichś powodów uważają, że jestem dobra w szczegółach. Joesbury dał mi spokój i widziałam, że jego nastrój się zmienił. Odwrócił się i spojrzał na stolik przy oknie. — No dobra, skoro towarzyskie pogaduszki mamy już za sobą, powinniśmy usiąść — powiedział. Nie czekając na moją zgodę, wetknął sobie perukę pod pachę, wziął nasze drinki i ruszył przez salę. Poszłam za nim, mówiąc sobie, że nie mam prawa czuć się rozczarowana. To nie była randka. Joesbury miał ze sobą plecak. Wyciągnął z niego cienką brązową teczkę i nie otwierając jej, położył na stole między nami. — Mam pozwolenie od twoich szefów z Southwark, żeby prosić cię o pomoc przy dochodzeniu — powiedział, i w tej chwili mógłby być jakimkolwiek funkcjonariuszem starszym stopniem, wprowadzającym w temat młodszą koleżankę. — Potrzebujemy kobiety. Takiej, która może uchodzić za dziewczynę tuż po dwudziestce. W naszym wydziale nie ma nikogo takiego. Pomyślałem o tobie. — Jestem wzruszona — odparłam, grając na czas. Dochodzenia prowadzone przez OS10 wiązały się z wysyłaniem tajniaków w niebezpieczne miejsca. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa na kolejną niebezpieczną

przygodę. — Jeśli dobrze się spiszesz, to będzie dobrze wyglądało w papierach — oznajmił. — Zapewne odwrotnie też. Joesbury się uśmiechnął. — Mam rozkaz powiedzieć ci, że decyzja należy wyłącznie do ciebie. A Dana kazała mi cię poinformować, że jestem nieodpowiedzialnym debilem, że jest o wiele za wcześnie po sprawie Rozpruwacza, żeby w ogóle myśleć o wciąganiu cię w takie śledztwo, i że powinnaś kazać mi iść do diabła. — Przekaż jej pozdrowienia — poprosiłam. Dana, czyli inspektor Dana Tulloch, była szefem Wydziału Zabójstw, z którym współpracowałam zeszłej jesieni. Była też najlepszą kumpelką Joesbury’ego. Lubiłam Danę, ale nie potrafiłam pozbyć się niechęci do jej zażyłości z Joesburym. — Ale z drugiej strony — ciągnął Joesbury — tą sprawą zajęliśmy się w zasadzie przez Danę. Skontaktowała się z nią nieoficjalnie jej stara przyjaciółka ze studiów, obecnie szefowa poradni psychologicznej Uniwersytetu Cambridge. — Co to za sprawa? — spytałam. Joesbury otworzył teczkę. — Ciągle masz taki mocny żołądek? — Skinęłam głową, choć ostatnio raczej go nie testowałam. Joesbury wyjął cienki plik zdjęć i podsunął mi je po stole. Spojrzałam na pierwsze z brzegu i musiałam na sekundę zamknąć oczy. Naprawdę, na świecie są rzeczy, których lepiej nigdy nie oglądać.

4 Evi myszkowała wzrokiem wzdłuż ceglanego muru otaczającego jej ogród, wokół pobliskich budynków, po ciemnych miejscach pod drzewami, zastanawiając się, czy lęk zdominuje całą resztę jej życia. Lęk przed byciem samą. Lęk przed cieniami, które nabierają ciała. Przed szeptami, które wysączają się z ciemności. Przed piękną twarzą, która okazuje się tylko maską. Lęk przed tymi kilkoma krokami między bezpiecznym samochodem a domem. Musiała je kiedyś zrobić. Zamknęła samochód i ruszyła w stronę frontowej furtki. Kute żelazo było stare, ale zawiasy zostały wymienione, więc furtka otwierała się pod najlżejszym dotknięciem. Wschodni wiatr dujący znad Fens był dziś wyjątkowo silny i liście dwóch drzew laurowych szeleściły niczym stary papier. Nawet maleńkie listeczki bukszpanowego żywopłotu tańczyły i podskakiwały. Po obu stronach chodnika rosły krzaczki lawendy. W czerwcu ich zapach witał ją w domu jak uśmiech na ukochanej twarzy. Teraz nieprzycięte łodyżki były nagie. Dom w stylu królowej Anny, zbudowany prawie trzysta lat temu dla dziekana jednego ze starszych kolegiów, został

zaproponowany Evi na kwaterę, kiedy przyjęła nową posadę, choć był chyba ostatnim miejscem, w jakim spodziewała się zamieszkać. Wielkie domiszcze z miękkiej, ciepłej cegły, z wykończeniami z jasnego wapienia, było jedną z bardziej prestiżowych miejsc, jakimi dysponowała uczelnia. Jego poprzedni lokator, światowej sławy profesor fizyki, który dwa razy o włos minął się z Nagrodą Nobla, mieszkał w nim przez prawie trzydzieści lat. Kiedy zapalenie opon mózgowych odebrało mu władzę w nogach, uniwersytet przystosował dom do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Profesor zmarł dziewięć miesięcy temu, a kiedy Evie zaproponowano stanowisko szefowej Studenckiej Poradni Psychologicznej plus pół etatu wykładowcy i opiekuna naukowego, uniwersytet uznał, że inwestycja może się zwrócić choć po części. Chodniczek z kamiennych płyt był krótki. Raptem pięć metrów przez środek wymyślnego wzoru z niskich żywopłotków. Parę kroków i znajdzie się na ozdobnym ganku. Wiszące latarnie po obu stronach drzwi oświetlały chodnik na całej długości. Zwykle cieszyła się, że świecą. Ale dziś nie była tego pewna. Bo bez nich pewnie nie dostrzegłaby ścieżki z jodłowych szyszek, prowadzącej od furtki do drzwi.

5 Patrzysz na Bryony Carter — wyjaśnił mi Joesbury. — Lat dziewiętnaście. Studentka pierwszego roku medycyny. — Co się stało? — Podpaliła się — odparł. — W wieczór bożonarodzeniowego balu jej kolegium, parę tygodni temu. Może była wkurzona, że jej nie zaproszono, ale kolacja właśnie się kończyła, kiedy wpadła do środka jak żywa pochodnia. Zaryzykowałam spojrzenie na postać otuloną płomieniami. — Koszmar — stwierdziłam, ale to i tak nie oddawało moich uczuć. Postanowić umrzeć z własnej ręki to jedno. Ale uśmiercić się za pomocą ognia? — I ludzie to widzieli? Joesbury kiwnął głową. — Nie tylko widzieli. Parę osób zrobiło jej zdjęcia komórkami. Ta dzisiejsza młodzież! Zaczęłam przeglądać resztę zdjęć. Płonąca dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu i nie było widać jej twarzy. Za to jedno mogłam być wdzięczna. Większym problemem były małe, niewyraźne kształty widoczne przez płomienie: wyglądały jak stopione kawałki masy odpadające od ciała. A jej lewa dłoń, wyciągnięta w stronę aparatu, była czarna.

Przypominała raczej kurzą łapę niż cokolwiek, co mogło przynależeć do ludzkiego ciała. Piąte zdjęcie z rzędu ukazywało dziewczynę na podłodze. Długowłosy mężczyzna w wieczorowej marynarce, sądząc po minie głęboko wstrząśnięty, stał przy niej z gaśnicą w objęciach. Obok leżało wywrócone wiaderko na lód. Dziewczyna w niebieskiej sukience trzymała w dłoni dzbanek z wodą. — Była mocno naćpana jakimś nowomodnym halucynogenem — poinformował Joesbury. — Można tylko mieć nadzieję, że nie bardzo wiedziała, co się dzieje. — Co to ma wspólnego z OS10? — spytałam. — To było pierwsze pytanie, jakie zadałem — odparł. — Miejscowa dochodzeniówka nie jest jakoś szczególnie przejęta. Wykonali klasyczną analizę trzech punktów, by stwierdzić samobójstwo, i nie znaleźli nic nietypowego. Zastanawiałam się przez moment, ile aktów samobójczych można by uznać za bardziej nietypowe niż samospalenie. — Nie znam tego — powiedziałam. — Tej analizy trzech punktów. — Środki, motyw, zamiar — wyjaśnił Joesbury. — Przy podejrzeniu samobójstwa najpierw sprawdzasz, czy ofiara miała pod ręką środki do zadania sobie śmierci. Pistolet blisko dłoni, pętla na karku i coś, na czym można stanąć, tego typu sprawy. W przypadku Bryony przed salą bankietową znaleziono kanister z benzyną, a funkcjonariusz