Larry Bond Dzień gniewu Tytuł oryginału: Day of Wrath Tłumaczył Jerzy Barmal
Bond Larry - Dzień gniewu
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.2 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.2 MB |
Rozszerzenie: |
Larry Bond Dzień gniewu Tytuł oryginału: Day of Wrath Tłumaczył Jerzy Barmal
Podziękowania Pragnę podziękować Mannette Masser Larkin za ciężką pracę, umiejętności i cenne porady, których mi udzielała podczas powstawania tej książki. Podziękowania należą się również: Mattowi Caffreyowi, Dwinowi Craigowi, Steve’owi Hallowi, Dave’owi Hoodowi, Donowi i Marylin Larkinom, Colinowi Larkinowi, Duncanowi Larkinowi, Gregowi Lyle, Heanore Neal Masser, Billowi Paleyowi, Jeffowi Pluharowi, Jeffowi Richelsonowi i Thomasowi T. Thomasowi. Dziękuję również Dowództwu Operacji Specjalnych za cenne uwagi odnośnie opisanego w niniejszej powieści uzbrojenia.
Prolog ♦ 20 maja - grupa inspekcyjna BIB, baza 125. Dywizji Lotnictwa Bombowego, Kandałaksza, północna Rosja Dwusilnikowy turbośmigłowy Antonów An-32 z rykiem oderwał się od pasa i ostro wzbił w górę, zanim wziął skręt w prawo. Wystarczyło kilka minut, żeby należące do Kandałakszy druty kolczaste, wieże strażnicze, zamaskowane hangary i wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych zniknęły za ogonem. John Avery pozwolił sobie na odrobinkę rozluźnienia dopiero wtedy, kiedy zupełnie nie było już widać wojskowego lotniska. Ciągle ogarniał go dreszcz na myśl o tym, co zobaczył. Spojrzał na zegarek. Trzy godziny w powietrzu. Trzy godziny zanim będą bezpieczni. Trzy godziny zanim będzie mógł przekazać informacje odpowiednim ludziom w ambasadzie USA w Moskwie. Do tego czasu on i członkowie jego grupy znajdowali się w poważnym niebezpieczeństwie. Avery znowu wyjrzał przez okno. Lecieli nad Morzem Białym kursem południowo-wschodnim na wysokości trzech kilometrów. Zachodzące słońce zabarwiało zimny bezkres wód na kolor czerwono-szary. Obrócił się w fotelu i podejrzliwie przyjrzał się reszcie pasażerów. Kabina pasażerska transportowca An-32 nie była zatłoczona. Zajętych było ledwie kilkanaście z trzydziestu dziewięciu miejsc, z czego osiem przez rosyjsko-amerykańską grupę inspekcyjną. Poza tym do Moskwy na urlop lub przepustkę leciało kilku rosyjskich oficerów. Avery zmrużył oczy. Oficerowie przywodzili na myśl bandę maruderów, nieogoleni, w obszarpanych mundurach. Niektórzy wyraźnie zmagali się z kacem po całym dniu spędzonym w kantynie przy wódce. W niczym nie przypominali tych chwackich pilotów, których można było zobaczyć na plakatach werbunkowych. Podobnie było ze wszystkimi innymi fragmentami dawnego imperium radzieckiego. Podobnie jak w USA armia była redukowana, o ile jednak w Ameryce dokonywało się to planowo i spokojnie, o tyle tutaj proces był chaotyczny i nie kontrolowany, gdyż brakowało pieniędzy i wsparcia ze strony Moskwy. Z powodu niespłaconych rachunków elektrownie przestawały dostarczać energię. Dostawy żywności i sprzętu do jednostek były nieregularne. Dziesiątki tysięcy żołnierzy, marynarzy i lotników od miesięcy nie dostawały żołdu. Kandałaksza nie stanowiła wyjątku. Widziana z bliska, przywodziła na myśl wymarłe miasto. Drzewa, zmrożone arktycznymi wichurami, waliły się na ogrodzenia z drutu, ale nikt nie naprawiał wyrw. Tylko niektóre z wież strażniczych były obsadzone. Ze stu dwudziestu samolotów bombowo-szturmowych Su-24 Fencer, które należały do 125. Dywizji, mniej niż połowa pozostawała w stanie gotowości bojowej. Wiele hangarów, warsztatów, budynków służbowych i mieszkalnych było zabitych deskami, w innych dziury ziały w miejscu drzwi i okien. Trawa wyrastała z popękanych chodników i betonowych pasów startowych. Wszystko tutaj zapraszało do korupcji. Na twarzy Averyego pojawił się grymas. Po trzech latach, które spędził w Rosji jako przewodniczący grupy nadzorującej z ramienia Biura Inspekcji Bezpośredniej, BIB, wykonanie postanowień traktatowych, myślał, że poznał już wszystkie formy nadużyć i przestępstw. Zetknął się z oficerami, którzy kradli żołdy swoich podwładnych, którzy handlowali uzbrojeniem i sprzętem podległych im jednostek. Widział koszary, składy broni i budynki sztabowe zamienione na burdele, kluby hazardowe i speluny. A przecież nic z tego nie wydawało się tak niebezpieczne jak to, co działo się najprawdopodobniej w Kandałakszy. A widział już w życiu niejedno. Zanim wstąpił przed czterema laty do BIB, służył w Siłach Specjalnych Armii, najpierw jako dowódca grupy szturmowej, potem jako ekspert od broni niekonwencjonalnych. Niewiele osób spośród tych, którzy widzieli go po raz pierwszy, dałoby temu wiarę. Avery wiedział, że jego okrągła, otwarta twarz, rzedniejące blond włosy i grube okulary kazały w nim zgadywać raczej szarmanckiego profesora niż dawnego członka elitarnej jednostki Zielonych Beretów. Ludzie nierzadko byli zdumieni tym, jak stanowczy potrafi się stawać głos, zazwyczaj pełen miękkości i rozwlekłości właściwej rodzinnej Alabamie. Rozluźnił pas i rozparł się w fotelu, myśląc nad następnym ruchem. Czy powinien powiadomić teraz resztę grupy? Natychmiast odrzucił tę myśl. Nie było sposobu na to, aby powiadomić Amerykanów, nie przekazując wiadomości rosyjskim członkom komisji, a przecież ciągle znajdowali się w rosyjskim samolocie nad rosyjską ziemią. Zbyt wiele było niewiadomych, aby podejmować takie ryzyko. Zerknął na drugą stronę kabiny pasażerskiej, gdzie siedział jego rosyjski odpowiednik, pułkownik Anatolij Gasparow. Barczysty, jowialny Rosjanin odchylił głowę na oparcie i zamknął oczy. Każdy z amerykańskich inspektorów miał przydzielonego rosyjskiego oficera, który towarzyszył mu od Moskwy. Gasparow najprawdopodobniej sam wystarał się o tę funkcję, gdyż dzięki temu mógł swobodnie poruszać się po kraju. Plotka głosiła, że pułkownik ma różne podejrzane kontakty we wszystkich bazach na terenie dawnego ZSRR. Opowiadano, że zbija krocie na czarnorynkowym handlu, obracając wszystkim: od zachodnich papierosów po rosyjskie pistolety i rakiety powietrze-powietrze. Miał też ponoć związki z mafią.
Avery już przedtem wierzył w te pogłoski, teraz stawały się one niemal pewne. Zauważył, jaka zażyłość panowała między Gasparowem a dowódcą 125. Dywizji, generałem Fiodorem Sierowem. Owszem, Rosjanie bardzo często zachowywali się jowialnie, tutaj jednak było jeszcze coś, co kazało podejrzewać wspólne konszachty. Tak czy owak, to z pewnością nie z Gasparowem mógł porozmawiać o swoim odkryciu. Wzrok znowu pobiegł w kierunku przesuwającego się w dole morza. Każdy przebyty kilometr oddalał ich od śmiertelnego zagrożenia. Nagle spłynęło na niego zmęczenie: dawały o obie znać fizyczne i psychiczne trudy długiego dnia. Ukołysany przez równomierne buczenie silników, zaczął zapadać w drzemkę. Powieki opadły, uniosły się na chwilę, a potem znowu zamknęły... Gwałtownie się wyprostował. Coś było nie w porządku. Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Nie spał nawet pół godziny, ale co go tak nagle obudziło? Dźwięk się powtórzył. Prawy silnik Antonowa zakaszlał, na ułamek sekundy zaryczał pełnym ciągiem, a potem umilkł. Samolot przychylił się na prawo i zaczął opadać. - Cholera! Avery zacisnął pas. Chwilę później głośniej zahuczał drugi silnik, maszyna wyrównała, ale potem położyła się na lewe skrzydło. Z głośników rozległ się spokojny głos. - Mówi dowódca, major Kiriczenko. Z przykrością muszę poinformować, że mamy niewielki problem. Wysiadł prawy silnik. Nie ma jednak niebezpieczeństwa, powtarzam: żadnego niebezpieczeństwa. Wystarczy nam mocy lewego silnika, żeby dolecieć na miejsce. - Kiriczenko powiedział coś niezrozumiale do drugiego pilota, a potem ciągnął: - W powstałej sytuacji zdecydowaliśmy jednak lądować w Miedzigorsku, co powinno nastąpić za piętnaście, dwadzieścia minut. Avery znowu poczuł dreszcz. Lecieli teraz nad lądem; z map, które przestudiował, pamiętał, że znajdowali się nad bezkresnymi lasami sosnowymi i trzęsawiskami, które ciągnęły się przez setki kilometrów. W dole niczego jednak nie mógł rozpoznać: noc ciemna jak smoła, żadnego światełka, żadnego śladu cywilizacji. Odwrócił się od okna i napotkał wzrok Anatolija Gasparowa. Pułkownik patrzył na niego wielkimi oczyma, z twarzą pobladłą i wargami mruczącymi niewyraźnie: - O Boże... o Boże... Równy rytm lewego silnika nagle się zmienił... jedna przerwa, druga... kaszlnięcie... I cisza. Nos An-32 gwałtownie opadł i maszyna zaczęła się obniżać. Avery poczuł, jak serce zamiera mu w piersiach, odwrócił głowę słysząc szum pomp; za lewym skrzydłem zobaczył ciemną chmurę: piloci rozpaczliwie pozbywali się paliwa, aby ulżyć maszynie i ślizgowym lotem dotrzeć tak daleko, jak to tylko będzie możliwe. Tor lotu transportowca robił się coraz bardziej stromy, wystraszony sierżant przebiegł przez kabinę, sprawdzając pasy i umocowanie sprzętów. Pozbawiona napędu maszyna rozpaczliwie podrygiwała, szarpana przez powietrzne dziury. Notatnik Averyego zsunął się z sąsiedniego fotela i pojechał po podłodze, która nachylała się coraz bardziej. W głośnikach ponownie rozległ się głos pilota, tym razem pełen napięcia. - Spadamy! Spadamy! Szukamy jakiejś polany albo rzeki. Przygotować się do zderzenia! Przygotować się do zderzenia! Avery nie mógł oderwać oczu od okna, rozpaczliwie usiłując odgadnąć, jak są wysoko. Teraz widział już drzewa, które wydawały się lasem pik wysuwających ku nim ostrza. Poczuł mróz na plecach. Z prędkością dwustu kilometrów na godzinę An-32 zderzył się z lasem. Potworna siła wcisnęła Averyego w fotel z przodu. Zobaczył, jak kadłub rozłamuje się tuż przed nim Otworzył usta, ale nie zdążył już krzyknąć, rozerwany na strzępy w ognistym wybuchu. 1 Leśna głusza ♦ 24 maja - amerykańska komisja dochodzeniowa, północna Rosja Cień rzucany przez ogromny helikopter Mi-26 przesuwał się kilometr za kilometrem po niezliczonych hektarach sosen, jodeł i świerków. Wiele z tych drzew było uschniętych lub usychało z powodu kwaśnych deszczów i zanieczyszczeń niesionych tu przez wiatry z kopalń, hut i fabryk. Tam, gdzie las rzedniał, natychmiast pojawiały się bajora, połyskujące teraz w bladych promieniach słonecznych. Większą część północnej Rosji stanowiły lasy przeplatane bagniskami. Wysoki mężczyzna o surowej twarzy siedział przy oknie i spoglądał w dół. Z daleka jego gładka, ogorzała twarz mogła się wydać młodzieńcza, z bliska złudzenie się rozwiewało. Lata spędzone na dowodzeniu w polu otoczyły zielone oczy siecią zmarszczek i przyprószyły włosy siwizną. Pułkownik Peter Thorn zmarszczył brwi. Ulecieli już prawie dwieście kilometrów od lotniska w Archangielsku, a widok nie zmienił się ani trochę. Jeśli nie liczyć miejscowości, które przycupnęły na brzegu Morza Białego, tereny te, leżące o tysiąc kilometrów na północ od Moskwy, były pustkowiem Żadnych dróg, żadnych budynków, ani śladu człowieka. Przez stulecia to tu to tam pojawiały się małe osady i znikały. Los taki spotkał nawet stalinowskie gułagi, które porzucone, powoli gniły i zapadały się w trzęsawiskach. Thorn odwrócił się i obrzucił spojrzeniem wnętrze śmigłowca.
- Ale dzicz, prawda? - Wysoki, szczupły mężczyzna nachylał się do ucha Thorna, aby przekrzyczeć warkot silnika. - Niewiele tu się chyba zmieniło od ostatniej epoki lodowcowej. Thorn pokiwał głową. Jego sąsiad, Robert Nielsen, pilot i inżynier lotniczy, miał rację. Myśliwi z epoki kamiennej, którzy posuwali się śladem ustępujących lodowców, musieli przedzierać się przez takie same lasy, ciemne i podmokłe. - Fatalne miejsce na katastrofę - powiedział Thorn. - Nie ma dobrych - sucho zauważył Nielsen. Kierownik grupy ekspertów przy NTSB, Krajowej Radzie Bezpieczeństwa Komunikacyjnego USA, postukał w mapę rozłożoną na kolanach. - Fakt pozostaje faktem, że mamy wielki kłopot z dotarciem na miejsce wypadku. Osiemdziesiąt kilometrów do najbliższej drogi czy trasy kolejowej. Rosjanie wszystko musieli przewozić helikopterami: namioty, żywność, wodę, reflektory, generatory. Wszystko. Thorn przypomniał sobie stosy palet piętrzące się w przedziale transportowym Oprócz ośmiu Amerykanów i przydzielonego im tłumacza, ciężki śmigłowiec zabrał też na pokład dwadzieścia ton sprzętu i zaopatrzenia. W zachowaniu towarzysza Thorn wyczuwał irytację i znał jej powód. Kiedy do wypadku dochodziło w Stanach, Nielsen i podlegająca mu sześcioosobowa grupa obejmowali komendę nad wszystkim od chwili, kiedy znaleźli się na miejscu katastrofy. Teraz byli jedynie konsultantami i to na dodatek niezbyt mile widzianymi. Rosyjskie władze zarządzające ruchem lotniczym były bardzo drażliwe na punkcie swych kompetencji. Zgodziły się na udział grupy obserwatorów z ramienia NTSB tylko dlatego, że w katastrofie An-32 zginęli także amerykańscy eksperci atomowi. Obserwatorzy mogli zadawać pytania, służyć pomocą techniczną, zgłaszać sugestie, decyzje należały jednak wyłącznie do Rosjan, dla których sprawa była prosta: chodziło o ich samolot, który poruszał się w rosyjskiej przestrzeni powietrznej i rozbił się na rosyjskiej ziemi. Na Nielsena działało to jak płachta na byka. Thorn znał takie typy: jak każdy godny swego miana szperacz, Nielsen chciał wszędzie zajrzeć i zobaczyć wszystko. Ponieważ o przyczynie wypadku mógł świadczyć skręcony kawałek metalu nie większy od główki pinezki, więc ktoś musiał nad wszystkim sprawować kontrolę i to była rola, do której Nielsen przywykł. Tyle że Thorn znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji i miał ręce jeszcze bardziej skrępowane niż inspektor NTSB. Jeśli katastrofę An-32 spowodowała usterka techniczna bądź błąd pilota, sprawa znajdzie się w wyłącznej gestii rosyjskich specjalistów i grupy Nielsena. Jeśli chodziło o akt sabotażu, dochodzenie przejmą MWD - rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i FBI. Jako przedstawiciel BIB, Thorn nie miał praktycznie nic do powiedzenia; był obserwatorem, konsultantem konsultantów. Jeśli policzyć także czas spędzony w West Point, Thorn związany był z Armią USA od dwudziestu dwóch lat. Głównie dowodził, najpierw plutonem piechoty w dywizji powietrznodesantowej, potem komandosami Delty, na koniec całym dywizjonem tej elitarnej formacji. Wszystkie funkcje sztabowe traktował jako zło konieczne: swego rodzaju płotki, przez które dowództwo kazało skakać, zanim pozwoliło na prawdziwą żołnierkę. Teraz jednak ugrzązł za biurkiem w kwaterze BIB na lotnisku Dullesa. I to ugrzązł tak solidnie, że nie było widać najmniejszej szansy na objęcie dowództwa jednostki liniowej. Oficjalnie był doradcą od spraw terroryzmu przy BIB. Jedną z największych zmór Waszyngtonu stanowili terroryści dysponujący bronią atomową, chemiczną lub biologiczną. Nieoficjalnie wiedział, że ludzie, w których rękach spoczywały decyzje, odkomenderowanie do Biura Inspekcji traktowali jako krok wstępny do pozbycia się go z Armii. Rzecz jednak w tym, że nie mógł bezkarnie poradzić prezydentowi Stanów Zjednoczonych, żeby się wypchał. Wściekły, że zaczyna się nad sobą rozżalać, usiłował myśleć o czymś innym. Świat był jaki był, hierarchie władzy były hierarchiami, a teraz liczyło się jedynie zadanie, które trzeba było wykonać. Chociaż Nielsen i inni mogli sobie w duchu zadawać pytanie, co za pożytek z Thorna na pokładzie helikoptera, on sam jak najgoręcej pragnął przydać się do czegoś, chociażby do szukania fragmentów maszyny, szczątków ciał, rzeczy osobistych. Gdyby zaś się okazało, że za katastrofą krył się akt sabotażu, wtedy poruszy niebo i ziemię, żeby dopomóc FBI i MWD w odnalezieniu sprawców. Co najmniej tyle był winny Johnowi Averyemu i pozostałym członkom amerykańskiej grupy inspekcyjnej. Mi-26 nagle położył się na prawą burtę, zarazem tracąc wysokość. Thorn zerknął w okienko; fragment tajgi pod nimi na pozór w niczym się nie różnił od innych w promieniu wielu kilometrów. Nawet tak daleko od ośrodków przemysłowych widać było brązowe szkielety umarłych sosen, otoczone przez jaśniejszą zieleń żywych drzew. - Tam jest! - odezwał się nagle Nielsen. Thorn poszedł za ruchem głowy towarzysza i po raz pierwszy zobaczył na własne oczy miejsce katastrofy An-32. Od miejsca, w którym maszyna zetknęła się z koroną lasu, ciągnęła się dalej rozszarpana rana: drzewa obalone na długości kilkuset metrów, zdarte poszycie, zryta ziemia. Ciemne smugi i plamy wskazywały, gdzie zapaliło się paliwo tryskające z pękniętych zbiorników. Naprędce utworzone lądowisko wyznaczały pomarańczowe płyty ułożone na podmokłej ziemi. Rosyjski helikopter Mi- 8 stał na jednym skraju; mechanicy i inni członkowie personelu naziemnego uwijali się wokół mniejszego śmigłowca. Thorn leciutko przygryzł wargi. Miał nadzieję, że pilot Mi-26 ma odpowiednie wyczucie; uwzględniając wirnik, wielki śmigłowiec miał długość ponad czterdziestu metrów, a z tej wysokości próba osadzenia go na wolnym miejscu wydawała
się podobna do nawlekania igły gumowym wężem. Za duże odchylenie w jedną stronę sprawi, że rozbiją się o drzewa; za duże odchylenie w drugą - że uderzą w Mi-8 otoczony beczkami z paliwem. Żadna z tych możliwości nie wydawała się szczególnie kusząca. Na pół odruchowo dotknął cienkiej blizny, która biegła w poprzek nosa i pod prawym okiem. Ona i kilka metalowych okruchów w kości policzkowej były jedynymi pozostałościami po katastrofie śmigłowca. Pomyślał, że jedna taka przygoda wystarczy całkowicie. Turbiny zawyły, Mi-26 opuścił się, odchylił w prawo, w lewo, a potem osiadł na ziemi z ciężkim tupnięciem. Niemal natychmiast silnik zmienił melodię, zaczął cichnąć basowo w miarę, jak pilot zamykał przepustnicę. Łopaty wirnika obracały się coraz wolniej, aż wreszcie znieruchomiały. Wylądowali. Thorn odetchnął, odpiął pas, wydobył spod fotela torbę podróżną i wstał, z radością prostując kości. Jeśli w wieku czterdziestu lat ciągle był w formie, to dlatego, że trzymał się reżimu treningowego i zbyt długie siedzenie męczyło go fizycznie i duchowo, a tymczasem, jeśli nie liczyć pięciominutowej przerwy w Archangielsku, gdzie przesiedli się na helikopter, od wyruszenia poprzedniego dnia z bazy lotniczej Andrews znajdował się na pokładach latających maszyn. A odstępy między fotelami w pasażerskich samolotach Sił Powietrznych były zbyt wąskie na przebieżkę czy chociażby dynamiczną gimnastykę. Poczekał, aż Nielsen i jego koledzy zbiorą swoje bagaże, i zgromadzą się przy przednim wejściu. Od tej chwili to przedstawiciele NTSB mieli decydować co robić, w jakiej kolejności i w jakim tempie. A ponieważ znał już trochę ich metodyczną, powolną drobiazgowość, wiedział, że musi poskromić swój pęd do działań szybkich i zdecydowanych. Wszyscy ubrani byli odpowiednio do sytuacji: cywile mieli na sobie dżinsy, koszule z długimi rękawami, nieprzemakalne kurtki, on zielono-brązową panterkę i, podobnie jak oni, wysokie buty wojskowe. Rosyjska załoga przepchnęła się między czekającymi i otworzyła boczne drzwi, które opadły, rozkładając schodki. Thorn jako ostatni stanął na szczycie schodków i rozejrzał się dookoła. Wszędzie sterczały z błota pniaki i odcięte konary, pokazując, gdzie ścięto drzewa, aby oczyścić pole dla lądowiska. Na jego końcu widać było pod drzewami kilka brezentowych namiotów. Szeregowi w zabłoconych mundurach, poganiani przez rozwrzeszczanych oficerów, pośpiesznie stawiali następne. Gdzieś w oddali zawodziła piła mechaniczna, której odpowiadał niski, pulsujący pomruk dieslowskich generatorów. Niektórzy z żołnierzy mieli na sobie tylko przepocone podkoszulki; wiosna późno przychodzi na Daleką Północ, a w tej chwili było chłodno, ale nie zimno, chyba jakieś dziesięć stopni. W powietrzu unosił się ostry zapach paliwa lotniczego i latryn. Tuż na skraju zasięgu nieruchomego teraz wirnika Mi-26 stało dwóch mężczyzn: starszy z nich miał wyraźną łysinę. Komitet powitalny. Serce uderzyło mu żywiej, gdy obok nich zobaczył znajomą twarz wysokiej, ciemnowłosej kobiety. Zbiegł ze schodków, żeby dołączyć do Nielsena i jego grupy. Łysielec zrobił dwa kroki w ich kierunku, powiedział coś do tłumacza i zastygł z rękami złożonymi na piersiach, dając wyraźnie do zrozumienia, iż kompletnie go nie interesuje, jaka będzie odpowiedź. - Wiceminister Leonid Mamontow, szef Służby Ruchu Lotniczego - pośpiesznie przedstawił go tłumacz, a po chwili wahania dodał: - Pan wiceminister serdecznie wita panów na rosyjskiej ziemi i liczy na owocną współpracę przy badaniu przyczyn tego tragicznego wypadku. W na miocie dowódcy przygotowane jest już wszystko na pierwsze, informacyjne spotkanie. Podczas kiedy Nielsen odpowiadał, Thorn uważnie przypatrywał się niskiemu krępemu mężczyźnie, który stał przed nimi z ponurym wyrazem twarzy. Nie wątpił, że jego słowa zostały znacznie złagodzone w tłumaczeniu; Mamontow nie tyle myślał o współpracy, ile o wzajemnych podchodach. Rosjanin z lekkim ociąganiem potrząsnął wyciągniętą ręką Nielsena, a potem z gniewnym chrząknięciem odwrócił się i poszedł w kierunku największego namiotu. Nielsen w przepraszającym geście wzruszył ramionami w kierunku Thorna i poszedł za ich gospodarzem, a za nimi natychmiast ruszył tłumacz i cała reszta komisji. Nieźle się zaczyna, pomyślał Thorn. Jeśli także inni tak będą ich traktowali jak gburowaty biurokrata, czekała ich ciężka przeprawa. Z boku usłyszał dyskretne kaszlnięcie i, wyrwany z zamyślenia, pośpiesznie odwrócił się w kierunku drugiego z mężczyzn oraz kobiety. - Panie pułkowniku, proszę wybaczyć ministrowi Mamontowowi - odezwał się mężczyzna w niemal nienagannej angielszczyźnie i w uśmiechu pokazał równe białe zęby. - Nie było w tym niczego osobistego, po prostu pan minister nie znosi wszelkich służb mundurowych, obojętne amerykańskich czy rosyjskich. Major Aleksiej Koniew z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - ciągnął, podając dłoń - więc, oczywiście, i ja należę do tych, za którymi minister nie przepada. Thorn uścisnął wyciągniętą rękę. - Miło mi pana poznać, majorze. Zaskoczył go wiek w połączeniu ze stopniem, a także strój: kurtka, dżinsy, koszula, chociaż wymięte, były z bardzo dobrych materiałów. Tutaj trzeba było uważać. Oficerowie MWD mieli chronić Rosję przed najróżniejszymi zagrożeniami, od buntów po
zorganizowaną przestępczość, łącząc funkcje amerykańskiej Gwardii Narodowej i FBI. Zarazem, podobnie jak inni funkcjonariusze, byli bardzo źle wynagradzani, ale ubiór Koniewa wcale tego nie potwierdzał. Istniało kilka odpowiedzi, a jedna mówiła, że aby uzupełnić marne płace, wielu oficerów MWD przyjmowało łapówki, a fakt ten z wielką ochotą wykorzystywała rosyjska mafia, która w ten sposób zapewniała sobie możliwość kontrolowania poczynań władz. Musi mieć tego Koniewa na oku. Pierwsze wrażenie było wprawdzie pozytywne, ale pierwsze wrażenia bywają bardzo zwodnicze. Zresztą zdrada może spotkać nawet ze strony starych przyjaciół, o czym sam boleśnie się przekonał dwa lata temu w Iranie. - Niech pan pozwoli, pułkowniku, że przedstawię moją koleżankę, agentkę Helen Gray z waszego FBI. Thorn spojrzał na szczupłą, urodziwą, ciemnowłosą kobietę, na której twarzy błąkał się leciutki uśmiech. Jej oczy wydawały się nawet jeszcze bardziej niebieskie niż poprzednim razem. - Dziękuję, panie majorze - odpowiedział - ale my już całkiem nieźle znamy się z agentką Gray. Przytaknęła spokojnie. - Pomyślałam, że może się pan tu zjawić, pułkowniku Thorn, ale nie dostrzegłam pańskiego nazwiska na liście. Nawiasem mówiąc, jak udało się panu załapać na wyjazd z delegacją NTSB? - Przestałem oddychać. Odmawiałem przyjmowania posiłków. Poddali się, kiedy zagroziłem, że podłożę im C-4 do filiżanek od kawy. Normalne, stare triki - odparł Thorn, wzruszając ramionami. - Z przyjemnością widzę, że jesteś czarujący jak zwykle, Peter - roześmiała się Helen. - C-4? - Koniew wodził pytającym wzrokiem po ich twarzach, ale już po chwili pstryknął palcami. - Ach, rozumiem. A więc, jesteście państwo przyjaciółmi? - Tak - rzekł Thorn. -1 to od bardzo dawna. ♦ Miejsce katastrofy An-32, nieopodal rzeki lleksa, północna Rosja Pułkownik Peter Thorn znużonym gestem zsunął kaptur podgumowanego kombinezonu ochronnego i wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Chciał chwilę odpocząć po dwóch godzinach myszkowania wraz z majorem Koniewem po miejscu wypadku. Helen Gray obejrzała teren natychmiast po tym, jak się tu zjawiła, a teraz zajęta była przy dokonywaniu uzgodnień pomiędzy grupami Mamontowa i Nielsena. Myśli Petera nieustannie powracały do Helen. Żadna inna kobieta nie zaszła mu tak za skórę. Mówiąc ściślej, czas przeszły nie był tu całkiem właściwy, albowiem puls nadal mu przyśpieszał, gdy na nią spoglądał czy z nią rozmawiał. Zmarszczył brwi. Przed samym sobą musiał przyznać, że kiedy starał się o przydzielenie do misji, w głębi duszy liczył na ponowne spotkanie. Nawet teraz, długo po zakończeniu zimnej wojny, amerykańska grupka w Moskwie stanowiła niewielki, zamknięty światek. Oni zaś nie widzieli się od długich sześciu miesięcy, to znaczy od czasu, gdy FBI wysłało Helen do Moskwy jako attache prawnego. Planowane wcześniej spotkania były odwoływane jedno po drugim. Helen obserwowała z ramienia FBI ochronę prawa w Rosji, a rosnąca w zastraszającym tempie liczba spraw związanych z narkotykami, przemytem i morderstwami na zlecenie sprawiła, że niemal nie miała chwili czasu dla siebie. Z drugiej strony, loty transatlantyckie były zbyt drogie, aby pozwolić sobie na weekendowe wycieczki. Z czasem nawet telefoniczne rozmowy stawały się chłodne i bezosobowe, niezależnie od używanych słów. Thorn westchnął leciutko. Widok Helen ożywił wszystkie wspomnienia. Będzie musiał jakoś postarać się o to, żeby znaleźli trochę czasu dla siebie i zobaczyli, jak wiele zmieniło się między nimi. Zmusił się, żeby myśleć o zadaniu. W Waszyngtonie wyobrażał sobie, że katastrofa An-32 nastąpiła na jakimś dalekim odludziu, teraz jednak bardziej nazwałby to miejsce przedpolami piekła, bagnistymi brzegami Styksu. Impet zderzenia rozrzucił szczątki maszyny i jej pasażerów po gęstym, mrocznym lesie, upstrzonym bajorami zatęchłej wody. Smród gnijących roślin, spalonego drewna i rozkładających się ciał wisiał w nieruchomym powietrzu. Chmary komarów i innych owadów kłębiły się pod drzewami i trzęsawiskiem. - Cholera jasna! - Thorn zabił muchę, która kąsała go właśnie w policzek. Zerknął na Koniewa. - Co za wstrętne miejsce! - Nie jest to teren, który zachwalalibyśmy w naszych broszurach turystycznych - przyznał tamten. - Niektórzy nazywają tę okolicę Diablim Rajem, ale ja wątpię, żeby nawet diabeł zechciał tu mieszkać. Major szybkim ruchem uśmiercił owada, który przysiadł mu na czole i otarł dłoń o kombinezon. Thorn wiedział już teraz, że odzież ochronna była nieodzowna w terenie, gdzie tak wiele ludzkich szczątków legło rozrzuconych między drzewami i na bagnie, było mu jednak duszno i straszliwie niewygodnie, czego nie zmieniała chłodna aura północnej Rosji. Odgłos ostrych, ponawianych komend przypomniał mu, że nie są tutaj sami. Rosyjscy żołnierze, ledwie widoczni między drzewami, przedzierali się przez gęste podszycie. Luźne kombinezony sprawiały, iż o zmierzchu wydawali się szarymi widmami. Zgarbieni, krok za krokiem przechodzili od krzaka do krzaka, od
bajora do bajora, szukając szczątków maszyny i ludzi. Tuż za linią żołnierzy krzątali się specjaliści ze Służby Ruchu Lotniczego i dokładnie zaznaczali położenie znajdowanych resztek, zanim inna grupa mogła zabrać się do ich zbierania. Większe metalowe fragmenty zaznaczano i zostawiano na miejscu, by potem zabrały je helikoptery zaopatrzone w wyciągarki. - Trzeba powiedzieć, że tempo jest lodowcowe - odezwał się Koniew. - Samolot spadł cztery dni temu, a dopiero teraz zaczynają się oględziny. Thorn rozłożył ręce. - Mówiąc szczerze, panie majorze, jestem zdumiony, że udało wam się zrobić aż tyle. Nie była to kurtuazja. Dopiero z bliska mógł docenić całą trudność zadania. Samoloty rozpoznawcze zidentyfikowały miejsce wypadku dopiero dwa dni po tym, jak An-32 zniknął z radarów kontroli lotów. Od tej chwili trwał wyścig z czasem. Jeśli zważyć na problemy logistyczne związane z założeniem bazy inspekcyjnej w miejscu dostępnym tylko z powietrza, trudno było nie myśleć z podziwem o tym, czego dokonano. Na skraju linii szperaczy posuwali się dwaj żołnierze z Kałasznikowami gotowymi do strzału i uważnie rozglądali się po lesie. Thorn kiwnął głową w ich kierunku. - Liczycie się z jakimś niebezpieczeństwem, majorze? - Ostrożność nigdy nie zawadzi - odparł oficer i odrobinę się zawahawszy, dodał: - W tych lasach jest wiele drapieżników. Niedźwiedzi. Wilków. Nawet pojedynczy wilk potrafi być groźny. To prawda, pomyślał Thorn. Trzeba byłoby jeszcze dodać, że nie wszystkie drapieżniki poruszają się na czterech łapach. Zwrócił uwagę na to, że strażnicy mniej więcej tyle samo czasu poświęcają na obserwację żołnierzy co otoczenia, być może obawiając się, iż któryś z nich mógłby sobie niepostrzeżenie przywłaszczyć jakieś znalezisko. Wraz z Koniewem odsunęli się na bok, aby przepuścić na wąskiej ścieżce dwóch zadyszanych szeregowych, uginających się pod ciężarem czarnego plastikowego worka. Kiedy mijali ich, torba zaczepiła się o wystającą gałąź i rozdarła, a z niej wyjrzał poczerniały kawał mięsa, które jeszcze kilka dni temu było ludzkim tułowiem Jeden z żołnierzy mruknął coś i złapał w rękę brzegi rozdarcia. Oczy Thorna zwęziły się. Niejeden raz stykał się ze śmiercią na polu bitwy i miejscach ataków terrorystycznych, zawsze jednak głęboko przeżywał widok zmasakrowanych ludzkich szczątków. Usłyszał kasłanie i spazmatyczny oddech Koniewa. Odwrócił się i spojrzał na oficera MWD. - Wszystko w porządku, majorze? - Tak. - Był blady, ale panował nad sobą. - Czy jeszcze chce pan coś zobaczyć, panie pułkowniku? Robi się coraz ciemniej. Thorn pokiwał głową, starając się odegnać wspomnienia makabrycznego widoku. - To prawda. Ale jutro chcę być tutaj znowu o pierwszym brzasku. Zawrócili i w milczeniu poszli w kierunku obozu. ♦ Obóz inspekcyjny na miejscu katastrofy An-32, okolice rzeki lleksy Pułkownik Peter Thorn zatrzymał się obok niewielkiego namiotu rozstawionego pod wysoką sosną i rozpiął kurtkę. W powietrzu unosiły się kłęby pary; po zachodzie słońca temperatura szybko się obniżyła i teraz musiała być bliska zera. Stał jeszcze chwilę, aby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Osobny namiot był jedynym wyróżnieniem, na jakie przystała Helen Gray, pokazując w ten sposób, że w niczym nie ustępuje mężczyznom z inspekcyjnej grupy Nielsena. Mieszkała więc sama, a niezależnie od całej ideologii równości, którą chełpił się Związek Radziecki, Rosjanie myśleli nadal w sposób bardzo konserwatywny; odwiedziny samotnego mężczyzny po zmroku mogły bardzo niekorzystnie wpłynąć na jej obraz w oczach miejscowych, nie należało więc dostarczać pożywki plotkom. Reflektory zalewały teren światłem tak ostrym, że czerń na zewnątrz wydawała się niemal absolutna. Od strony namiotów zajętych przez rosyjskich żołnierzy dochodził zapach machorki i gotowanych buraków, pomiędzy drzewami nikt jednak się nie poruszał. Po długim, żmudnym dniu, który szperacze spędzili zgięci w pół, przyszedł czas nocnego odpoczynku. Moskwa musiałaby dostarczyć więcej ludzi i ekwipunku, żeby poszukiwania można było prowadzić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obrócił się w kierunku wejścia do namiotu Helen, ale nagła myśl zatrzymała go w pół kroku. Może powinien poczekać do rana, może był zbyt natarczywy, może... Skrzywił się, zły na siebie. Kilka razy odznaczono go za odwagę pod ogniem nieprzyjaciela, a teraz nagle okazywało się to bez znaczenia. Czym on się właściwie przejmuje? Jeśli Helen nadal go kocha, wszystko będzie wspaniale. A jeśli nie? Lepiej dowiedzieć się o tym teraz, od razu. Musi zachowywać się jak dorosły mężczyzny i prawdziwy żołnierz, a nie jak nastolatek. Zaczerpnął powietrza, wyprostował plecy, a następnie skrobnął w płachtę namiotu. - Helen? Mogę wejść? - Peter? Płachta odchyliła się i struga ciepłego światła spłynęła na błotnistą ziemię. W otworze stała Helen, z twarzą niewyraźną na tle lampy. Po króciutkiej chwili odstąpiła na bok i gestem zaprosiła przybysza do środka.
W namiocie stała prycza zasłana szorstkimi kocami rosyjskiej armii, dwa drewniane składane krzesła, torba podróżna, przenośny komputer i paleta, która, ustawiona na koźle, miała najwidoczniej służyć jako stół. No i była sama Helen. Peter czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nawet w podniszczonych dżinsach i wyciągniętym swetrze wyglądała uroczo. I jeszcze ta twarz obramowana czarnymi, gładko zaczesanymi do tyłu włosami i te niebieskie oczy... Strasznie chciał ją pocałować, ale nakazał sobie spokój. Zbyt długo byli oddzielnie, a on nie potrafił nieomylnie odczytać jej nastroju. Rezerwa i ostrożność - oto czego mu trzeba, jeśli nie chce dać się zwieść własnym pragnieniom. - No i jak się czujesz, Helen? Lewa brew lekko się uniosła. - Świetnie. Zapadła niezręczna cisza, która ciągnęła się w nieskończoność, wreszcie kobieta wskazała jedno z krzeseł. - Siadajże, Peter. Wyglądasz strasznie oficjalnie w tym mundurze, prawie jak na baczność. Jeszcze chwila, a bym ci zasalutowała. - Tak jest, proszę pani - rzekł służbiście i posłusznie usiadł. Pewną ulgę przyniósł mu z lekka kpiący ton głosu Helen; to w każdym razie się nie zmieniło: ironiczny dystans wobec struktur, innych osób, siebie samej... Usiadła na pryczy naprzeciw i dorzuciła poważnie: - Naprawdę byłam zaskoczona, kiedy cię zobaczyłam w drzwiach helikoptera. - Niewiele brakowało, a rzeczywiście bym się tu nie zjawił. - O? Thorn wzruszył ramionami. - Nie bardzo przesadzałem z tym, że musiałem trochę powalczyć o wyjazd, a i tak szef powiedział mi przed startem, że natychmiast wracam do Waszyngtonu, jeśli pojawi się choćby najmniejsza skarga na mnie ze strony NTSB... albo Rosjan. Występuję tutaj jedynie jako łącznik z ramienia BIB. Ponieważ na pokładzie rozbitego samolotu znajdowała się grupa pracowników Biura, zarówno Waszyngton, jak i Moskwa chciały, aby na miejscu zjawił się też jego przedstawiciel, który pomógłby w identyfikacji zwłok, sprawdził, czy zachowały się protokoły inspekcyjne i na koniec sporządził raport. Z drugiej jednak strony, nikt nie życzył sobie, by ktokolwiek przeszkadzał w pracy specjalistom od spraw katastrof lotniczych. Helen przekrzywiła głowę, a potem spytała: - Naprawdę ci tak ciężko w BIB? - To Syberia, tylko że bez kurtki puchowej - odparł Peter i zaraz uśmiechnął się blado. - To znaczy, wiesz, mam piękny gabinet z dywanem, piękny nowy komputer, piękne nowe biurko... tyle że nie pojawia się na nim nic interesującego. Analizuję zagrożenia ze strony terrorystów, piszę raporty, te krążą potem po różnych sieciach, lądują w różnych bazach danych, a ja większość czasu siedzę i czekam na pytania, które nie nadchodzą. - Prychnął z niesmakiem. - Helen, mam czterdzieści lat i ugrzązłem za biurkiem, chociaż z powodzeniem mógłbym dowodzić jakąś jednostką szturmową. Ale nie uskarżałbym się na to tak bardzo, gdyby chociaż kazali mi wykonywać pracę, do której zostałem oddelegowany. - To czemu tego nie rzucisz? - żachnęła się Helen. - Czemu uczepiłeś się wojska, skoro nie pozwalają ci robić tego, w czym jesteś najlepszy? Zrezygnować? Zrzucić mundur? Thorn zastanawiał się przez chwilę nad tą myślą, a potem zdecydowanie pokręcił głową. - Tego nie zrobię. Mogą mnie wywalić, ale sam nie zrezygnuję. - Zmarszczyła brwi. - Posłuchaj mnie. Wiem, że mogę się wydawać uparty jak osioł, ale co ja poradzę, jestem żołnierzem i już. Nikim innym w życiu nie byłem. - Przerwał i przypomniał sobie, z jaką dumą jako chłopak spoglądał na ojca maszerującego podczas parady w zielonym berecie. - Przysięgałem, że będę służył krajowi i dotrzymam tej przysięgi, w jakiejkolwiek formie ma się to dokonać. Może za biurkiem... może pośród głuszy jak tutaj. Twarz Helen rozpogodziła się. - No cóż, to bez wątpienia Peter Thorn, jakiego poznałam. Uparciuch, który nie odstąpi na krok od swojej opinii... ale który też nigdy nie będzie się skarżył ani kapitulował. - Chyba trochę się zapaliłem - mruknął Peter. - Może i tak - powiedziała i nachyliła się, aby lekko dotknąć jego kolana. - Ale dzięki temu widzę, że mam przed sobą tego człowieka, który tłumaczył mi, żebym się nie poddawała, ilekroć chciałam zrezygnować z FBI. Który pomagał mi stanąć na ringu, gdy rzucono mnie na deski. - Spuściła oczy i dodała ciszej: - Pamiętam, że to ty pomogłeś mi się podnieść. Thorn wolno pokiwał głową. Dowodząc atakiem Zespołu Odbijania Zakładników FBI na kryjówkę terrorystów w Północnej Wirginii, Helen została ciężko ranna. Lekarze ostrzegali, że kontuzja może okazać się trwała, i że nigdy może nie będzie już mogła poruszać się sama albo bez powłóczenia nogą. Pokazała im, że się mylili. Zabrało to miesiące żmudnych, męczących i bolesnych ćwiczeń, ale odzyskała całkowitą sprawność w nogach. Przez cały czas pomagał jej w tej walce. Niektórzy z zasiedziałych dygnitarzy FBI z chęcią patrzyliby, jak Helen przyjmuje od prezydenta odznaczenie za bohaterstwo, a potem odchodzi na rentę inwalidzką. Wszystkich zaskoczyła. Stawiła się do pracy ze świadectwem zdrowia bardziej niewątpliwym niż w przypadku któregokolwiek z „biurkowników”. Thorn przygryzł wargi w uśmiechu. Helen miała więcej hartu ducha w małym palcu niż pracownicy całego piętra Hoover
Building. Podniósł głowę i napotkał jej skupione spojrzenie. - Peter... - zaczęła i urwała. - Peter, musimy chyba porozmawiać. - Tak, z pewnością - powiedział pośpiesznie. Nie były to słowa, które chciał teraz słyszeć. Na wszelki wypadek zmienił temat i zarzucił ją pytaniami. - Co sądzisz na temat tej katastrofy? Wypadek czy może sabotaż? Co się ze mną dzieje? - pomyślał. Trajkoczę jak katarynka. - Wiesz co, jesteś najbardziej nieznośnym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam - powiedziała oburzonym tonem i przewróciła oczyma. Bingo. Twarz Petera z wolna rozjaśniła się w uśmiechu. - Czy to znaczy, że jeszcze mnie lubisz? Także i Helen uśmiechnęła się, jakby na przekór sobie. - Może. Kto wie, czy nie kocham cię nawet odrobinę. I znowu to pulsowanie w skroniach. Thorn ujął dłoń Helen, zamknął w swoich i przyciągnął. Nachylili się ku sobie, jej usta rozwarły się, lekko dotknęły jego warg, a potem mocno przywarły. Nagle poczuł, jak jej ciało sztywnieje. Z ociąganiem oderwał się od jej ust. - Ktoś jest na zewnątrz, Peter - szepnęła. - Słyszałam trzask gałązki. Wyprostował się i wpatrzył w płachtę namiotu, kątem oka rejestrując, jak ręka Helen pomknęła ku kaburze zwisającej z wieszaka przy pryczy. Czujność i refleks Helen w niczym się nie zmniejszyły. Ktoś szarpnął za brezent. - Pani Gray? Mam nadzieję, że jeszcze pani nie śpi? Odprężyła się wyraźnie. - Aleksiej Koniew - szepnęła, a głośno odpowiedziała: - Nie, majorze, nie śpię. Właśnie rozmawiamy z pułkownikiem Thornem. Proszę do środka. Koniew zręcznie wślizgnął się do namiotu i wpatrzył się w nich zmrużonymi oczyma. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w żadnej ważnej sprawie? - Nie, majorze, nic się nie stało. Thorn sam słyszał oschły ton w swoim głosie. - To świetnie. - Koniew położył czapkę na zaimprowizowanym stole Helen i usiadł na drugim z krzeseł. - Może porozmawiamy o planie na jutro, tak żebyśmy od rana mogli wziąć się do roboty. Thorn był zły na swoją irytację. Koniew miał nie gorsze od niego prawo, żeby zajść do namiotu Helen; trudno też było mieć mu za złe, że chciał uzgodnić jutrzejsze posunięcia. Tyle że Peterowi jego zachowanie wydawało się niepokojąco swobodne. A przecież i tak miał już dość kłopotów. 2 Wczesne ostrzeganie ♦ 25 maja - baza T25. Dywizji Lotnictwa Bombowego, Kandałaksza (dzień D minus 27) Generał Fiodor Sierow zgarnął plik prospektów turystycznych i przelewów bankowych do specjalnej teczki i pokiwał głową. Kuba będzie znakomitym miejscem schronienia dla jego rodziny i nagromadzonego bogactwa. Wargi wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Wielu z towarzyszy broni przypisałoby może jego decyzję sympatii do jednego z nielicznych pozostałych jeszcze państw komunistycznych. A chociaż istotnie z niejaką rzewnością wspominał „stare, radzieckie czasy”, przecież byliby w błędzie. Ideologia to luksus młodości, myślał. Socjalizm w jednych miejscach umarł, w innych dogorywał. Potężne radzieckie państwo, któremu służył przez całe życie, padło, a jego miejsce zajęło blade, anemiczne widmo. Uśmiech stał się wręcz pogardliwy. Jelcynowska Rosja nie potrafiła dać sobie rady nawet z Czeczenia, biedniutkim regionem, który zamieszkiwali głupi muzułmańscy bandyci. Efekty czterystu lat podbojów zostały w mig roztrwonione przez zbieraninę skłóconych moskiewskich durniów. O nie, Sierow miał znacznie lepsze od ideologii powody, aby osiedlić się na Kubie. Na wyspie Castro twarda waluta była bóstwem Ziemia była tania. Płace niskie. A borykający się z trudnościami rząd Fidela nie zadawał kłopotliwych pytań imigrantom, którzy zjawiali się wraz ze swymi cennymi zasobami. Jego rodzina wsiąknie w rozrastającą się kolonię rosyjskich nowobogackich, którzy znaleźli się tam już wcześniej, przyciągnięci słońcem, łagodnym klimatem i możliwością korzystania z zagrabionych bogactw poza zasięgiem ojczystego wymiaru sprawiedliwości. Zegarek dał znać, że czas zająć się rutynowymi obowiązkami. Prywatne materiały wylądowały w skórzanym neseserze i Sierow ruszył do drzwi. Widząc, jak adiutant podrywa się z fotela, rzucił w przelocie: - Przez następną godzinę możecie łapać mnie, kapitanie, przy maszynach. Potem będę w kwatermistrzostwie. Zbiegł po schodach, przebiegając w myśli plan na popołudnie. Teraz, gdy do emerytury pozostawały dwa tygodnie, czas miał bardzo wypełniony. Kandałaksza była dużą bazą, którą przekazać chciał gładko i bez kłopotów. Rzecz ogromnie ważna, skoro operacja Projekt była tak bliska finalizacji. Toczyło się, niestety, dochodzenie w sprawie katastrofy An-32.
Nie można było sobie pozwolić na żadne potknięcia, które spowodować by mogły jeszcze dociekliwsze śledztwo. Samochód już czekał z zapuszczonym silnikiem. Sierow otworzył tylne drzwi i wślizgnął się do środka, rzucając kierowcy: - Do centrum dowodzenia. Dopiero w tym momencie generał zorientował się, że w samochodzie jest ktoś jeszcze. Obok niego na tylnym fotelu siedział mężczyzna odrobinę niższy i szczuplejszy. Miał na sobie znakomicie skrojony oliwkowy garnitur, a w starannie zaczesanych włosach więcej było siwizny niż czerni. Twarz anonimowa, przywodziła na myśl urzędnika lub drobnego biznesmena. Tylko w czujnych oczach czaiła się bezwzględność. Rolf Ulrich Reichardt poczekał, aż drzwi zamkną się za Sierowem, a potem mruknął do kierowcy: - Jazda! - A co to...? - oburzył się Sierow, ale natychmiast zamilkł, gdyż zorientował się, że za kierownicą nie siedzi ten sam co zwykle sierżant. Ruszyli, ale kiedy dojechali do końca budynku, samochód skręcił w lewo, zamiast w prawo. Sierow poczuł lód w żyłach. Oblizał nerwowo wargi i zerknął na Reichardta. To był jego główny kontakt przez cały czas przygotowywania Projektu. Jego podwładni załatwiali kwestie transportu, jeszcze inni troszczyli się o przelewy i przeróżne zabezpieczenia, nad wszystkim jednak pieczę sprawował Reichardt. Ten niekiedy wspominał o swoim „pracodawcy”, ale Sierow nigdy dokładniej się nie dopytywał, kto to taki. Sumy, które otrzymywał, sugerowały, by nie być przesadnie dociekliwym. Reichardt wpatrywał się w Sierowa, podczas gdy samochód mijał budynki administracyjne. Generał nie pytał, gdzie jadą, wiedział bowiem, że i tak nie otrzymałby odpowiedzi. Jeśli chodzi o tożsamość Reichardta, zdany był na własne przypuszczenia. Zbliżał się chyba do pięćdziesiątki, płynny rosyjski z wyraźnym akcentem niemieckim kazał podejrzewać, że wychował się w NRD. Z kolei sposób zachowania znamionował członka Stasi, wschodnioniemieckiej tajnej policji. Jej agenci byli równie aroganccy i bezwzględni jak ludzie ze starego KGB. Rosyjski generał myślał o nich z pogardą. W dawnym ustroju byli złem koniecznym, teraz stali się cieniami, owszem, groźnymi, ale cieniami. Większość zataiła swoją przeszłość, aby uniknąć kłopotów po zjednoczeniu Niemiec. Znacznie więcej wiedział Sierow o metodach Reichardta. Niemiec był znakomitym organizatorem, obsesyjnie wręcz dbającym o każdy szczegół. Nie znał też litości. Jeden z pomocników Sierowa, oficjalnie odnotowany jako dezerter z warsztatów w Kandałakszy, znalazł grób w bagnie sto kilometrów od bazy. Reichardt go „usunął”, gdyż uznał, że stanowi potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa Projektu. Jechali jakieś pięć minut, zanim Reichardt przerwał coraz bardziej męczącą ciszę, ruchem głowy wskazując kierowcę. - Fiodorze Michajłowiczu, to sierżant Kurgin. Został właśnie odkomenderowany do Kandałakszy. Będzie pańskim kierowcą i adiutantem do chwili, gdy opuści pan Rosję. Czy to jest jasne? Sierow krótko potaknął. Kurgin był zatem szpiegiem Reichardta. Kiedy zważyć na niemiecką pasję do skrupulatnej kontroli nad wszystkim, nie sposób się dziwić, że chcieli mieć na oku Sierowa aż do ostatniej chwili. Ale zaraz pojawiała się niepokojąca myśl: "A która chwila będzie dla nich ostatnią?”. - Dokąd teraz jedziemy? - odważył się spytać Sierow. - Na prywatną rozmowę - padła odpowiedź. - Rzekłbym nawet, bardzo prywatną. Upłynęło jeszcze kilka minut, zanim zajechali pod piętrowy budynek. Sierow natychmiast go rozpoznał. Wielki niczym fabryka, był to zakład renowacji silników odrzutowych, zanim kilka lat temu zastygł bezczynny. Dookoła przysiadły inne porzucone magazyny i warsztaty - znakomite miejsce na tajne spotkanie. On sam parę razy w podobnym celu je wykorzystywał. Samochód zatrzymał się tylko na chwilkę: Kurgin wyskoczył, odsunął ciężkie metalowe drzwi i znowu usiadł za kierownicą. Sierow i Reichardt wysiedli wewnątrz zimnej, ciemnej hali. Z brudnej betonowej posadzki sterczały zardzewiałe metalowe bolce wskazując, gdzie kiedyś stały maszyny. Zakurzone szyby czerniały w gołych ścianach, przepuszczając tylko tyle światła, że mogli odnaleźć drogę pomiędzy gruzem i śmieciami. Za nimi rozległ się huk drzwi, zatrzaśniętych przez sierżanta Kurgina. Zostali sami. Znienacka uleciała gdzieś cała układność Reichardta, który zapytał z zimną wściekłością w głosie: - Mam parę pytań do ciebie, Sierow, i lepiej, żebyś odpowiedział na nie zgodnie z prawdą, bo inaczej nie opuścisz już tego miejsca. Sierow nie oponował przeciwko tej zmianie tonu; dobrze wiedział, że groźba nie jest czcza i musiała mieć jakiś powód. - O nie, panie Reichardt, nie udałoby się panu usunąć mnie ot tak. To tylko niepotrzebnie zwróciłoby uwagę na Kandałakszę. Reichardt prychnął szyderczo. - Jeszcze bardziej niż teraz? „Komisja inspekcyjna ginie w wypadku po odwiedzinach w bazie rosyjskich
bombowców”! Po którąkolwiek gazetę sięgniesz, zobaczysz równie smakowity tytuł. Sierow starannie dobierał teraz słowa. - Nie mieliśmy wyboru. Nie mogliśmy pozwolić im na powrót do Moskwy, po tym, co zobaczył ten Amerykanin. - Po tym, jak Amerykanin wykrył twoją kretyńską fuszerkę! - warknął Reichardt. -1 dlatego teraz będziesz miał na karku kolejnych Amerykanów i MWD, a ci przetrząsną już twoją bazę centymetr po centymetrze! - Cóż, pewnie będzie jakaś inspekcja - potwierdził Sierow i przełknął ślinę, ale zaraz dodał: - Tyle że podjąłem dodatkowe kroki, aby nic nie mogli wykryć. Ostatecznie ten Avery zupełnym przypadkiem natknął się na ślad naszej operacji. Wszystko uda się zatrzeć. - Nawet jeśli to się uda - powiedział zimno Reichardt - to problemem pozostaje dla nas sama katastrofa. Sierow poczuł odrobinę ulgi. „Dla nas” pozwalało mniemać, iż na razie nie zamierzano go zlikwidować, gdyż trzeba było wspólnie przeprowadzić jakieś działania. Nachylił się ku Niemcowi i uśmiechnął się porozumiewawczo. - We wraku nie znajdą nic podejrzanego. Kapitan Grusztin jest prawdziwym ekspertem w tych sprawach. On nigdy się nie myli. - Gdyby śledztwo prowadzili sami Rosjanie - odrzekł Reichardt - rzeczywiście niczym bym się nie martwił, gdyż można byłoby na wszystko mieć oko. Tyle że są jeszcze ci cholerni Amerykanie. Żeby im patrzeć na ręce, muszę uruchomić dojścia, które wolałem zachować na inne okazje. Sierow milczał. Jasne było, że sprawami rozgrywającymi się poza bazą nie on już się zajmował. - Jest jednak inna sprawa - dorzucił Reichardt. - Jesteś pewien, że u ciebie nie będzie już żadnych więcej wpadek? Generał wzruszył ramionami. - Na mnie i na moich podwładnych można polegać. - Sierow - z ledwie hamowaną furią wycedził Reichardt. - Raz już nam obiecałeś, że wszystko będzie przygotowane perfekcyjnie. I gówno prawda, a powodzenie całej operacji stanęło pod znakiem zapytania. - Ich twarze niemal się stykały. - Fiodorze Michajłowiczu, chcę sprawę postawić całkiem jasno. Jeszcze jeden błąd. Jakikolwiek. Jeszcze jedna wpadka, która ujawni operację, a nie żyjesz. - Przez twarz mówiącego przemknął okrutny uśmieszek. - Mogę cię zapewnić, że będzie to śmierć bolesna, a dotknie nie tylko ciebie, a także całą twoją rodzinę. - Wpatrywał się uważnie w twarz Sierowa, czekając, aż słowa dotrą do niego w całej swej ostrości. - Tutaj w bazie mam nie tylko sierżanta Kurgina. Jesteś pod obserwacją dzień i noc, gaspadin Sierow. Pamiętaj o tym. Reichardt raptownie odwrócił się i poszedł w kierunku wyjścia. Sierow niepewnie ruszył jego śladem. Przy bramie Niemiec rzucił jeszcze przez ramię: - Zachowanie tajności operacji to dla ciebie sprawa życia i śmierci. Módl się też, żeby nic nie znaleźli na miejscu katastrofy. Dwukrotnie stuknął w drzwi i te natychmiast się rozsunęły. Kurgin pośpiesznie skierował się do samochodu, na zewnątrz pojawiło się tymczasem inne auto, do którego, bez słowa pożegnania, wsiadł Reichardt. Po chwili Sierow był już tylko w towarzystwie swego nowego adiutanta. Generał otrząsnął się, ale zaraz przypomniał sobie o parze czujnie obserwujących go oczu. No cóż, dobrze wiedział, że gra, którą podejmuje, jest niebezpieczna i niebezpiecznych ma w niej partnerów. Musiał jednak przyznać, że tutaj chodziło o nieco inną odwagę od tej, którą zasłynął jako pilot myśliwski. W powietrzu wszystko było bardziej czyste i proste, tutaj grząskie jakieś, śliskie i cuchnące. No ale cóż, wycofać się nie było już można: Projekt musi rozwijać się dalej. Trudności są po to, żeby je pokonywać, a nagroda... Ostateczna nagroda będzie olśniewająca. Wielka rezydencja nad brzegiem słonecznych karaibskich wód. Nic właściwie się nie zmieniło, z wyjątkiem może tego, iż Reichardt uzmysłowił mu koszty ewentualnych niedociągnięć. Koszty, które poniósłby nie tylko on. Ta groźba stawała się dodatkową motywacją. Gdzie wygrana jest wielka, tam i stawki są wysokie. ♦ 26 maja - nieopodal Taify, Arabia Saudyjska (dzień D minus 26) Licząca sobie kilkaset hektarów rezydencja księcia Ibrahima Al-Sauda rozciągała się na południe od Taify. Miasto położone u podnóża gór Asir, biegnących równolegle do Morza Czerwonego, było letniskiem popularnym pośród Saudyjczyków i stanowiło miły kontrast w stosunku do zatłoczonego Rijadu. Było tu także odrobinę chłodniej z racji wyższego położenia. Posiadłość Ibrahima, otoczona niskim kamiennym murem, stanowiła jakby małe miasto w mieście. Powiązane ze sobą pasażami budyneczki, z włoskimi marmurami, tureckim drewnem i koralami z Morza Czerwonego, były więcej niż willą, chociaż mniej niż pałacem Wokół kompleksu mieszkalnego znajdowały się pomieszczenia dla służby i ochrony, garaż dla małej flotylli samochodów, lądowisko i hangar dla śmigłowca oraz nieduży meczet. Tam właśnie był w tej chwili Ibrahim Al-Saud; klęczał zwrócony twarzą na północny zachód, w kierunku Mekki. Z wyjątkiem uzbrojonych strażników, w nabożnym skupieniu klęczała też cała świta książęca. Prawo islamskie wymagało obecności w meczecie tylko podczas piątkowych modłów południowych, Ibrahimowi bardzo jednak zależało na tym, aby utrwalać swój wizerunek człowieka bogobojnego. Każdy członek rozległej sudyjskiej rodziny panującej musiał troszczyć się o opinię poddanych, a nade wszystko nieprzejednanych, fanatycznych duchownych. Jeśli nie miało się ich przeciw
sobie, o ileż łatwiej było prowadzić interesy. Zakończył rakat - ciąg modlitewny - i powstał. W okolonej czarnymi włosami, smagłej twarzy Ibrahima płonęły jeszcze czarniejsze oczy. Nikt z jego świty nie lubił, gdy zatrzymywały się na nim nazbyt długo, znaczyło to bowiem, że albo wykryły jakiś błąd, albo też książę zastanawia się nad dalszą użytecznością danej osoby. Ani jedno, ani drugie nie było zabawne. Książę obrócił się, a świta natychmiast rozsunęła się, robiąc mu przejście. Na zewnątrz Ibrahim wsunął stopy w sandały i poszedł w kierunku odległego o pięćdziesiąt metrów południowego skrzydła pałacu. W ostrych promieniach słonecznych skrzyły się ściany z białego marmuru, ale już w otaczających budynek podcieniach panował orzeźwiający chłód. Ibrahim zasiadł przy małym stoliku i zapatrzył się na ogród pełen kwiatów i drzew. Na Półwyspie Arabskim cud ten mógł przetrwać jedynie za sprawą irygacji i nieustannych zabiegów pielęgnacyjnych. Nigdy nie zainteresował się, jaki był koszt tego kaprysu. Mówiąc szczerze, czy chodziło o setki tysięcy, czy o miliony dolarów, nie miało to znaczenia, każda bowiem suma była ledwie kroplą w jego bezmiernej fortunie. Jak wszyscy książęta saudyjscy, Ibrahim od urodzenia przyzwyczajony był do życia w bogactwie. Podobnie też jak oni, odebrał znakomite wykształcenie: najpierw w Kairze, potem w Oxfordzie, aż wreszcie w Harvardzie. W przeciwieństwie jednak do większości swoich kuzynów ujawnił też wielki talent organizatorski i finansowy. W ciągu ostatnich trzydziestu lat mozolnie budował międzynarodową potęgę gospodarczą, korporację Caraco, która dzisiaj nie miała już sobie równej w Arabii Saudyjskiej. Pozostali członkowie rodziny królewskiej, częściowo z głupoty, częściowo z chciwości, zadłużali się coraz bardziej, pieniądze z ropy marnotrawiąc na limuzyny, samoloty, wystawne rezydencje wielkości miasteczek. Natomiast Ibrahim i jego wspólnicy umiejętnie dokonali różnorodnych inwestycji, zanim na rynkach światowych doszło do spadku cen ropy. Dzisiaj zielono-czarne logo Caraco powiewało na całym globie nad bankami, fabrykami, przedsiębiorstwami transportowymi i handlowymi. Choć, formalnie rzecz biorąc, był jednym z kilku setek saudyjskich książąt, z punktu widzenia potęgi politycznej i finansowej Ibrahim Al-Saud mógł się uważać za jednego z najwybitniejszych. Pojawił się służący z jedzeniem, za nim kroczył Haszemi, osobisty sekretarz Ibrahima, niosąc plik faksów i raportów. Ibrahim sięgnął po pierwszy z nich, który powinien być najważniejszy: O godzinie trzynastej przybędzie do Taify pan Lahoud z Persian Culf Environmental Trust. Prosi o zaszczyt spotkania się z księciem Ibrahimem Al-Saudem w porze odpowiadającej Jego Wysokości. Ibrahim spojrzał na Haszemiego. - Chcę się widzieć z Lahoudem, jak tylko odświeży się po podróży. - Wasza wysokość ma umówione spotkania na drugą i trzecią - przypomniał sekretarz. - Przełożyć - padło krótkie polecenie. Haszemi pochylił głowę i oddalił się, aby wypełnić otrzymane polecenia. Godzinę później Ibrahim nadal siedział nad papierami, kiedy ponownie pojawił się Haszemi. - Pan Massif Lahoud - oznajmił. Książę wstał, aby przywitać gościa, który był od niego niższy, ciemniejszy i starszy, a zarazem dyskretnym ruchem dłoni odprawił uzbrojonych strażników, którzy zastygli przed progiem Musieli być obecni, ilekroć Ibrahim spotykał się z kimś spoza najbliższej rodziny, teraz jednak tylko by zawadzali. Ibrahim nikomu wprawdzie nie ufał bezgranicznie, ale Lahoud należał do ostatnich osób, po których spodziewałby się zdrady. Książę sam wybrał tego Egipcjanina na dyrektora Persian Gulf Environmental Trust, podobnie zresztą jak wszystkich innych pracowników. Był niejawnym właścicielem kompanii, której statutowy cel stanowiła walka z rosnącym zanieczyszczeniem Zatoki Perskiej, a która była jedną z form efektywnego wykorzystania bogactwa. - Mam nadzieję, panie Lahoud, że podróż była wygodna? - powiedział Ibrahim i ruchem głowy dał Haszemiemu znak, by podano kawę. - Och, tak. Dzięki pańskiej łaskawości, wasza książęca mość, wygodna i szybka. Helikopter Caraco czekał na lotnisku w Taifle i natychmiast przeniósł Lahouda do rezydencji. - Czy rodzina w zdrowiu i szczęściu? - padło następne z rytualnych pytań. - Tak, dzięki łaskawości Allaha. Jeszcze parę chwil trwała wymiana grzeczności, bez których na Bliskim Wschodzie nie sposób sobie wyobrazić rozpoczęcia rozmowy, ale wreszcie przyszedł czas na meritum. - Rozumiem, że Trust chciałby rozpocząć nowe przedsięwzięcie, czy tak, panie Lahoud? - Tak, wasza wysokość. W mojej opinii najbardziej zyskowne ze wszystkich dotychczasowych. Z tymi słowami Egipcjanin wręczył Ibrahimowi cienką teczkę. Książę otworzył ją i przebiegł wzrokiem kartkę. Radykalny Front Islamski otrzymał wiadomość, że Anson P. Carleton, amerykański zastępca sekretarza stanu do spraw arabskich, ma w dniach 6-8 czerwca złożyć w Rijadzie wizytę, której celem jest wywarcie nacisku na rząd saudyjski, aby ten zdecydował się na pewne ustępstwa wobec Izraela. Carleton ma zaproponować znaczne zwiększenie sum przeznaczonych na pomoc militarną, a jedynym warunkiem będzie tajne spotkanie przedstawicieli saudyjskich z wysłannikami Izraela w Waszyngtonie albo w stolicy jakiegoś neutralnego państwa. Front przygotowuje się do zabicia
Carltona natychmiast, gdy zjawi się na ziemi saudyjskiej. Potrzebne są fundusze na przeprowadzenie akcji. Ibrahim zagłębił się w szczegóły załączonego planu, a następnie pokiwał głową z aprobatą. Radykalny Front Islamski był frakcją w obrębie dość luźno zorganizowanego Hezbollahu. Znani byli z dobrego wywiadu i wszystko wskazywało na to, że dadzą sobie radę z zamachem. Plan był całkiem sprytny: prosty, śmiały i nader trudny do wykrycia przez tajne służby saudyjskie. Ibrahim akceptował też cel całego przedsięwzięcia. Od kilku miesięcy dokładnie śledził poczynania Carletona i wydawało się niewątpliwe, że będzie on usiłował ożywić proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. Proces, który od dłuższego czasu zastygł w błogim bezruchu. Pomysł dokonania zamachu na Carletona zafrapował Ibrahima. Amerykanin był wschodzącą gwiazdą Departamentu Stanu, a jego wizyta zostanie, co oczywiste, odpowiednio zabezpieczona. Zabicie osobistości tak wysoko postawionej nie tylko skompromitowałoby służby specjalne USA i Arabii Saudyjskiej, ale wzbudziłoby też strach pośród najwyższych władz: gdzie jeszcze mogą terroryści ugodzić? Ponadto na tygodnie, a może i miesiące oziębną amerykańskie pasje do zaprowadzania jankeskiego pokoju na Półwyspie Arabskim. Może zresztą następca Carletona nie będzie już tak się palił to owego pomysłu? A wszystko to bardzo zgrabnie łączyłoby się z zamierzeniami samego Ibrahima. Uśmiechnął się lekko, pomyślawszy o przerażeniu, w jakie wprawiłaby szacowne instytucje i fundacje ekologiczne wiadomość, iż uczestniczą w finansowaniu akcji jednej z najbardziej bezwzględnych organizacji terrorystycznych na świecie. Na szczęście nigdy do nich nie dotrze taka informacja. Ibrahim potrafił bardzo starannie oddzielić dwa światy, w których nieustannie się poruszał: świat międzynarodowego biznesu i finansów oraz świat nieubłaganej walki z Izraelem i jego zachodnimi sojusznikami. Niewielu żyjących wiedziało o tym, że książę Ibrahim Al-Saud, prezes Caraco, finansuje również poczynania międzynarodowego terroryzmu i steruje nimi. Ci zaś, którzy o tym wiedzieli, należeli do najbardziej zaufanych współpracowników księcia, czy, jak należało powiedzieć w jego przypadku - do najmniej podejrzewanych. Przez całe lata zasilał pieniędzmi starannie obmyślone i przygotowane akcje, zanim jednak fundusze dotarły do wykonawców, najpierw przebywały pokrętną drogę w długich labiryntach instytucji finansowych. A wraz z tym, jak wysychały inne źródła, coraz więcej nitek skupiało się ostatecznie w rękach księcia. Jego słowo stawało się rozkazem dla członków grup tak odmiennych jak Hezbollah, Hammas, Radykalny Front Islamski, japońska Armia Czerwona czy kolumbijski M-19. Miesiąc po miesiącu, rok po roku, sieć stawała się coraz mocniejsza i gęstsza. Propozycje konkretnych działań wędrowały odpowiednimi kanałami, by wreszcie wylądować na jego biurku. Kiedy zaś Ibrahim podjął odpowiednią decyzję, uruchamiała ona cały ciąg przelewów z konta na konto, z kraju do kraju, aż okrążywszy niekiedy cały świat, owe bankowe polecenia zamieniały się w żywe pieniądze, które bezbłędnie docierały tam, gdzie na nie czekano. Ibrahim niekiedy odnosił wrażenie, że prowadzi prywatną sekretną wojnę z Ameryką, Europą i Izraelem, wojnę długą i żmudną, której końca nie było widać. Dobrze jednak pamiętał, kiedy po raz pierwszy buchnął w nim płomień nienawiści do Zachodu. Przymknął oczy i natychmiast wróciło wspomnienie, które mimo upływu czasu nie stawało się mniej bolesne. Miał wtedy siedem lat. Jego ojciec, człowiek pod wieloma względami dalekowzroczny, rozumiał, że nie uda się długo zachować izolacji Arabii Saudyjskiej od reszty świata, spragnionego tych oceanów ropy naftowej, które znajdowały się pod piaskami królestwa. Firmy naftowe na wyścigi pompowały pieniądze w ubogi ongiś kraj, w którym w błyskawicznym tempie rozpadały się trwające od wieków wzorce i normy. Aby przygotować najstarszego syna do wyzwania, któremu musiał stawić czoło, ojciec postanowił, iż będzie go kształcił na modłę zachodnią. Ale, niezależnie od całej swej przenikliwości i sprytu, ojciec okazał się jednak słaby i głupi. Był wieczór. Chcąc pochwalić się otrzymanymi stopniami, wszedł do pokoju, w którym ojciec zwykł był przyjmować zachodnich gości. Tym razem byli to dwaj Amerykanie, pracujący dla jednej z firm naftowych. Obydwaj stali, spoglądając z pogardą na jego ukochanego ojca. A on? Leżał pijany na dywanie, wymachując ręką, w której trzymał butelkę whisky, podstępnie wręczoną mu przez gości. Ibrahim poczuł gwałtowny skurcz w żołądku, niemal jak gdyby sam posmakował obrzydliwego, cuchnącego dymem płynu. Pamiętał też, jak jeden z Amerykanów zerknął w jego kierunku, a potem, pewien bezkarności, mruknął: - Nie ma sprawy. To tylko arabski pustynny bękart. Od tej chwili Ibrahim dobrze wiedział, jakie zadanie stoi przed nim i jaką drogą musi się potoczyć jego życie. Odbierane nauki nadały nienawiści kształt i dokładniej określiły cel. Podczas lat spędzonych w Kairze i Oxfordzie garnął się do kolegów i nauczycieli, którzy widzieli konieczność radykalnych zmian, mówili o nich, albo też i praktycznie zaczynali się do nich zabierać. Urzekała prostota i wyrazistość ich idei. Jedyne źródło zła, które zaczynało zalewać świat islamski, to Izrael, jego amerykańscy i europejscy poplecznicy, oraz Arabowie zatruci zachodnimi pieniędzmi. Tylko dzięki zbrojnej walce muzułmanie mogli zrzucić amerykańskie kajdany i odzyskać należną im pozycję w świecie. Ibrahim, zdecydowany, iż odegra w tej wojnie jedną z wiodących ról, lato spędził w obozie terrorystycznym, od których zaroiło się na Bliskim Wschodzie, a ludzie pracujący nad przygotowaniem arabskiej rewolucji byli zachwyceni, że
pośród swych stronników mają przedstawiciela panującej dynastii saudyjskiej, szybko mu jednak uświadomili, iż jest zbyt cennym nabytkiem, aby ryzykować jego życie w bezpośrednich akcjach. Zadbano natomiast o wyrobienie w nim innych umiejętności: organizowania komórek i siatek spiskowych oraz logistycznego i finansowego przygotowywania operacji. Poznał też reguły dowodzenia i kamuflażu, a potem wrócił do ojczyzny, aby wiedzę tę wprowadzać w życie. I chyba nikt nie wątpi, myślał Ibrahim, że była to bardzo korzystna inwestycja. Powrócił myślą do kwestii, która właśnie się pojawiła. Plan Radykalnego Frontu Islamskiego zawierał jedną usterkę, którą trzeba było usunąć, zanim się przystąpi do jego realizacji. Ibrahim przeniósł wzrok z trzymanej w ręku kartki na Massifa Lahouda. - Jaka jest opinia waszej wysokości? - spytał ostrożnie Egipcjanin. - Zgadzam się, z jednym zastrzeżeniem - odparł Ibrahim. - Front musi się zgodzić na współpracę z Afrizem Sallahem. Zna go pan? Lahoud pokręcił głową. Zwykle lepiej byłoby się nie przyznawać przed obliczem księcia do ignorancji, jeśli szybko można ją było nadrobić, teraz jednak zbyt wielkie stawki były w grze. - Sallah jest ekspertem, jeśli chodzi o materiały wybuchowe. Wedle mojej wiedzy, Front nie ma odpowiedniej klasy specjalisty. Jeśli przy gotuje się zamach, to Carleton nie może wyjść z tego z życiem, gdyż drugi raz już go nie dopadniemy. Proszę zatem przekazać następującą decyzję: pokrywamy wszystkie koszty, włącznie z wynagrodzeniem dla Sallaha, ale wszystkie animozje mają iść na bok. Ibrahim napisał coś na karteczce i podał ją Lahoudowi. - Oto adres, poprzez który nawiąże pan kontakt z Sallahem. Proszę przygotować spotkanie. Czy wszystko jasne? Egipcjanin przeczytał adres, zapamiętał go i zwrócił karteczkę. - Natychmiast się tym zajmę, wasza wysokość. Ibrahim krótko kiwnął głową. - Dobrze. Haszemi odtransportuje pana do Taify. Wizyta dobiegła końca. Książę wrócił do przerwanej pracy. Miał wiele spraw do załatwienia. ♦ 26 maja - obóz inspekcyjny, okolice rzeki lleksy Pułkownik Peter Thorn wyszedł wstrząśnięty z namiotu, który posłużył za doraźną kostnicę. Zdjął z twarzy mentolowy filtr i głęboko odetchnął. Mentol pomagał powstrzymać wymioty, ale odór i tak był straszliwy. Jeszcze jednak trudniej było sobie poradzić z obrazami, które uparcie tańczyły mu przed oczyma. - O, Boże - mruknął. - To rzeczywiście okropne - usłyszał za plecami, a kiedy odwrócił się, zobaczył zbielałe twarze Helen Gray i Koniewa. Major MWD przyciskał do ust chusteczkę. Thorn najzupełniej mu się nie dziwił. Dwa zespoły rosyjskich lekarzy dokładały w namiocie wszelkich starań, aby, zanim rozkład uniemożliwi identyfikację ludzkich resztek, ustalić, do kogo należały i co było przyczyną śmierci. Pracować musieli w prymitywnych warunkach, szczątki układając na polowych stolach i pracując przy świetle kilku lamp. Moc generatorów dieselowskich nie pozwalała na zasilenie zamrażarek, nic więc nie było w stanie powstrzymać i tak już zaawansowanego gnicia, które z każdą godziną w obrzydliwej brei roztapiało wszystkie znaki szczególne. Z twarzy Thorna nie znikał grymas. Śmierć nigdy nie była piękna, ale to, co zobaczył w zaimprowizowanym prosektorium... Żeby zająć myśli czymś innym, zwrócił się do Koniewa: - Proszę mi powtórzyć, co właściwie wiemy. Przy tak krótkiej rozmowie, na dodatek w maskach... Moja znajomość rosyjskiego okazała się znikoma. - Doktor Paniczew jest pewien, że potrafi zidentyfikować wszystkich pasażerów. Udało się zdjąć odciski palców już prawie ze wszystkich zwłok, na dodatek są też resztki szczęk. Rozumiem, że nie będzie trudności z przekazaniem odpowiednich danych, jeśli chodzi o członków amerykańskiej grupy? - Oczywiście - odpowiedziała Helen. Bladość powoli ustępowała z jej policzków. - A przyczyny śmierci? Mój rosyjski jest może odrobinę lepszy niż pułkownika Thorna, ale i ja nie mogłam nadążyć. Szczególnie, kiedy pojawiły się terminy medyczne, gdzie zresztą nie tyle już chodziło o rosyjski. Doktor Paniczew... - No cóż, większość lekarzy uważa, że język potoczny jest zbyt ubogi dla oddania wszystkich subtelności medycznych - powiedział Koniew, siląc się na żart. - Nie jestem pewien, czy nie oświadczają się czasem po łacinie. Helen usiłowała dostosować się do tonu rozmówcy, być może i ona próbowała jakoś odegnać wspomnienie okropnych widoków. - W przeciwieństwie do ciebie, Aleksij, czyż nie? - Och, tak... Ja w takiej sytuacji byłbym bardzo wymowny. Nawet... poetycki. Thorn poczuł ukłucie zazdrości. Między tą dwójką panowała niekiedy zbyt wielka poufałość. Na co musiał zwracać uwagę nie tylko z przyczyn osobistych. W końcu Rosjanin był sojusznikiem... ale nie do końca. Uspokój się, stary, już w chwilę później strofował sam siebie. Helen i Koniew spotykali się na gruncie zawodowym od kilku miesięcy, trudno więc było się dziwić, że nawiązała się między nimi nić sympatii, chociaż... Peter byłby odrobinę spokojniejszy, gdy pan major nie był tak nadskakujący i ugrzeczniony. - Co do sekcji, wnioski są takie, jakich należało się spodziewać. Wstrząs spowodowany zderzeniem z ziemią.
- A te ślady oparzeń, które widać na wszystkich zwłokach? - Paliły się już martwe ciała. - A inne rany? - wtrąciła Helen. - Dziury i rozdarcia jak od wielkiego topora? - Paniczew powiada, że każde z tych uszkodzeń daje się wyjaśnić jako skutek katastrofy. Pierwsze zderzenie w koronami drzew sprawiło, że we wnętrzu kabiny zaroiło się od metalowych odłamków. - Rosjanin kiwnął brodą w kierunku ledwie widocznego między drzewami lądowiska śmigłowców. - Szczątki budzące jakiekolwiek wątpliwości zostaną wysłane do Moskwy, tak więc na ostateczne orzeczenie trzeba będzie jeszcze poczekać co najmniej kilka dni. Thorn i Helen pokiwali głowami ze zrozumieniem i ruszyli w kierunku największego namiotu. Być może ekipy NTSB i rosyjskiej SRLwykryły coś nowego. Na brezentowej podłodze leżały poskręcane kawałki metali, poczerniałe fragmenty tablicy przyrządów, resztki okablowania. Każdy element był ponumerowany i oznaczony napisami: angielskim i w cyrylicy. Wszędzie widać było grupki techników, którzy w chirurgicznych rękawicach badali pozostałości samolotu. Inni konferowali przy długim stole ustawionym pod ścianami namiotu. Tam właśnie dostrzegli wysokiego, kościstego szefa ekipy NTSB, Roberta Nielsena. Na widok wchodzących, oderwał się od kolegów. Wydawał się zmęczony i poirytowany. Wszystkie szychy waszyngtońskie i moskiewskie prześcigały się w telefonach i natarczywie domagały wyników. Dlatego Thorn, Helen i Koniew starali się dopytywać jak najdelikatniej, rozumieli bowiem, w jak stresującej sytuacji przyszło pracować komisji. - Czy ma pan już może jakieś podejrzenia? - spytała Helen z przymilnym uśmiechem - Przypuszczenia tak, ale na razie żadnych dowodów - odpowiedział Nielsen. - Z komunikatów pilota wiadomo, że zanim samolot zaczął gwałtownie tracić wysokość, jeden po drugim silniki odmówiły posłuszeństwa. Dlatego przyczyny szukamy w silnikach albo w systemie paliwowym. - Ale żadnych konkretów? - upewnił się Koniew. - Przecież już powiedziałem - żachnął się Nielsen i z irytacją obrócił do ułożonych na ziemi fragmentów, żeby wskazać dwa duże, niemal puste miejsca. - Tutaj dodamy kawałki silników... kiedy je odnajdziemy. Jak na razie udało nam się odszukać niecałe trzydzieści procent maszyny. Teraz Thorn postawił pytanie, które zresztą natychmiast błysnęło mu w głowie, kiedy przeczytał angielski przekład ostatnich komunikatów pilota. - Jakie jest prawdopodobieństwo przypadkowej awarii obu silników naraz? Nielsen przez chwilę possał wargę, a potem odpowiedział wolno: - Gdyby chodziło o amerykański samolot, który wystartował z amerykańskiego lotniska... prawdopodobieństwo byłoby znikome, bardzo małe. - Mówiący zerknął na Koniewa. - Ale w przypadku rosyjskiej maszyny? I rosyjskiej obsługi technicznej? Obawiam się, że w takim przypadku wszystkiego można się spodziewać. ♦ Obóz inspekcyjny, namiot z rzeczami osobistymi ofiar katastrofy Pułkownik Peter Thorn z kolejnej czarnej torby wysypał zawartość na stół i zaczął starannie ją rozdzielać. Poszarpane portfele i portmonetki. Zmiażdżone zegarki. Fragmenty ubrań. Maszynki do golenia. Inne przybory toaletowe. Resztki książek. Wszystko to należało ongiś do kilkunastu pasażerów samolotu An-32. Westchnął cicho. Katalogowanie rzeczy stanowiło nieodzowny i ważny fragment śledztwa, co wcale nie czyniło łatwiejszą operacji, która ożywiała widma wspomnień. Z jednego z portfeli wysunęło się zdjęcie roześmianej pary, którą otaczała czwórka dzieci: trzech nastolatków i znacznie mniejsza dziewczynka. Była to rodzinna fotografia Marva Wrighta, jednego z członków grupy Averyego. Thorn na chwilę przymknął oczy. Rozmawiał z Wrightem na krótko przed ich wylotem. Marv był podekscytowany nowym doświadczeniem, nowym krajem... A teraz jego oczy spoglądały już tylko z pokancerowanego kartonika. - Peter? Spojrzał tam, gdzie nad swoim stołem pochylała się Helen Gray. - Tak? - Pozwól na sekundę, dobrze? Trzymała w rękach dwa skórzane notatniki. W dwóch skokach znalazł się przy niej i spojrzał przez ramię. Na jednej z okładek można było dostrzec zarysy złotego emblematu BIB. Dziennik inspekcyjny. - Znakomicie, Helen. Bardzo mi na tym zależało! Helen ostrożnie otworzyła notatnik, starannie oddzielając posklejane stronice. Nagle znieruchomiała. Peter pochylił się jeszcze bardziej. Wskazała kolumnę liczb, z których każda była zaznaczona krzyżykiem. - To numery bombowców, dobrze zgaduję? - spytała. Chwilę przypatrywał się znakom a potem pokiwał głową. - Tak. - W takim razie spójrz na to. Odwróciła stronę i znowu pokazała się kolumna liczb ze znakami po bokach, ale jedna była dodatkowo obwiedziona kółkiem. Dlaczego?
- Czyje to, Helen? - spytał. - Johna Averyego. Avery. Poznał go na długo przed tym, jak każdy z nich związał się z BIB. Jako jeden z najlepszych ekspertów Sił Specjalnych w kwestiach broni atomowej, Avery prowadził wykłady dla oficerów Delty na temat typów bomb, skutków wybuchu atomowego i środków bezpieczeństwa. W pamięci utkwiła mu niebywała precyzja i drobiazgowość Averyego. Dlaczego zaznaczył numer jednego z bombowców, który wcześniej skontrolował, o czym świadczył krzyżyk? Thorn delikatnie odszukał to samo miejsce w drugim dzienniku; te same numery, także krzyżyki, ale żadnego kółka. W milczeniu podsunął notatnik Helen. Przekrzywiła głowę w zamyśleniu. - Co to może znaczyć, Peter? - Nie wiem, ale jestem pewien, że to jakiś ważny trop. - Helen? Pułkowniku Thorn? Musicie to zobaczyć! Major Koniew stał w drugim końcu namiotu, gdzie ułożono większe bagaże, i zaglądał właśnie do otwartej walizki. Kiedy podeszli do niego, zobaczyli, że w środku, między ubraniami, ułożone są dwa plastikowe opakowania z białymi, drobniutkimi granulkami. Major wydobył z kieszeni scyzoryk, nadciął szczyt jednej z torebek i podał ją Helen. Zanurzyła palec i przytknęła do języka. - Aleksiej! To czysta heroina! Teraz skosztował także Koniew i pokiwał głową. - Tak. Heroina. Thorn przyjrzał się obu pakietom i podniósł wzrok na Rosjanina. - Ile to jest warte? - Dwa kilo heroiny? W detalu? Jakiś milion dolarów. - Czyja to walizka? - spytała Helen. Koniew miał taką minę, jak gdyby połknął jeża. - Pułkownika Anatolija Gasparowa - odpowiedział z ociąganiem. - Oficera wyznaczonego do kontaktów z waszym szefem grupy inspekcyjnej. Helen spojrzała na Thorna. - Co o tym sądzisz, Peter? - Że trudna sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej. 3 W przelocie ♦ 28 maja - Pieczenga, u nasady Półwyspu Kolskiego, Rosja (dzień D minus 24) Rolf Ulrich Reichardt spojrzał przez brudne okno na widoczny w dole port. Pieczenga wydawała się wprost idealna do jego celów. Odległa o dwadzieścia kilometrów od granicy z Norwegią mieścina wciśnięta była między niegościnną tundrę a zimne Morze Barentsa. Jedynym ważnym miejscem była tajna baza, gdzie w czasie zimnej wojny stacjonowali żołnierze armii radzieckiej oraz jednostki desantowe marynarki. Po upadku ZSRR oddziały wycofano, a okręty i łodzie albo pocięto, albo zostawiono na pastwę rdzy. Dziś kilka tysięcy mieszkańców z trudem usiłowało wyżyć z handlu i rybołówstwa. W tej sytuacji trudno się dziwić, że kapitan portu z zapałem całą swą uwagę poświęcił Reichardtowi, zapraszając go natychmiast do zajęcia miejsca w drugim fotelu. Okno zapuszczonego pokoiku wychodziło na zatokę. Niemiec na tę okazję zrezygnował z drogich garniturów, zamiast tego włożył zielone spodnie, marynarski sweter i czarną skórzaną kurtkę. Spojrzał na Rolexa, którego cena gwarantowała też punktualność. Dla wielu osób była to tak niewątpliwa oznaka bogactwa, władzy i sukcesu, że nader często zapamiętywały zegarek, ale nie właściciela. I bardzo dobrze. Opuścił mankiet. Czasu było jeszcze pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia statek, którego załadunku miał doglądać, wyjdzie w morze przed zmrokiem. W porze kolacji, natychmiast poprawił się w duchu. Tak daleko na północy i w porze tak bliskiej przesilenia, słońce zajdzie dopiero koło dwudziestej trzeciej. Po raz kolejny zerknął w okno. „Biełomorskaja Zwiezda” była małym pękatym frachtowcem, który mógł się pochwalić solidnym kadłubem i silnikiem, ale z pewnością byłby bez szans w konkursie na morską piękność. Nad ciemnoszarymi burtami wznosiły się kiedyś niebiesko-białe nadbudówki, ale farba popękała i poodpadała, oddając pole rdzy i brudowi. Kilku mężczyzn krzątało się po pokładzie, paru innych - głównie strażników Reichardta - stało na nabrzeżu, przy którym cumowało oprócz tego parę kutrów i statek międzynarodowego inspektoratu ekologicznego. Lekkie kaszlnięcie sprawiło, że znowu zainteresował się wnętrzem kapitańskiego przybytku. Mężczyzna nazwiskiem Czerga nadal przerzucał przedstawione przez Reichardta dokumenty: manifesty, deklaracje celne i zezwolenia wydane przez rosyjskie Ministerstwo Obrony. Z wyjątkiem jednego wszystkie zostały uzyskane legalnie, aczkolwiek w paru miejscach trzeba było dokonać niewielkich zmian w nazwiskach, numerach i datach. Reichardt występował teraz jako agent spedycyjny firmy o nazwie Arrus Export Inc, a chociaż firma była jak najbardziej prawdziwa, to on nazywał się Michaił Peterhof i był Białorusinem o niemieckich korzeniach. Czerga staranie przeglądał dokument po dokumencie, najczęściej z aprobatą kiwając głową, niektóre jednak odkładał
na bok. Reichardt musiał poskromić niecierpliwość. Rosjanin był może małomiasteczkowym biurokratą, ale na swoim terenie dysponował ogromną władzą, a ponadto oficjalne dokumenty stanowiły nadal nieodłączną część rosyjskiego życia. Tak czy owak, Niemiec wiedział, że nawet komplet najbardziej nieskazitelnych dokumentów nie wystarczy, żeby jego ładunek wyruszył poza główki portu. Czy chodziło o drewno, czy o blachę, czy o silniki odrzutowe, zawsze trzeba było posmarować kilka rąk. Z tej przyczyny między dokumentami znalazła się też pękata koperta, w środku której były dolary i marki niemieckie, w ilości stanowiącej odpowiednik niemal rocznej pensji kapitana portu. Żałosne pensje urzędnicze wprost zapraszały do łapówek i kumoterstwa. Z leciutkim westchnieniem Czerga otworzył kopertę, bez najmniejszego zdziwienia sprawnie przeliczył banknoty, a potem uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak, teraz wszystko było już w porządku i wszystkie niejasności ulotniły się bez śladu. Spojrzał na Reichardta. - Raz jeszcze stwierdzam, że interesy z panem to prawdziwa przyjemność, gaspadin Peterhof. - Nawzajem - odrzekł szczerze Niemiec. Trzydzieści lat sekretnej pracy - najpierw dla enerdowskiego wywiadu, potem na własny rachunek - nauczyło go doceniać kontakty z ludźmi, których przychylność można było kupić. Dzięki nim życie stawało się prostsze. Wskazał brodą leżące na biurku papiery. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku. - Ach tak, naturalnie - odrzekł Rosjanin i zaczął starannie przystawiać potrzebne pieczątki, a kiedy uporał się z tym, pozbierał dokumenty w schludny stosik i z uśmiechem wręczył je Reichardtowi. - Mam nadzieję, że pański ładunek bez przeszkód dotrze do portu przeznaczenia. Kiedy Niemiec wychodził z biura Czergi, zobaczył gromadzących się robotników i operatorów dźwigu. Dał znak strażnikom. Dwóch natychmiast znalazło się na szczycie trapu, inni zajęli wyznaczone pozycje na nabrzeżu. Wszyscy byli uzbrojeni, ale nie było tego widać. Stanowili ostateczne zabezpieczenie. Reichardt nie mógł sobie pozwolić na żadne pomyłki. Operacja weszła w zbyt ważną fazę, aby mogła się wydarzyć taka fuszerka, jaką sprokurowali w Kandałakszy Sierow i Zulkin. Zacisnął usta, przypominając sobie strach w oczach generała. W jego duszy nie było miejsca na tkliwość czy współczucie. Gra toczyła się o zbyt wielkie stawki. W razie potrzeby bez drgnienia powieki zrealizowałby groźby, które usłyszał Sierow. Przez krótką chwilę bawił się myślą, że przed zabiciem mógłby zrobić z całą rodziną właściwie wszystko, cokolwiek by zechciał. Reichardt wychował się w systemie, który cenił jedynie władzę. Bardzo wcześnie zorientował się w łgarstwach, którymi partia raczyła obywateli, a trzeba powiedzieć, że jego rodzice nigdy nie wspięli się na ten poziom bystrości. Przez całe życie z pasją i dumą służyli państwu i - jak zdawało się - było im zupełnie obojętne czy była to republika weimarska, dyktatura hitlerowska czy też zamordyzm socjalistyczny. Reichardt bardzo szybko jednak zrozumiał, że w całym obojętnym i zimnym wszechświecie liczy się naprawdę tylko jedno: władza nad życiem i śmiercią. To ona najbliższa była boskości, jeśli w ogóle coś takiego istniało. Odwrócił się, gdyż usłyszał, że na nabrzeże wjeżdża pierwsza ciężarówka. Za nią widać było dwa następne pojazdy. Na każdym z wozów znajdowały się dwie długie metalowe skrzynie. Dokerzy, podnieceni perspektywą obiecanej premii, jeśli wcześnie się uwiną, zaczęli się ustawiać w pobliżu miejsca, nad które zjechały haki dźwigu. Reichardt zajął miejsce, skąd najlepiej mógł widzieć i być widocznym. Czujnym, szarym oczom nie umknął żaden szczegół, kiedy przyglądał się jak pierwsza ze skrzyń sunie w górę, a potem rozkołysana przenosi się nad luk ładowniczy „Biełomorskoj Zwiezdy”. - Szpica Dwa do Kontroli. Obcy w strefie bezpieczeństwa - rozległo się z malutkiej słuchawki wciśniętej w ucho Reichardta. Obrócił się i zobaczył, że nabrzeżem szybko maszeruje w ich kierunku młody mężczyzna z marsowym wyrazem twarzy, ubrany w tani garnitur i niezgrabny płaszcz. Obrzuciwszy wzrokiem gromadkę dokerów i cywilnych strażników, skierował się wprost do Reichardta. - Pan Peterhof? Reichardt kiwnął sztywno głową. - Tak. Tamten leciutko się ukłonił. - Nazywam się Raminski, jestem inspektorem celnym. Właśnie do stałem pańskie dokumenty przewozowe z kapitanatu i czym prędzej się zjawiłem. Reichardt spochmurniał. Co to znaczy, u diabla? Przecież z cłem wszystko załatwił wczoraj. Raminski wyglądał na pełnego zapału nowicjusza. Szczeniak, któremu brak doświadczenia, żeby wiedzieć, kiedy nie warczeć. Może narobić kłopotów. - Czym mogę służyć, panie inspektorze? - spytał obojętnie. - Rozumie pan, tego rodzaju ładunek wymaga skrupulatnego sprawdzenia. Reichardt najchętniej odpowiedziałby mu, żeby się odczepił i skrupulatnie sprawdził drogę do domu, ale wszelkie zatargi z Rosjanami groziły dalszymi powikłaniami. Przywołał brodatego majstra w poplamionym kombinezonie.
- Proszę. Którą skrzynię chce pan obejrzeć? Zrobił gest w kierunku rozładowywanej właśnie ciężarówki i dwóch następnych, czekających w kolejce. Raminski zastanowił się przez chwilę, a potem zdecydował na pierwszy samochód. - Tę. Reichardt skinął głową i zwrócił się do majstra: - Wasilij, proszę otworzyć ładunek dla pana inspektora. Skrzynie należały do standardowych opakowań transportowych rosyjskich sił powietrznych. Zawartość można było skontrolować po zdjęciu tylnej płyty, co jednak wymagało pewnego zachodu. Po kilku minutach płyta z hukiem poleciała na beton. Raminski podszedł i poświecił latarką. Jego oczom ukazała się połyskliwa, wklęsła płaszczyzna metalowa, w której środku czerniał otwór. - To wygląda na silnik odrzutowy - oznajmił inspektor. - Oczywiście - zgodził się Reichardt. - To turboodrzutowy Saturn AL-21. - Klepnął w trzymane w ręku dokumenty. - Zgodnie z tym co tu zadeklarowane. Pozwolę sobie także zauważyć, że na odpowiednim papierze widnieje podpis ministra Fiedorowa. Informacja ta nie wywarła na Raminskim większego wrażenia. Skrzynia była długa na siedem metrów, wysoka na dwa i szeroka na trzy, zostawało więc dość miejsca na to, aby osoba odpowiednio ciekawska mogła wpełznąć na wierzch silnika, aczkolwiek wsporniki znacznie ograniczały swobodę mchów. Niezrażony inspektor ściągnął płaszcz i wczołgał się do środka. Reichardt nie okazywał zniecierpliwienia, kiedy tamten opukiwał obudowę silnika i oglądał zakamarki konstrukcji. Wreszcie inspektor wycofał się, przez chwilę walczył z koszulą, która zaczepiła się o wspornik, potem zeskoczył i odebrał płaszcz od jednego z dokerów. Teraz poprosił Reichardta o dokumenty i, przerzuciwszy je, zatrzymał się przy jednym, by oznajmić: - Niestety, panie Peterhof, nie widzę tutaj miejsca przeznaczenia ładunku. Reichardt spojrzał na niego zimno. - Istotnie, panie inspektorze, ale przyczyna wyłożona jest w zezwoleniu wystawionym przez Ministerstwo Obrony. Cała sprawa, że pozwolę sobie raz jeszcze podkreślić, została zaaprobowana przez najwyższe czynniki w Moskwie. Raminski nadal wpatrywał się w dokument i obstawał przy swoim - Obowiązujące mnie przepisy wymagają określenia miejsca ostatecznego przeznaczenia. Obawiam się, że będę musiał skontaktować się z Ministerstwem Obrony. Cała sprawa zaczynała się niebezpiecznie przeciągać, co zagrażało terminowości załadunku. Reichardt zrobił krok w kierunku inspektora i powiedział złowieszczym tonem: - To, gdzie ten ładunek ostatecznie dotrze, jest sprawą interesującą wyłącznie moją firmę i ministerstwo. Odpowiednie czynniki rozważyły już całą sprawę. Raminski spojrzał na niego, wyraźnie speszony. - Ma pan świadomość, że moja firma jest już tutaj dobrze znana? - napierał Reichardt. Raminski w milczeniu skinął głową. Arrus Export Inc był jednym z jednym z najważniejszych przedstawicieli dynamicznie rozwijającego się sektora gospodarki postkomunistycznej: handlu bronią. Firma po nader korzystnych cenach skupowała nadwyżki rosyjskiej broni i części zamiennych, następnie odsprzedając je najróżniejszym krajom Trzeciego Świata. W radzie nadzorczej, obok wpływowych Amerykanów i Europejczyków, zasiadali najwyżsi dowódcy rosyjskich sił zbrojnych. Od czasu do czasu jakieś z moskiewskich pism sugerowało, że znaczne sumy były wpłacane przez Arrus na konta osób, od których decyzji zależała swoboda, z jaką firma poruszała się w świecie rosyjskiego wojska, zawsze jednak były to tylko sugestie, nigdy - dowody. Czując swoją przewagę, Reichardt powiedział wyniosłym tonem - Są rzeczy osłonięte tajemnicą państwową i najczęściej lepiej się nimi nie interesować bez odpowiednich upoważnień. Niemiec ruchem palca przywołał do siebie dwóch najbliżej stojących strażników, którzy natychmiast stanęli za plecami Raminskiego. Ten wyraźnie pobladł. - Kazano mi dopilnować, aby ładunek o czasie dotarł nietknięty na miejsce przeznaczenia - wolno wycedził Reichardt. - Upoważniono mnie też do podjęcia wszelkich kroków, aby cel ten zrealizować. Czy wyraziłem się jasno, panie inspektorze? Wszelkich kroków. Oczy Rosjanina rozbiegały się, najwyraźniej nie miał odwagi zerknąć przez ramię na mężczyzn, których obecność czuł za sobą. Kilkakrotnie skinął głową i głośno przełknął ślinę. - Świetnie. Nasze dokumenty, jak pan sam stwierdził, są w porządku, sprawdził też pan, że zgodnie z deklaracją skrzynie zawierają silniki odrzutowe. Teraz musimy czym prędzej dokończyć załadunku. Raminski chciał jeszcze coś powiedzieć, otworzył nawet usta, lecz Reichardt był już odwrócony do niego plecami. Inspektor zakaszlał w zwiniętą dłoń, a potem szybko oddalił się nabrzeżem. Dokerzy powrócili do przerwanej pracy ze zdwojoną pasją. Nie było jeszcze osiemnastej, kiedy ostatnia ze skrzyń znalazła się w ładowni „Biełomorskoj Zwiezdy”.
Reichardt uścisnął dłoń kapitana, życzył mu udanej podróży, a następnie zwrócił się do jednego ze strażników, ciemnowłosego, barczystego mężczyzny: - Samolot gotowy, Johann? - Tak jest. Pański bagaż już załadowany. Johann Brandt, sprawny, rzutki i lojalny, był podwładnym Reichardta w Stasi. Podobnie jak inni członkowie kierowanej przez Reichardta sekcji ds. światowych ruchów rewolucyjnych, tuż przed upadkiem NRD Brandt zniknął bez śladu, aby odrodzić się pod innym nazwiskiem i z inną biografią. Wszyscy dawni podkomendni, którzy przeszli taką metamorfozę, bez chwili wahania byli gotowi wykonać każdy rozkaz Reichardta, związani z nim niczym Faust z Mefistofelesem. - W porządku. Ludzie na statku wiedzą, co robić? Brandt skinął głową. - Wszystko także gotowe do zamknięcia naszego przedstawicielstwa tutaj? Następne potaknięcie. Kilka tygodni wcześniej ludzie Reichardta wynajęli duże mieszkanie i pod pozorem działalności handlowej uważnie obserwowali urzędników portowych, policjantów i wszystkich przyjezdnych. Teraz trzeba im było przydzielić nowe zadania. ♦ Baza inspekcyjna, północna Rosja Pułkownik Peter Thorn włożył z powrotem rzeczy rozsypane na stole do czarnej plastikowej torby i w zamyśleniu zaczął ściągać z dłoni rękawice chirurgiczne. Zamrugał powiekami; oczy go piekły, spał bowiem niewiele i pracował przy marnym świetle. Poczuł dotknięcie na barku; nachylała się nad nim zatroskana twarz Helen Gray. - Dobrze się czujesz, Peter? Wolno pokiwał głową. - Tak, jestem tylko zmęczony. - Przykrył jej dłoń swoją. - Tak samo jak ty. Oboje byli na skraju wyczerpania. Od czasu kiedy major Aleksiej Koniew odkrył dwa kilo czystej heroiny w bagażu pułkownika Anatolija Gasparowa, cała trójka bez wytchnienia usiłowała ustalić, co jeszcze było nie w porządku na pokładzie An-32, którym leciał także John Avery i reszta amerykańskiej grupy inspekcyjnej. Chociaż eksperci z NTSB oraz SRL nie znaleźli żadnych śladów, które sugerowałyby inną niż przypadkowa usterka przyczynę katastrofy, jednak charakter misji od samego początku kazał uwzględniać akt sabotażu, co jeszcze bardziej uprawdopodobniała obecność w maszynie narkotyku o wartości miliona dolarów. Helen oraz Koniew całe godziny spędzali na telefonicznych rozmowach z Moskwą i na wypełnieniu niezliczonych formularzy, które spływały z faksów. Weryfikowano hipotezę, że katastrofa była spowodowana przez rywali Gasparowa z mafii, badano więc teraz wszystkie jego kontakty i poczynania. Thornowi pozostawiono przeglądanie wszystkich odnalezionych rzeczy osobistych, aby sprawdził, czy pośród nich nie znajdzie się jeszcze jakaś poszlaka. Nieustannie głębiła go myśl, co mogło znaczyć owo kółko, którym Avery obwiódł numer jednego z bombowców. Nie było go w dwóch dalszych dziennikach, które zostały odnalezione. Nie widział żadnego związku z heroiną Gasparowa, zaś Waszyngton i Moskwa zgodnie stwierdzały, że sumaryczna ocena, przesłana przez Averyego, zanim wsiadł na pokład An-32, mówiła, że Kandałaksza była czysta. Helen kiwnęła głową w kierunku czarnej torby. - Nienowego? - Nie. Następne portfele. Fragment kółka na klucze. Strzępy książki. I tym podobne. A co u ciebie? Helen skrzywiła się. - Wszyscy koledzy Gasparowa z grupy inspekcyjnej powtarzają to samo. Powszechnie było wiadomo, że dorabia sobie na boku, handlując państwową bronią i sprzętem, ale są wręcz zaszokowani - jak zgodnie powtarzają - tym, że mógł być wplątany w narkotyki. Thorn spojrzał uważnie w oczy Helen. - Nie dowierzasz im. - Sama nie wiem co myśleć. - Zdjęła jego rękę i w zamyśleniu zrobiła kilka kroków. - Samo przesłuchiwanie rosyjskich oficerów i urzędników to ciężka sprawa. A ja na dodatek muszę polegać na pytaniach stawianych przez kogoś innego, a często na nieudolnym tłumaczeniu, kiedy zawodzi mój rosyjski. - Szczególnie, że nie możesz być pewna, czy pytający sam nie jest zamieszany w aferę? Posępnie skinęła głową. - Właśnie. Dobrze wiadomo, że w MWD roi się od ludzi, którzy drugi etat mają w mafii. Jak można być pewnym, że ci, którzy badają kontakty Gasparowa, w istocie nie starają się ich zatrzeć? Była to dobra okazja, aby postawić pytanie, które od dawna trapiło Thorna. - A Koniew? Czy jemu można ufać? - Aleksiej? - powiedziała zaskoczona Helen. - Chodzi ci o to, czy Aleksiej Koniew jest czysty?
Thorn poczuł się tak, jakby wszedł na minę z opóźnionym zapalnikiem, ale teraz nie pozostawało mu już nic innego niż brnąć dalej. - Tak, właśnie o to. Jeśli zważyć, ile oficjalnie zarabia major MWD, natychmiast nasuwa się wątpliwość, skąd on bierze takie drogie ubrania. Przecież nie z pensji, a w takim razie, jakie ma jeszcze dochody? - Peter, znam go od paru miesięcy i też nie jestem ślepa - powiedziała chłodno Helen. - Nie, Aleksiej jest poza wszelkimi podejrzeniami. Co do pieniędzy, tak się składa, że jego brat, Paweł, jest dobrze prosperującym biznesmenem, któremu w kilka lat udało się zbudować niewielkie księstwo handlowe. Stać go na to, żeby brat pracę zawodową traktował jako hobby. - No cóż - chrząknął Thorn. - Zdaje się, że się trochę wygłupiłem. - Trochę. Chyba przemawia przez ciebie zazdrośnik. - Widząc jednak skruszoną minę Petera, dodała łagodniejszym głosem: - Chociaż trzeba przyznać, że z odrobiną zazdrości bardzo panu do twarzy, pułkowniku. Spróbował obrócić wszystko w żart. - Przepraszam, ale nic na to nie poradzę. Siły Specjalne to Siły Specjalne. Są specjalne zajęcia z neandertalizmu, pod tytułem: „Nie Daj Nikomu Się Zbliżyć Do Swojej Kobiety”. Zachichotała. - Och, Peter, Peter. Patrzysz krzywo na majora Aleksieja Koniewa i podejrzewasz go o wszystkie najgorsze rzeczy, od wtyczki mafii po rozpustnego uwodziciela? - No dobrze. - Thorn podniósł ręce w bezradnym geście. - Wygłupiłem się, ale sama musisz przyznać, że facet jest jakiś za gładki, żeby nie powiedzieć śliski. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Panie Peter Thorn, czy gustując w mężczyznach uprzejmych i delikatnych, zadawałabym się z panem? Pokręcił głową. - Raczej nie. - Słusznie. Więc ten temat możemy już chyba zamknąć. Helen nachyliła się i zamknęła Peterowi usta pocałunkiem. Trwali w nim jakiś czas, kiedy znienacka rozbrzmiał nad nimi ironiczny, staranie modulowany głos. - Proszę, proszę. Cóż to za interesująca technika dochodzeniowa, agentko Gray. Czerwona na twarzy Helen odskoczyła od Petera, on obrócił się z fotelem Przybysz wydawał się absolutnie nie na miejscu w tym naprędce rozbitym obozowisku pośród rosyjskiej głuszy. Nieskazitelnie skrojony garnitur, śnieżnobiała koszula, lśniące czarne trzewiki bez śladu kurzu. Thorn nie miał ani cienia wątpliwości: gnida najgorsza z gnid - polityk. - A pan czego sobie życzy? - prychnął Thorn i zaczął się podnosić z fotela. - Najpierw prezentacja - odparł chłodno nieznajomy. - Nazywam się Lawrence McDowell, jestem zastępcą dyrektora FBI. Może teraz pan zechce się przedstawić. Piękny początek, pomyślał z goryczą Thorn. McDowell kierował sekcją zagraniczną FBI, był więc teraz szefem Helen. Zgodnie z jej opinią uosabiał mieszankę najgorszych cech: facet piekielnie ambitny i potwornie drażliwy na swoim punkcie. Dobrze wiedział komu i jak się podlizać, czego efektem była także pozycja w Biurze, która między innymi podporządkowywała mu nominacje na stanowiska attache prawnych ambasad w całym świecie. Helen już przedtem miała z nim spięcia, zanim jeszcze zaczęła podlegać mu bezpośrednio, co wcale nie przyczyniło się do pogłębienia sympatii między nimi. I jakby mało było innych kłopotów, facet znienacka zjawia się w samym środku tajgi. Niech to cholera. - Zaniemówił pan, pułkowniku? - wycedził chłodno McDowell. - Peter Thorn. - Thorn - powtórzył w zamyśleniu McDowell, aż wreszcie w oczach pojawił się błysk. - Jasne, kowboj z Delty. Przed dwoma laty Thorn dowodził oddziałem Delty, który dokonał w Teheranie zamachu na Amira Taleha. Ten irański generał przygotował i rozpoczął zakrojoną na wielką skalę akcję terrorystyczną w Stanach Zjednoczonych, aby cały kraj pogrążyć w chaosie. Kiedy operacja Thorna zaczęła przebiegać niezgodnie z oczekiwaniami, prezydenta nawiedziły wątpliwości i kazał ją przerwać. Thorn odmówił. Sprzeciwił się rozkazowi swego wodza naczelnego i wykonał zadanie, aczkolwiek ponosząc znaczne straty. Sukces uchronił go od sądu wojennego, ale nie posłużył karierze. W oczach McDowella musiało to stanowić grzech śmiertelny. - A teraz, agentko Gray - zwrócił się McDowell do Helen - skoro skończyła już pani umizgi do pułkownika Thorna, to może zechciałaby mnie zapoznać z postępami dochodzenia. Jeśli są takowe. - Zerknął na zegarek. - I proszę się pośpieszyć, gdyż za pół godziny helikopter zabiera mnie do Archangielska. Dłonie Thorna odruchowo naprężyły się, przez co ich kanty stały się śmiercionośną bronią. W następnej chwili się zreflektował. Faceta trzeba było nauczyć lepszych manier, ale nauczka musi ograniczyć się do słów. Zrobił krok do przodu i warknął: - Uważaj lepiej, co mówisz, sk... - Pułkowniku Thorn! - Głos Helen zatrzymał go niczym smagnięcie bicza. Jej niebieskie oczy kłuły teraz niczym
sztylety. - Pan się zapomina, pułkowniku! Kwestie FBI nie należą do pańskich kompetencji. Dopiero w tej chwili dotarło do niego, co zrobił. Powodowany osobistym względami, wkroczył w sferę delikatnych układów służbowo-personalnych, od których zależała kariera Helen. Niezależnie od wszystkich zmian, które dokonały się w ostatnich dekadach, FBI w dalszym ciągu było przede wszystkim męską instytucją. Jako pierwsza z niewielu kobiet w Zespole Odbijania Zakładników, teraz zaś jedna z najważniejszych attache prawnych, Helen w dalszym ciągu musiała walczyć z przeciwnymi wiatrami. Rycerski odruch Thorna mógł tylko jej zaszkodzić. Thorn bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł z namiotu. ♦ Biały Dom, Waszyngton W Niebieskiej Sali Białego Domu tłoczno było od mężczyzn w smokingach i kobiet w długich, wieczorowych sukniach, rozmawiających w małych grupkach i przemieszczających się z jednej do drugiej. Pośród gości przemykali kelnerzy z tacami pełnymi przekąsek i kieliszków z szampanem. Nie ulegało wątpliwości, że niektórzy z zaproszonych nie czuli się całkiem pewnie pośród empirowych mebli, bogatych złotych draperii i spoglądających ze ścian portretów dawnych prezydentów. Na Amerykanów wystawne bogactwo na ogół działało paraliżująco. Książę Ibrahim Al-Saud popijał wodę mineralną i zmrużonymi oczyma przyglądał się zebranym. Na nim takie rzeczy nie robiły najmniejszego wrażenia. Był tylko jednym z licznych członków rodziny monarszej, od zawsze wiedział jednak, że urodził się, aby korzystać z bogactwa i - rządzić. Saudyjczyk szczególnie nie wyróżniał się w tłumie, jako że na przyjęcie wydane na część egipskiego prezydenta zaproszonych zostało wielu innych dostojników z Bliskiego Wschodu. Ci, którzy go zauważyli, najpewniej rozpoznali w nim prezesa Caraco. Ibrahim, podobnie jak inni, leniwie przemieszczając się po sali, znalazł się w pobliżu grupki, w której dostrzegł uważnie mu się przypatrującą starszą kobietę. W uszach miała diamentowe kolczyki, na palcach skrzyły się pierścionki. W tej samej chwili jeden z mężczyzn obrócił się ku niemu i skłonił z szacunkiem. Był to kierownik waszyngtońskiej filii Caraco. - Cóż to za szczęście widzieć waszą wysokość. Wyborne przyjęcia, nieprawdaż? - Mówiący nachylił się nieco i ciągnął półgłosem: - To pani Carleton, żona podsekretarza stanu do spraw arabskich. Jej pasją jest ogród i słynie ze swych róż. Ibrahim leciutko kiwnął głową. Żona Carletona? Cóż za szczególny przypadek. Postąpił dwa kroki i znalazłszy się u boku kobiety powiedział: - Dobry wieczór, pani Carleton. - Dobry wieczór, panie... - zagadnięta znacząco zawiesiła głos. - Ach, przepraszam, oczywiście, że pani mnie nie zna. Proszę mi wybaczyć niezręczność, książę Ibrahim Al-Saud. Ja panią znam, o co nietrudno w przypadku osoby tak sławnej. Jej oczy lekko się rozszerzyły. - Dobry wieczór, wasza wysokość. - Zawahała się odrobinę. - O jakiej sławie zechciał pan wspomnieć? - Sława ogrodowej czarodziejki. O pani różach głośno jest w całym Waszyngtonie, a my, mieszkańcy jałowej pustyni, jesteśmy szczególnie wrażliwi na piękno kwiatów. Pani Carleton pokraśniała z zadowolenia. - Jestem szczęśliwa, słysząc takie słowa z ust waszej wysokości, ale to z pewnością niezasłużone pochwały. Taka amatorka jak ja... Ibrahim wpuszczał jednym uchem jej trajkotanie, a wypuszczał drugim. Jakież to proste. Zgrabnie wykorzystany strzęp wiadomości, aluzja do osobistego hobby... i tak oto umacnia się opinia o czarująco uprzejmym arabskim księciu, który nie ma w sobie ani grama monarszej wyniosłości. Dobrze to podejrzał, obserwując zachowanie amerykańskich nafciarzy, którym tak imponowały wizyty na dworze ojca. Ale byli też inni, myślał, zachowując na twarzy wyraz uprzejmej uwagi. Ci, którzy gardzili wszystkimi potomkami Proroka i jego wyznawcami. Także i ich zapamiętał jeszcze z czasów dzieciństwa. Na moment palce mocniej zacisnęły się na szklance, ale już w następnej chwili się rozluźniły: nie to miejsce, nie ten czas. Pani Carleton skończyła wreszcie wyjaśniać subtelną naturę swych ogrodniczych pasji, ktoś jednak zadał następne pytanie na temat róż, ona zaś żwawo podchwyciła temat, co pozwoliło Ibrahimowi odwrócić spojrzenie. Przez tłum powoli przeciskał się w jego kierunku Richard Garrett, radca prawny amerykańskiej filii Caraco, a tytuł ten w niczym nie oddawał doniosłości roli, jaką pełnił w organizacji. Absolwent odpowiednich szkół, który znał wszystkich odpowiednich ludzi, dawny sekretarz Departamentu Handlu, był jedną z najbardziej znanych i szanowanych w stolicy osób; osobisty przyjaciel prezydenta, a zarazem ulubieniec mediów. Przed objęciem posady rządowej, Garrett kierował w Waszyngtonie znakomicie prosperującą kancelarią adwokacką, do której klientów należały organizacje ekologiczne i kompanie tytoniowe, instytucje finansowe i agencje zagranicznych rządów. Garrett mógł reprezentować każdego, wszystko zależało jedynie od stawki. Przed trzema laty Ibrahim poznał Garretta za pośrednictwem wspólnego znajomego z Harvardu; nader hojnie płacił mu za dbanie o interesy i wizerunek Caraco, a także sprzyjanie wszystkiemu, co umacniało więzi arabsko-amerykańskie.
Ibrahim przyglądał się, jak elegancki, siwowłosy, nobliwy mężczyzna przesuwa się między uczestnikami przyjęcia, wymieniając uściski dłoni i rzucając w przelocie krótkie potwierdzenia lub zaprzeczenia. Był jednym z tych nielicznych Amerykanów, których Ibrahim poważał, aczkolwiek szacunek nie oznaczał zaufania, dlatego też nigdy Garrett nie pozna całej natury i pełnego zakresu poczynań Caraco. Zbliżając się do księcia, prawnik zdjął z tacy kieliszek szampana. - Witam, książę. Wszystko układa się po naszej myśli, wasza wysokość. Nie powinniśmy mieć trudności z uzyskaniem kontraktu na rurociąg w Kazachstanie. - Cóż, przyjacielu, znowu twój czar osobisty sprawia cuda. - Tak, z pewnością to mój czar osobisty - uśmiechnął się ironicznie tamten. - Ale nie lekceważyłbym też pokaźnych sum, które w imieniu Caraco wręczone zostały kilku właściwym osobom Podejrzewam zresztą, że i w tej sali znaleźliby się ludzie, z niejaką wdzięcznością myślący o szczodrobliwości waszej książęcej mości. - Może to i słuszne podejrzenie - odpowiedział Ibrahim, ale w jego uśmiechu nie było widać nic z pogardy, jaką w głębi ducha żywił dla wszystkich tych marnych, wiarołomnych chciwców. Zobaczył, że wreszcie zmierza w jego kierunku osobisty sekretarz prezydenta, poważny młodzieniec w tradycyjnym szarym garniturze. Stanąwszy przed księciem, lekko chrząknął i rzekł: - Czy mogę przerwać waszej wysokości? Pan prezydent rad byłby widzieć pana, książę, w bibliotece. Ja poprowadzę. Ibrahim skłonił głowę. Nareszcie kończyły się idiotyczne obowiązki towarzyskie, a przychodził czas na interesy. Razem z Garrettem opuścili za sekretarzem Niebieską Salę, minęli mały hol, a potem zeszli po schodach. Znali drogę, nie po raz pierwszy bowiem szli na rozmowę z prezydentem USA Sekretarz otworzył drzwi, a potem bezszelestnie zamknął je za gośćmi. Biblioteka Białego Domu, mniej oficjalna niż wielkie sale piętro wyżej, znakomicie nadawała się na spokojne, poufne rozmowy. Ściany pokrywały półki z książkami: wśród nich były najwybitniejsze dzieła amerykańskiej literatury, ale także i te, które odzwierciedlały prywatne zainteresowanie prezydenta i jego rodziny. Zaproszenie do tego na poły prywatnego pomieszczenia było traktowane jako zaszczyt. Na widok Ibrahima i Garretta prezydent powstał od biurka, za nim gotował się do uściśnięcia rąk urzędujący sekretarz handlu. Pod ścianą stał nieruchomo jeszcze jeden mężczyzna, pomiędzy pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, o nieco ociężałej figurze. Książę usłyszał z lewej cichy szept swego radcy prawnego: - To Dan Holcomb. CIA. Saudyjczyk z zainteresowaniem przyjrzał się nieznajomemu. Ponoć Holcomb, zastępca dyrektora, miał w istocie kierować Agencją, jako że jego przełożony, jak głosiła plotka, bardziej interesował się rozgrywkami personalnymi niż działaniami wywiadowczymi. Zdaje się, że Holcombowi bardzo odpowiadała funkcja szarej eminencji. Jego obecność podczas rozmowy była oznaką tego, jak poważnie odnosił się obecny rząd do Caraco i jej założyciela. Godna uwagi była także nieobecność osób, które z całą pewnością znalazłyby się tutaj kilka miesięcy wcześniej. Najwidoczniej ci, którzy troszczyli się o gromadzenie funduszy na kampanię wyborczą i prawną ochronę poczynań prezydenta, zdążyli się już nauczyć, że ich zadania lepiej jest wykonywać bez rozgłosu. Ibrahim przywitał się z prezydentem i dwoma pozostałymi mężczyznami, potem usiadł i przyjął filiżankę kawy, która, zgodnie z oczekiwaniami, okazała się słaba i nijaka. Nastąpiło kilka minut grzecznościowej wymiany uwag na temat Oxfordu i Harvardu, po czym Ibrahim powiedział: - Wiem, że pański czas, panie prezydencie, jest niesłychanie cenny, dlatego nie chciałbym go nadużywać. Prezydent lekko się uśmiechnął. - Doceniam pańską troskę, wasza wysokość, ale może być pan pewien, że otoczony jestem przez pracowników, którzy dbają już o to, bym czasem nie wypadł z rozkładu jazdy. Ibrahim bez zmrużenia oka przełknął tę odrobinę uszczypliwości: „Proszę nie mieć złudzeń, książę, wszystko jest tutaj starannie odmierzone i przemyślane; także grzeczność”. - W każdym razie chciałbym przejść do rzeczy. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, panie prezydencie, jak bardzo moja firma i ja osobiście wspieramy pański rząd oraz wszystkie jego poczynania, czy to wewnętrzne, czy zagraniczne. Prezydent kiwnął głową. - Tak, i potrafimy to docenić, wasza wysokość. Kątem oka Ibrahim dostrzegł, że także Holcomb przytaknął z aprobatą. Owo wsparcie miało po części charakter finansowy. Prawo amerykańskie nie zezwala wprawdzie na to, aby administracja rządowa otrzymywała pieniądze od zagranicznych firm, jednak prezydent i jego partia obdarowani zostali datkami idącymi w setki tysięcy dolarów, które wpłacili obywatele amerykańscy pracujący w Caraco czy też kierujący podległymi jej firmami. Fakt, że wielkoduszność ta była możliwa dzięki zatwierdzonym przez Ibrahima operacjom finansowym, nie musiał być znany publicznie. Nawet jeśli inne korporacje ofiarowywały większe sumy, to jednak żadna nie robiła tego tak ochoczo i dyskretnie. A próby przeprowadzenia nowych ustaw, które zatkałyby luki prawne
wykorzystywane przez Ibrahima, utknęły na razie w Kongresie i raczej nieprędko miały zostać poddane pod głosowanie. Ale współpraca Caraco z rządem amerykańskim nie ograniczała się tylko do finansów i także o tym dobrze musieli wiedzieć prezydent oraz Holcomb. Bez rozgłosu i niepotrzebnych pytań, Caraco pomagała CIA i innym agencjom wywiadowczym. Na przykład nie skąpiła informacji gospodarczych, które zbierała przy realizacji własnych przedsięwzięć. Jej rozrzucone po całym świecie filie i przedstawicielstwa życzliwie służyły za przykrywkę działań CIA w Europie Wschodniej i na Bliskim Wschodzie. Ibrahim uśmiechnął się w duchu. Przetargi miały dawną i dobrze ugruntowaną tradycję, zarówno w jego ojczyźnie, jak na rodzinnym Południu prezydenta. Jedną z głównych reguł było to, iż prezenty nigdy nie są naprawdę prezentami, gdyż zawsze jest gdzieś do nich przyczepiona cena. Z wyrazu twarzy prezydenta i wiceszefa CIA zgadywał, że oczekują, iż sprecyzuje oczekiwania Caraco. Zastanawiał się, czy którykolwiek z tych amerykańskich mędrców politycznych zdaje sobie sprawę z tego, że wielokrotnie już sobie powetował swe umiarkowane datki. Życie w Waszyngtonie w dużej mierze karmiło się plotką i sensacją. Sam fakt takiego jak to spotkania natychmiast umacniał jego pozycję w rokowaniach z urzędnikami i rozmowach z partnerami. Miał dojścia, był przyjmowany na samych szczytach... Jakże nie liczyć się z takim człowiekiem? Czas było wyłuszczyć właściwy powód obecnej rozmowy. Ibrahim spojrzał prezydentowi prosto w oczy. - Z niejaką przykrością muszę stwierdzić, panie prezydencie, że ustawa o ułatwieniach w handlu z Rosją nie znajduje odpowiedniego wsparcia w poczynaniach pańskiego rządu. Ustawa przegłosowana została dzięki stworzeniu koalicji obu partii, ale administracja miała do niej nader letni stosunek. Wszystkie twarze spoważniały. Po zakończeniu zimnej wojny, Caraco i związane z nią firmy zaczęły dynamicznie rozwijać działalność na terenie dawnego Związku Radzieckiego, podejmując najróżniejsze przedsięwzięcia, od modernizacji rosyjskiego przemysłu naftowego poczynając, a na sprzedaży zachodnich artykułów konsumpcyjnych i elektronicznych kończąc. Jeśli się uwzględniło wielkość zaangażowanego na tym terenie kapitału Ibrahima, trudno było się dziwić, że interesowała go polityka Stanów Zjednoczonych wobec tego regionu. Prezydent wyraźnie się ożywił i widać było, jak pasjonuje go dyskutowanie o najdrobniejszych szczegółach politycznych. - Tak, wasza wysokość, ja także uważam, że sama idea swobodnego handlu z Rosją jest wspaniała, ale jak tę zasadę realizować praktycznie? Powiedzmy sobie szczerze, że większość krajów Europy Wschodniej cierpi na chroniczny brak żywej gotówki, a nie są to absolutnie wiary godni dłużnicy. Co więcej, doradcy ostrzegają mnie, że zniesienie wszystkich ograniczeń oznacza otwarcie nowego źródła bardzo taniej siły roboczej, co może oznaczać skokowy wzrost bezrobocia w samych Stanach. To oznaczało, że ingerowały związki zawodowe, których poparcie było niesłychanie ważne dla prezydenta. - Panie prezydencie - powiedział Ibrahim z grzecznym uśmiechem - dobrze przecież wiadomo, że długofalowe korzyści, jakie daje liberalizm handlowy, znacznie przewyższają ewentualne doraźne koszty. Pozwolę sobie powołać się tutaj na analizę doktora Wohlmayera, na pewno świetnie panu prezydentowi znaną. Zgodnie z oczekiwaniami, nastąpiła ożywiona dyskusja nad korzyściami i wadami taryf, ulg oraz zapór, prezydent nigdy bowiem nie zaniedbał okazji, aby popisać się swoją wiedzą ogólną i kompetencją we wszystkich dziedzinach poczynań rządowych. Po jakimś kwadransie najpierw wicedyrektor CIA, potem sekretarz handlu dyskretnie zerknęli na zegarki. Ibrahim zręcznie wykorzystał okazję, aby wygłosić sentencjonalną nadzieję, iż rząd amerykański starannie rozważy całą sprawę i postara się na tyle zliberalizować zasady wymiany handlowej z Rosją, na ile to będzie możliwe. - Tego wasza książęca mość może być najzupełniej pewien - oznajmił prezydent. Co w istocie nic nie znaczyło. W ogóle zresztą nie oczekiwał żadnych konkretnych wyników, albowiem nade wszystko chodziło o to, aby spotkać się poufnie z prezydentem USA. Po pięciu minutach książę wyszedł na podjazd, gdzie czekała jego limuzyna. Kiedy ruszyli, z rozkoszą pociągnął łyk czarnej kawy godnej swojej nazwy i zaczął przerzucać przygotowane faksy. Jak zwykle, wiele było spraw do załatwienia, wszędzie na świecie coś się działo. Jedna z informacji szczególnie przykuła jego uwagę. Nadawca: Arrus Export Inc - Moskwa Adresat: Prezes Caraco Treść: Towar w drodze Koniec Książę Ibrahim Al-Saud wygodnie rozsiadł się w skórzanym fotelu i szeroko się uśmiechnął. ♦ 29 maja, hotel „Rossija”, Moskwa Zastępca dyrektora FBI Lawrence McDowell zdjął marynarkę, zbadał, czy nie jest wymięta, a następnie starannie powiesił w obszernej szafie pokoju hotelowego. Następnie przeszedł po grubym dywanie, uchylił drzwiczki barku i wyciągnął z niego buteleczkę whisky. Uśmiechnął się z zadowoleniem: Glenfiddich. Przebudowana i zmodernizowana pod nadzorem konsultantów z Forte Hotels, „Rossija” dbała o to, aby swym gościom dostarczać wszystko w najlepszym gatunku. Wybudowany w roku 1903 budynek przetrwał zawieruchę rewolucji bolszewickiej i przyjmował tak znakomitych gości jak H. G. Wells, Anatole France czy John Reed. Czy Lenin.
Gość • 2 lata temu
COŚ W KOŃCU DO SZYBKIEJ NOCY