kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Boyne John - W cieniu Pałacu Zimowego

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Boyne John - W cieniu Pałacu Zimowego .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BOYNE JOHN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Boyne John W CIENIU PAŁACU ZIMOWEGO Z angielskiego przełożyła Joanna Puchalska Świat Książki Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału THE HOUSE OF SPECIALPURPOSE Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Zofia Skorupińska Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik, Marianna Filipkowska, Irena Kukgycka Copyright (c) John Boyne 2009 All rights reserved Copyright (c) for the Polish translation by Świat Książki Sp. z o.o. Warszawa 2011 Świat Książki Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa GGP Media GmbH, Póssneck ISBN 978-83-247-2017-0 Nr 7804 Opis z okładki. Ta powieść, pełna malowniczych szczegółów z dziejów Rosji i Europy zeszłego stulecia, jest niczym jajko Faberge, pokazane młodemu bohaterowi przez samego cara Mikołaja II. Sędziwy Georgij Jachmieniew, rosyjski emigrant i wdowiec, dożywa swych dni w Londynie. Nikt nie przypuszcza, że ma za sobą wyjątkową przeszłość. Jako szesnastolatek trafił ze wsi do Pałacu Zimowego, gdzie opiekował się małoletnim carewiczem. Wielokrotnie rozmawiał z carem Mikołajem, był świadkiem machinacji Rasputina, zakochał się

w księżniczce Anastazji. Kto wie, jak wysoko by zaszedł, gdyby nie rewolucja, przed którą w dramatycznych okolicznościach uciekł na Zachód, wiodąc przez dziesięciolecia los emigranta. Czego nauczył się o życiu? Kim była Zoja, z którą spędził wiele lat? Dlaczego była mu niewierna? Wspaniały portret carskiej rodziny tuż przed dziejową katastrofą i nostalgiczna opowieść o zwykłym człowieku, którego zmieniło na zawsze to, co ujrzał w Pałacu Zimowym. * John Boyne urodził się w Irlandii w 1971 roku. Dotąd napisał 6 powieści. Jest autorem światowego bestsellera Chłopiec w pasiastej piżamie; niedawno sfilmowanego, i dwukrotnym laureatem Irish Book Award. Powieści Boyne'a były tłumaczone na 35 języków. Pisarz mieszka w Dublinie. www.swiatksiazki.pl Markowi Hermanowi, Davidowi Heymanowi i Rosie Alison z podziękowaniem. * * *

1981. Moi rodzice nie byli dobranym małżeństwem. Lata minęły, odkąd widziałem ich ostatni raz, wiele lat, a mimo to codziennie pojawiają się w moich myślach, choćby na chwilę. Ten szept pamięci jest tak lekki jak na mojej szyi oddech śpiącej obok Zoi. Delikatny jak jej wargi na moim policzku, kiedy całuje mnie o brzasku. Nie mam pojęcia, kiedy umarli rodzice ani w jaki sposób odeszli z tego świata, jedynie pewność, że ich już nie ma. Ale myślę o nich. Wciąż o nich myślę. Nie wiem, czemu wyobrażam sobie, że pierwszy umarł mój ojciec, Daniło Władziewicz. Gdy przyszedłem na świat, był tuż po trzydziestce i za mojej pamięci nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem. W jednym z najwcześniejszych wspomnień budzę się w naszej chałupie w Kaszynie i z całej siły przyciskam rączki do uszu, żeby nie słyszeć tego, co wynika ze zwykłej ludzkiej śmiertelności: uporczywego kaszlu ojca i spluwania flegmą w ogień. Teraz wiem, że musiał chorować na płuca. Może miał rozedmę, trudno w tej chwili powiedzieć. Nie było wówczas lekarzy, którzy by go zdiagnozowali. Ani lekarstw. On zaś nie należał do tych, co znoszą cierpienie w milczeniu i z godnością; jego choroba odbijała się na całej rodzinie. Pamiętam ojca czoło groteskowo zdeformowane, z wyraźnymi obrzękami z obu stron, silnie napinającymi skórę między 7 nasadą włosów a nosem, co powodowało, że brwi nienaturalnie podjeżdżały do góry, nadając jego twarzy wyraz wiecznego niezadowolenia. Od mojej starszej siostry, Lizki, dowiedziałem się, że ten wygląd był skutkiem niefortunnego przebiegu porodu. Nieuważna akuszerka, obojętna na los dziecka obcej kobiety, chwyciła nie za ramiona, lecz za główkę, i za mocno ścisnęła nieuformowane jeszcze kości czaszki. Matka nie zobaczyła wydanej na świat istoty o zniekształconej główce. Zmarła podczas porodu, zapłaciła własnym życiem za życie swego dziecka. W tamtych czasach nie widziano w tym nic nadzwyczajnego, ot naturalna kolej rzeczy, mało kto się czymś takim przejmował. Dziś byłby to duży dramat, zapewne z finałem w sądzie. Dziadek wkrótce związał się z inną kobietą, oczywiście po to, żeby wychowywała jego dziecko. Pamiętam dobrze, jak dzieci z naszej wioski szydziły z mojego ojca. Gdy wracał do domu z pola albo wykłócał się z sąsiadem, wołały za nim, wymyślając przeróżne przezwiska -między innymi padało określenie Cerber, czyli trzygłowy pies pilnujący Hadesu. Wiejscy chłopcy naśmiewali się z jego głowy: zdejmowali czapki i przyciskali pięści z obu stron czoła. Ojciec złościł się wtedy i klął. Oni zaś nie lękali się ani jego gniewu, ani odwetu ze strony jego jedynego syna; bezczelnie obrzucali go w mojej obecności wyzwiskami, nie bali się mnie, bo byłem mały i wątły. Przedrzeźniali go, spluwając na ziemię, a kiedy ryczał na nich jak zranione zwierzę, rozpierzchali się bez śladu, znikając niczym ziarna rzucone w glebę. Dokuczali mu, bo budził wstręt i odrazę. Ja natomiast żyłem w ciągłym strachu przed ojcem, człowiekiem zapalczywym w gniewie i skorym do bicia.

Nie wiem czemu, bo nie mam do tego żadnych realnych podstaw, ale czasem wyobrażam sobie taką scenę: niedługo po mojej ucieczce w zimny marcowy poranek z pociągu stojącego w Pskowie ojciec wraca do domu i dopadają go bolszewicy, żeby się na nim zemścić za mnie. Najpierw widzę siebie, 8 w śmiertelnym strachu gnającego przez tory w kierunku lasu, a potem jego, jak nieświadom zagrożenia idzie ociężale, kaszląc, krztusząc się i spluwając co chwila. Zarozumiale wyobrażam sobie, że moja ucieczka była dla rodziny wielkim wstydem, a dla wioski - hańbą wymagającą zadośćuczynienia. Widzę paru młodych ludzi - zawsze jest ich czterech silnych, brzydkich i brutalnych, uzbrojonych w pałki, którzy ciągną go w ustronne miejsce i bez świadków bezkarnie mordują. On nie błaga o litość, to nie w jego stylu; tylko na kamieniach, tam gdzie upadł, rozrasta się plama krwi. Dłoń porusza się wolno, drży, palce się kurczą i rozkurczają. A potem nieruchomieją. Co do matki, Julii Władimirowny, wyobrażam sobie, że Bóg powołał ją do siebie kilka lat po ojcu, prosto z jej własnego łóżka, steraną życiem i ciężką pracą. Myślę zawsze, że umierała w otoczeniu zapłakanych córek, moich sióstr, i że bardzo ciężko musiało jej być po śmierci ojca. Niewyobrażalnie trudno. Wprawdzie nigdy nie okazywała mi ciepła i choćbym nie wiem co zrobił, wiecznie była ze mnie niezadowolona, jednak matka to matka, jest święta. Oczyma duszy widzę, jak moja najstarsza siostra, Asja, przygotowuje ją na spotkanie ze Stwórcą i wsuwa w jej modlitewnie złożone dłonie mój portrecik. Całun zakrywa ciało aż po wychudłą szyję; twarz jest blada, usta sine. Asja kochała mnie, ale też zazdrościła, że udało mi się wyrwać z wioski; dobrze to pamiętam. Raz mnie odszukała, a ja świadomie wystawiłem ją do wialni. Wstyd mi, gdy teraz o tym myślę. Oczywiście wcale nie musiało tak być. Życie rodziców i sióstr mogło się potoczyć całkiem inaczej: szczęśliwie lub tragicznie, razem albo w rozłące, spokojnie bądź gwałtownie. Tego nigdy się nie dowiem. Nie mogłem tam wrócić ani napisać listu do Asji, Lizki i najmłodszej Talii, która pewnie nie pamiętała już starszego brata, Georgija, bohatera, a zarazem czarnej owcy. Mój przyjazd naraziłby na niebezpieczeństwo ich, mnie, a także Zoję. 9 Choć tyle lat minęło, ciągle myślę o moich bliskich. Pewnych okresów swego życia nie potrafię dokładnie odtworzyć we wspomnieniach; długie lata dzielone między pracę a rodzinę, codzienne trudy i zmagania, zdrady, straty i rozczarowania zlewają się i blakną, natomiast niektóre wydarzenia z wczesnych lat bardzo mocno tkwią w pamięci i wciąż powracają jak echo. Snują się w starzejącym się umyśle niczym cienie w ciemnych korytarzach; nie chcą odejść w niepamięć, odżywają na nowo i nabierają nowych znaczeń. Nawet jeśli niebawem o mnie nikt nie będzie pamiętał. Od ponad sześćdziesięciu lat nie widziałem nikogo z moich bliskich. Zważywszy, że skończyłem już osiemdziesiąt dwa lata, razem byliśmy krótko. Nie wywiązałem się należycie z moich wobec nich powinności, ale nieumyślnie, gdyż długi czas żyłem w przeświadczeniu, że losu nie da się

odmienić, tak jak nie można zmienić koloru oczu. Kolejne wydarzenia prowadziły mnie jakby z góry wytyczonym szlakiem, a ja, jak to w życiu bywa, pokornie za nimi podążałem. Gdy wreszcie przejrzałem na oczy i oprzytomniałem, okazało się, że jestem stary, a rodziców i sióstr już nie ma. Czasem zadaję sobie pytanie, czy ich ciała zatrzymały się w jakimś stadium rozkładu, czy też całkiem się rozpadły w proch. Nie wiem, czy proces gnicia trwa kilka pokoleń, czy może postępuje szybciej. Czy wszystko zależy od wieku nieboszczyka lub warunków pochówku, czy też na tempo rozkładu ma wpływ gatunek drewna, z którego zrobiono trumnę, skład chemiczny ziemi i klimat. Dawniej, gdy podczas nocnej lektury nasunęło mi się jakieś pytanie, od razu zapisywałem je sobie, a potem w dzień szukałem nań odpowiedzi, ale teraz całkowicie zmieniłem dawne obyczaje i na takie dociekania szkoda mi czasu. Od paru miesięcy nie byłem w bibliotece. Od chwili, gdy Zoja zachorowała. I pewnie nigdy już tam nie pójdę. Większą część życia - to znaczy dorosłego życia - spędziłem 10 w zacisznych salach biblioteki Muzeum Brytyjskiego. Podjąłem tam pracę na początku jesieni 1923 roku, wkrótce po naszym przyjeździe do Londynu; byliśmy wymarznięci, pełni obaw o przyszłość i o to, czy zaraz nas nie wytropią. Miałem dwadzieścia cztery lata i nie znałem czegoś takiego jak zwykła spokojna praca na stałej posadzie. Zaledwie przed pięcioma laty pożegnałem się z dawnym życiem, w którym dominowały mundury, broń, bomby i zamachy; jednak wspomnienia tamtego okresu wciąż były żywe i wyciskały na mnie swoje piętno, choć teraz nastał czas miękkich, wygodnych ubrań, czytania książek, pracy umysłowej. Przyjemna odmiana. Przed Londynem był Paryż, gdzie pogłębiłem wiedzę i zainteresowanie literaturą, zapoczątkowane w pałacowej bibliotece. Liczyłem na to, że Anglia da mi podobne możliwości. Jak zwykle miałem niesamowite szczęście, bo w "Timesie" pojawiło się interesujące ogłoszenie, i jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się do ewentualnego nowego pracodawcy, pana Arthura Trevorsa. Wpuszczono mnie od razu, więc zdjąwszy kapelusz, wkroczyłem do gabinetu. Dobrze pamiętam tę datę. Dwunasty sierpnia. Poszedłem tam prosto z cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej i Wszystkich Świętych, gdzie - jak co roku w dniu urodzin przyjaciela - zapaliłem świeczkę. "Póki będę żył" - obiecałem mu kiedyś. Było w tym coś wymownie znaczącego, że rozpoczynałem nowe życie w dniu o tej samej dacie, która stanowiła początek jego krótkiej ziemskiej drogi. - Czy wie pan, panie Jachmieniew, od jak dawna istnieje Biblioteka Brytyjska? - zapytał Arthur Trevors, patrząc na mnie znad tkwiących u nasady nosa okularów do czytania. Wymowa mego nazwiska nie sprawiła mu kłopotu, czym mi zaimponował, jako że wielu Anglików poczytywało sobie wręcz za powód do dumy, iż nie są w stanie go poprawnie wypowiedzieć. - Od tysiąc siedemset pięćdziesiątego trzeciego roku -odpowiedział natychmiast, nie dając mi sposobności odgadnięcia. 11 - Wtedy sir Hans Sloane przekazał narodowi swój zbiór książek i przyrodniczych osobliwości i

tak powstało nasze muzeum. Co pan na to? W tym momencie wypadało pochwalić sir Hansa za filantropijne podejście i mądrą decyzję. Moja odpowiedź spotkała się z nader przychylnym przyjęciem. - Ma pan całkowitą rację - przytaknął gorąco. - Był to wielki człowiek. Grywał z moim pradziadkiem w brydża. Oczywiście największą naszą bolączką jest brak miejsca. Widzi pan, mamy go coraz mniej. Problem polega na tym, że wydaje się zbyt wiele książek. Większość autorów to półgłówki, ateiści i sodomici, ale... Boże, widzisz to i nie grzmisz... musimy tu gromadzić wszystkie publikacje. Nie ma pan powiązań z takimi środowiskami, panie Jachmieniew? - Nie, proszę pana - szybko zaprzeczyłem. - Cieszę się. Bardzo liczymy na przeniesienie biblioteki do własnego budynku. Niezwykle by nam to pomogło. Ale, widzi pan, wszystko zależy od parlamentu. Oni rządzą naszymi funduszami. A sam pan wie, jacy to ludzie. Zdemoralizowani. Jeden Baldwin to porządny człowiek*, ale reszta... - Pokiwał głową i zrobił minę, jakby go coś mocno zabolało. [* Stanley Baldwin (1867-1947) -brytyjski polityk z Partii Konserwatywnej, minister, premier Wielkiej Brytanii w latach 1924-1929 i 1935-1937. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)]. Zapadła cisza, nie miałem zupełnie pomysłu, jak by się tu najlepiej zarekomendować, więc znów wyraziłem swój podziw dla muzeum - w którym notabene spędziłem zaledwie pół godziny tuż przed tą rozmową - i zgromadzonych w jego murach wspaniałych zbiorów, prawdziwych skarbów. - Pracował pan już w muzeum, panie Jachmieniew? -spytał Trevors z nadzieją, a ja zaprzeczyłem ruchem głowy. Zdziwił się i zdjął okulary. - Pomyślałem, że może był pan pracownikiem Ermitażu. W Petersburgu. Nie musiał dodawać, gdzie znajduje się Ermitaż. Aż nadto dobrze znałem to miejsce. Przez moment żałowałem, że nie skłamałem, 12 gdyż było mało prawdopodobne, by zwrócił się tam o referencje. Gdyby zechciał mnie sprawdzić, trwałoby to latami, o ile w ogóle by się udało. - Nie pracowałem tam, proszę pana - odparłem. Ale doskonale znam Ermitaż. Spędziłem tam wiele godzin. Szczególnie ciekawiły mnie zbiory bizantyjskie. A także numizmaty. Chwilę się zastanawiał, bębniąc palcami o biurko, uznał jednak, że podoba mu się moja odpowiedź. Odchylił się nieco do tyłu i począł uważnie mi się przyglądać, lekko posapując przy tym przez nos. - Proszę mi powiedzieć, panie Jachmieniew... - Rozciągał słowa, jakby ich wymawianie sprawiało mu ból. - Od dawna jest pan w Anglii?

- Nie - odparłem zgodnie z prawdą. - Od kilku tygodni. - Przyjechał pan prosto z Rosji? - Nie, proszę pana. Przez kilka lat mieszkaliśmy z żoną we Francji... - Więc jest pan żonaty? - spytał, wyraźnie z tego zadowolony. - Tak, proszę pana. - A jak żonie na imię? - Zoja. To oczywiście rosyjskie imię. Znaczy "życie". - Naprawdę? - mruknął i spojrzał na mnie, jakbym pozwolił sobie na impertynencję. - To miło. A z czego pan żył we Francji? - Pracowałem w paryskiej księgarni. Niezbyt dużej, lecz mającej stałą, wierną klientelę. Było nawet sporo roboty. - Lubił pan tę pracę? - Bardzo. - Dlaczego? - Głównie ze względu na atmosferę - odparłem. Zajęć miałem dużo, ale bardzo mi odpowiadało, że jest tak spokojnie. - To zupełnie tak jak u nas. - Niemal się ucieszył. Miło, spokojnie i mnóstwo pracy. A czy przedtem dużo jeździł pan po Europie? 13 - Nie, proszę pana. Przedtem była tylko Rosja. - Uciekł pan przed rewolucją? - Wyjechaliśmy w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Rok po wybuchu rewolucji. - Rozumiem, że nie był pan zwolennikiem nowego reżimu. - Nie, proszę pana. - To dobrze. - Wydął usta, jakby sama myśl o popieraniu rewolucji budziła w nim niesmak. - Przeklęci bolszewicy. Car był kuzynem króla Jerzego, wiedział pan o tym? - Tak, proszę pana, wiedziałem. - A carowa wnuczką królowej Wiktorii.

- Caryca - poprawiłem delikatnie. - Ach tak? - zdziwił się i wrócił do poprzedniego wątku. - Jakby mnie kto pytał, to mają oni tupet. Trzeba z nimi zrobić porządek, inaczej jak robactwo rozpełzną się po Europie. Oczywiście wie pan o tym, że ten ich cały Lenin przesiadywał tu, w naszej bibliotece? - Nie wiedziałem. - Szczerze się zdziwiłem. - Słowo daję - zapewnił pośpiesznie, widząc moje niedowierzanie. - W tysiąc dziewięćset pierwszym albo w tysiąc dziewięćset drugim. Jeszcze zanim tu nastałem. Mój poprzednik mi o nim opowiadał. Podobno przychodził codziennie koło dziewiątej rano, w porze lunchu zjawiała się ta jego żona i razem szli produkować rewolucyjne szmatławce. Trzeba go było pilnować, bo próbował przemycać do sali kawę w butelce. Niewiele brakowało, a dostałby zakaz wstępu z tego powodu. Już samo to niezbyt dobrze o nim świadczy. Pan nie jest bolszewikiem, prawda, panie Jachmieniew? - Zadawszy to pytanie, pochylił się w moją stronę i przyjrzał mi się bacznie. - Nie, proszę pana. - Odwróciłem głowę, nie mogąc znieść jego świdrującego wzroku. Wtedy dopiero zauważyłem wspaniałą marmurową posadzkę, która wzbudziła mój zachwyt. A myślałem, że wszelkie przepychy zostawiłem za sobą, w przeszłości. - Zdecydowanie nie jestem bolszewikiem. 14 - A kim pan jest? Trockistą? Zwolennikiem Lenina? Stronnikiem cara? - Nic z tych rzeczy, proszę pana - rzekłem stanowczo i spojrzałem mu prosto w oczy. - Jestem zwykłym człowiekiem, który niedawno przybył do pańskiego kraju i pragnie znaleźć uczciwą pracę. Nie mam żadnych politycznych powiązań i takowych nie szukam. Zależy mi jedynie na w miarę spokojnej egzystencji i możliwości zapewnienia bytu rodzinie. Rozważał chwilę moje słowa, a mnie ogarnęły wątpliwości, czy nie jestem za bardzo ugrzeczniony. Odpowiedź taką przygotowałem sobie wcześniej, idąc tutaj. Zależało mi na tej posadzie i pomyślałem, że takie podejście powinno się spodobać przyszłemu pryncypałowi. Cóż, trudno, jeśli wypadłem zbyt spolegliwie. Potrzebowałem pracy. - Dobrze, panie Jachmieniew - pokiwał w końcu głową. Chyba dam panu szansę. Na początek okres próbny, powiedzmy: sześć tygodni. A jeśli przypadniemy sobie do gustu, to porozmawiamy znowu i zobaczymy, czy nie da się zatrudnić pana na stałe. Co pan na to? - Jestem bardzo wdzięczny, proszę pana. - Uśmiechnąłem się i z wdzięczności oraz ze zwykłej życzliwości wyciągnąłem do niego rękę. Zrobił taką minę, jakbym pozwolił sobie na niezbyt stosowną śmiałość, po czym skierował mnie do biura, gdzie podałem swoje dane i przedstawiono mi zakres obowiązków. W bibliotece Muzeum Brytyjskiego przepracowałem całe życie, a po przejściu na emeryturę, bywałem tu prawie codziennie. Przesiadywałem przy tych samych stolikach, do których kiedyś dostarczałem książki; czytałem, studiowałem, uczyłem się nowych rzeczy. Nigdzie na świecie nie czułem się bezpieczniej niż w tych murach. Całe życie obawiałem się chwili, w której mnie

odnajdą, odnajdą nas oboje, ale chyba jednak miało nam to zostać oszczędzone. Teraz już tylko Bóg mógł nas rozdzielić. 15 Prawda, że nigdy nie byłem, jak by to powiedzieć, typem nowoczesnego człowieka. Moje życie z Zoją, nasze wieloletnie małżeństwo, należało do tych tradycyjnych. Oboje pracowaliśmy i wracaliśmy do domu wieczorem, niemal o tej samej porze, ale to ona gotowała, prała i sprzątała. Propozycja, że mógłbym jej pomóc, nawet nie była brana pod uwagę. Ona stała przy kuchni, ja w tym czasie czytałem przy kominku. Lubiłem długie powieści, głównie historyczną epikę, literaturę współczesną zaś uważałem za stratę czasu. Próbowałem czytać D.H. Lawrence'a, kiedy był na indeksie i wymagało to pewnej odwagi, ale stale potykałem się na subtelnościach dialektu z północy Anglii, w dziwnych dla cudzoziemca wyrażeniach wkładanych w usta Waltera Morela i Mellorsa*. Już bardziej przemawiał do mnie Forster. [* Walter Morel - postać z powieści D.H. Lawrence'a Synowie i kochankowie; Oliver Mellors jest jednym z głównych bohaterów Kochanka lady Chatterley]. Polubiłem uczciwe, pełne dobrych intencji siostry Schlegel, dumnego i niezależnego pana Emmersona, szaloną Lilę Herriton*. [* Kolejno postacie z powieści Howards End (I wydanie polskie pod tytułem Domostwo pani Wilcox), Pokój z widokiem i Where Angels Fear to Tread. Polski tytuł filmu nakręconego na podstawie tej ostatniej brzmi Tam, gdzie nie chadzają anioły]. Czasem lektura poruszała mnie do tego stopnia, że na głos odczytywałem szczególnie ciekawy fragment, a Zoja odrywała się wówczas od pieczeni czy wieprzowych sznycli i przyłożywszy rękę do czoła, mówiła: "Co takiego, Georgiju? O czym ty mówisz?", jakby była zaskoczona moją obecnością w tym samym pokoju. Przykro mi, że nie angażowałem się bardziej w sprawy domowe, ale w tamtych czasach tak właśnie wyglądało nasze życie rodzinne. Bardzo tego żałuję. Nie zawsze byłem taki staroświecki. W ciągu ponad sześćdziesięciu lat spędzonych razem zdarzały się momenty, krótkie wprawdzie, kiedy bardzo mi przeszkadzało, że budując 16 wspólne życie, nie umieliśmy się uwolnić od cieni przeszłości i dawnych nawyków. Zwłaszcza Zoja - być może ze względu na swoje dzieciństwo i otrzymane wychowanie koniecznie chciała stworzyć taki sam dom jak domy naszych sąsiadów i przyjaciół. Pragnęła spokoju. Chciała się wtopić w otoczenie. - Nie możemy po prostu żyć? - spytała mnie kiedyś. Spokojnie i szczęśliwie, tak samo jak wszyscy? Wtedy nikt nas nie wytropi. Znaleźliśmy lokum w Holborn, niedaleko Doughty Street, gdzie jakiś czas mieszkał słynny pisarz Charles Dickens. Dwa razy dziennie mijałem jego dom, idąc do Muzeum Brytyjskiego i wracając. Dzięki pracy w bibliotece poznałem jego twórczość i nieraz wyobrażałem go sobie siedzącego w

gabinecie na piętrze, cyzelującego misterne zdania Olivera Twista. Nasza sąsiadka, starsza już osoba, pochwaliła mi się kiedyś, że jej matka przez dwa lata sprzątała u pana Dickensa i że dostała od niego wydanie właśnie Olivera, z autografem na karcie tytułowej; książkę tę trzymała na półce w saloniku. - Matka często powtarzała, że lubił porządek - dodała z wyraźną aprobatą w głosie. - Był wręcz pedantem. Mój ranek zawsze wyglądał tak samo. Wstawałem o wpół do siódmej, myłem się i ubierałem, o siódmej zjawiałem się w kuchni, gdzie na stole czekała herbata, grzanka i dwa idealne jajka w koszulce. Zoja była mistrzynią w ich przyrządzaniu; miały doskonale owalny kształt, dokładnie taki sam jak w skorupce. Nim włożyła je do garnka, z wielką wprawą burzyła najpierw wrzątek trzepaczką. Przy śniadaniu rozmawialiśmy niewiele. Siedziała przy mnie i natychmiast dolewała mi herbaty, jak tylko dopijałem ostatni łyk z kubka. Kiedy skończyłem jeść, od razu zabierała talerz i myła pod kranem. Niezależnie od pogody do muzeum lubiłem chodzić piechotą, żeby zażyć trochę ruchu. W młodości szczyciłem się niezłą kondycją fizyczną i wiele nad nią pracowałem; później 17 też, gdy o wiele mniej atrakcyjne odbicie w lustrze przedstawiało pana w średnim wieku. Do teczki, w której nosiłem aktualnie czytaną książkę, Zoja co dzień wkładała dwie kanapki i jakiś owoc. Bardzo dbała o mnie, ale ponieważ przywykłem do tego, jak do czegoś zupełnie oczywistego, rzadko wyrażałem wdzięczność za jej starania. Zapewne z moich wyznań wynika, że byłem człowiekiem starej daty, domowym tyranem wymagającym od żony nie wiadomo czego. To nieprawda. Kiedy jesienią 1919 roku wzięliśmy w Paryżu ślub, nie chciałem wcale, by w naszym domu Zoja pełniła rolę służącej. - Nie rozumiesz, że to nie jest żadne usługiwanie, tylko wielka przyjemność, że mogę o ciebie dbać? - twierdziła z uporem. - Dawniej nawet nie marzyłam, że będę wolną kobietą, która może prać, gotować i prowadzić dom jak inne. Proszę, nie zabraniaj mi czegoś, co jest rzeczą absolutnie naturalną. - Inne żony się na to skarżą - zauważyłem z uśmiechem. - Proszę cię, Georgiju - powtórzyła błagalnie. Cóż miałem robić, musiałem się zgodzić. Na początku dziwnie się z tym czułem, ale w miarę upływu czasu, a zwłaszcza gdy Bóg pobłogosławił nas dzieckiem, szara codzienność wzięła górę i tamte początkowe opory poszły w niepamięć. Po prostu taki układ nam odpowiadał. Wstyd mi natomiast, że przez to, iż zawsze tak troskliwie się mną zajmowała, teraz, kiedy zostałem w domu sam, zupełnie nie radzę sobie z podstawowymi obowiązkami. Nie mam pojęcia o gotowaniu, na śniadanie po prostu zalewam mlekiem płatki kukurydziane lub owsiane albo otręby

i twarde rodzynki. Lunch jem o pierwszej w szpitalu, gdy przychodzę w odwiedziny. Siadam wtedy przy małym plastikowym stoliku z widokiem na zaniedbany ogródek, dokąd lekarze i pielęgniarki w jasnoniebieskich uniformach wychodzą na papierosa. 18 Jedzenie jest mdłe i nieciekawe, ale wypełnia żołądek, a to mi wystarcza. Zwykła angielska kuchnia. Mięso i kartofle. Kurczak i kartofle. Ryba i kartofle. Któregoś dnia podadzą pewnie kartofle z kartoflami. Mało porywające. Już znam z widzenia innych odwiedzających, przyszłe wdowy i wdowców, samotnie przemierzających korytarze; niektórzy pewnie pierwszy raz od kilkudziesięciu lat rozłączeni z ukochaną osobą. Kiwamy sobie głową na dzień dobry. Są wśród nich tacy, którzy chętnie mówią o swoich nadziejach i rozczarowaniach, lecz ja unikam rozmów. Nie przychodzę tu po to, by prowadzić życie towarzyskie. Chcę być z moją żoną, moją najukochańszą Zoją, siedzieć przy niej, trzymać za rękę. i mówić do niej, żeby wiedziała, że nie jest sama. W szpitalu zostaję do szóstej. Przed wyjściem całuję Zoję w policzek i lekko dotykam jej ramienia, modląc się w duchu, by żyła, kiedy przyjdę nazajutrz. Dwa razy w tygodniu przyjeżdża nasz wnuk Michael, żeby trochę ze mną pobyć. Jego matka, nasza ukochana Arina, zginęła tragicznie w wieku trzydziestu sześciu lat, potrącona przez samochód, gdy wracała z pracy. Nigdy nie zagoiła się bolesna rana, jaką zostawiło jej odejście. Długo żyliśmy w przekonaniu, że nie możemy mieć dzieci, i kiedy Zoja nagle zaszła w ciążę, uznaliśmy to za cud, dar od Boga. Może właśnie w ten sposób wynagrodził nam utratę najbliższych. A potem Arina została nam zabrana. Michael był mały, kiedy stracił matkę. Jego ojciec, nasz zięć, człowiek mądry i prawy, dbał o to, by chłopiec utrzymywał kontakty z dziadkami. Jak to się często dzieje z dziećmi, dorastając, ciągle się zmieniał i co jakiś czas przypominał kogoś innego z rodziny. Osiągnąwszy wiek męski, zrobił się podobny do ojca Zoi. Musiała to widzieć, choć nigdy o tym nie mówiła. Coś jest w nim takiego nieuchwytnego, gdy porusza głową, uśmiecha się, marszczy w zamyśleniu czoło; w głębokim spojrzeniu brązowych oczu, pełnym dziecięcej ufności, 19 a zarazem niepewnym. Którejś niedzieli poszliśmy we trójkę na spacer do Hyde Parku. Podbiegł do nas mały psiak. Michael ukląkł, przytulił szczeniaka, pozwolił mu lizać się po twarzy i przemawiał do niego czule. Pewien jestem, że Zoję też zaskoczyło wtedy to zadziwiające podobieństwo, gdy chłopiec nagle podniósł głowę i uśmiechnął się do wpatrzonych w niego dziadków. Byliśmy tak wzruszeni, tyle wspomnień wróciło w tej jednej chwili, że potem długo milczeliśmy, a nasza dotychczasowa beztroska gdzieś się ulotniła. Michael jest na drugim roku studiów w Królewskiej Akademii Sztuki Teatralnej; chce zostać aktorem. Zdziwiło mnie to jego sceniczne powołanie, gdyż dzieckiem był raczej cichym i spokojnym, a nastolatkiem - ponurym i zamkniętym w sobie; dopiero teraz, w wieku dwudziestu

lat, uzewnętrznił niezwykły talent, którego nikt z nas u niego nie podejrzewał. Zeszłego roku, nim choroba uniemożliwiła Zoi korzystanie z takich rzeczy, poszliśmy na wystawioną przez studentów sztukę Bernarda Shawa Major Barbara, w której Michael zagrał młodego Adolfa Cusinsa. Trzeba przyznać, że był niezły. Bardzo przekonywający, choć zdawał się jeszcze niewiele wiedzieć o miłości, co mnie ucieszyło. - Całkiem dobrze udaje kogoś, kim nie jest - powiedziałem do Zoi w foyer, kiedy czekaliśmy, aby mu pogratulować, i zastanowiłem się, czy to komplement, czy wręcz przeciwnie. - Nie wiem, jak on to robi. - Ja wiem. Zaskoczyła mnie tą odpowiedzią, ale nim zdążyłem zareagować, Michael przedstawił nam młodą damę imieniem Sarah, czyli samą major Barbarę i swoją sceniczną narzeczoną oraz - co szybko się wydało - pozasceniczną sympatię. Była bardzo ładna i wyraźnie skrępowana koniecznością prowadzenia grzecznych rozmówek z dwojgiem starszych ludzi, może nawet niezadowolona. Odniosłem wrażenie, że traktuje nas tak, jakby sądziła, że im człowiek starszy, tym bardziej dziecinny. Ta dziewiętnastolatka była święcie przekonana, że 20 świat jest okropny, a winić za to należy głównie Reagana i Breżniewa. Ostro i z nieznoszącą sprzeciwu wyższością -nieodparcie przypominając mi tę okropną panią Thatcher cytującą na schodach Downing Street świętego Franciszka z Asyżu - oświadczyła, że prezydent USA i pierwszy sekretarz radzieckiej partii komunistycznej wspólnym wysiłkiem i poprzez uprawianie imperialnej polityki doprowadził naszą planetę do zagłady. Autorytatywnym tonem powtarzała slogany o wyścigu zbrojeń i zimnej wojnie, znane jej zapewne głównie z lektury studenckich pisemek, i uważała za stosowne nas pouczać. Miała na sobie białą koszulkę, o której raczej trudno byłoby powiedzieć, że osłania jej piersi; widniało na niej ociekające czerwienią słowo - Solidarność. Zauważyła, że się przyglądam - napisowi, przysięgam, nie piersiom i natychmiast zaczęła się tyrada o dzielnym robotniku z polskiej stoczni, Lechu Wałęsie. Traktowała nas tak protekcjonalnie, że aż poczułem się urażony; Zoja mocno ściskała mnie za ramię w niemej prośbie, bym się opanował. W końcu major Barbara oświadczyła, że to absolutnie cudownie, iż nas poznała, bo jesteśmy wyjątkowo sympatyczni, po czym zniknęła w tłumie przesadnie wymalowanych młodych osóbek o zapewne podobnych poglądach. Oczywiście nie krytykowałem jej przy Michaelu. Wiem, co znaczy być młodym i zakochanym. A także starym i zakochanym. Myśl, że ten wspaniały chłopak przeżywa teraz radość, jaką dają zmysły, wydaje mi się czasem wręcz absurdalna; przecież tak niedawno najszczęśliwszy był, gdy siedział u mnie na kolanach i słuchał czytanej bajki. Michael sumiennie co kilka dni odwiedza babcię w szpitalu; bardzo się przy tym stara. Spędza u niej godzinę, potem przychodzi do mnie i kłamie, że ona o wiele lepiej wygląda, że obudziła się na parę minut, usiadła i porozmawiała z nim całkiem przytomnie i w ogóle była prawie taka jak dawniej, że on jest pewien, iż wkrótce na tyle się jej poprawi, że pozwolą jej wrócić do domu. Czasem się zastanawiam, czy on naprawdę 21

w to wierzy, czy też uważa mnie za głupca i myśli, że ponieważ jestem stary, dam się nabrać na roztaczane przez niego miraże, przepiękne, lecz nierealne. Młodzi ludzie nie doceniają rozumu starszych; pewnie nie ze złej woli, po prostu dlatego, że nie wydaje im się, by nasze mózgi mogły jeszcze w miarę sprawnie funkcjonować. Tak czy owak obaj dwa, trzy razy w tygodniu odgrywamy komedię. On powtarza swoje, ja przytakuję i snujemy razem plany, co będziemy robić we troje - czworo - kiedy Zoja wyzdrowieje. Potem on spogląda na zegarek, dziwi się, że jest tak późno, całuje mnie w czoło i mówi: "Do zobaczenia za parę dni, dziadziu, zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebował". Drzwi zamykają się za nim, biegnie po schodach, przeskakując po kilka stopni na swoich długich, szczupłych, muskularnych nogach, i wpada w biegu do przejeżdżającego autobusu, a wszystko dzieje się w ciągu jednej minuty. Chwilami zazdroszczę mu młodości, ale staram się nad tym długo nie zastanawiać. Stary człowiek nie powinien pielęgnować w sobie niechętnych uczuć do tych, którzy przyszli na świat po to, by zająć jego miejsce. Rozpamiętywanie czasów, gdy byłem młody, zdrowy i w pełni męskich sił, to czysty masochizm, z którego nie może wyniknąć nic dobrego. Myślę też sobie, że choć oboje z Zoją jeszcze żyjemy, moje życie właściwie się skończyło. Ona niedługo odejdzie, a bez niej nie mam powodu, żeby dalej żyć. Tak naprawdę stanowimy jedno. GeorgijZoja. Lekarka Zoi nazywa się Joan Crawford. To nie jest kawał. W pierwszej chwili pomyślałem, jak rodzice mogli zrobić jej coś takiego. Ale później przyszła refleksja, że to może skutek zamążpójścia. Po prostu zakochała się w kimś o niefortunnym nazwisku. Oczywiście nie pozwalałem sobie na żadne uwagi na ten temat. I tak pewnie przez całe życie musi wysłuchiwać głupich komentarzy. Przez przypadek podobna jest nieco do słynnej aktorki, ma takie same gęste ciemne włosy i podobne 22 brwi; podejrzewam też, że prowokuje do takich uwag sposobem bycia. Czy bije swoje dzieci drucianym wieszakiem, to oczywiście pozostaje w sferze domysłów*. [* Adoptowana córka aktorki Joan Crawford w pamiętniku zatytułowanym Ukochana mamusia opisała scenę, kiedy matka zbiła ją drucianym wieszakiem za to, że nie używała eleganckich, ozdobnych wieszaków, tylko miała w szafie zwykłe, druciane]. Przeważnie nosi obrączkę, lecz zdarza się, że nie ma jej na palcu. Zachowuje się wówczas z lekkim roztargnieniem, a ja od razu nabieram podejrzeń, że jej prywatne życie może nie układać się różowo. Od prawie dwóch tygodni nie rozmawiałem z doktor Crawford, więc przed wizytą u Zoi idę białym, pachnącym środkami dezynfekcyjnymi korytarzem, szukając gabinetu lekarki. Oczywiście byłem już tam kilka razy, ale oddział onkologiczny zawsze jest dla mnie trudny do przebrnięcia. Cały szpital przypomina labirynt, a nikt z młodych pracowników, mijanych na korytarzu, nie kwapi się z zaproponowaniem pomocy; zbyt są zajęci zerkaniem po drodze na wyniki badań i karty chorych albo jedzeniem jabłka czy kanapki. Wreszcie staję pod właściwymi drzwiami i cicho stukam. Mija wieczność, nim słyszę odpowiedź, irytujące: "Tak?". Uchylam minimalnie drzwi, uśmiechając się przepraszająco w nadziei, że dobrze ją usposobię tą grzecznością starszego pana. - Bardzo przepraszam, pani doktor, że przeszkadzam. - Witam, panie Jachmieniew.

Imponuje mi tym, że tak szybko przypomniała sobie moje nazwisko. W ciągu tych wszystkich lat wiele osób miało trudności z jego wyartykułowaniem, nie mówiąc o zapamiętaniu. Inni nawet się nie starali, uznawszy, że to poniżej ich godności. - Wcale pan nie przeszkadza. Proszę wejść. Miło, że dziś jest taka życzliwa. Wchodzę do środka, siadam, kapelusz trzymam w ręku. W głębi duszy liczę na to, że jednak usłyszę jakieś pomyślniejsze wiadomości. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zerknąć na jej serdeczny palec, i od razu pojawia się pytanie, czy ten dobry humor ma związek ze 23 złotym kółeczkiem mrugającym do mnie odbitym światłem słońca. Lekarka ciepło się uśmiecha, patrząc na mnie, co budzi moje lekkie zdziwienie. W końcu to oddział chorych na raka. Ta kobieta od rana do wieczora ma do czynienia z nieuleczalnie chorymi pacjentami, mówi im okrutną prawdę, wykonuje przerażające operacje, jest świadkiem zmagań towarzyszących przejściu z tego świata do tamtego. Więc jak może okazywać radość? - Przepraszam, panie Jachmieniew. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę się wprost napatrzyć, jak pięknie jest pan zawsze ubrany. Chyba już tylko mężczyźni z pańskiego pokolenia chodzą na co dzień w garniturach. Rzadko też widuje się panów w kapeluszach. A ja tak lubię kapelusze. Czuję się nieco zażenowany i nie wiem, jak właściwie powinienem rozumieć tę uwagę na temat mego stroju. Po prostu tak się ubieram, zawsze się tak ubierałem. Nie ma o czym mówić. Dla mnie różnica pokoleń jest nieistotna, choć muszę być jakieś czterdzieści lat starszy od pani doktor. Ona zaś wygląda mniej więcej na tyle lat, ile miałaby teraz Arina, nasza córka. Gdyby żyła. - Pani doktor, chciałem spytać o moją żonę. - Nie odpowiadam na jej komplementy. - Co z Zoją? - Ach tak, naturalnie - mówi pośpiesznie i już jest w pełni profesjonalna. - Konkretnie o co chciałby pan spytać? Czuję się skonfundowany, mimo że pytania przygotowałem sobie poprzedniego dnia, gdy wychodziłem ze szpitala. Wertuję mózg w poszukiwaniu odpowiednich sformułowań. - W jakim obecnie jest stanie? - pytam w końcu. Pięć słów tworzących pytanie nie daje rady unieść jego przytłaczającego ciężaru. - Nie cierpi, panie Jachmieniew - odpowiada nieco łagodniej. - Ale zdaje pan sobie sprawę, że guz jest mocno zaawansowany. Pamięta pan, co mówiłam wcześniej o rozwoju raka jajnika? Przytakuję, lecz nie mogę spojrzeć jej w oczy. Kiedy wiemy, 24 że nie ma już żadnej nadziei, kurczowo trzymamy się czegokolwiek! Podczas pierwszych wizyt lekarka wyczerpująco nas informowała o czterech stadiach choroby i nieuchronnym końcu. Mówiła o jajnikach, guzach, macicy, jajowodach, narządach miednicy; używała określeń takich jak "płukanie jamy otrzewnej", "przerzuty odległe" i "węzły chłonne okołoaortalne", co przekraczało moje możliwości rozumienia, ale słuchałem, zadawałem pytania i usiłowałem zapamiętać.

- No cóż, teraz można jedynie się starać, żeby pani Zoja nie cierpiała. Możliwie jak najdłużej. Na szczęście dobrze reaguje na leki, jak na osobę w jej wieku. - Zawsze była silna - mówię. - To widać - odpowiada. - Była jedną z najbardziej zdeterminowanych pacjentek, z jakimi miałam do czynienia. Nie podoba mi się forma "była". Sugeruje, że ktoś lub coś należy do przeszłości. Był i już go nie ma. - Nie mogłaby wyjść do domu...? - zaczynam i, nie kończąc zdania, patrzę z nadzieją na doktor Crawford, lecz ona przecząco kręci głową. - Przewiezienie mogłoby ją osłabić i przyspieszyć rozwój choroby - tłumaczy. - Może nie wytrzymać. Wiem, że to trudne, ale... Nie słucham dalej. To miła kobieta, kompetentna lekarka, tyle że mnie nie interesują banały. Żegnam się i szybko wychodzę, po czym wracam na oddział. Zoja już nie śpi, leży w otoczeniu maszyn, oddychając z trudem. Kable wślizgują się pod rękawy koszuli nocnej, rurki zakradają się pod kołdrę i znikają nie wiadomo gdzie. - Duszko - mówię cicho, pochylam się i całuję ją w czoło, przytrzymując chwilę usta na miękkiej, cienkiej skórze. Och., moje kochanie. Wdycham znajomy zapach. Są nim spowite wszystkie moje wspomnienia: 1970, 1953, 1915. - Georgiju - szepcze z wysiłkiem. Bardzo jest słaba. Daję znak, by oszczędzała siły, siadam i biorę ją za rękę. Zaciska palce na mojej dłoni, ja dziwię się, że jest w stanie 25 wykrzesać z siebie tyle siły. Po chwili sam siebie besztam za tę myśl, bo czyż znałem inną istotę równie mocną wewnętrznie jak Zoja? Która tyle by przeszła i wyszła zwycięsko? Odpowiadam jej leciutkim uściskiem, gorąco pragnąc oddać jej wszystkie siły witalne, jakie jeszcze pozostały w moim słabnącym ciele. Nic nie mówimy, po prostu jesteśmy ze sobą, tak jak przez całe życie, szczęśliwi z bycia razem, z tego, że stanowimy jedność. Oczywiście nie zawsze byłem stary i słaby. To mojej sile zawdzięczałem ucieczkę z Kaszyna. Ona przywiodła mnie do Zoi. * * * Kaszyn. Pierwsza o świecie istniejącym poza Kaszynem opowiedziała mi najstarsza siostra, Asja.

Miałem zaledwie dziewięć lat, kiedy moja naiwna zaściankowość legła w gruzach. Asja była już jedenastoletnią panną i troszkę się w niej podkochiwałem, oczywiście jak to młodszy brat zauroczony bliską mu, piękną i tajemniczą kobietą, zanim obudzą się pierwsze pragnienia seksualne skierowane gdzie indziej. Asja wiecznie wojowała z rok młodszą od siebie i rok starszą ode mnie Lizką, a najmłodszą Talię ledwo tolerowała; natomiast ja byłem jej ulubieńcem. Ubierała mnie, czesała i starała się chronić przed ojcowskim gniewem. Na szczęście po matce odziedziczyła urodę, a nie charakter. Dbała o siebie; włosy to zaplatała w warkocz, to znów upinała w kok albo też, gdy naszła ją taka ochota, rozpuszczała je i wiły się wtedy swobodnie na ramionach. Żeby ładniej wyglądać, wcierała w policzki sok z dojrzałych śliwek; sukienki nosiła na tyle krótkie, że odsłaniały kostkę, aż czasem ojciec gapił się na nią wieczorami na poły z pożądaniem, na poły z coraz większą niechęcią. Naturalnie inne dziewczęta nie lubiły Asji z powodu tej próżności, ale jednocześnie zazdrościły jej pewności siebie. Gdy była starsza, rozpowiadały, że to wycieruch i rozkłada nogi przed każdym, kto ma na nią ochotę. Nie przejmowała się, 27 wyśmiewała się z plotek i złośliwości, spływały po niej jak woda po kaczce. Myślę, że gdyby żyła w innym czasie i w innym miejscu, mogłaby wiele w życiu osiągnąć. - Gdzie jest ten inny świat? - dopytywałem się ciekawie. Siedzieliśmy we dwójkę przy piecu w kącie izby, stanowiącej sypialnię, kuchnię i przestrzeń życiową dla całej sześcioosobowej rodziny. Matka i ojciec mieli niebawem wrócić z pola, a naszym zadaniem było przygotowanie posiłku; zbieraliśmy cięgi, jeśli się z tego nie wywiązaliśmy. Asja zamieszała w kociołku tłusty rosół z warzywami i ziemniakami, ugotowany na kolację. Lizka gdzieś zniknęła; pewnie już zdążyła nabroić, do czego objawiała wyjątkowy talent. Talia, najspokojniejsza z nas wszystkich, leżąc na posłaniu ze słomy, bawiła się własnymi palcami i przyglądała się nam z uwagą. - Daleko stąd, Georgiju - odparła Asja, która właśnie zaczerpnęła łyżką bulgoczącego wywaru i go próbowała. - A ludzie żyją tam całkiem inaczej. - Naprawdę? - Nie umiałem wyobrazić sobie innej egzystencji. -A jak? - Są też biedacy jak my. - Przyznała to z lekką niechęcią i niemal przepraszającym tonem, jakby nasze warunki życiowe były czymś wyjątkowo wstydliwym. - Ale większość żyje po pańsku. To ci, dzięki którym nasz kraj jest wielki. Mają domy z kamienia, nie drewniane jak nasz. Jedzą, kiedy chcą, na talerzach wysadzanych klejnotami. Gotują im kucharze, którzy całe życie nic innego nie robią. A wielkie damy podróżują powozami. - A co to takiego te powozy? - Aż zmarszczyłem nos. Nie znałem tego słowa. - Ciągną je konie - wyjaśniła z westchnieniem, jakby moja ignorancja była zamierzona i złośliwa. - One... ojej, jak ci to powiedzieć? Wyobraź sobie chałupę na kołach, a w środku siedzą ludzie. Konie ciągną, chata jedzie. Rozumiesz? - Nie. - Już sam pomysł wydał mi się niedorzeczny i jakiś 28

straszny. Poza tym żołądek bolał mnie z głodu i myślałem tylko o tym, żeby, zanim przyjdą rodzice, dostać choć trochę zupy. - Kiedyś też będę jeździć takim powozem - dodała cicho, patrząc w ogień pod kociołkiem. Szturchnęła kijkiem żar, szukając uchowanego węgielka czy patyka, który dałby kilka chwil ciepła. - Nie zamierzam zostać w Kaszynie. Podziwiałem ją za to. W moich oczach była najmądrzejsza ze wszystkich i niebywale wprost imponowała mi swoją wiedzą o życiu. Jej ciekawość świata pobudzała moją własną, pączkującą dopiero wyobraźnię. Nie wiedziałem, skąd znała się na tylu rzeczach. Ogarniał mnie smutek na myśl, że przez te powozy kiedyś ją utracę. Bolało mnie też, że pragnie innego życia niż to nasze, wspólne. Pewnie, że Kaszyn to nędzna, śmierdząca, zabita dechami dziura, ale nie wyobrażałem sobie, by gdzieś mogło być lepiej. Nigdy dotąd nie oddalałem się z rodzinnej wsi. - Nie mów nikomu, Georgiju. - Nachyliła się blisko, jakby zamierzała powierzyć mi ważny sekret. - Postanowiłam, że kiedyś wyjadę do Petersburga i tam ułożę sobie życie. -Wyraźnie się ożywiła, gdy te fantazje, dotąd pozostające tylko w myślach, przeszły w realny wymiar słów. Ostatnią część zdania wyrzuciła z siebie niemal bez tchu. - Jak to? Co chcesz zrobić?! - Wystraszyłem się nie na żarty. - Będziesz sama. Przecież nie znasz nikogo w Petersburgu. - Na początku, owszem, będę sama - przyznała ze śmiechem, po czym przyłożyła rękę do ust, tłumiąc wesołość. Ale na pewno szybko poznam kogoś bogatego. Może księcia? Zakocha się we mnie, zamieszkam w pałacu pełnym służby, będę mieć piękne suknie i codziennie nosić inną biżuterię... opale, szafiry, rubiny, brylanty... Pojedziemy na bal do Pałacu Zimowego. Wszyscy będą mnie podziwiać i zazdrościć, każda kobieta będzie chciała znaleźć się na moim miejscu. Nie poznawałem mojej siostry, gdy snuła przede mną te 29 fantastyczne plany. Czy ta sama Asja spała na gołej podłodze obok mnie i rano budziła się z odciskiem słojów i sęków na policzku? Ledwo rozumiałem, co do mnie mówi. Książę, służba, biżuteria. Za mały byłem na takie cuda. Podobnie jak na miłość. O co tu w ogóle chodzi? Jak to się ma do nas? Oczywiście od razu zauważyła moją konfuzję i ze śmiechem zwichrzyła mi włosy. - Mój słodki Georgij. - Ucałowała mnie w oba policzki, a potem jeszcze w usta na szczęście. - Prawie nic z tego nie rozumiesz. Mam rację? - Wcale nie. - Zaprzeczyłem szybko, nie chcąc, by uważała mnie za jakiegoś głupka. - Rozumiem. - A wiesz ty, co to jest Pałac Zimowy? Bardzo chciałem odpowiedzieć twierdząco, ale wówczas niczego bym się nie dowiedział o

miejscu, które się tak frapująco nazywało. - Tak trochę - odrzekłem w końcu niepewnie. - Powiedz mi coś więcej. - Mieszka w nim car, a także caryca i cała carska rodzina. Wiesz, kto to car? - Tak - zapewniłem pośpiesznie. Przed każdym posiłkiem recytowaliśmy imiona członków carskiej rodziny, modląc się o zdrowie, mądrość i boską opiekę dla monarchy. Modlitwa często trwała dłużej niż sam posiłek. - Nie jestem durniem. - Właśnie tam mieszka. Nie tylko zresztą tam. Także w Carskim Siole, w Liwadii i na "Sztandarcie"*. [* "Sztandart" - żaglowiec flagowy rosyjskiej floty zbudowany przez Piotra Wielkiego w 1703 roku]. Bardzo się zdziwiłem i omal się nie roześmiałem. Jak to, można mieć więcej niż jeden dom? Po co? Wiedziałem naturalnie, że sam Bóg wybrał cara i dał mu najwyższą godność w państwie, i że car jest wszechwładny, ale czy to jakiś czarownik, żeby mieszkał w więcej niż jednym miejscu naraz? Absurdalny pomysł. Zaraz, zaraz, a jeśli to prawda? Car jest 30 carem, może być kim mu się żywnie podoba i robić wszystko. Jest bogiem jak sam Bóg. - Weźmiesz mnie do Petersburga? - spytałem cichutko, prawie szeptem. Bardzo się bałem, że mi odmówi i ominie mnie jakieś wielkie szczęście. - Kiedy jedziesz? Nie zostawiaj mnie... - Hm. Kto wie, może... - odparła łaskawie i zastanowiła się chwilę. - Wiesz, lepiej będzie, jak przyjedziesz, gdy już zamieszkam z księciem. Dostaniesz całe skrzydło pałacu i mnóstwo służby. Mam zamiar mieć dużo dzieci. Pięknych. Zostaniesz ich wujem. Co ty na to? - Świetnie - zgodziłem się natychmiast, choć jednocześnie czułem zazdrość, że trzeba będzie podzielić się z kimś moją piękną siostrą, nawet jeśli to byłby książę. - Tak... kto wie... - Westchnęła, zapatrzona w ogień, jakby w migotliwych płomieniach dostrzegała wizję wspaniałej przyszłości. Oczywiście, kiedy ta rozmowa miała miejsce, Asja była jeszcze dzieckiem. Pewnie marzyła o lepszym życiu, bo chciała się wyrwać z Kaszyna. Kiedy wspominam po latach tamtą chwilę, smutno mi się robi na duszy i czuję ból w sercu na myśl, że nie spełniła swoich marzeń. Nie ona wyruszyła na podbój Petersburga i Pałacu Zimowego. Nie ona zasmakowała czarodziejskiego życia w bogactwie i luksusie. Tylko ja. Mały Georgij. Moim najlepszym przyjacielem w dzieciństwie był Kolik. Jego rodzina mieszkała w Kaszynie równie długo jak nasza. Wiele nas łączyło. Urodziliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, późną wiosną 1899 roku. Dzieciństwo spędziliśmy razem. Z upodobaniem taplaliśmy się w błocie, wszędzie było nas pełno; kłóciliśmy się, psociliśmy i popadaliśmy w kłopoty.

Obaj mieliśmy same siostry. Mnie los obdarzył trzema, Kolika obarczył aż sześcioma. Obaj baliśmy się naszych ojców. 31 Mój ojciec, Daniło Władziewicz, i ojciec Kolika, Borys Aleksandrowicz, znali się całe życie i w dzieciństwie spędzali ze sobą dużo czasu, podobnie jak trzydzieści lat później ich synowie. Obaj mieli popędliwą naturę i potrafili być nieustępliwi, zarówno w uwielbieniu dla kogoś, jak i w nienawiści. Dzieliły ich natomiast odmienne poglądy polityczne. Mój ojciec kochał swój kraj. Jako gorący patriota uważał, że najważniejsze jest posłuszeństwo wobec cara Wszechrusi, będącego namiestnikiem Boga na ziemi. Zupełnie natomiast nie rozumiałem jego wyraźnej niechęci do mnie, graniczącej wręcz z nienawiścią. To bardzo bolało. Odkąd pamiętałem, traktował mnie z pogardą. Wciąż się czepiał - a to, że jestem za niski, to znów, że słabeusz, innym razem, że za cichy albo za głupi. Na wsi, gdzie wiecznie brakuje rąk do pracy, liczy się każdy mężczyzna, toteż nie mogłem pojąć, czemu ojciec ma taki stosunek do syna, który urodził się po dwóch córkach. Dotąd tego nie rozumiem. Póki niewiele wiedziałem o życiu, rosłem w przekonaniu, że tak wyglądają relacje między ojcami a synami. Potem dopiero przekonałem się, że może być inaczej. Borys Aleksandrowicz kochał syna i traktował go, jakby był księciem, co z niego samego z kolei robiło króla. Ciągle chwalił się Kolikiem, wszędzie go ze sobą zabierał, nigdy nie odpędzał od rozmów dorosłych, jak inni ojcowie. I w przeciwieństwie do mojego obsesyjnie wręcz krytykował Rosję i carat, żywiąc głębokie przeświadczenie, że prosty lud ma ciężkie życie i cierpi nędzę przez autokratów i ich fanaberie. - Pewnego dnia w naszym kraju nastaną wielkie zmiany -powtarzał ojcu przy wielu okazjach. - Coś wisi w powietrzu, nie czujesz tego, Daniło Władziewiczu? Naród dłużej nie pozwoli, by rządziła nami carska rodzina. Weźmiemy swój los we własne ręce. - Wieczny z ciebie rewolucjonista, Borysie Aleksandrowiczu - odpowiadał ojciec ze śmiechem. Rzadko się śmiał, a jeżeli już, to głównie z radykalnych wypowiedzi przyjaciela. 32 - Ciężko pracujesz, jesz kaszę bez omasty i jeszcze takie rzeczy roją ci się. Ty nigdy się nie zmienisz. - A czy tobie nie przeszkadza, że całe życie jesteś prostym muzykiem? - ripostował gniewnie Borys. - Pracujemy na roli, w pocie czoła zarabiając na chleb, choć jesteśmy takimi samymi ludźmi jak car. Powiedz: czemu on ma aż tyle, opływa w dostatki, wszystko do niego należy, a my żyjemy w biedzie i nędzy? Pewnie się jeszcze za niego modlisz? - A modlę się! - Tu ojciec wpadał w złość, bo nie lubił, gdy ktoś krytykował cara. Wychowano go w duchu poddaństwa i miał je we krwi. - Los Rosji nierozerwalnie jest związany

z carskim tronem. Popatrz tylko, od ilu pokoleń rządzi dynastia Romanowów, poczynając od cara Michała! Przeszło trzysta lat, Borysie Aleksandrowiczu. - O trzysta lat za dużo! - krzyknął gniewnie jego przyjaciel i, jak to chłop, bez skrępowania plunął na ziemię. I co nam dali przez te trzysta lat? Hę? Pewnego dnia... pewnego dnia, Daniło... - W tym momencie urwał. Borys Aleksandrowicz wprawdzie był radykałem, ale za dokończenie takiego zdania groziłaby nawet kara śmierci, gdyby ktoś niepowołany usłyszał. Jednak wszyscy we wsi doskonale wiedzieli, co zamierzał powiedzieć. I wielu się z nim zgadzało. My z Kolikiem nie rozmawialiśmy o polityce. Dla dzieci te sprawy nie miały znaczenia. Bawiliśmy się w to samo, co inni chłopcy, podobnie obrywaliśmy za psoty, dużo było śmiechu i sporo bijatyk, a stanowiliśmy tak nierozłączną parę, że kto nas nie znał, mógł wziąć za braci, gdyby nie to, że znacznie różniliśmy się fizycznie. Byłem dzieckiem drobnej budowy, w dodatku natura obdarzyła mnie znienawidzonymi złotymi loczkami. Kto wie, może to one stanowiły przyczynę niechęci ojca. Oczekiwał syna, który by godnie nosił jego nazwisko, a ja nie pasowałem mu do tych wyobrażeń. Jako sześciolatek byłem znacznie niższy od moich kolegów i przezywano mnie, nie wiedzieć czemu, 33 Paszka. Z kolei nieszczęsne złociste kędziory budziły zachwyt starszych sióstr, które zgodnym chórem twierdziły, że jestem najpiękniejszy na świecie, i uwielbiały wplatać w nie wstążki, co doprowadzało ojca do szału. Strasznie wtedy krzyczał i zdzierał mi owe przystrojenia z głowy, naumyślnie wyrywając przy tym całe kępki włosów. Mimo że się u nas nie przelewało, a wręcz bywało głodno, miałem skłonności do tycia, co ojciec traktował jak kolejny afront z mojej strony. Kolik - zawsze wysoki jak na swój wiek, szczupły, silny, przystojny i bardzo męski - już w wieku dziesięciu lat wzbudzał zachwyt wiejskich dziewuch, które nie mogły się doczekać, kiedy dorośnie. Matki córek na wydaniu usilnie przypochlebiały się jego matce, nieśmiałej kobiecinie, Anji Pietrownie. Wszyscy uważali, że Kolik zostanie w przyszłości wielkim człowiekiem i dumą naszej wsi, a zatem ta, która trafi do jego małżeńskiego łoża, będzie opływać we wszelkie dostatki. Naturalnie cieszyła go ta popularność. Świadom rzucanych nań spojrzeń, zdawał sobie sprawę, że wzbudza ogólny podziw, lecz sam kochał się nie w kim innym, tylko w mojej najstarszej siostrze. Przy niej jednej czerwienił się i tracił kontenans. Ku jego rozpaczy Asja była jedyną w wiosce dziewczyną nieczułą na jego wdzięki. Kolik wiecznie u nas przesiadywał i wciąż starał się zwrócić na siebie jej uwagę; za wszelką cenę pragnął przebić pancerz jej niewzruszonej obojętności i sprawić, by go pokochała jak wszystkie. - Młody Kolik Borysowicz podkochuje się w tobie - zauważyła pewnego wieczoru matka, gotując w kociołku mało apetyczny kapuśniak. - Boi się nawet spojrzeć w twoją stronę. - Nie może na mnie patrzeć, i to znaczy, że mu się podobam? - Asja roześmiała się, jakby temat był jej najzupełniej obojętny, równie mało ważny jak rzep, który się przyczepił do ubrania i trzeba go oderwać. - Dziwne.

- Wstydzi się, onieśmielasz go - ciągnęła matka. - A taki przystojny chłopiec. Szczęśliwa ta, co go dostanie za męża. 34 - Może - odparła Asja. - Ale to nie będę ja. Wróciłem później do tego tematu. Niemal się na mnie obraziła za sugestię, że mogłaby wyjść za Kolika. - Po pierwsze, jest dwa lata ode mnie młodszy. - Mówiła to wyraźnie rozdrażniona. - Nie mam zamiaru poślubiać chłopczyka. Poza tym mi się nie podoba. Uważa, że świat należy do niego. Pyszałek! Wszystko zaraz musi być jego. Tak go w domu nauczyli. W dodatku to tchórz, a jego ojciec... chyba przyznasz mi rację... jest szalony. Straszny człowiek. A ten twój Kolik robi wszystko, żeby mu się przypodobać. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak dalece pozbawiony był własnego zdania. Aż przykro patrzeć. Nie umiałem odeprzeć tych zarzutów i nie wiedziałem, jak zareagować na taką pogardę. Jak wszyscy uważałem Kolika za najładniejszego i najmądrzejszego chłopca we wsi i byłem szczęśliwy, że właśnie mnie wybrał na przyjaciela. Pewnie przyjaźń tę zawdzięczałem również fizycznemu kontrastowi. Przy niskim, pulchnym, kędzierzawym blondynku wysoki, szczupły, ciemnowłosy chwat prezentował się jeszcze lepiej i wzbudzał jeszcze większą dumę ojca. Trudno więc było spierać się z Asją; miała sporo racji. Kolik skoczyłby w ogień, żeby zasłużyć na pochwałę ojca. Ja nie widziałem w tym nic złego. Przynajmniej Borys Aleksandrowicz kochał swego syna. Wreszcie przestałem być Paszką i stałem się Georgijem, gdzieś tak mniej więcej po czternastych urodzinach, gdy nagle i niespodziewanie mój wygląd zaczął się zmieniać i bardzo szybko przedzierzgnąłem się z chłopca w młodzieńca, do czego przysłużyła się ciężka praca i ruch fizyczny. W ciągu paru miesięcy wybujałem na całkiem rosłego młodziana. Zniknęła dawna misiowatość, przekleństwo mego dzieciństwa; codziennie przebiegałem kilka mil, wstawałem o świcie i przez godzinę pływałem w zimnym nurcie naszej Kaszynki. Zmężniałem, wyrobiły mi się mięśnie brzucha. Znienawidzone loczki wyprostowały się, a włosy ściemniały, przechodząc z koloru jasno słonecznego w odcień wilgotnego piasku. W 1915 roku, 35 mając szesnaście lat, mogłem spokojnie stanąć obok Kolika i nie wstydzić się porównań. Wprawdzie nadal byłem nieco niższy, ale dawny kontrast już się zatarł. Podobałem się dziewczętom i wiedziałem o tym. Wprawdzie nie aż tak jak mój przyjaciel, ale to też było coś. Asja nadal kręciła nosem na Kolika i pouczała mnie, żebym nie starał się być taki jak on, bo on nigdy nie zostanie wielkim człowiekiem, głupstwa ludzie gadają i tyle. Twierdziła, że prędzej czy później "książę" Kaszyna będzie dla nas powodem do wstydu, a nie do chwały.

Nowinę, która zapoczątkowała wielką odmianę w moim życiu, przyniósł Borys Aleksandrowicz. Był zimny poranek wczesną wiosną, wraz z Kolikiem, rozebrani do pasa, rąbaliśmy drewno przy naszej chałupie, śmiejąc się i popisując przed przechodzącymi drogą dziewuchami. Mieliśmy po szesnaście lat, byliśmy silni i przystojni; jedne odwracały skromnie wzrok, inne popatrywały zalotnie, uśmiechając się, i aż wzdychały z wrażenia, gdy któryś z nas brał potężny zamach toporkiem, po czym z łoskotem zagłębiał ostrze w sam środek polana, rozszczepiając je na połowę, a drzazgi leciały na wszystkie strony jak fajerwerki. Śmielsze pozwalały sobie na docinki, przy czym Kolik chętnie podejmował zaczepkę; mnie brakowało jeszcze pewności siebie, toteż nie wdawałem się w przekomarzanki. Wolałem milczeć. W którymś momencie z chaty wyszedł ojciec i zaczął się nam przyglądać z wyraźną niechęcią. - Młodzi durnie - orzekł, lecz widać było, że zazdrości nam kondycji. - Koniecznie chcecie złapać zapalenie płuc? Myślicie, że tylko starzy umierają, co? - Ja tam jestem ulepiony z twardej gliny, Daniło Władziewiczu - odparł Kolik i mrugnął do niego porozumiewawczo, po czym uniósł w górę ramiona, demonstrując mięśnie. Ostrze siekiery zalśniło w promieniach słońca, odblask zatańczył mi w oczach czarno złotymi kropeczkami, aż musiałem zamrugać, 36 a wtedy wydało mi się, że mego przyjaciela otacza świetlista aureola. - Chyba widać, co? - Może i tak - odparł ojciec, spoglądając na mnie ze złością, jakby żałował, że to nie Kolik jest jego synem. Ale Georgij naśladuje cię we wszystkim, a nie jest taki mocarny. Będziesz go pielęgnował, jak dostanie gorączki i zacznie beczeć, że chory? Kolik spojrzał na mnie porozumiewawczo. Zaczepka wyraźnie sprawiła mu przyjemność. Ja w milczeniu wróciłem do pracy. Dzieci, przebiegające właśnie drogą, wybuchnęły śmiechem, widząc nas półnagich, lecz gdy tylko ujrzały mojego ojca i jego groźną minę, ucichły i szybko uciekły. - Zamierzasz tak stać, ojcze, cały dzień i przyglądać się nam czy też masz coś do roboty? - odezwałem się zuchwale, kiedy wyraźnie nie kwapił się, by odejść. Nigdy jeszcze się tak do niego nie odezwałem. Zawsze zwracałem się z szacunkiem, oczywiście nie ze strachu, ale żeby uniknąć awantury. Nie miałem zamiaru ubliżyć ojcu, po prostu chciałem popisać się przed Kolikiem. - Zamilcz, Paszka, bo jak cię zdzielę tą siekierą... - Zrobił krok w moją stronę. Specjalnie użył dziecinnego przezwiska, by mi pokazać, gdzie moje miejsce. Nie chciałem się podporządkować i oddać wywalczonej pozycji, jednak w końcu spuściłem pokornie głowę. Sam nie wiedziałem, na czym polegała ta jego władza nade mną, ale skutecznie potrafił mnie złamać i jednym słowem wymusić posłuszeństwo.

- Mój syn jest tchórzem. - Ojciec napawał się odniesionym zwycięstwem. - Tak to jest, jak chłopaka wychowują baby. Wyrasta na babę. - Ja też się wychowałem z siostrami, Daniło Władziewiczu - wtrącił się Kolik, zagłębiając ostrze siekiery w kłodzie. -Mnie również uważacie za babę? Ojciec chciał mu odpowiedzieć, lecz nie zdążył, bo niespodziewanie nadbiegł ojciec Kolika. Poczerwieniały na twarzy, zdenerwowany, dyszał ciężko, a w chłodzie poranka jego oddech 37 zmieniał się w parę. Zatrzymał się przy nas i dramatycznie podniósł ręce. Wyglądało to tak komicznie, że zagryzłem usta, żeby się nie roześmiać. - Hańba! - krzyknął na cały głos. Aż strach było pytać, o co chodzi, w milczeniu czekaliśmy więc na wyjaśnienia. - Straszliwa hańba - wysapał. - Że też dożyłem takiej chwili! Pewnie słyszałeś nowinę, Daniło Władziewiczu? - Jaką nowinę? - spytał ojciec. - Coś się stało? - Ach, gdybym był młodszy - odparł Borys Aleksandrowicz, wymachując palcem niczym nauczyciel strofujący nieznośnych uczniów. - Powiadam ci, gdybym miał parę lat mniej, a więcej sił... - Borysie Aleksandrowiczu - przerwał ojciec poważnym tonem, choć wyraźnie rozbawiła go furia przyjaciela. - Masz w oczach żądzę mordu. - Nie kpij, przyjacielu. - Ależ ja nie kpię! Nie wiem, co budzi w tobie taki gniew. - Ojcze... - Kolik bardzo się przejął i sprawiał wrażenie, jakby chciał go objąć i przytulić. Zawsze mnie fascynowała ta silna więź między nimi. Sam niczego takiego nie doświadczyłem, z tym większą ciekawością ich obserwowałem. - Dziś rano przejeżdżał tędy mój znajomy kupiec - począł w końcu wyjaśniać Borys Aleksandrowicz, z gniewu i zdenerwowania połykając słowa. Człowiek szlachetny, który nigdy nie splamił się kłamstwem ani oszustwem. Otóż on... - Widziałem go - wtrąciłem, nie mogąc się powstrzymać. Rzadko ktoś obcy pojawiał się w Kaszynie, a nie tak dawno tuż obok naszej chałupy przeszedł nieznany mi człowiek w pięknym kożuchu. Powiedziałem mu nawet: dzień dobry, na co nie raczył odpowiedzieć. - Szedł tędy przed godziną i... - Nie zabieraj głosu, kiedy starsi rozmawiają - warknął ojciec, poirytowany, że w ogóle śmiem mieć coś do powiedzenia.

- Znam go od lat - ciągnął dalej Borys Aleksandrowicz, 38 nie zważając na to krótkie spięcie między nami. - Trudno o uczciwszego człowieka. Wczoraj wieczorem był w Kaliazinie i tam się dowiedział, że jeden z naszych ciemięzców i tyranów przejedzie tędy w drodze do Petersburga. Przez Kaszyn! - uściślił, wypluwając słowa ze złością. - Oczywiście wszyscy musimy wyjść na drogę i bić pokłony jak nie przymierzając Żydzi, gdy Chrystus na osiołku wjeżdżał do Jerozolimy. A tydzień później Go ukrzyżowano. - Jaki znowu tyran i ciemięzca? - spytał mój ojciec, nic nie rozumiejąc. - O czym ty mówisz? - Romanow - wyjaśnił ponuro Borys Aleksandrowicz, oczekując naszej reakcji. - Wielki książę Mikołaj Mikołajewicz - dodał, a choć nienawidził carskiej rodziny, wymówił to imię z szacunkiem, jakby każda sylaba była cennym klejnotem, z którym należy ostrożnie się obchodzić, inaczej zostanie bezpowrotnie stracony. - Wysoki? - spytał Kolik cicho. - Tak. - Jak to wysoki? - Nie zrozumiałem. - W odróżnieniu od swego krewnego - warknął Borys Aleksandrowicz. - Mikołaja Niskiego. Cara Mikołaja II. Ciemięzcy narodu rosyjskiego. Wybałuszyłem oczy ze zdumienia. - Krewny cara przejedzie przez Kaszyn? - Zdziwiłem się nie mniej, niż gdyby ojciec przy wszystkich mnie przytulił i nazwał swoim synem i dziedzicem. - Co się tak dziwisz, Paszka? - Borys Aleksandrowicz był wyraźnie niezadowolony, że nie staję po jego stronie. - Przecież wiesz, jacy to ludzie. Czy oni coś dla nas zrobili oprócz... - Borysie, proszę - przerwał mu ojciec z głębokim westchnieniem. - Nie dzisiaj. Twoja polityka może zaczekać. To wielki honor dla naszej wsi. - Honor? - roześmiał się Borys. - Honor, powiadasz! Przez nich, przez Romanowów, żyjemy w biedzie i nędzy, a ty uważasz to za honor, że jeden z nich raczył wybrać naszą wioskę, 39 żeby napoić i oporządzić konie? Honor? A gdzie twój honor, Daniło Władziewiczu? Spójrz tylko! Rozejrzyj się wokół siebie! Popatrzyliśmy w ślad za jego ręką zataczającą szeroki łuk. Ludzie wszędzie śpieszyli do swoich chat; pewnie usłyszawszy nowinę o znakomitym gościu, chcieli się przygotować. Przede wszystkim należało się umyć, bo jak tu się pokazać wielkiemu księciu z rękami powalanymi ziemią? No i przygotować kwiaty do rzucania pod nogi książęcego konia. - Jego dziadek był jednym z najgorszych carów - ciskał dalej gromy Borys Aleksandrowicz, a twarz mu coraz bardziej purpurowiała z gniewu. - Gdyby nie Mikołaj I, w Rosji nie byłoby