Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty
pierwszy Meta
Prolog
Emory bolało wszystko. Ból sprawiał jej nawet każdy oddech.
Mgliste powietrze było pełne czegoś niewidzialnego, lecz kłującego jak kryształki lodu lub
odłamki szkła. Źle się ubrała. Ostre zimno piekło ją w odsłonięte miejsca twarzy. Łzawiły jej
oczy, przez co musiała stale mrugać, by dobrze widzieć ścieżkę.
Dopadła ją kolka i trzymała mocno, nie chcąc odpuścić. Przeciążona prawa stopa wysyłała
ukłucia bólu do goleni.
Walka z bólem była jednak kwestią woli i dyscypliny. Mówiono jej, że ma jedno i drugie. W
nadmiarze. Do przesady. Ale o to właśnie chodziło w morderczym treningu. Mogła to zrobić.
Musiała.
Dalej, Emory. Postaw jedną stopę przed drugą. Pokonuj dystans metr po
metrze. Jak daleko jeszcze?
Boże, proszę, ani kroku dalej.
Napędzana determinacją i strachem przed porażką ruszyła przed siebie.
Nagle z głębokiego cienia otaczającego ją lasu dobiegł szelest, a powietrze tuż za nią
zawirowało. Serce ścisnęło jej przeczucie katastrofy, na którą nie miała czasu zareagować,
bo przeszywający ból niemal rozsadził czaszkę.
Rozdział pierwszy
– Boli aż tak bardzo? – Doktor Emory Charbonneau wskazała rysunek ściągniętej z bólu
buzi dziecka. Po policzkach płynęły duże łzy. – Czy tak? – Na innym z serii rysunków
zmarszczona buzia ilustrowała mniej dotkliwy ból.
Trzyletnia dziewczynka wskazała pierwszy rysunek.
– Przykro mi, skarbie. – Emory wsunęła otoskop do jej prawego ucha. Dziewczynka zaczęła
krzyczeć. Emory, jak tylko mogła najłagodniej, cały czas przemawiając kojącym tonem, zbadała
jej uszy. – W obu jest paskudna infekcja – powiedziała do zaniepokojonej matki.
– Płakała od samego rana. To już drugi ból ucha w tym sezonie. Nie mogłam się do pani
dostać poprzednim razem, więc zawiozłam ją na ostry dyżur. Tam lekarz przepisał lekarstwa,
wyzdrowiała, a teraz znowu.
– Chroniczne infekcje mogą doprowadzić do utraty słuchu. Trzeba ich unikać, a nie tylko
leczyć, gdy wystąpią. Proszę z nią pójść do pediatry laryngologa.
– Próbowałam. Żaden nie przyjmuje nowych pacjentów.
– Zapiszę ją do jednego z najlepszych. – To nie była pusta obietnica. Emory wiedziała, że każdy z jej
kolegów przyjmie polecaną przez nią pacjentkę. – Dajmy tej infekcji sześć tygodni na wyleczenie, a
potem zamówię jej wizytę. Na razie przepiszę antybiotyk i lek przeciwhistaminowy, żeby zlikwidować
wysięk w jamie bębenkowej. Może jej pani podać lek przeciwbólowy dla dzieci, ale kiedy antybiotyk
zacznie działać, ból powinien ustąpić. Proszę nie zmuszać jej do jedzenia, tylko dobrze ją nawadniać.
Jeśli za kilka dni jej stan się nie poprawi lub jeśli wzrośnie gorączka, proszę zadzwonić pod numer na tej
wizytówce. Wyjeżdżam na weekend, lecz będzie mnie zastępował inny lekarz. Wątpię, by nagła pomoc
była potrzebna, ale jeśli tak się stanie, do mojego powrotu będziecie w dobrych rękach.
– Bardzo dziękuję, pani doktor.
Emory uśmiechnęła się współczująco.
– Chore dziecko to przykra sprawa. Pani też powinna odpocząć.
– Mam nadzieję, że pani miło spędzi weekend.
– Zamierzam przebiec trzydzieści kilometrów.
– To brzmi jak tortura.
Emory się uśmiechnęła.
– I o to chodzi.
Po wyjściu z pokoju zabiegowego wypisała recepty i uzupełniła kartę pacjenta. Podała ją
asystentce, która sprawdziła wykaz przyjęć.
– To była ostatnia pacjentka na dziś – powiedziała.
– Tak. Zaraz wychodzę.
– Zawiadomiłaś
szpital? Skinęła głową.
– I automatyczną rejestrację. Oficjalnie mam wolny weekend. Czy u doktor Butler i doktora
Jamesa są pacjenci?
– Tak. I jeszcze kilku w poczekalni.
– Miałam nadzieję, że się z nimi zobaczę przed wyjściem, ale nie będę im przeszkadzać.
– Doktor Butler zostawiła wiadomość.
Podała jej kartkę ozdobioną monogramem. „Złam nogę. Czy tego się życzy
maratończykom?”. Emory z uśmiechem złożyła kartkę i wsunęła ją do kieszeni kitla.
– Mam ci przekazać od doktora Jamesa, żebyś uważała na
niedźwiedzie. Emory się roześmiała.
– Czy oni wiedzą, jacy z nich dowcipnisie? Pożegnaj ich ode mnie.
– Jasne. Miłego biegania.
– Dzięki. Do zobaczenia w poniedziałek.
– Och, prawie zapomniałam. Dzwonił twój mąż. Powiedział, że już wychodzi z pracy i
będzie w domu, żeby się z tobą pożegnać.
* * *
– Emory?
– Tutaj.
Kiedy Jeff wszedł do sypialni, zapinała marynarski worek. Demonstracyjnym ruchem
ściągnęła go z łóżka i zarzuciła pasek na ramię.
– Dostałaś wiadomość? Nie chciałem, żebyś wyjechała przed moim powrotem.
– Zamierzam zdążyć przed piątkowymi korkami.
– Dobry pomysł. – Patrzył na nią przez chwilę. – Nadal jesteś wściekła.
– A ty nie?
– Skłamałbym, gdybym zaprzeczył.
Kłótnia z poprzedniego wieczoru była nadal świeża. Słowa wykrzyczane w gniewie zdawały
się odbijać od ścian sypialni nawet wiele godzin po tym, jak położyli się spać odwróceni do siebie
plecami. Każde pielęgnowało urazę, która buzowała od miesięcy i wreszcie wybuchła.
– Czy dostanę punkt przynajmniej za to, że chciałem się z tobą pożegnać?
– To zależy.
– Od czego?
– Czy będziesz mnie znów przekonywać, żebym nie
jechała. Westchnął i odwrócił wzrok.
– Tak myślałam.
– Emory…
– Powinieneś był zostać i dokończyć pracę. Bo jadę, Jeff. Nawet gdybym nie zaplanowała
tego biegu na jutro, i tak chciałabym mieć trochę czasu dla siebie. Noc spędzona osobno da nam
szansę ochłonąć. Jeśli będę bardzo zmęczona, może zostanę tam na jeszcze jedną noc.
– Nie zmienię zdania przez jedną noc czy dwie. Ten twój upór…
– Od tego zaczęliśmy wczoraj wieczorem. Nie mam ochoty na powtórkę.
Plan treningów do zbliżającego się maratonu był iskrą, która doprowadziła do wybuchu,
lecz Emory bała się, że u podstaw leżą znacznie poważniejsze sprawy. To nie maraton był
ich problemem, lecz małżeństwo.
Dlatego tak bardzo pragnęła się wyrwać i pomyśleć.
– Zapisałam ci nazwę motelu, w którym spędzę dzisiejszą noc. – Skinęła głową w stronę
leżącej na kuchennym blacie kartki.
– Zadzwoń, kiedy dojedziesz. Chcę wiedzieć, że bezpiecznie dotarłaś na miejsce.
– Dobrze. – Włożyła okulary przeciwsłoneczne i otworzyła tylne drzwi. – Do widzenia.
– Emory?
Odwróciła się na progu. Pochylił się i musnął ustami jej policzek.
– Uważaj na siebie.
* * *
– Jeff? Cześć. Dojechałam.
Po dwugodzinnej podróży z Atlanty Emory była zmęczona, lecz przede wszystkim z powodu
stresu. Ruch na biegnącej na północ autostradzie międzystanowej 85 zmalał znacząco dopiero
po godzinie od wyjazdu z miasta. Wtedy skręciła na autostradę prowadzącą na północny zachód.
Przyjechała na miejsce przed zmrokiem, co trochę ułatwiło jazdę w nieznanym mieście. Leżała
już w łóżku w motelu, lecz napięcie nadal dawało o sobie znać między łopatkami.
Nie chcąc go jeszcze potęgować, zastanawiała się, czy nie zrezygnować z telefonu do
Jeffa. Kłótnia zeszłego wieczoru była zaledwie potyczką. Czuła, że w przyszłości czeka ich
wojna. A zawsze chciała walczyć uczciwie, bez dodatkowego rozdrażnienia.
Ale gdyby to on wyjechał i nie zadzwonił zgodnie z obietnicą, martwiłaby się o niego.
– Leżysz już? – zapytał.
– Zaraz gaszę światło. Chcę wcześnie wstać.
– Jak motel?
– Skromny, ale czysty.
– Martwię się, gdy czystość jest ujęta w rachunku. – Zawiesił głos, jakby czekał, aż się
roześmieje. Kiedy milczała, zapytał o podróż.
– W porządku.
– A pogoda?
Została im już tylko rozmowa o pogodzie?
– Zimno. Ale tak to zaplanowałam. Kiedy ruszę, szybko się rozgrzeję.
– Nadal uważam, że to szaleństwo.
– Wytyczyłam całą trasę, Jeff. Nic mi nie będzie. Poza tym już nie mogę się doczekać.
* * *
Było o wiele zimniej, niż się spodziewała.
Uświadomiła to sobie w chwili, gdy wysiadła z samochodu. Oczywiście trasa biegła
znacznie wyżej niż położone było miasteczko Drakeland, w którym spędziła noc. Słońce już
wzeszło, lecz zasłaniały je chmury spowijające górskie szczyty.
Trzydziestokilometrowy bieg w takich warunkach będzie wyzwaniem.
Kiedy się rozciągała, oszacowała warunki. Dzień, choć zimny, był idealny na bieganie.
Prawie bezwietrzny. W otaczającym ją lesie kołysały się lekko tylko najwyższe gałęzie drzew.
Jej oddech zamieniał się w obłoczki pary, które zasnuwały szkła okularów, podniosła więc
golf kurtki do biegania, by zasłonić usta i nos, gdy po raz ostatni sprawdzała mapę.
Parking służył jako przystań dla turystów, którzy przyjeżdżali, by podziwiać widoki.
Znajdował się też na początku licznych szlaków turystycznych, które odchodziły we
wszystkich kierunkach niczym szprychy koła, by zmienić się w kręte ścieżki przecinające
grań. Nazwy poszczególnych szlaków wypisano na znakach w kształcie strzałek.
Odnalazła szlak, który wybrała po wcześniejszym starannym przestudiowaniu mapy parku
narodowego i konsultacji w internecie. Lubiła wyzwania, ale nie brawurę. Jeśli nie byłaby
pewna, że jest w stanie dobiec do wyznaczonego punktu i wrócić, nie podjęłaby się biegu.
Surowy teren nie tylko jej nie zniechęcał, ale była gotowa się z nim zmierzyć.
Zamknęła worek marynarski w bagażniku i zapięła w pasie saszetkę. Potem poprawiła
opaskę na głowie, wyzerowała stoper, włożyła rękawiczki i ruszyła.
Rozdział drugi
Emory stopniowo odzyskiwała przytomność, lecz nie otwierała oczu, bojąc się, że światło jeszcze
zwiększy straszliwy ból głowy. Wyrwał ją z głębokiego snu, zupełnie jakby ktoś używał w jej
czaszce pistoletu do wbijania gwoździ. Słyszała odgłosy, które zazwyczaj nie pojawiały się w
sypialni, lecz nawet ciekawość nie była w stanie zmusić jej do uniesienia powiek.
Oprócz ostrego bólu w głowie czuła też pulsowanie w prawej stopie. Zbyt mocno się na niej
opierała tego ranka.
Zapach jedzenia przyprawiał ją o mdłości.
Dlaczego czuje zapach jedzenia w sypialni, kiedy kuchnia znajduje się po drugiej stronie
domu? Cokolwiek Jeff gotuje…
Jeff nigdy nie gotował.
Otworzyła oczy i gdy nie ujrzała znajomego widoku, usiadła gwałtownie.
Oczy zaszły mgłą i wszystko zawirowało. Żółć podeszła do gardła. Z trudem ją przełknęła, żeby
nie zwymiotować. Zakręciło jej się w głowie i opadła na poduszkę, która nie należała do niej.
A mężczyzna stojący przy łóżku nie był Jeffem.
– Kim pan jest? –
wydusiła. Zbliżył się o krok.
– Proszę nie podchodzić! – Podniosła rękę wnętrzem dłoni w jego stronę, choć nie miała
szans, by z nim walczyć. Była słaba jak noworodek, a on potężny.
Nie ruszył się z miejsca.
– Proszę się nie bać. Nie zrobię pani krzywdy.
– Kim pan jest? I gdzie ja jestem?
– Jest pani bezpieczna.
To się dopiero okaże. Jej oddech był szybki i urywany, serce waliło jak młotem. Na siłę
starała się zachować spokój, wiedząc, że panika na nic się nie zda.
– Jak się pani czuje? – Miał niski, lekko ochrypły głos, jakby od jakiegoś czasu go nie używał.
Patrzyła na niego, próbując połączyć rozbiegane bodźce w wyjaśnienie, gdzie jest i dlaczego się tu
znalazła.
– Jak pani głowa? – Uniósł brodę.
Delikatnie pomacała wskazane miejsce i jęknęła, gdy koniuszkami palców trafiła na guz za
lewym uchem. Jakby uderzyła pałką w gong, wysyłając falę bólu przez całą głowę. Włosy
miała lepkie i posklejane krwią, którą zauważyła też na palcach i na poduszce.
– Co mi się stało?
– Nie pamięta pani?
Cofnęła się myślami.
– Pamiętam, że biegłam. Upadłam?
– Myślałem, że pani mi to powie.
Już miała pokręcić głową, lecz najmniejszy ruch wywoływał mdłości i kolejne fale bólu.
– Jak tu trafiłam?
– Obserwowałem panią przez lornetkę.
Przez lornetkę? Nie spodobało jej się to.
– Skąd?
– Z grani na innym szczycie. Ale gdzieś mi pani zginęła i pomyślałem, że powinienem to
sprawdzić. Znalazłem panią nieprzytomną i przyniosłem tutaj.
– A gdzie jest to tutaj?
Machnięciem ręki zaprosił ją, żeby sama się rozejrzała.
Każdy ruch głowy oznaczał nowe katusze, lecz oparła się na łokciach. Odczekała chwilę,
aż miną zawroty głowy i rozejrzała się, szukając przede wszystkim możliwych dróg ucieczki,
gdyby ta okazała się konieczna.
Cztery okna. Jedne drzwi. Tak naprawdę tylko jeden pokój.
Łóżko, na którym leżała, stało w kącie. Złożony parawan z listewek, mający najprawdopodobniej
oddzielać część sypialną od reszty pomieszczenia, stał oparty o ścianę z bali.
Na pozostałą część umeblowania składał się brązowy skórzany fotel i pasująca do niego
kanapa. Oba meble były popękane i porysowane, co wskazywało na wieloletnie używanie.
Pomiędzy nimi stał niski stolik, a na nim lampa z abażurem z surowego płótna. Wszystko
mieściło się na kwadracie obszytej lamówką wykładziny.
Kuchnia była otwarta na resztę pomieszczenia. Znajdował się w niej zlew, wąski piec, stara
lodówka i stół z klonowego drewna z dwoma drewnianymi krzesłami pomalowanymi na
oliwkowo. Duży kamienny kominek zajmował większą część ściany. Trzaskający na nim
ogień był odgłosem, którego nie potrafiła zidentyfikować tuż po przebudzeniu.
Mężczyzna dał jej dość czasu, by obejrzała pokój.
– Tylko jedna butelka wody jest pusta – powiedział. – Musi pani umierać z
pragnienia. Rzeczywiście zaschło jej w ustach, ale bardziej martwiły ją inne sprawy.
– Kiedy pan mnie znalazł, byłam nieprzytomna?
– Kilka razy próbowałem panią ocucić.
– Jak długo tam leżałam?
– Znalazłem panią około wpół do ósmej dziś rano.
Spojrzała na zegarek na ręce. Było dwadzieścia po szóstej wieczorem. Pomachała nogami, by
zrzucić przykrycie. Przerzuciła nogi przez kraj łóżka i wstała. Natychmiast się zachwiała.
– Hola!
Chwycił ją za ramiona. Nie podobało jej się to, ale gdyby jej nie złapał, upadłaby na twarz. Posadził ją
z powrotem na łóżku. Czuła, że głowa zaraz jej wybuchnie. Zakryła oczy dłonią, bo wszystko w zasięgu
wzroku na zmianę przybliżało się i oddalało, jak obrazy w lustrze w beczce śmiechu.
– Chce się pani położyć czy może siedzieć? – zapytał.
– Posiedzę.
Powoli puścił jej ramiona, a potem zostawił. Poszedł do kuchni i wyjął z lodówki dzbanek z
wodą. Napełnił szklankę i przyniósł do łóżka.
Przyjrzała się jej podejrzliwie, zastanawiając się, czy podał jej narkotyki. Pigułka gwałtu nie ma
smaku ani zapachu i działa bardzo skutecznie. Nie tylko osłabia ofiarę, lecz również czyści pamięć.
Ale jeśli ten człowiek knuł coś nikczemnego, po co miałby ją usypiać, skoro i tak była nieprzytomna?
– Już wcześniej próbowałem panią napoić. Ale krztusiła się pani i wszystko wypluwała.
To tłumaczyło, dlaczego przód koszulki jest wilgotny. Była całkowicie ubrana z wyjątkiem
kurtki, rękawiczek i opaski. Zdjął jej również buty do biegania i postawił równo obok łóżka.
Przeniosła z nich wzrok na mężczyznę, który podawał jej szklankę.
– Na pewno doznałam wstrząśnienia mózgu.
– Tak pomyślałem, skoro nie mogłem pani ocucić.
– Rana na głowie krwawi.
– Już nie. Krew szybko zakrzepła. Przemyłem ranę wodą utlenioną. Dlatego krew na
palcach wygląda na świeżą.
– Pewnie trzeba to zszyć.
– Rana mocno krwawiła, ale nie jest głęboka.
Sam to ocenił? Dlaczego?
– Czemu nie zadzwonił pan pod dziewięćset jedenaście?
– Dom stoi z dala od utartych szlaków i nie mogę ręczyć za jakość pomocy w nagłych wypadkach.
Pomyślałem, że lepiej przynieść panią tutaj i pozwolić, żeby wszystko pani przespała.
Nie mogła się z nim zgodzić. Każdy, kto otrzymał cios w głowę, powinien udać się do
lekarza, by ocenił, jak poważny jest uraz, lecz nie miała jeszcze dość energii, by się z nim
spierać. Najpierw musi zorientować się w sytuacji i oczyścić umysł.
Wzięła szklankę.
– Dziękuję.
Choć była straszliwie spragniona, piła małymi łykami w obawie, że jeśli wypije wodę zbyt
szybko, wszystko zwymiotuje. Czuła się odrobinę mniej niespokojna. Przynajmniej serce już
jej nie waliło, a oddech prawie wrócił do normy. Zmierzy sobie ciśnienie – mogła to zrobić za
pomocą zegarka – ale jeszcze nie czuła się na siłach. Musiała mocno trzymać szklankę, by
powstrzymać drżenie dłoni. Na pewno to zauważył.
– Kręci się pani w głowie?
– Bardzo.
– Głowa boli?
– Nie uwierzyłby pan jak bardzo.
– Kiedyś miałem wstrząśnienie mózgu. Nic poważnego, tylko straszny ból, ale to wystarczyło.
– Mój uraz chyba też nie jest poważny. Trochę zamazują mi się kształty, ale pamiętam,
który mamy rok i kto jest wiceprezydentem.
– No to jest pani lepsza ode mnie.
Pewnie chciał zażartować, ale w jego tonie ani w wyrazie twarzy nie było nic zabawnego.
Nie wyglądał na człowieka, który często się śmieje. Raczej w ogóle.
Wypiła jeszcze jeden łyk wody i odstawiła szklankę na stolik przy łóżku.
– Jestem wdzięczna za gościnę, panie…
– Emory Charbonneau.
Spojrzała na niego zaskoczona.
Skinął głową na koniec łóżka. Aż do teraz nie zauważyła leżącej tam saszetki i kilku innych
rzeczy. Jeden z zauszników okularów był złamany. I poplamiony krwią.
– Przeczytałem pani nazwisko na prawie jazdy – powiedział. – Wydanym w Georgii. Ale
nazwisko brzmi jak z Luizjany.
– Pochodzę z Baton Rouge.
– Jak długo mieszka pani w Atlancie?
Najwyraźniej adres też zauważył.
– Wystarczająco długo, by nazywać ją domem. A skoro o tym mowa… – Nie ufając, że
znów uda jej się wstać, przesuwała się na koniec łóżka, aż dosięgnęła saszetki. W środku
razem z dwiema butelkami, jedną z wodą, drugą pustą, znajdowały się dwa banknoty
dwudziestodolarowe, karta kredytowa, prawo jazdy, mapa, na której wyznaczyła trasę, i to,
czego teraz potrzebowała najbardziej – telefon komórkowy.
– Co pani robiła tam na górze? – zapytał. – Poza bie-ganiem.
– To właśnie robiłam tam na górze. Biegałam. – Kiedy po raz trzeci bez powodzenia
spróbowała włączyć telefon, zaklęła cicho pod nosem. – Chyba bateria zupełnie się
wyładowała. Mogę pożyczyć pana ładowarkę?
– Nie mam komórki.
Kto nie ma komórki?
– To może mogłabym skorzystać z telefonu stacjonarnego. Zapłacę za…
– Nie mam żadnego telefonu. Przykro mi.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Żadnego telefonu?
Wzruszył ramionami.
– Nie mam do kogo dzwonić. I do mnie też nikt nie dzwoni.
Ogarnęła ją panika, którą przed chwilą udało jej się zwalczyć. Uświadomiła sobie, że znajduje
się całkowicie na łasce tego obcego mężczyzny. Sytuacja z kłopotliwej stała się przerażająca. W
bolącej głowie pojawiły się nagle wizje zaginionych kobiet. Zniknęły, a rodziny nigdy się nie
dowiedziały, co je spotkało. Fanatycy religijni porywali żony. Zboczeńcy trzymali w piwnicach
zakute w łań-cuchy kobiety, głodzili je i torturowali na niewyobrażalne sposoby.
Przełknęła kolejną falę mdłości.
– Na pewno ma pan samochód – powiedziała najspokojniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć.
– Mam pikapa.
– To mógłby mnie pan zawieźć do miejsca, gdzie dziś rano zostawiłam samochód?
– Mógłbym, ale…
– Proszę nie mówić. Nie ma pan benzyny.
– Nie, benzyna jest.
– No to w czym problem?
– Nie mogę pani zwieźć.
– Zwieźć?
– Z góry.
– Czemu nie?
Sięgnął po jej rękę. Cofnęła ją gwałtownie. Rozdrażniony zmarszczył brwi, a potem
przeszedł przez pokój i otworzył jedyne drzwi.
Niepokój Emory ustąpił miejsca przerażeniu. Przytrzymując się mebli, przeszła powolutku
przez pokój i stanęła przy otwartych drzwiach, które wyglądały jak zasłonięte szarą kotarą.
Gęsta mgła ograniczała widoczność do kilkunastu centymetrów.
– Nadciągnęła wczesnym popołudniem – powiedział. – Całe szczęście, że byłem tam dziś
rano, bo mogłaby się pani ocknąć osaczona czymś takim.
– Jestem osaczona czymś takim.
– Na to wygląda.
– Ale nie muszę być. – Oddech znów przyspieszył, prawie dyszała. – Zapłacę panu za
podwiezienie. Obejrzał się przez ramię na leżącą na łóżku saszetkę.
– Czterdzieści dolarów? Nie ma mowy.
– Proszę podać cenę. Zapłacę, kiedy tylko dotrę do domu.
Pokręcił głową.
– Nie wątpię w pani uczciwość, ale żadna suma mnie nie skusi. Drogi na górze są wąskie i
kręte, z przepaściami po obu stronach. Na większości nie ma barierek. Nie zaryzykuję życia
pani ani swojego, nie mówiąc już o mojej furgonetce.
– A pana sąsiedzi?
Patrzył na nią skonsternowany.
– Na pewno ktoś mieszkający w pobliżu ma telefon. Mógłby pan pójść…
– Nikt nie mieszka w pobliżu.
Zupełnie jakby mówiła do kołka w płocie. Albo słupa telefonicznego.
– Muszę zawiadomić męża, że nic mi nie jest.
– Może jutro – odparł, spoglądając w niebo, choć absolutnie nic nie było widać. – Zależy, jak
szybko mgła się podniesie. – Zamknął drzwi. – Cała się pani trzęsie. Proszę stanąć przy ogniu.
Albo jeśli potrzebuje pani skorzystać z łazienki… – Wskazał drzwi po drugiej stronie pokoju
blisko łóżka. – Czasem jest tam zimno, ale włączyłem dla pani grzejnik. – Podszedł do pieca, na
którym stał garnek. Coś się w nim gotowało. – Jest pani głodna? – Zdjął pokrywkę i zamieszał.
Lekceważenie, z jakim podchodził do jej sytuacji, zdumiało ją. Przerażało. Była też
wściekła jak diabli.
– Nie mogę tutaj zostać przez całą noc.
Choć w jej głosie zabrzmiał cień histerii, mężczyzna pozostał niewzruszony. Postukał łyżką
w brzeg garnka, odłożył ją na talerzyk i nałożył pokrywkę. Dopiero wtedy odwrócił się i
machnął ręką w stronę drzwi.
– Sama pani widziała. Nie ma pani wyboru.
– Zawsze jest jakiś wybór.
Na moment odwrócił wzrok.
– Nie zawsze – powiedział, gdy ich oczy znów się spotkały.
Nie wiedząc, co robić, nie ruszała się z miejsca, podczas gdy on zaczął nakrywać do stołu.
Znów zapytał, czy jest głodna.
– Nie. Jest mi niedobrze.
– Czekałem na panią z jedzeniem, ale skoro pani odmawia, mogę sam?
Nie wierzyła, że jej odpowiedź ma dla niego jakiekolwiek znaczenie, ale powiedziała, żeby
się nie krępował.
– Mam coś na ból głowy. A coca-cola uspokoi żołądek. Może powinna pani wrócić
do łóżka. Leżąc, poczuje się jeszcze bardziej bezbronna.
– Posiedzę chwilę. – Niepewnie podeszła do stołu. Przypomniała sobie, że ma palce
poplamione krwią z rany na głowie. – Muszę umyć ręce.
– Proszę usiąść, zanim pani upadnie.
Z ulgą opadła na jedno z krzeseł. Przyniósł jej plastikową butelkę odkażającego żelu do
rąk, z którego obficie skorzystała, po czym wytarła dłonie w papierowy ręcznik, oderwawszy
kawałek z rolki stojącej na środku stołu.
Bez wahania wziął od niej poplamiony krwią ręcznik i wrzucił do kosza na śmieci, po czym
podszedł do zlewu i umył ręce gorącą wodą i mydłem w płynie. Otworzył puszkę coca-coli i
postawił ją na stole razem z opakowaniem środków przeciwbólowych, paczką solonych
krakersów i kostką masła w papierku. Przy piecu nałożył porcję gulaszu do ceramicznej miski.
Usiadł naprzeciwko niej, oderwał kawałek ręcznika z rolki, położył sobie na kolanach i wziął łyżkę.
– Nie podoba mi się, że jem sam.
– Bardzo proszę.
Wziął trochę gulaszu na łyżkę i zauważył, że Emory przygląda się zawartości miski.
– Pewnie nie jest pani do czegoś takiego przyzwycza-jona.
– W każdej innej sytuacji zjadłabym ze smakiem. Uwielbiam gulasz wołowy.
– To sarnina.
Podniosła wzrok na głowę jelenia wiszącą na ścianie nad kominkiem.
Jednak potrafił się uśmiechać.
– To nie ten jeleń. Był już tutaj, kiedy się wprowadziłem.
– Wprowadziłem? Mieszka pan tu na stałe? Myślałam…. – Rozejrzała się po skromnie
umeblowanym pokoju z niewielkimi wygodami i miała nadzieję, że go nie urazi. – Myślałam,
że to chata myśliwska. Miejsce, z którego korzysta pan sezonowo.
– Nie.
– Jak długo pan tu mieszka?
Oparł łokcie na stole i pochylił się nad miską.
– Jakieś pół roku – mruknął bardziej do gulaszu niż do niej.
– Pół roku. Nawet bez telefonu? Co by pan zrobił w nagłym wypadku?
– Nie wiem. Jeszcze mi się nie przytrafił.
Otworzył paczkę krakersów, wyjął dwa i posmarował masłem. Jeden zjadł, a drugi wrzucił
do miski i połamał łyżką, zanim nabrał następną porcję.
Obserwowała go z nieskrywaną ciekawością i lękiem. Położył na kolanach kawałek
papieru, jakby to była serwetka z materiału, ale jadł, opierając łokcie na stole. Podawał masło
w papierku i pokruszył krakersa do gulaszu, lecz wycierał usta po każdej łyżce.
Choć mieszkał w starej chacie z bali, nie wyglądał jak człowiek z gór. Miał zarost, lecz zaledwie
jedno- lub dwudniowy. Był ubrany we flanelową koszulę w czerwono-czarną kratę, wsuniętą
w wypłowiałe niebieskie dżinsy, ale ubranie było czyste. Ciemnobrązowe włosy opadały z tyłu
na kołnierzyk, były więc dłuższe niż u większości mężczyzn w jego wieku. Na skroniach
przetykały je pasma siwizny.
Inny mężczyzna wyglądałby z tym dystyngowanie, a jego to postarzało. Mógł być dobrze po
trzydziestce. Życie poznaczyło mu twarz kurzymi łapkami wokół oczu, zmarszczkami przy kącikach
ust i nieufnością w zaskakujących niebieskozielonych oczach. Ten chłodny kolor kontrastował
z opaloną i ogorzałą od wiatru twarzą.
Mężczyzna stanowił dziwną mieszankę. Mieszkał w spartańskich warunkach, bez telewizora
i telefonu, ale nie był flejtuchem i wyrażał się poprawnie. Na półkach przybitych do ścian z bali
znajdowały się tuziny książek, w twardych i miękkich okładkach, wszystkie starannie ustawione.
Zauważyła, że wszędzie panuje idealna czystość. W pokoju nie było jednak ani jednej fotografii,
żadnych bibelotów ani pamiątek, niczego, co wskazywałoby na jego przeszłość albo teraźniejszość.
Nie ufała jego swobodnemu zachowaniu ani tłumaczeniom, dlaczego nie mógł jej zawieźć
do lekarza. Zadzwonić na numer dziewięćset jedenaście byłoby jeszcze łatwiej. Gdyby tylko
chciał to zrobić.
Mężczyzna nie zabiera tak po prostu nieprzytomnej i zakrwawionej kobiety ze szlaku i nie
przynosi jej do swojej położonej na odludziu chaty w górach bez powodu, a jej nie przychodził do
głowy żaden, z którym nie łączyłyby się podteksty kryminalne albo niemoralne, albo jedne i drugie.
Nie dotknął jej w żaden nieprzystojny sposób, ale może był psychopatą, który nie atakuje ofiar,
gdy są nieprzytomne. Może woli, by zdawały sobie sprawę z tortur i odpowiednio na nie reagowały.
– Jesteśmy w Karolinie Północnej? – zapytała drżącym głosem.
– Tak.
– Pytam, bo niektóre szlaki w parku biegną aż do Tennessee.
Pamiętała, że zaparkowała w wyznaczonym miejscu, rozciągnęła się, zapięła saszetkę i
ruszyła. Przypomniała sobie cichy las po obu stronach szlaku i rzednące zimne powietrze,
gdy wbiegała coraz wyżej. Ale nie pamiętała, jak upadła i uderzyła się w głowę tak mocno, że
aż doznała wstrząśnienia mózgu.
Zastanawiała się więc, czy w ogóle do tego doszło.
Poczęstowała się jednym krakersem i wypiła łyk coca-coli w nadziei, że to połączenie
uspokoi mdłości.
– Jak tu jest wysoko?
– Prawie tysiąc pięćset metrów – odparł. – Trudny teren do biegania.
– Trenuję do maratonu.
Zainteresowany przestał jeść.
– Pierwszego?
– Tak naprawdę piątego.
– Ho, ho. Ma pani nadzieję poprawić czas?
– Zawsze.
– Więc narzuciła sobie pani ostry reżim.
– Ja tak na to nie patrzę. Uwielbiam to.
– To spore wyzwanie. Biegać długie dystanse na takiej wysokości.
– Ale potem łatwiej biegać niżej.
– Nie martwi się pani przetrenowaniem?
– Jestem ostrożna. Uważam zwłaszcza na prawą stopę. W zeszłym roku miałam złamanie
przeciążeniowe.
– Nic dziwnego, że ją pani oszczędza.
Spojrzała na niego ostro.
– Skąd pan to wie?
– Zauważyłem, gdy kuśtykała pani od łóżka do drzwi.
Możliwe, pomyślała. A może zauważył to wcześniej, gdy obserwował ją przez lornetkę? Z
jakiej odległości? Twierdzi, że z odległej grani, ale może stał dużo bliżej.
Nie zadała mu jednak tych pytań, lecz kontynuowała rozmowę w nadziei, że zdobędzie
więcej informacji.
– Stopa dawała mi w kość w zeszłym roku po Bostonie. Podiatra poradził mi, żebym na
trzy miesiące przestała biegać. Nie znoszę bezruchu, ale poszłam za jego radą. Kiedy dał mi
zielone światło, znów zaczęłam trenować.
– Kiedy jest ten maraton?
– Za dziewięć dni.
– Dziewięć dni.
– Tak, wiem – westchnęła. – Ten wypadek przydarzył mi się w najmniej odpowiednim czasie.
– Chyba będzie musiała pani zrezygnować.
– Nie mogę. Muszę przebiec ten maraton.
Nie zapytał dlaczego, tylko na nią spojrzał.
– Zbieramy fundusze. Pomogłam go zorganizować. Ludzie liczą na
mnie. Zanim znów się odezwał, nabrał kolejną porcję gulaszu i przeżuł.
– Na prawie jazdy jest napisane doktor Emory Charbonneau. Doktor medycyny?
– Pediatra. Mam gabinet z dwoma ginekologami położnikami.
– Przejmuje pani dzieci, gdy już przyjdą na świat?
– Taki był plan, gdy zakładaliśmy praktykę.
– Ma pani dzieci?
Zawahała się, a potem pokręciła głową.
– Mam nadzieję, że kiedyś.
– A pan Charbonneau? Też jest lekarzem?
– Pan Surrey.
– Słucham?
– Mój mąż nazywa się Jeff Surrey. Kiedy się pobraliśmy, byłam już doktor Charbonneau. Z
powodów zawodowych nie chciałam zmieniać nazwiska.
Nie skomentował tego, tylko lekko zmarszczył brwi.
– Czym on się zajmuje?
– Jest doradcą finansowym. Inwestycje. Fundusze.
– Dla bogatych ludzi?
– Przypuszczam, że niektórzy jego klienci są dobrze sytuowani.
– Nie wie pani?
– Nie rozmawia ze mną o finansach klientów.
– Racja. Nie powinien.
Odgryzła kawałek krakersa.
– A pan?
– Co ja?
– Czym się pan zajmuje?
Spojrzał na nią i z całą powagą odparł:
– Żyję.
Rozdział trzeci
„Żyję”.
Nie był zbyt rozmowny i Emory wyczuła, że nie ma ochoty rozwijać tematu. Przez chwilę
wytrzymał jej spojrzenie, a potem włożył łyżkę do pustej miski i odsunął krzesło. Zaniósł
naczynia do zlewu, wrócił do stołu i zapytał uprzejmie, czy ma jeszcze ochotę na krakersy.
– Nie, ale zatrzymam coca-colę.
Kiedy zabrał się do mycia naczyń, przeprosiła. Stąpając ostrożnie, by utrzymać ściany w pionie, a
podłogę w poziomie, skierowała się do łazienki. Grzejnik był staroświecki jak ten należący niegdyś
do jej prababki. Błękitne płomienie ślizgały się za poczerniałą ceramiczną kratką.
Skorzystała z toalety, umyła ręce i twarz i przepłukała usta wodą z odrobiną pasty do
zębów wyciśniętą z tubki, którą znalazła w szafce nad umywalką. Oprócz pasty znajdowała
się tam butelka wody utlenionej, brzytwa i krem do golenia w sprayu, pudełko plastrów,
słoiczek z multiwitaminą i szczotka do włosów.
Kabina prysznicowa była wykonana z blachy. Koszyczek zawieszony przy prysznicu
zawierał jedynie kostkę mydła i butelkę szamponu. Marzyła, by zmyć krew z włosów, ale bała
się, że otworzy ranę. Guz się nie powiększył, ale każdy nacisk wywoływał ostry ból.
Nie mogła się oprzeć i zajrzała do małej stojącej szafki. Na półkach leżały starannie
ułożone ręczniki i myjki, rolki papieru toaletowego, kostki mydła i środki czys-tości.
Do tego zestawu zdecydowanie nie pasowały pudełka nabojów.
Leżały na najwyższej półce, opisane według kalibru. Musiała wspiąć się na palce, by zdjąć
jedno z nich. Podniosła wieczko. W blasku światła znad umywalki naboje wyglądały na
wielkie, długie i zabójcze.
Szybko zamknęła pudełko i odłożyła na miejsce, zastanawiając się, gdzie mężczyzna
trzyma broń pasującą do tego zapasu amunicji.
Kiedy wyszła z łazienki, w pokoju było ciemno. Mrok rozświetlał jedynie blask ognia na
kominku i lampka nad zlewem. Mężczyzna wieszał na jego brzegu złożoną ścierkę do
naczyń. Słysząc, że już jest z powrotem, odwrócił się.
– Pomyślałem, że będzie pani chciała wcześnie się położyć – rzucił przez ramię.
Spojrzała na łóżko. Kołdra, którą zostawiła skotłowaną, leżała wyprostowana i wygładzona,
z jednej strony złożona dokładnie pod kątem prostym. Zakrwawiona poszewka poduszki
została wymieniona na świeżą.
– Prześpię się na fotelu.
– Będzie pani spać w łóżku. – Pociągnął za sznurek, by zgasić światło nad zlewem.
Czynność ta kryła w sobie nieodwracalność sugerującą, że wszelkie spory dotyczące spania okażą
się daremne. Emory usiadła na brzegu łóżka. Cały dzień spędziła w legginsach do biegania. Sportowy
stanik opinał ją ciasno. Za nic jednak nie zdejmie z siebie ani niteczki, a jeśli on zamierza ją rozebrać,
czeka go walka.
Zabrakło jej tchu, gdy ruszył w stronę łóżka. Jednak postawił tylko na stoliku słoiczek
środków przeciwbólowych i puszkę coca-coli i wszedł do łazienki. Po chwili wrócił z wodą
utlenioną i kilkoma złożonymi kawałkami papieru toaletowego.
– Nie mam waty ani gazy – powiedział, polewając wodą papier. Odstawił butelkę i pochylił
się w jej stronę.
– Sama to zrobię.
– Nic pani nie widzi. Jeśli zrobi to pani po omacku, może pani otworzyć ranę.
Wiedziała, że ma rację, więc opuściła ręce.
– Proszę odwrócić głowę… – Popchnął jej brodę wierzchem dłoni. Siedziała nieruchomo,
spięta i zdenerwowana, podczas gdy on dezynfekował ranę. – Boli?
– Trochę.
Bolało bardzo, ale nie wiedziała, jak się poskarżyć, nie krytykując przy tym jego techniki.
Prawdę mówiąc, ciężko było w ogóle myśleć o czymkolwiek, gdy pochylał się nad nią. Jej
twarz znajdowała się tak blisko jego brzucha, że czuła niepokój i odetchnęła dopiero wtedy,
kiedy powiedział: „Gotowe” i odsunął się.
– Nie chciałabym pobrudzić następnej poszewki.
– Plamy z krwi można sprać. W większości wypadków. – Wziął słoiczek z pigułkami,
wytrząsnął dwie na dłoń, a potem wyciągnął rękę. – Pomogą na ból głowy.
– Poczekam. Może da się wytrzymać.
Nie wyglądał na przekonanego, ale wrzucił pigułki z powrotem i odstawił słoiczek na stolik.
– Będą tutaj, jeśli zmieni pani zdanie. Proszę mi dać znać, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała.
– Dziękuję. Dam. Ale jestem pewna, że wszystko będzie w porządku.
– Może powinienem panią budzić co jakiś czas. Żeby się upewnić, że się pani ocknie.
– To dobry pomysł. Ale zamiast pana niepokoić, ustawię budzik w zegarku.
Zacisnął usta z dezaprobatą.
– Jak pani chce – rzucił i odwrócił się.
Położyła się i podciągnęła kołdrę pod brodę. Choć zamknęła oczy, pozostała czujna i nasłuchiwała,
jak porusza się po pokoju, dorzuca polana do ognia i przesuwa ekran kominka na miejsce.
„Plamy z krwi można sprać. W większości wypadków”. Powiedział to jak ktoś, kto miał już z
czymś takim do czynienia.
Zadrżała na myśl, jak bardzo jest bezbronna. Nie mogła nawet ustać sama dłużej niż kilka
minut. Gdyby miała się bronić, co by zrobiła?
W college’u chodziła na zajęcia z samoobrony, lecz to było dawno temu. Pamiętała tylko, że
nie należy myśleć o napastniku jako o całości, lecz trzeba się skoncentrować na poszczególnych
jego częściach podatnych na kontratak. Oczy, nos, uszy, jądra. Bała się, że ta zasada nie
znajdzie zastosowania w przypadku mężczyzny, który wydawał się mocny jak sekwoja.
Żałowała, że nie wzięła ukradkiem jednego z tych zabójczych nabojów. Koniuszek wbity w oko
mógłby poważnie zranić. Zatrzymałby olbrzyma nawet na tyle, by mogła się obok niego prześliznąć.
Usłyszała stłumiony przez wykładzinę odgłos butów spadających na podłogę, a potem skrzypienie
skóry, gdy układał się na jednym z mebli. Uniosła lekko powieki i zobaczyła, że wybrał fotel. Wyciągnął
się wygodnie, przykrywając narzutą.
O dziwo, patrzył prosto na nią, a w jego oczach odbijał się blask ognia niczym u
drapieżnika. Usłyszała jego głos.
– Odpręż się, doktorko. Gdybym chciał panią skrzywdzić, już bym to zrobił.
Rozsądek podpowiadał jej, że to prawda. Spała bezbronnie przez całe popołudnie, a on nic
jej nie zrobił. Mimo to…
– Dlaczego pan mnie tu przyniósł?
– Już mówiłem.
– Ale nie wierzę, że to prawda. Nie do końca.
– Nie panuję nad tym, w co pani wierzy. Ale nie musi się pani mnie bać.
– Czy Drakeland to najbliższe miasteczko? – zapytała po chwili.
– Nie.
– To jakie?
– Nigdy pani o nim nie słyszała.
– Daleko?
– W linii prostej? Osiemnaście kilometrów.
– A drogą?
– Dwadzieścia trzy.
– Mogłabym bez trudu tam pobiec. Z górki to nie byłoby wyzwanie.
Nie rzucił: Och, na miłość boską, kobieto, masz wstrząśnienie mózgu i nie możesz iść
prosto, a co dopiero biec.
Nie odezwał się ani słowem, co jeszcze bardziej działało jej na nerwy, niż gdyby wytknął jej
brak logiki. Jego milczenie było też bardziej złowieszcze, niż gdyby powiedział jej prosto z
mostu, że nigdzie się stąd nie ruszy, że przyniósł ją tutaj, by została jego seksualną
niewolnicą, i jeśli nie chce umrzeć, lepiej, żeby nie planowała ucieczki.
Udało się jej jednak umknąć przed jego opalizującym spojrzeniem, zamykając oczy. Przez
pięć minut leżeli w napięciu, przerywanym trzaskaniem ognia na kominku.
Pomimo strachu była wyczerpana. Mięśnie same z siebie zaczęły się odprężać. Zagłębiła
się w materac. Wstrząśnięty mózg ciągnął ją w stronę zapomnienia. Już miała zasnąć, gdy
nagle się ocknęła.
– Nie powiedział mi pan, jak się nazywa.
– Zgadza się – odparł. – I nie powiem.
* * *
Przed zaśnięciem Emory ustawiła budzik na dwie godziny później, lecz ten środek
ostrożności okazał się zbędny. Kilka minut przed dzwonkiem mężczyzna stał już przy łóżku,
potrząsając ją lekko za ramię wielką dłonią.
– Doktorko?
– Nie śpię.
– A spałaś?
– Drzemałam.
– Boli cię głowa?
– Tak.
– Chcesz wziąć pigułki?
– Nie teraz.
Przez chwilę stał bez słowa.
– Potrzebujesz skorzystać z łazienki?
– Może.
W tym przypadku może oznaczało tak, bo fala mdłości obudziła ją już pół godziny wcześniej.
Próbowała leżeć nieruchomo i ją zwalczyć. Nie chciała ryzykować, że go obudzi, i iść sama do
łazienki. Nie chciała prosić go o pomoc, ale za nic nie chciała zwymiotować w jego łóżku.
Kiedy więc zapytał o łazienkę, choć rzuciła tylko może, była wdzięczna, że potraktował to
jako zdecydowane, wymagające natychmiastowej reakcji tak. Odsunął pościel. Przerzuciła
nogi przez krawędź łóżka i opuściła stopy na podłogę. Ujął ją pod ramiona i pomógł wstać.
Na kolanach jak z waty zrobiła pierwszy niepewny krok.
– Spokojnie.
Objął ją w pasie i przycisnął do swojego boku.
– Przepraszam za kłopot.
– Nie ma sprawy.
Od łazienki dzieliło ją tylko kilka kroków, lecz odległość wydawała się dłuższa niż Wielki
Mur Chiński. Kiedy dotarli do drzwi, wyciągnął rękę i włączył światło, a potem otworzył drzwi.
– Nie spiesz się – rzucił.
Musiała się jednak pospieszyć. Natychmiast opadła na kolana przed muszlą. Niewiele
miała do zwrócenia, lecz intensywne skurcze wstrząsały całym jej ciałem i wymiotowała dalej,
nawet gdy już nic nie zostało w żołądku. Kiedy wymioty wreszcie ustały, spuściła wodę i
opierając się o umywalkę, z trudem podniosła się z podłogi.
– W porządku? – zapytał zza drzwi.
– Lepiej.
Woda jeszcze nigdy nie była tak zimna jak ta, która spłynęła z kranu, lecz dobrze było spryskać
nią twarz. Kilka razy przepłukała usta. Wszystko nadal było trochę zamazane, ale cieszyła się, że nie
może dokładnie zobaczyć swojego odbicia w lustrze. Nawet niewyraźne było okropne.
Jej twarz była ziemista, a wargi zupełnie pozbawione koloru. Włosy przykleiły się do głowy.
Zakrzepła krew tworzyła paskudną czarną skorupę. Była jednak zbyt wykończona, by się
przejmować swoim wyglądem.
Bardziej martwił ją ból głowy. Nie przypominał już pistoletu do wbijania gwoździ. Był
bardziej tępy. Jakby ktoś od środka uderzał ją w czaszkę pałką. Światło jeszcze go
pogarszało. Zgasiła je i szurając stopami, przesunęła się do drzwi.
Stał tuż za nimi. Na wysokości oczu miała jego mostek.
– Po tym chyba czuję się lepiej.
– To dobrze.
Wyciągnął rękę, by ją podtrzymać, lecz kiedy dotknął jej ramienia, przesunął dłoń na kark i wsunął
pod włosy.
– Jesteś cała mokra.
Kiedy wymiotowała, oblał ją zimny pot i teraz całe ubranie było wilgotne.
– Nic mi nie będzie – wydusiła z trudem. Zaczęła szczękać
zębami. Odprowadził ją do łóżka i posadził na brzegu.
– Znajdę ci coś do przebrania.
– Nie, naprawdę…
– Nie będziesz leżeć całą noc w wilgotnym ubraniu.
Podszedł do komody wsuniętej pod ukośny sufit i wyjął z szuflady flanelową koszulę bardzo
podobną do tej, którą miał na sobie. Kiedy podał ją Emory, spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie rozbiorę się – powiedziała z naciskiem.
Przyglądał się jej przez chwilę, a potem poszedł do łazienki. Wrócił ze złożonym świeżym
ręcznikiem. Gest był uprzejmy w przeciwieństwie do wyrazu twarzy. Jego usta zacisnęły się w
cyniczną linię.
– Twoja cnota jest bezpieczna, doktorko. Zamierzałem rozstawić parawan, by zapewnić ci
minimum prywatności.
Odsunął parawan od ściany, rozłożył i przeszedł na drugą stronę. Czuła się jak
niewdzięczna idiotka.
Skromność zostawiła w szkole medycznej. Razem z kolegami i koleżankami ćwiczyli na sobie
procedury, zwykle do wtóru rubasznych dowcipów. Nagość i funkcje ciała traktowała więc naturalnie.
Kiedy rozpinała koszulkę do biegania, przekonywała samą siebie, że protestowała
przeciwko rozbieraniu się powodowana nie skromnością, lecz instynktem
samozachowawczym. Mężczyzna był troskliwy i taktowny, zachowywał się jak dżentelmen.
Ale jak można ufać człowiekowi, który nie chce wyjawić nawet swojego imienia?
Rozebrała się tak szybko, jak pozwalało jej niekontrolowane drżenie. Naga do pasa wytarła
się ręcznikiem, a potem włożyła pożyczoną koszulę. Flanela była stara i miękka i cudownie
było pozbyć się uciskającego ciało sportowego stanika.
Jako ostatnie zdjęła legginsy. Rano znów je włoży, ale na razie miło było wsunąć gołe nogi
pod kołdrę.
Nie widział jej, ale musiał słyszeć szelest ubrań i pościeli.
– Teren jest czysty? – zapytał, kiedy już się położyła.
– Możesz zostawić parawan.
Zaczął go składać.
– Wolę, żeby został.
Najwyraźniej jej zdanie się nie liczyło. Odstawił parawan na miejsce przy ścianie.
– Muszę cię widzieć.
– Powiem ci, jeśli będę czegoś potrzebowała.
– Nie powiedziałaś, że musisz zwymiotować, i o mało co nie doszło do katastrofy. – Schylił
się i spod stolika przy łóżku wyjął metalowy kosz na śmieci. – Jeśli nie zdążę na czas. –
Ustawił go w miejscu, w które musiała trafić, gdyby spuściła głowę z łóżka.
– Mdłości chyba już minęły.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Rozdział trzydziesty czwarty Rozdział trzydziesty piąty Rozdział trzydziesty szósty Rozdział trzydziesty siódmy Rozdział trzydziesty ósmy Rozdział trzydziesty dziewiąty Rozdział czterdziesty Rozdział czterdziesty pierwszy Meta
Prolog Emory bolało wszystko. Ból sprawiał jej nawet każdy oddech. Mgliste powietrze było pełne czegoś niewidzialnego, lecz kłującego jak kryształki lodu lub odłamki szkła. Źle się ubrała. Ostre zimno piekło ją w odsłonięte miejsca twarzy. Łzawiły jej oczy, przez co musiała stale mrugać, by dobrze widzieć ścieżkę. Dopadła ją kolka i trzymała mocno, nie chcąc odpuścić. Przeciążona prawa stopa wysyłała ukłucia bólu do goleni. Walka z bólem była jednak kwestią woli i dyscypliny. Mówiono jej, że ma jedno i drugie. W nadmiarze. Do przesady. Ale o to właśnie chodziło w morderczym treningu. Mogła to zrobić. Musiała. Dalej, Emory. Postaw jedną stopę przed drugą. Pokonuj dystans metr po metrze. Jak daleko jeszcze? Boże, proszę, ani kroku dalej. Napędzana determinacją i strachem przed porażką ruszyła przed siebie. Nagle z głębokiego cienia otaczającego ją lasu dobiegł szelest, a powietrze tuż za nią zawirowało. Serce ścisnęło jej przeczucie katastrofy, na którą nie miała czasu zareagować, bo przeszywający ból niemal rozsadził czaszkę.
Rozdział pierwszy – Boli aż tak bardzo? – Doktor Emory Charbonneau wskazała rysunek ściągniętej z bólu buzi dziecka. Po policzkach płynęły duże łzy. – Czy tak? – Na innym z serii rysunków zmarszczona buzia ilustrowała mniej dotkliwy ból. Trzyletnia dziewczynka wskazała pierwszy rysunek. – Przykro mi, skarbie. – Emory wsunęła otoskop do jej prawego ucha. Dziewczynka zaczęła krzyczeć. Emory, jak tylko mogła najłagodniej, cały czas przemawiając kojącym tonem, zbadała jej uszy. – W obu jest paskudna infekcja – powiedziała do zaniepokojonej matki. – Płakała od samego rana. To już drugi ból ucha w tym sezonie. Nie mogłam się do pani dostać poprzednim razem, więc zawiozłam ją na ostry dyżur. Tam lekarz przepisał lekarstwa, wyzdrowiała, a teraz znowu. – Chroniczne infekcje mogą doprowadzić do utraty słuchu. Trzeba ich unikać, a nie tylko leczyć, gdy wystąpią. Proszę z nią pójść do pediatry laryngologa. – Próbowałam. Żaden nie przyjmuje nowych pacjentów. – Zapiszę ją do jednego z najlepszych. – To nie była pusta obietnica. Emory wiedziała, że każdy z jej kolegów przyjmie polecaną przez nią pacjentkę. – Dajmy tej infekcji sześć tygodni na wyleczenie, a potem zamówię jej wizytę. Na razie przepiszę antybiotyk i lek przeciwhistaminowy, żeby zlikwidować wysięk w jamie bębenkowej. Może jej pani podać lek przeciwbólowy dla dzieci, ale kiedy antybiotyk zacznie działać, ból powinien ustąpić. Proszę nie zmuszać jej do jedzenia, tylko dobrze ją nawadniać. Jeśli za kilka dni jej stan się nie poprawi lub jeśli wzrośnie gorączka, proszę zadzwonić pod numer na tej wizytówce. Wyjeżdżam na weekend, lecz będzie mnie zastępował inny lekarz. Wątpię, by nagła pomoc była potrzebna, ale jeśli tak się stanie, do mojego powrotu będziecie w dobrych rękach. – Bardzo dziękuję, pani doktor. Emory uśmiechnęła się współczująco. – Chore dziecko to przykra sprawa. Pani też powinna odpocząć. – Mam nadzieję, że pani miło spędzi weekend. – Zamierzam przebiec trzydzieści kilometrów. – To brzmi jak tortura. Emory się uśmiechnęła. – I o to chodzi. Po wyjściu z pokoju zabiegowego wypisała recepty i uzupełniła kartę pacjenta. Podała ją asystentce, która sprawdziła wykaz przyjęć. – To była ostatnia pacjentka na dziś – powiedziała. – Tak. Zaraz wychodzę.
– Zawiadomiłaś szpital? Skinęła głową. – I automatyczną rejestrację. Oficjalnie mam wolny weekend. Czy u doktor Butler i doktora Jamesa są pacjenci? – Tak. I jeszcze kilku w poczekalni. – Miałam nadzieję, że się z nimi zobaczę przed wyjściem, ale nie będę im przeszkadzać. – Doktor Butler zostawiła wiadomość. Podała jej kartkę ozdobioną monogramem. „Złam nogę. Czy tego się życzy maratończykom?”. Emory z uśmiechem złożyła kartkę i wsunęła ją do kieszeni kitla. – Mam ci przekazać od doktora Jamesa, żebyś uważała na niedźwiedzie. Emory się roześmiała. – Czy oni wiedzą, jacy z nich dowcipnisie? Pożegnaj ich ode mnie. – Jasne. Miłego biegania. – Dzięki. Do zobaczenia w poniedziałek. – Och, prawie zapomniałam. Dzwonił twój mąż. Powiedział, że już wychodzi z pracy i będzie w domu, żeby się z tobą pożegnać. * * * – Emory? – Tutaj. Kiedy Jeff wszedł do sypialni, zapinała marynarski worek. Demonstracyjnym ruchem ściągnęła go z łóżka i zarzuciła pasek na ramię. – Dostałaś wiadomość? Nie chciałem, żebyś wyjechała przed moim powrotem. – Zamierzam zdążyć przed piątkowymi korkami. – Dobry pomysł. – Patrzył na nią przez chwilę. – Nadal jesteś wściekła. – A ty nie? – Skłamałbym, gdybym zaprzeczył. Kłótnia z poprzedniego wieczoru była nadal świeża. Słowa wykrzyczane w gniewie zdawały się odbijać od ścian sypialni nawet wiele godzin po tym, jak położyli się spać odwróceni do siebie plecami. Każde pielęgnowało urazę, która buzowała od miesięcy i wreszcie wybuchła. – Czy dostanę punkt przynajmniej za to, że chciałem się z tobą pożegnać? – To zależy. – Od czego? – Czy będziesz mnie znów przekonywać, żebym nie jechała. Westchnął i odwrócił wzrok. – Tak myślałam. – Emory… – Powinieneś był zostać i dokończyć pracę. Bo jadę, Jeff. Nawet gdybym nie zaplanowała tego biegu na jutro, i tak chciałabym mieć trochę czasu dla siebie. Noc spędzona osobno da nam szansę ochłonąć. Jeśli będę bardzo zmęczona, może zostanę tam na jeszcze jedną noc.
– Nie zmienię zdania przez jedną noc czy dwie. Ten twój upór… – Od tego zaczęliśmy wczoraj wieczorem. Nie mam ochoty na powtórkę. Plan treningów do zbliżającego się maratonu był iskrą, która doprowadziła do wybuchu, lecz Emory bała się, że u podstaw leżą znacznie poważniejsze sprawy. To nie maraton był ich problemem, lecz małżeństwo. Dlatego tak bardzo pragnęła się wyrwać i pomyśleć. – Zapisałam ci nazwę motelu, w którym spędzę dzisiejszą noc. – Skinęła głową w stronę leżącej na kuchennym blacie kartki. – Zadzwoń, kiedy dojedziesz. Chcę wiedzieć, że bezpiecznie dotarłaś na miejsce. – Dobrze. – Włożyła okulary przeciwsłoneczne i otworzyła tylne drzwi. – Do widzenia. – Emory? Odwróciła się na progu. Pochylił się i musnął ustami jej policzek. – Uważaj na siebie. * * * – Jeff? Cześć. Dojechałam. Po dwugodzinnej podróży z Atlanty Emory była zmęczona, lecz przede wszystkim z powodu stresu. Ruch na biegnącej na północ autostradzie międzystanowej 85 zmalał znacząco dopiero po godzinie od wyjazdu z miasta. Wtedy skręciła na autostradę prowadzącą na północny zachód. Przyjechała na miejsce przed zmrokiem, co trochę ułatwiło jazdę w nieznanym mieście. Leżała już w łóżku w motelu, lecz napięcie nadal dawało o sobie znać między łopatkami. Nie chcąc go jeszcze potęgować, zastanawiała się, czy nie zrezygnować z telefonu do Jeffa. Kłótnia zeszłego wieczoru była zaledwie potyczką. Czuła, że w przyszłości czeka ich wojna. A zawsze chciała walczyć uczciwie, bez dodatkowego rozdrażnienia. Ale gdyby to on wyjechał i nie zadzwonił zgodnie z obietnicą, martwiłaby się o niego. – Leżysz już? – zapytał. – Zaraz gaszę światło. Chcę wcześnie wstać. – Jak motel? – Skromny, ale czysty. – Martwię się, gdy czystość jest ujęta w rachunku. – Zawiesił głos, jakby czekał, aż się roześmieje. Kiedy milczała, zapytał o podróż. – W porządku. – A pogoda? Została im już tylko rozmowa o pogodzie? – Zimno. Ale tak to zaplanowałam. Kiedy ruszę, szybko się rozgrzeję. – Nadal uważam, że to szaleństwo. – Wytyczyłam całą trasę, Jeff. Nic mi nie będzie. Poza tym już nie mogę się doczekać. * * *
Było o wiele zimniej, niż się spodziewała. Uświadomiła to sobie w chwili, gdy wysiadła z samochodu. Oczywiście trasa biegła znacznie wyżej niż położone było miasteczko Drakeland, w którym spędziła noc. Słońce już wzeszło, lecz zasłaniały je chmury spowijające górskie szczyty. Trzydziestokilometrowy bieg w takich warunkach będzie wyzwaniem. Kiedy się rozciągała, oszacowała warunki. Dzień, choć zimny, był idealny na bieganie. Prawie bezwietrzny. W otaczającym ją lesie kołysały się lekko tylko najwyższe gałęzie drzew. Jej oddech zamieniał się w obłoczki pary, które zasnuwały szkła okularów, podniosła więc golf kurtki do biegania, by zasłonić usta i nos, gdy po raz ostatni sprawdzała mapę. Parking służył jako przystań dla turystów, którzy przyjeżdżali, by podziwiać widoki. Znajdował się też na początku licznych szlaków turystycznych, które odchodziły we wszystkich kierunkach niczym szprychy koła, by zmienić się w kręte ścieżki przecinające grań. Nazwy poszczególnych szlaków wypisano na znakach w kształcie strzałek. Odnalazła szlak, który wybrała po wcześniejszym starannym przestudiowaniu mapy parku narodowego i konsultacji w internecie. Lubiła wyzwania, ale nie brawurę. Jeśli nie byłaby pewna, że jest w stanie dobiec do wyznaczonego punktu i wrócić, nie podjęłaby się biegu. Surowy teren nie tylko jej nie zniechęcał, ale była gotowa się z nim zmierzyć. Zamknęła worek marynarski w bagażniku i zapięła w pasie saszetkę. Potem poprawiła opaskę na głowie, wyzerowała stoper, włożyła rękawiczki i ruszyła.
Rozdział drugi Emory stopniowo odzyskiwała przytomność, lecz nie otwierała oczu, bojąc się, że światło jeszcze zwiększy straszliwy ból głowy. Wyrwał ją z głębokiego snu, zupełnie jakby ktoś używał w jej czaszce pistoletu do wbijania gwoździ. Słyszała odgłosy, które zazwyczaj nie pojawiały się w sypialni, lecz nawet ciekawość nie była w stanie zmusić jej do uniesienia powiek. Oprócz ostrego bólu w głowie czuła też pulsowanie w prawej stopie. Zbyt mocno się na niej opierała tego ranka. Zapach jedzenia przyprawiał ją o mdłości. Dlaczego czuje zapach jedzenia w sypialni, kiedy kuchnia znajduje się po drugiej stronie domu? Cokolwiek Jeff gotuje… Jeff nigdy nie gotował. Otworzyła oczy i gdy nie ujrzała znajomego widoku, usiadła gwałtownie. Oczy zaszły mgłą i wszystko zawirowało. Żółć podeszła do gardła. Z trudem ją przełknęła, żeby nie zwymiotować. Zakręciło jej się w głowie i opadła na poduszkę, która nie należała do niej. A mężczyzna stojący przy łóżku nie był Jeffem. – Kim pan jest? – wydusiła. Zbliżył się o krok. – Proszę nie podchodzić! – Podniosła rękę wnętrzem dłoni w jego stronę, choć nie miała szans, by z nim walczyć. Była słaba jak noworodek, a on potężny. Nie ruszył się z miejsca. – Proszę się nie bać. Nie zrobię pani krzywdy. – Kim pan jest? I gdzie ja jestem? – Jest pani bezpieczna. To się dopiero okaże. Jej oddech był szybki i urywany, serce waliło jak młotem. Na siłę starała się zachować spokój, wiedząc, że panika na nic się nie zda. – Jak się pani czuje? – Miał niski, lekko ochrypły głos, jakby od jakiegoś czasu go nie używał. Patrzyła na niego, próbując połączyć rozbiegane bodźce w wyjaśnienie, gdzie jest i dlaczego się tu znalazła. – Jak pani głowa? – Uniósł brodę. Delikatnie pomacała wskazane miejsce i jęknęła, gdy koniuszkami palców trafiła na guz za lewym uchem. Jakby uderzyła pałką w gong, wysyłając falę bólu przez całą głowę. Włosy miała lepkie i posklejane krwią, którą zauważyła też na palcach i na poduszce. – Co mi się stało? – Nie pamięta pani? Cofnęła się myślami. – Pamiętam, że biegłam. Upadłam?
– Myślałem, że pani mi to powie. Już miała pokręcić głową, lecz najmniejszy ruch wywoływał mdłości i kolejne fale bólu. – Jak tu trafiłam? – Obserwowałem panią przez lornetkę. Przez lornetkę? Nie spodobało jej się to. – Skąd? – Z grani na innym szczycie. Ale gdzieś mi pani zginęła i pomyślałem, że powinienem to sprawdzić. Znalazłem panią nieprzytomną i przyniosłem tutaj. – A gdzie jest to tutaj? Machnięciem ręki zaprosił ją, żeby sama się rozejrzała. Każdy ruch głowy oznaczał nowe katusze, lecz oparła się na łokciach. Odczekała chwilę, aż miną zawroty głowy i rozejrzała się, szukając przede wszystkim możliwych dróg ucieczki, gdyby ta okazała się konieczna. Cztery okna. Jedne drzwi. Tak naprawdę tylko jeden pokój. Łóżko, na którym leżała, stało w kącie. Złożony parawan z listewek, mający najprawdopodobniej oddzielać część sypialną od reszty pomieszczenia, stał oparty o ścianę z bali. Na pozostałą część umeblowania składał się brązowy skórzany fotel i pasująca do niego kanapa. Oba meble były popękane i porysowane, co wskazywało na wieloletnie używanie. Pomiędzy nimi stał niski stolik, a na nim lampa z abażurem z surowego płótna. Wszystko mieściło się na kwadracie obszytej lamówką wykładziny. Kuchnia była otwarta na resztę pomieszczenia. Znajdował się w niej zlew, wąski piec, stara lodówka i stół z klonowego drewna z dwoma drewnianymi krzesłami pomalowanymi na oliwkowo. Duży kamienny kominek zajmował większą część ściany. Trzaskający na nim ogień był odgłosem, którego nie potrafiła zidentyfikować tuż po przebudzeniu. Mężczyzna dał jej dość czasu, by obejrzała pokój. – Tylko jedna butelka wody jest pusta – powiedział. – Musi pani umierać z pragnienia. Rzeczywiście zaschło jej w ustach, ale bardziej martwiły ją inne sprawy. – Kiedy pan mnie znalazł, byłam nieprzytomna? – Kilka razy próbowałem panią ocucić. – Jak długo tam leżałam? – Znalazłem panią około wpół do ósmej dziś rano. Spojrzała na zegarek na ręce. Było dwadzieścia po szóstej wieczorem. Pomachała nogami, by zrzucić przykrycie. Przerzuciła nogi przez kraj łóżka i wstała. Natychmiast się zachwiała. – Hola! Chwycił ją za ramiona. Nie podobało jej się to, ale gdyby jej nie złapał, upadłaby na twarz. Posadził ją z powrotem na łóżku. Czuła, że głowa zaraz jej wybuchnie. Zakryła oczy dłonią, bo wszystko w zasięgu wzroku na zmianę przybliżało się i oddalało, jak obrazy w lustrze w beczce śmiechu. – Chce się pani położyć czy może siedzieć? – zapytał. – Posiedzę. Powoli puścił jej ramiona, a potem zostawił. Poszedł do kuchni i wyjął z lodówki dzbanek z wodą. Napełnił szklankę i przyniósł do łóżka.
Przyjrzała się jej podejrzliwie, zastanawiając się, czy podał jej narkotyki. Pigułka gwałtu nie ma smaku ani zapachu i działa bardzo skutecznie. Nie tylko osłabia ofiarę, lecz również czyści pamięć. Ale jeśli ten człowiek knuł coś nikczemnego, po co miałby ją usypiać, skoro i tak była nieprzytomna? – Już wcześniej próbowałem panią napoić. Ale krztusiła się pani i wszystko wypluwała. To tłumaczyło, dlaczego przód koszulki jest wilgotny. Była całkowicie ubrana z wyjątkiem kurtki, rękawiczek i opaski. Zdjął jej również buty do biegania i postawił równo obok łóżka. Przeniosła z nich wzrok na mężczyznę, który podawał jej szklankę. – Na pewno doznałam wstrząśnienia mózgu. – Tak pomyślałem, skoro nie mogłem pani ocucić. – Rana na głowie krwawi. – Już nie. Krew szybko zakrzepła. Przemyłem ranę wodą utlenioną. Dlatego krew na palcach wygląda na świeżą. – Pewnie trzeba to zszyć. – Rana mocno krwawiła, ale nie jest głęboka. Sam to ocenił? Dlaczego? – Czemu nie zadzwonił pan pod dziewięćset jedenaście? – Dom stoi z dala od utartych szlaków i nie mogę ręczyć za jakość pomocy w nagłych wypadkach. Pomyślałem, że lepiej przynieść panią tutaj i pozwolić, żeby wszystko pani przespała. Nie mogła się z nim zgodzić. Każdy, kto otrzymał cios w głowę, powinien udać się do lekarza, by ocenił, jak poważny jest uraz, lecz nie miała jeszcze dość energii, by się z nim spierać. Najpierw musi zorientować się w sytuacji i oczyścić umysł. Wzięła szklankę. – Dziękuję. Choć była straszliwie spragniona, piła małymi łykami w obawie, że jeśli wypije wodę zbyt szybko, wszystko zwymiotuje. Czuła się odrobinę mniej niespokojna. Przynajmniej serce już jej nie waliło, a oddech prawie wrócił do normy. Zmierzy sobie ciśnienie – mogła to zrobić za pomocą zegarka – ale jeszcze nie czuła się na siłach. Musiała mocno trzymać szklankę, by powstrzymać drżenie dłoni. Na pewno to zauważył. – Kręci się pani w głowie? – Bardzo. – Głowa boli? – Nie uwierzyłby pan jak bardzo. – Kiedyś miałem wstrząśnienie mózgu. Nic poważnego, tylko straszny ból, ale to wystarczyło. – Mój uraz chyba też nie jest poważny. Trochę zamazują mi się kształty, ale pamiętam, który mamy rok i kto jest wiceprezydentem. – No to jest pani lepsza ode mnie. Pewnie chciał zażartować, ale w jego tonie ani w wyrazie twarzy nie było nic zabawnego. Nie wyglądał na człowieka, który często się śmieje. Raczej w ogóle. Wypiła jeszcze jeden łyk wody i odstawiła szklankę na stolik przy łóżku. – Jestem wdzięczna za gościnę, panie… – Emory Charbonneau.
Spojrzała na niego zaskoczona. Skinął głową na koniec łóżka. Aż do teraz nie zauważyła leżącej tam saszetki i kilku innych rzeczy. Jeden z zauszników okularów był złamany. I poplamiony krwią. – Przeczytałem pani nazwisko na prawie jazdy – powiedział. – Wydanym w Georgii. Ale nazwisko brzmi jak z Luizjany. – Pochodzę z Baton Rouge. – Jak długo mieszka pani w Atlancie? Najwyraźniej adres też zauważył. – Wystarczająco długo, by nazywać ją domem. A skoro o tym mowa… – Nie ufając, że znów uda jej się wstać, przesuwała się na koniec łóżka, aż dosięgnęła saszetki. W środku razem z dwiema butelkami, jedną z wodą, drugą pustą, znajdowały się dwa banknoty dwudziestodolarowe, karta kredytowa, prawo jazdy, mapa, na której wyznaczyła trasę, i to, czego teraz potrzebowała najbardziej – telefon komórkowy. – Co pani robiła tam na górze? – zapytał. – Poza bie-ganiem. – To właśnie robiłam tam na górze. Biegałam. – Kiedy po raz trzeci bez powodzenia spróbowała włączyć telefon, zaklęła cicho pod nosem. – Chyba bateria zupełnie się wyładowała. Mogę pożyczyć pana ładowarkę? – Nie mam komórki. Kto nie ma komórki? – To może mogłabym skorzystać z telefonu stacjonarnego. Zapłacę za… – Nie mam żadnego telefonu. Przykro mi. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Żadnego telefonu? Wzruszył ramionami. – Nie mam do kogo dzwonić. I do mnie też nikt nie dzwoni. Ogarnęła ją panika, którą przed chwilą udało jej się zwalczyć. Uświadomiła sobie, że znajduje się całkowicie na łasce tego obcego mężczyzny. Sytuacja z kłopotliwej stała się przerażająca. W bolącej głowie pojawiły się nagle wizje zaginionych kobiet. Zniknęły, a rodziny nigdy się nie dowiedziały, co je spotkało. Fanatycy religijni porywali żony. Zboczeńcy trzymali w piwnicach zakute w łań-cuchy kobiety, głodzili je i torturowali na niewyobrażalne sposoby. Przełknęła kolejną falę mdłości. – Na pewno ma pan samochód – powiedziała najspokojniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć. – Mam pikapa. – To mógłby mnie pan zawieźć do miejsca, gdzie dziś rano zostawiłam samochód? – Mógłbym, ale… – Proszę nie mówić. Nie ma pan benzyny. – Nie, benzyna jest. – No to w czym problem? – Nie mogę pani zwieźć. – Zwieźć? – Z góry.
– Czemu nie? Sięgnął po jej rękę. Cofnęła ją gwałtownie. Rozdrażniony zmarszczył brwi, a potem przeszedł przez pokój i otworzył jedyne drzwi. Niepokój Emory ustąpił miejsca przerażeniu. Przytrzymując się mebli, przeszła powolutku przez pokój i stanęła przy otwartych drzwiach, które wyglądały jak zasłonięte szarą kotarą. Gęsta mgła ograniczała widoczność do kilkunastu centymetrów. – Nadciągnęła wczesnym popołudniem – powiedział. – Całe szczęście, że byłem tam dziś rano, bo mogłaby się pani ocknąć osaczona czymś takim. – Jestem osaczona czymś takim. – Na to wygląda. – Ale nie muszę być. – Oddech znów przyspieszył, prawie dyszała. – Zapłacę panu za podwiezienie. Obejrzał się przez ramię na leżącą na łóżku saszetkę. – Czterdzieści dolarów? Nie ma mowy. – Proszę podać cenę. Zapłacę, kiedy tylko dotrę do domu. Pokręcił głową. – Nie wątpię w pani uczciwość, ale żadna suma mnie nie skusi. Drogi na górze są wąskie i kręte, z przepaściami po obu stronach. Na większości nie ma barierek. Nie zaryzykuję życia pani ani swojego, nie mówiąc już o mojej furgonetce. – A pana sąsiedzi? Patrzył na nią skonsternowany. – Na pewno ktoś mieszkający w pobliżu ma telefon. Mógłby pan pójść… – Nikt nie mieszka w pobliżu. Zupełnie jakby mówiła do kołka w płocie. Albo słupa telefonicznego. – Muszę zawiadomić męża, że nic mi nie jest. – Może jutro – odparł, spoglądając w niebo, choć absolutnie nic nie było widać. – Zależy, jak szybko mgła się podniesie. – Zamknął drzwi. – Cała się pani trzęsie. Proszę stanąć przy ogniu. Albo jeśli potrzebuje pani skorzystać z łazienki… – Wskazał drzwi po drugiej stronie pokoju blisko łóżka. – Czasem jest tam zimno, ale włączyłem dla pani grzejnik. – Podszedł do pieca, na którym stał garnek. Coś się w nim gotowało. – Jest pani głodna? – Zdjął pokrywkę i zamieszał. Lekceważenie, z jakim podchodził do jej sytuacji, zdumiało ją. Przerażało. Była też wściekła jak diabli. – Nie mogę tutaj zostać przez całą noc. Choć w jej głosie zabrzmiał cień histerii, mężczyzna pozostał niewzruszony. Postukał łyżką w brzeg garnka, odłożył ją na talerzyk i nałożył pokrywkę. Dopiero wtedy odwrócił się i machnął ręką w stronę drzwi. – Sama pani widziała. Nie ma pani wyboru. – Zawsze jest jakiś wybór. Na moment odwrócił wzrok. – Nie zawsze – powiedział, gdy ich oczy znów się spotkały. Nie wiedząc, co robić, nie ruszała się z miejsca, podczas gdy on zaczął nakrywać do stołu. Znów zapytał, czy jest głodna.
– Nie. Jest mi niedobrze. – Czekałem na panią z jedzeniem, ale skoro pani odmawia, mogę sam? Nie wierzyła, że jej odpowiedź ma dla niego jakiekolwiek znaczenie, ale powiedziała, żeby się nie krępował. – Mam coś na ból głowy. A coca-cola uspokoi żołądek. Może powinna pani wrócić do łóżka. Leżąc, poczuje się jeszcze bardziej bezbronna. – Posiedzę chwilę. – Niepewnie podeszła do stołu. Przypomniała sobie, że ma palce poplamione krwią z rany na głowie. – Muszę umyć ręce. – Proszę usiąść, zanim pani upadnie. Z ulgą opadła na jedno z krzeseł. Przyniósł jej plastikową butelkę odkażającego żelu do rąk, z którego obficie skorzystała, po czym wytarła dłonie w papierowy ręcznik, oderwawszy kawałek z rolki stojącej na środku stołu. Bez wahania wziął od niej poplamiony krwią ręcznik i wrzucił do kosza na śmieci, po czym podszedł do zlewu i umył ręce gorącą wodą i mydłem w płynie. Otworzył puszkę coca-coli i postawił ją na stole razem z opakowaniem środków przeciwbólowych, paczką solonych krakersów i kostką masła w papierku. Przy piecu nałożył porcję gulaszu do ceramicznej miski. Usiadł naprzeciwko niej, oderwał kawałek ręcznika z rolki, położył sobie na kolanach i wziął łyżkę. – Nie podoba mi się, że jem sam. – Bardzo proszę. Wziął trochę gulaszu na łyżkę i zauważył, że Emory przygląda się zawartości miski. – Pewnie nie jest pani do czegoś takiego przyzwycza-jona. – W każdej innej sytuacji zjadłabym ze smakiem. Uwielbiam gulasz wołowy. – To sarnina. Podniosła wzrok na głowę jelenia wiszącą na ścianie nad kominkiem. Jednak potrafił się uśmiechać. – To nie ten jeleń. Był już tutaj, kiedy się wprowadziłem. – Wprowadziłem? Mieszka pan tu na stałe? Myślałam…. – Rozejrzała się po skromnie umeblowanym pokoju z niewielkimi wygodami i miała nadzieję, że go nie urazi. – Myślałam, że to chata myśliwska. Miejsce, z którego korzysta pan sezonowo. – Nie. – Jak długo pan tu mieszka? Oparł łokcie na stole i pochylił się nad miską. – Jakieś pół roku – mruknął bardziej do gulaszu niż do niej. – Pół roku. Nawet bez telefonu? Co by pan zrobił w nagłym wypadku? – Nie wiem. Jeszcze mi się nie przytrafił. Otworzył paczkę krakersów, wyjął dwa i posmarował masłem. Jeden zjadł, a drugi wrzucił do miski i połamał łyżką, zanim nabrał następną porcję. Obserwowała go z nieskrywaną ciekawością i lękiem. Położył na kolanach kawałek papieru, jakby to była serwetka z materiału, ale jadł, opierając łokcie na stole. Podawał masło w papierku i pokruszył krakersa do gulaszu, lecz wycierał usta po każdej łyżce. Choć mieszkał w starej chacie z bali, nie wyglądał jak człowiek z gór. Miał zarost, lecz zaledwie
jedno- lub dwudniowy. Był ubrany we flanelową koszulę w czerwono-czarną kratę, wsuniętą w wypłowiałe niebieskie dżinsy, ale ubranie było czyste. Ciemnobrązowe włosy opadały z tyłu na kołnierzyk, były więc dłuższe niż u większości mężczyzn w jego wieku. Na skroniach przetykały je pasma siwizny. Inny mężczyzna wyglądałby z tym dystyngowanie, a jego to postarzało. Mógł być dobrze po trzydziestce. Życie poznaczyło mu twarz kurzymi łapkami wokół oczu, zmarszczkami przy kącikach ust i nieufnością w zaskakujących niebieskozielonych oczach. Ten chłodny kolor kontrastował z opaloną i ogorzałą od wiatru twarzą. Mężczyzna stanowił dziwną mieszankę. Mieszkał w spartańskich warunkach, bez telewizora i telefonu, ale nie był flejtuchem i wyrażał się poprawnie. Na półkach przybitych do ścian z bali znajdowały się tuziny książek, w twardych i miękkich okładkach, wszystkie starannie ustawione. Zauważyła, że wszędzie panuje idealna czystość. W pokoju nie było jednak ani jednej fotografii, żadnych bibelotów ani pamiątek, niczego, co wskazywałoby na jego przeszłość albo teraźniejszość. Nie ufała jego swobodnemu zachowaniu ani tłumaczeniom, dlaczego nie mógł jej zawieźć do lekarza. Zadzwonić na numer dziewięćset jedenaście byłoby jeszcze łatwiej. Gdyby tylko chciał to zrobić. Mężczyzna nie zabiera tak po prostu nieprzytomnej i zakrwawionej kobiety ze szlaku i nie przynosi jej do swojej położonej na odludziu chaty w górach bez powodu, a jej nie przychodził do głowy żaden, z którym nie łączyłyby się podteksty kryminalne albo niemoralne, albo jedne i drugie. Nie dotknął jej w żaden nieprzystojny sposób, ale może był psychopatą, który nie atakuje ofiar, gdy są nieprzytomne. Może woli, by zdawały sobie sprawę z tortur i odpowiednio na nie reagowały. – Jesteśmy w Karolinie Północnej? – zapytała drżącym głosem. – Tak. – Pytam, bo niektóre szlaki w parku biegną aż do Tennessee. Pamiętała, że zaparkowała w wyznaczonym miejscu, rozciągnęła się, zapięła saszetkę i ruszyła. Przypomniała sobie cichy las po obu stronach szlaku i rzednące zimne powietrze, gdy wbiegała coraz wyżej. Ale nie pamiętała, jak upadła i uderzyła się w głowę tak mocno, że aż doznała wstrząśnienia mózgu. Zastanawiała się więc, czy w ogóle do tego doszło. Poczęstowała się jednym krakersem i wypiła łyk coca-coli w nadziei, że to połączenie uspokoi mdłości. – Jak tu jest wysoko? – Prawie tysiąc pięćset metrów – odparł. – Trudny teren do biegania. – Trenuję do maratonu. Zainteresowany przestał jeść. – Pierwszego? – Tak naprawdę piątego. – Ho, ho. Ma pani nadzieję poprawić czas? – Zawsze. – Więc narzuciła sobie pani ostry reżim. – Ja tak na to nie patrzę. Uwielbiam to.
– To spore wyzwanie. Biegać długie dystanse na takiej wysokości. – Ale potem łatwiej biegać niżej. – Nie martwi się pani przetrenowaniem? – Jestem ostrożna. Uważam zwłaszcza na prawą stopę. W zeszłym roku miałam złamanie przeciążeniowe. – Nic dziwnego, że ją pani oszczędza. Spojrzała na niego ostro. – Skąd pan to wie? – Zauważyłem, gdy kuśtykała pani od łóżka do drzwi. Możliwe, pomyślała. A może zauważył to wcześniej, gdy obserwował ją przez lornetkę? Z jakiej odległości? Twierdzi, że z odległej grani, ale może stał dużo bliżej. Nie zadała mu jednak tych pytań, lecz kontynuowała rozmowę w nadziei, że zdobędzie więcej informacji. – Stopa dawała mi w kość w zeszłym roku po Bostonie. Podiatra poradził mi, żebym na trzy miesiące przestała biegać. Nie znoszę bezruchu, ale poszłam za jego radą. Kiedy dał mi zielone światło, znów zaczęłam trenować. – Kiedy jest ten maraton? – Za dziewięć dni. – Dziewięć dni. – Tak, wiem – westchnęła. – Ten wypadek przydarzył mi się w najmniej odpowiednim czasie. – Chyba będzie musiała pani zrezygnować. – Nie mogę. Muszę przebiec ten maraton. Nie zapytał dlaczego, tylko na nią spojrzał. – Zbieramy fundusze. Pomogłam go zorganizować. Ludzie liczą na mnie. Zanim znów się odezwał, nabrał kolejną porcję gulaszu i przeżuł. – Na prawie jazdy jest napisane doktor Emory Charbonneau. Doktor medycyny? – Pediatra. Mam gabinet z dwoma ginekologami położnikami. – Przejmuje pani dzieci, gdy już przyjdą na świat? – Taki był plan, gdy zakładaliśmy praktykę. – Ma pani dzieci? Zawahała się, a potem pokręciła głową. – Mam nadzieję, że kiedyś. – A pan Charbonneau? Też jest lekarzem? – Pan Surrey. – Słucham? – Mój mąż nazywa się Jeff Surrey. Kiedy się pobraliśmy, byłam już doktor Charbonneau. Z powodów zawodowych nie chciałam zmieniać nazwiska. Nie skomentował tego, tylko lekko zmarszczył brwi. – Czym on się zajmuje? – Jest doradcą finansowym. Inwestycje. Fundusze. – Dla bogatych ludzi?
– Przypuszczam, że niektórzy jego klienci są dobrze sytuowani. – Nie wie pani? – Nie rozmawia ze mną o finansach klientów. – Racja. Nie powinien. Odgryzła kawałek krakersa. – A pan? – Co ja? – Czym się pan zajmuje? Spojrzał na nią i z całą powagą odparł: – Żyję.
Rozdział trzeci „Żyję”. Nie był zbyt rozmowny i Emory wyczuła, że nie ma ochoty rozwijać tematu. Przez chwilę wytrzymał jej spojrzenie, a potem włożył łyżkę do pustej miski i odsunął krzesło. Zaniósł naczynia do zlewu, wrócił do stołu i zapytał uprzejmie, czy ma jeszcze ochotę na krakersy. – Nie, ale zatrzymam coca-colę. Kiedy zabrał się do mycia naczyń, przeprosiła. Stąpając ostrożnie, by utrzymać ściany w pionie, a podłogę w poziomie, skierowała się do łazienki. Grzejnik był staroświecki jak ten należący niegdyś do jej prababki. Błękitne płomienie ślizgały się za poczerniałą ceramiczną kratką. Skorzystała z toalety, umyła ręce i twarz i przepłukała usta wodą z odrobiną pasty do zębów wyciśniętą z tubki, którą znalazła w szafce nad umywalką. Oprócz pasty znajdowała się tam butelka wody utlenionej, brzytwa i krem do golenia w sprayu, pudełko plastrów, słoiczek z multiwitaminą i szczotka do włosów. Kabina prysznicowa była wykonana z blachy. Koszyczek zawieszony przy prysznicu zawierał jedynie kostkę mydła i butelkę szamponu. Marzyła, by zmyć krew z włosów, ale bała się, że otworzy ranę. Guz się nie powiększył, ale każdy nacisk wywoływał ostry ból. Nie mogła się oprzeć i zajrzała do małej stojącej szafki. Na półkach leżały starannie ułożone ręczniki i myjki, rolki papieru toaletowego, kostki mydła i środki czys-tości. Do tego zestawu zdecydowanie nie pasowały pudełka nabojów. Leżały na najwyższej półce, opisane według kalibru. Musiała wspiąć się na palce, by zdjąć jedno z nich. Podniosła wieczko. W blasku światła znad umywalki naboje wyglądały na wielkie, długie i zabójcze. Szybko zamknęła pudełko i odłożyła na miejsce, zastanawiając się, gdzie mężczyzna trzyma broń pasującą do tego zapasu amunicji. Kiedy wyszła z łazienki, w pokoju było ciemno. Mrok rozświetlał jedynie blask ognia na kominku i lampka nad zlewem. Mężczyzna wieszał na jego brzegu złożoną ścierkę do naczyń. Słysząc, że już jest z powrotem, odwrócił się. – Pomyślałem, że będzie pani chciała wcześnie się położyć – rzucił przez ramię. Spojrzała na łóżko. Kołdra, którą zostawiła skotłowaną, leżała wyprostowana i wygładzona, z jednej strony złożona dokładnie pod kątem prostym. Zakrwawiona poszewka poduszki została wymieniona na świeżą. – Prześpię się na fotelu. – Będzie pani spać w łóżku. – Pociągnął za sznurek, by zgasić światło nad zlewem. Czynność ta kryła w sobie nieodwracalność sugerującą, że wszelkie spory dotyczące spania okażą się daremne. Emory usiadła na brzegu łóżka. Cały dzień spędziła w legginsach do biegania. Sportowy stanik opinał ją ciasno. Za nic jednak nie zdejmie z siebie ani niteczki, a jeśli on zamierza ją rozebrać,
czeka go walka. Zabrakło jej tchu, gdy ruszył w stronę łóżka. Jednak postawił tylko na stoliku słoiczek środków przeciwbólowych i puszkę coca-coli i wszedł do łazienki. Po chwili wrócił z wodą utlenioną i kilkoma złożonymi kawałkami papieru toaletowego. – Nie mam waty ani gazy – powiedział, polewając wodą papier. Odstawił butelkę i pochylił się w jej stronę. – Sama to zrobię. – Nic pani nie widzi. Jeśli zrobi to pani po omacku, może pani otworzyć ranę. Wiedziała, że ma rację, więc opuściła ręce. – Proszę odwrócić głowę… – Popchnął jej brodę wierzchem dłoni. Siedziała nieruchomo, spięta i zdenerwowana, podczas gdy on dezynfekował ranę. – Boli? – Trochę. Bolało bardzo, ale nie wiedziała, jak się poskarżyć, nie krytykując przy tym jego techniki. Prawdę mówiąc, ciężko było w ogóle myśleć o czymkolwiek, gdy pochylał się nad nią. Jej twarz znajdowała się tak blisko jego brzucha, że czuła niepokój i odetchnęła dopiero wtedy, kiedy powiedział: „Gotowe” i odsunął się. – Nie chciałabym pobrudzić następnej poszewki. – Plamy z krwi można sprać. W większości wypadków. – Wziął słoiczek z pigułkami, wytrząsnął dwie na dłoń, a potem wyciągnął rękę. – Pomogą na ból głowy. – Poczekam. Może da się wytrzymać. Nie wyglądał na przekonanego, ale wrzucił pigułki z powrotem i odstawił słoiczek na stolik. – Będą tutaj, jeśli zmieni pani zdanie. Proszę mi dać znać, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała. – Dziękuję. Dam. Ale jestem pewna, że wszystko będzie w porządku. – Może powinienem panią budzić co jakiś czas. Żeby się upewnić, że się pani ocknie. – To dobry pomysł. Ale zamiast pana niepokoić, ustawię budzik w zegarku. Zacisnął usta z dezaprobatą. – Jak pani chce – rzucił i odwrócił się. Położyła się i podciągnęła kołdrę pod brodę. Choć zamknęła oczy, pozostała czujna i nasłuchiwała, jak porusza się po pokoju, dorzuca polana do ognia i przesuwa ekran kominka na miejsce. „Plamy z krwi można sprać. W większości wypadków”. Powiedział to jak ktoś, kto miał już z czymś takim do czynienia. Zadrżała na myśl, jak bardzo jest bezbronna. Nie mogła nawet ustać sama dłużej niż kilka minut. Gdyby miała się bronić, co by zrobiła? W college’u chodziła na zajęcia z samoobrony, lecz to było dawno temu. Pamiętała tylko, że nie należy myśleć o napastniku jako o całości, lecz trzeba się skoncentrować na poszczególnych jego częściach podatnych na kontratak. Oczy, nos, uszy, jądra. Bała się, że ta zasada nie znajdzie zastosowania w przypadku mężczyzny, który wydawał się mocny jak sekwoja. Żałowała, że nie wzięła ukradkiem jednego z tych zabójczych nabojów. Koniuszek wbity w oko mógłby poważnie zranić. Zatrzymałby olbrzyma nawet na tyle, by mogła się obok niego prześliznąć. Usłyszała stłumiony przez wykładzinę odgłos butów spadających na podłogę, a potem skrzypienie skóry, gdy układał się na jednym z mebli. Uniosła lekko powieki i zobaczyła, że wybrał fotel. Wyciągnął
się wygodnie, przykrywając narzutą. O dziwo, patrzył prosto na nią, a w jego oczach odbijał się blask ognia niczym u drapieżnika. Usłyszała jego głos. – Odpręż się, doktorko. Gdybym chciał panią skrzywdzić, już bym to zrobił. Rozsądek podpowiadał jej, że to prawda. Spała bezbronnie przez całe popołudnie, a on nic jej nie zrobił. Mimo to… – Dlaczego pan mnie tu przyniósł? – Już mówiłem. – Ale nie wierzę, że to prawda. Nie do końca. – Nie panuję nad tym, w co pani wierzy. Ale nie musi się pani mnie bać. – Czy Drakeland to najbliższe miasteczko? – zapytała po chwili. – Nie. – To jakie? – Nigdy pani o nim nie słyszała. – Daleko? – W linii prostej? Osiemnaście kilometrów. – A drogą? – Dwadzieścia trzy. – Mogłabym bez trudu tam pobiec. Z górki to nie byłoby wyzwanie. Nie rzucił: Och, na miłość boską, kobieto, masz wstrząśnienie mózgu i nie możesz iść prosto, a co dopiero biec. Nie odezwał się ani słowem, co jeszcze bardziej działało jej na nerwy, niż gdyby wytknął jej brak logiki. Jego milczenie było też bardziej złowieszcze, niż gdyby powiedział jej prosto z mostu, że nigdzie się stąd nie ruszy, że przyniósł ją tutaj, by została jego seksualną niewolnicą, i jeśli nie chce umrzeć, lepiej, żeby nie planowała ucieczki. Udało się jej jednak umknąć przed jego opalizującym spojrzeniem, zamykając oczy. Przez pięć minut leżeli w napięciu, przerywanym trzaskaniem ognia na kominku. Pomimo strachu była wyczerpana. Mięśnie same z siebie zaczęły się odprężać. Zagłębiła się w materac. Wstrząśnięty mózg ciągnął ją w stronę zapomnienia. Już miała zasnąć, gdy nagle się ocknęła. – Nie powiedział mi pan, jak się nazywa. – Zgadza się – odparł. – I nie powiem. * * * Przed zaśnięciem Emory ustawiła budzik na dwie godziny później, lecz ten środek ostrożności okazał się zbędny. Kilka minut przed dzwonkiem mężczyzna stał już przy łóżku, potrząsając ją lekko za ramię wielką dłonią. – Doktorko? – Nie śpię. – A spałaś?
– Drzemałam. – Boli cię głowa? – Tak. – Chcesz wziąć pigułki? – Nie teraz. Przez chwilę stał bez słowa. – Potrzebujesz skorzystać z łazienki? – Może. W tym przypadku może oznaczało tak, bo fala mdłości obudziła ją już pół godziny wcześniej. Próbowała leżeć nieruchomo i ją zwalczyć. Nie chciała ryzykować, że go obudzi, i iść sama do łazienki. Nie chciała prosić go o pomoc, ale za nic nie chciała zwymiotować w jego łóżku. Kiedy więc zapytał o łazienkę, choć rzuciła tylko może, była wdzięczna, że potraktował to jako zdecydowane, wymagające natychmiastowej reakcji tak. Odsunął pościel. Przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i opuściła stopy na podłogę. Ujął ją pod ramiona i pomógł wstać. Na kolanach jak z waty zrobiła pierwszy niepewny krok. – Spokojnie. Objął ją w pasie i przycisnął do swojego boku. – Przepraszam za kłopot. – Nie ma sprawy. Od łazienki dzieliło ją tylko kilka kroków, lecz odległość wydawała się dłuższa niż Wielki Mur Chiński. Kiedy dotarli do drzwi, wyciągnął rękę i włączył światło, a potem otworzył drzwi. – Nie spiesz się – rzucił. Musiała się jednak pospieszyć. Natychmiast opadła na kolana przed muszlą. Niewiele miała do zwrócenia, lecz intensywne skurcze wstrząsały całym jej ciałem i wymiotowała dalej, nawet gdy już nic nie zostało w żołądku. Kiedy wymioty wreszcie ustały, spuściła wodę i opierając się o umywalkę, z trudem podniosła się z podłogi. – W porządku? – zapytał zza drzwi. – Lepiej. Woda jeszcze nigdy nie była tak zimna jak ta, która spłynęła z kranu, lecz dobrze było spryskać nią twarz. Kilka razy przepłukała usta. Wszystko nadal było trochę zamazane, ale cieszyła się, że nie może dokładnie zobaczyć swojego odbicia w lustrze. Nawet niewyraźne było okropne. Jej twarz była ziemista, a wargi zupełnie pozbawione koloru. Włosy przykleiły się do głowy. Zakrzepła krew tworzyła paskudną czarną skorupę. Była jednak zbyt wykończona, by się przejmować swoim wyglądem. Bardziej martwił ją ból głowy. Nie przypominał już pistoletu do wbijania gwoździ. Był bardziej tępy. Jakby ktoś od środka uderzał ją w czaszkę pałką. Światło jeszcze go pogarszało. Zgasiła je i szurając stopami, przesunęła się do drzwi. Stał tuż za nimi. Na wysokości oczu miała jego mostek. – Po tym chyba czuję się lepiej. – To dobrze. Wyciągnął rękę, by ją podtrzymać, lecz kiedy dotknął jej ramienia, przesunął dłoń na kark i wsunął
pod włosy. – Jesteś cała mokra. Kiedy wymiotowała, oblał ją zimny pot i teraz całe ubranie było wilgotne. – Nic mi nie będzie – wydusiła z trudem. Zaczęła szczękać zębami. Odprowadził ją do łóżka i posadził na brzegu. – Znajdę ci coś do przebrania. – Nie, naprawdę… – Nie będziesz leżeć całą noc w wilgotnym ubraniu. Podszedł do komody wsuniętej pod ukośny sufit i wyjął z szuflady flanelową koszulę bardzo podobną do tej, którą miał na sobie. Kiedy podał ją Emory, spojrzała mu prosto w oczy. – Nie rozbiorę się – powiedziała z naciskiem. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem poszedł do łazienki. Wrócił ze złożonym świeżym ręcznikiem. Gest był uprzejmy w przeciwieństwie do wyrazu twarzy. Jego usta zacisnęły się w cyniczną linię. – Twoja cnota jest bezpieczna, doktorko. Zamierzałem rozstawić parawan, by zapewnić ci minimum prywatności. Odsunął parawan od ściany, rozłożył i przeszedł na drugą stronę. Czuła się jak niewdzięczna idiotka. Skromność zostawiła w szkole medycznej. Razem z kolegami i koleżankami ćwiczyli na sobie procedury, zwykle do wtóru rubasznych dowcipów. Nagość i funkcje ciała traktowała więc naturalnie. Kiedy rozpinała koszulkę do biegania, przekonywała samą siebie, że protestowała przeciwko rozbieraniu się powodowana nie skromnością, lecz instynktem samozachowawczym. Mężczyzna był troskliwy i taktowny, zachowywał się jak dżentelmen. Ale jak można ufać człowiekowi, który nie chce wyjawić nawet swojego imienia? Rozebrała się tak szybko, jak pozwalało jej niekontrolowane drżenie. Naga do pasa wytarła się ręcznikiem, a potem włożyła pożyczoną koszulę. Flanela była stara i miękka i cudownie było pozbyć się uciskającego ciało sportowego stanika. Jako ostatnie zdjęła legginsy. Rano znów je włoży, ale na razie miło było wsunąć gołe nogi pod kołdrę. Nie widział jej, ale musiał słyszeć szelest ubrań i pościeli. – Teren jest czysty? – zapytał, kiedy już się położyła. – Możesz zostawić parawan. Zaczął go składać. – Wolę, żeby został. Najwyraźniej jej zdanie się nie liczyło. Odstawił parawan na miejsce przy ścianie. – Muszę cię widzieć. – Powiem ci, jeśli będę czegoś potrzebowała. – Nie powiedziałaś, że musisz zwymiotować, i o mało co nie doszło do katastrofy. – Schylił się i spod stolika przy łóżku wyjął metalowy kosz na śmieci. – Jeśli nie zdążę na czas. – Ustawił go w miejscu, w które musiała trafić, gdyby spuściła głowę z łóżka. – Mdłości chyba już minęły.