kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Brown Sandra - W objęciach nocy - (01. Saga rodziny Coleman)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Brown Sandra - W objęciach nocy - (01. Saga rodziny Coleman) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BROWN SANDRA Cykl: Saga rodziny Coleman
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 360 stron)

W OBJECIACH NOCY

ROZDZIAŁ PIERWSZY „Czemu Bóg sprawił, że śmierć jest tak bolesna?” - myślała młoda kobieta. Przycisnęła ręce do wydętego brzucha, gdy przeszył ją kolejny paroksyzm bólu. Kiedy minął, dyszała z wysiłku jak zranione zwierzę, próbując zebrać siły przed następnym atakiem. Nadejdzie na pewno w ciągu paru minut - mimo wszystko nie wierzyła, że umrze, zanim urodzi dziecko. Drżała. Padał chłodny deszcz, każda kropla kłuła jak cienka igła, przenikając podartą suknię i strzępy bielizny. Łachmany kleiły się do ciała niczym wilgotny całun, ich ciężar przygniatał ją do ziemi równie mocno jak nieustający ból. Przemarzła do szpiku kości, lecz mimo to, po wielu godzinach bolesnego wysiłku, ociekała potem. Kiedy to się zaczęło? Wczoraj wieczorem po zachodzie słońca. Promieniujący ból krzyża nasilał się, ściskał jej łono żelazną obręczą. Zachmurzone niebo utrudniało określenie pory dnia, lecz prawdopodobnie był już ranek. Przy kolejnym skurczu próbowała skupić uwagę na fantazyjnym wzorze, jaki tworzyły nad jej głową konary i liście. Po niebie przesuwały się ciężkie chmury, nieczułe na los dwudziestoletniej kobiety, która samotnie leżała w jakimś lesie w stanie Tennessee, wydając na świat owoc swego łona, o którym nie chciała myśleć jako o dziecku ani nawet istocie ludzkiej. Wtuliła policzek w posłanie z mokrych, zbutwiałych liści. Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Dziecko poczęło się w krzywdzie i poniżeniu i nie zasługiwało na to, by urodzić się w innych okolicznościach. „Dobry Boże, pozwól mi teraz umrzeć” - modliła się, gdy jej ciało spinał kolejny skurcz. Dudnił we wnętrzu jak grzmot, przetaczał się, nabierał rozpędu i rozbijał o ściany jej brzucha, promieniując bólem na całe ciało.

Wczoraj wieczorem starała się nie zwracać na to uwagi i szła nie zatrzymując się. Gdy spomiędzy jej ud chlusnęła woda, choć tego nie chciała, musiała się położyć. Każdy dzień wędrówki oddalał ją o kolejnych parę mil od ciała, które z pewnością zostało już odkryte. Próbowała się łudzić, że nigdy go nie odnajdą, lecz w gruncie rzeczy nie oczekiwała tak pomyślnego obrotu sprawy. Bóg niewątpliwie ukarał ją okrutnym cierpieniem za satysfakcję, jaką odczuwała patrząc na śmierć jednej ze stworzonych przez Niego istot, a także za niechęć, jaką budziło w niej życie, które nosiła w sobie przez dziewięć miesięcy. Choć było to grzeszne pragnienie, modliła się, by nigdy nie ujrzeć dziecka, które teraz rozpaczliwie walczyło o uwolnienie się z jej ciała. Chciała umrzeć pierwsza. Następny atak bólu był silniejszy od poprzednich i poderwał ją do półsiedzącej pozycji. W nocy, gdy ulewa zniszczyła jej pończochy, zdjęła je i odrzuciła od siebie. Teraz odnalazła je i wytarła nimi mokrą twarz. Dygotała ze strachu i bólu. Uniosła postrzępiony brzeg sukni i ostrożnie włożyła rękę między nogi. - Och... - zawyła i poczęła szlochać. Jej łono było szeroko rozwarte. Dotknęła palcami główki dziecka. Cofnęła dłoń unurzaną w śluzie i krwi i otworzyła ze zgrozy usta. Jęczała jak w agonii, gdy jej ciało prężyło się, by wypchnąć na zewnątrz istotę, która była mu obca od pierwszego z dziewięciu wspólnie przeżytych miesięcy. Uniosła się na łokciach, rozstawiła szeroko uda i zaczęła z całej siły przeć. Oczy nabiegły krwią. Bolały zaciśnięte szczęki, przygryzione wargi upodobniły twarz do upiornej maski. W krótkiej chwili spokoju głęboko oddychała. Potem przyszedł kolejny skurcz. I następny. Krzyknęła, zbierając resztki sił do końcowego wysiłku i napierając całym ciężarem ciała na jedno wąskie, rozdarte miejsce. Nareszcie była wolna.

Wyczerpana opadła na liście. Oddychała głęboko i cieszyła się teraz, że chłodny deszcz obmywa jej twarz. W gęstym lesie nie słyszało się żadnego dźwięku prócz jej ciężkiego oddechu i spadających z nieba kropli. Cisza była dziwnie niepokojąca. Nie słyszała krzyku dziecka, które przed chwilą urodziła, nie czuła żadnego ruchu. Usiadła z trudem i podniosła długą spódnicę. Mimo wcześniejszych modlitw krzyknęła z rozpaczy, gdy ujrzała dziecko, przypominające małą, siną kulkę, leżące martwe między jej udami. Pępowina, która dotąd przekazywała mu pożywienie i tlen, stała się narzędziem śmierci, owijając ciasno jego szyję. Narodziny okazały się aktem samobójczym. Dziewczyna pomyślała, że dziecko może wybrało śmierć, czując instynktownie, iż wzgardzi nim własna matka. Wolało umrzeć, niż żyć w poniżeniu. - Przynajmniej nie będziesz nigdy cierpieć, moje maleństwo - szepnęła. Położyła się na wilgotnej ziemi i spojrzała w niebo. Czuła, że ma dreszcze i wysoką gorączkę, a myśl o dzieciach, które umierają w łonach matek, doprowadzała ją do obłędu. Pocieszała się tylko, że jej dziecko nie chciało żyć bardziej, niż ona mu tego życzyła, że wolało umrzeć, czego i ona pragnęła. Powinna modlić się o przebaczenie za uczucie ulgi, jaką przyniosła jej śmierć dziecka, ale była zbyt zmęczona. Bóg na pewno zrozumie. To przecież On doświadczył ją tak wielkim cierpieniem. Czy nie zasłużyła na odpoczynek? Zamknęła oczy. Deszcz spływał jej po twarzy jak kojący balsam. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przeżyła chwilę takiego spokoju. Teraz mogła umrzeć. - Myślisz, że nie żyje? - powiedział ktoś zachrypniętym z przejęcia młodym głosem. - Nie wiem - szepnął ktoś drugi, chyba nieco starszy. - Dotknij jej, to się przekonasz. - Nie chcę. Sam jej dotknij. Wysoki, szczupły chłopak uklęknął przy leżącej nieruchomo postaci. Ostrożnie, tak

jak uczył go ojciec, oparł o drzewo strzelbę, zwracając ją lufą do góry. Ręce mu drżały, gdy wyciągał je w stronę dziewczyny. - Boisz się, co? - judził młodszy. - Nie - burknął w odpowiedzi. Chcąc to udowodnić, zbliżył palec wskazujący do górnej wargi dziewczyny, nie dotykając jej jednak. - Oddycha - rzekł z ulgą. - Żyje. - Czy sądzisz... Jezu, Bubba, ona krwawi... - Bubba cofnął się odruchowo. Jego brat Seth miał rację. Strumyczek krwi utworzył ciemną kałużę, widoczną pod suknią, która ledwie zakrywała kolana dziewczyny. Nie miała na nogach pończoch, jej skórzane buty były popękane, a zniszczone, porwane sznurowadła - powiązane w wielu miejscach. - Jak myślisz, może ją ktoś postrzelił? Może powinniśmy zobaczyć... - Wiem, wiem - odparł ze zniecierpliwieniem Bubba. - Zamknij swoją cholerną gębę. - Powiem mamie, że używasz brzydkich słów, jeśli... - Zamknij się! - Bubba spojrzał z irytacją na brata. - Wtedy ja powiem, że zabrudziłeś ziemią wodę do mycia pani Stanley, gdy poskarżyła się, że za bardzo hałasujesz. - Seth umilkł przestraszony, a Bubba znów odwrócił się do dziewczyny i podniósł niepewnie rąbek jej brązowej sukni. - O Boże! - krzyknął, puszczając materiał i zrywając się na równe nogi. Opadająca tkanina nie przykryła, niestety, martwego ciałka, leżącego między smukłymi udami dziewczyny. Chłopcy patrzyli ze zgrozą na zwłoki dziecka. Z gardła Setha wydobył się dziwny dźwięk. - Niedobrze ci? - spytał Bubba. - Nie. - Seth z trudem przełknął ślinę. - Nie sądzę - dodał bez przekonania. - Idź po mamę. I tatę. Musi ją zanieść do wozu. Trafisz z powrotem? - Oczywiście. - Seth poczuł się obrażony.

- To idź. Ona przecież w każdej chwili może umrzeć. - Seth przyglądał się bladej twarzy dziewczyny. - Ładna. Czy znów ją dotkniesz, gdy pójdę? - Idź! - ponaglił Bubba, patrząc groźnie na brata. Seth zaczął się przedzierać przez zarośla. Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, zawołał: - Będę wiedział, jeśli spojrzysz tam, gdzie ci nie wolno. Powiem mamie. Bubba Clearwater chwycił szyszkę i cisnął nią w młodszego brata. Upadła blisko celu, lecz Seth zdążył odskoczyć. Gdy znikł z pola widzenia, Bubba klęknął przy dziewczynie. Przygryzł wargę, nim odważył się znów spojrzeć na martwe dziecko. Potem ujął w dwa palce brzeg jej sukni i przykrył zwłoki. Pot wystąpił mu na czoło, ale nie widząc dziecka poczuł się lepiej. - Proszę pani - szepnął. - Czy pani mnie słyszy? - Ostrożnie dotknął jej ramienia. Jęknęła i niespokojnie poruszyła głową. Nigdy nie widział takich pięknych włosów. Choć ubłocone i pełne mokrych liści, wyglądały bardzo ładnie i miały niezwykle oryginalną barwę - coś pośredniego między brązem i złotem. Zdjął z szyi zawieszoną na skórzanym rzemyku butelkę i otworzył ją. - Chce pani pić? - Przytknął butelkę do warg dziewczyny i wylał parę kropel. Wysunęła język i zlizała je łapczywie. Bubba patrzył urzeczony, jak otwiera oczy i półprzytomna spogląda na niego. Klęczący chłopak wyglądał na jakieś szesnaście lat. Miał tak jasne włosy, że wydawały się jej białe. Czy był aniołem? Może trafiła już do nieba? Jeśli tak, nie było lepsze od ziemi. Takie samo niebo, drzewa, zalany deszczem las. Ten sam ból między udami. Jednak żyje! „Nie, nie, chłopcze, idź stąd. Chcę umrzeć”. Znów zamknęła oczy i straciła przytomność. Bubba, czekając na rodziców, usiadł bezradnie pod drzewem i nie spuszczał oczu z

twarzy dziewczyny, bojąc się, że może umrzeć. Wreszcie usłyszał, że nadchodzą. - Co się stało, synu? Seth bredzi o jakiejś dziewczynie - powiedział Harry Clearwater. - Widzicie, mówiłem wam. - Seth podekscytowany wskazał na leżącą postać. - To ona. - Odejdźcie na bok i pozwólcie mi ją obejrzeć. - Mama niecierpliwym ruchem odsunęła mężczyzn i kucnęła przy młodej kobiecie. Odgarnęła z jej policzków pozlepiane błotem włosy. - Jaka ładna. Co ona robi na tym odludziu? - Tu jest dziecko, Sue. Sue Clearwater spojrzała na Bubbę, a potem na męża, dając mu znak, by zajął czymś chłopców. Gdy odwrócili się plecami, uniosła wysoko suknię dziewczyny. Wiele w życiu widziała, lecz ten widok był wyjątkowo przykry. - Boże miłosierny - wymamrotała. - Harry, pomóż mi tutaj. A wy biegnijcie do wozu i powiedzcie Alice, by przygotowała posłanie. Rozpalcie ognisko i postawcie garnek wody, żeby się zagotowała. Rozczarowani, że ominie ich to, co najciekawsze, zaprotestowali jednogłośnie. - Ale, mamo... - Powiedziałam. - Bojąc się gniewu matki, chłopcy powłócząc nogami odeszli do obozu, w którym podróżni z karawany odpoczywali, korzystając z niedzieli. - Nie jest dobrze, prawda? - spytał Harry, klękając obok żony. - Nie. Najpierw trzeba wyjąć łożysko. Tak czy inaczej, może dostać zakażenia i umrzeć. W milczeniu zakrzątnęli się przy nieprzytomnej dziewczynie. - Co mam z tym zrobić? - spytał Harry. Włożył łożysko wraz z martwym dzieckiem do brezentowego worka i zaciągnął rzemienie. - Pochowaj. Ona na pewno nie będzie miała w najbliższych dniach dość sił, by odwiedzić grób. Oznacz miejsce, gdyby chciała tu kiedyś przyjść.

- Przykryję grób kamieniami, by nie rozgrzebały go zwierzęta - odrzekł z powagą Harry i zaczął kopać w grząskiej ziemi małą łopatką, którą z sobą przyniósł. - Co z nią? - spytał, gdy skończył i wytarł ręce w chustkę. - Ciągle krwawi, ale opatrzyłam ją. Nic więcej nie możemy zrobić. Zaniesiesz ją do wozu? - Jeśli pomożesz mi ją podnieść. - Dziewczyna oprzytomniała i próbowała się bronić, gdy Harry podniósł ją, biorąc pod kolana i plecy. Po chwili jej ramiona opadły i znów straciła przytomność. - Ma dziwne włosy - zauważył. - Nigdy nie widziałam takiego koloru - odrzekła zbierając rzeczy. - Pośpieszmy się, bo znów zaczyna padać. Paliło ją między udami. Miała wyschnięte gardło. Całe ciało płonęło i sprawiało ból. Mimo to czuła, że jest jej wygodnie, ciepło i sucho. Może wreszcie znalazła się w niebie? Czy ten jasnowłosy chłopak pozwolił jej umrzeć i teraz jest taka spokojna i bezpieczna? Ale w niebie podobno nie odczuwa się bólu. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą biały sufit. Na skrzyni obok jej łóżka stała paląca się lampka. Wyciągnęła nogi na tyle, na ile pozwalał jej ból, i poczuła, że leży na miękkim posłaniu. Miała na sobie białą nocną koszulę. Niespokojnie przesunęła dłońmi po ciele, które wydało jej się obce. Wtedy uświadomiła sobie, że ma płaski brzuch. Opadły ją koszmarne wspomnienia. Strach, ból, upiorny widok martwego dziecka, które leżało sine i zimne między jej nogami. Rozpłakała się. - Już dobrze, uspokój się. Płaczesz przez sen od wielu godzin. Dłoń, która otarła łzy z jej policzka, była szorstka i spracowana, lecz jej dotknięcie sprawiło taką samą przyjemność, jak pełen troski głos. - Czy chcesz trochę bulionu? Zrobiłam go z królika, którego chłopcy upolowali rano,

nim ciebie znaleźli. - Omal nie zakrztusiła się gęstym rosołem, który kobieta podała jej na łyżce. Smakował jej. Była głodna. - Gdzie jestem? - spytała. - W naszym wozie. Nazywam się Sue Clearwater. Moi chłopcy znaleźli cię w lesie, pamiętasz? Okropnie ich wystraszyłaś. - Zachichotała, Seth biega wokoło i wszystkim o tym opowiada. Czy mówiłam ci już, że jedziemy do Teksasu? Za dużo było tych nowin, by mogła je ogarnąć myślą jednocześnie, więc skupiła się na przełykaniu rosołu. Napełnił jej żołądek przyjemnym ciepłem. Uciekała od paru tygodni, tak bojąc się pościgu, że z wyjątkiem kilku dni nie korzystała z żadnego schronienia, tylko spała pod gołym niebem i żywiła się owocami, które zbierała w lesie. Koścista twarz pochylonej nad nią kobiety była surowa, ale sympatyczna. Rzadkie szarobrązowe włosy tworzyły na karku ciasno zwinięty węzeł. Kobieta była masywna, wielkie piersi sięgały do szerokiej talii. Nosiła czystą, lecz spłowiałą perkalową suknię. Z licznymi zmarszczkami na twarzy kontrastowały zaróżowione jak u młodej dziewczyny policzki. Miało się wrażenie, że jakiś łaskawy bóg obejrzawszy swoje dzieło uznał, że jest zbyt chropawe, i pomalował na różowo policzki, aby złagodzić surowość rysów. - Najadłaś się? - Dziewczyna skinęła głową. Kobieta odstawiła garnek z rosołem. - Chciałabym wiedzieć, jak się nazywasz - powiedziała niepewnie, jakby obawiając się, że pytanie może być uznane za drażliwe. - Bella. - Ładnie, ale to chyba nie wszystko? Kim są twoi bliscy? - Dziewczyna odwróciła głowę. Przypomniała sobie twarz matki; piękną i młodą, ale bladą, pozbawioną wyrazu twarz kobiety umierającej z rozpaczy. - Tylko Bella - odrzekła spokojnie. - Nie mam rodziny. Sue zastanawiała się przez chwilę nad tymi słowami, po czym wzięła dziewczynę za rękę i lekko nią potrząsnęła. Gdy

Bella znów na nią spojrzała, próbowała dalej: - Urodziłaś dziecko. Gdzie jest twój mąż? - Nie żyje. - Och, co za nieszczęście! - Nie. Cieszę się, że umarł. – Sue Clearwater była wstrząśnięta, lecz z uwagi na stan zdrowia dziewczyny powstrzymała się od komentarzy. - Co robiłaś sama w lesie? Dokąd szłaś? - Bella wzruszyła ramionami. - Donikąd. Przed siebie. Chciałam umrzeć. - Bzdura. Nie pozwolę ci umrzeć. Jesteś na to zbyt ładna. - Sue poprawiła koc, chcąc ukryć zmieszanie, w jakie wprawiła ją ta dziwna dziewczyna. Budziła współczucie. Na bladej, widocznej w świetle lampy twarzy wypisane było nieszczęście. - Pochowaliśmy twojego synka w lesie. - Bella zamknęła oczy. Chłopiec. Nie zwróciła na to uwagi, gdy jedyny raz spojrzała na dziecko. - Jeśli chcesz, możemy zaczekać parę dni, aż poczujesz się dość silna, by odwiedzić grób. Gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie. Nie chcę. - Z jej oczu znów płynęły łzy. Sue pogłaskała jej dłoń. - Wiem, jak cierpisz. Urodziłam dziewięcioro dzieci, pochowałam dwoje. To najgorsze zajęcie dla kobiety. „Nieprawda - pomyślała Bella. - Czasami kobieta jest zmuszona zrobić coś znacznie gorszego”. - Spróbuj znowu zasnąć. Mogłaś się przeziębić, leżąc na mokrej ziemi. Zostanę z tobą. Bella spojrzała na pełną współczucia twarz. Nie potrafiła się jeszcze uśmiechnąć, lecz jej oczy złagodniały. - Dziękuję.

- Zdążysz mi jeszcze podziękować, gdy wyzdrowiejesz. - Nie zostanę z wami. Muszę... iść. - Nieprędko będziesz mogła pójść dokądkolwiek. Możesz zostać z nami, jak długo zechcesz. Do samego Teksasu. Chciała oponować. Nie pasowała do tych prostych, uczciwych ludzi. Gdyby wiedzieli o niej i o... Zamknęła oczy i usnęła. Obmacywał ją. Otworzyła, usta do krzyku, lecz zamknął je brudną, spoconą dłonią. Drugą ręką rozdarł jej koszulę. Gniótł piersi wstrętnymi, lepkimi pakami, czerpiąc radość z zadawania bólu. Zatopiła zęby w jego dłoni, za co ukarał ją uderzeniem w twarz. - Nie walcz ze mną, bo powiem o nas twojej matce. Chyba nie chcesz, by wiedziała, co robimy? To by ją wykończyło. Pewnie umarłaby wiedząc, że zrobiłem ci dziecko, co? Nie, matka nie mogła się o tym dowiedzieć. Ale nie pozwoli, by znów to zrobił. Rozchylił siłą jej uda, boleśnie wbijając palce w ciało. Znowu próbował w nią wejść. Gdy przeorała mu twarz paznokciami, roześmiał się. - Mogę to robić ostrzej, jeśli chcesz - zadrwił. Broniła się. - Nie, nie - łkała. - Przestań. Nie... - Co z tobą, Bello? Zbudź się, to tylko zły sen. - Łagodny głos wdarł się w senny koszmar i przywrócił ją do rzeczywistości. Znów była w wygodnym wozie Clearwaterów. Ból, jaki teraz odczuwała, był następstwem niedawnego porodu, a nie gwałtu Jacoba. Boże, jak będzie mogła żyć ze wspomnieniem tej hańby? Urodziła spłodzone przez niego dziecko i nie widziała już dla siebie miejsca na tym świecie. Sue Clearwater tak nie myślała. Gdy Bella przerażona sennym koszmarem chwyciła rękawy jej znoszonej sukni, starsza kobieta przytuliła głowę dziewczyny do swej obfitej piersi, szepcząc uspokajające słowa. - To tylko sen. Masz gorączkę i majaczysz, ale nic ci nie grozi, dopóki jesteś ze mną.

Bella odprężyła się. Jacob nie żył. Widziała, jak leżał martwy, a krew z rany na głowie zalewała jego wstrętną twarz. Już nigdy jej nie dotknie. Z wdzięcznością oparła głowę o pierś Sue. Gdy zasypiała, kobieta ułożyła ją z powrotem na twardej poduszce, która zdawała się być miękka jak z puchu. Przez ostatnie miesiące spała tylko na posłaniu z liści i igieł. Parę razy nie miała tego szczęścia i zasnęła oparta o pień drzewa. Zapadła w czarną, aksamitną niepamięć, a Sue Clearwater wciąż trzymała ją za rękę. Następnego dnia zbudziło ją kołysanie wozu. Garnki i patelnie dzwoniły w rytm obrotów kół. Skrzypiały rzemienie końskiej uprzęży, a ich metalowe okucia pobrzękiwały wesoło. Mama powoziła, punktując każde wydane koniom polecenie trzaśnięciem bata. W podobnym tonie prowadziła rozmowę z jednym ze swoich dzieci, napominając je i zarazem udzielając rad. Bella poruszyła się na łóżku i nieznacznie odwróciła głowę. Obok siedziała czarnowłosa dziewczyna, przyglądając się jej ciekawie wielkimi, niebieskimi oczami. - Mamo, zbudziła się! - krzyknęła. Bella drgnęła, słysząc ten niespodziewany okrzyk. - Zrób, co ci kazałam! - zawołała w odpowiedzi Sue. - Nie możemy się teraz zatrzymać. Dziewczyna zwróciła się do zdumionej Belli. - Nazywam się Alice. - A ja Bella - odrzekła zachrypniętym głosem. Gardło miała obolałe i wyschnięte. - Wiem. Sue powiedziała nam to przy śniadaniu i zwróciła uwagę, byśmy nie nazywali cię „dziewczyną”. Jesteś głodna? Bella wahała się przez chwilę. - Nie. Chce mi się pić. - Sue mówiła, że będziesz miała pragnienie, bo gorączkujesz. Przyniosłam ci wodę i

herbatę. - Najpierw woda. - Bella wypiła do dna zawartość kubka. Była zdziwiona, że kosztowało ją to tyle wysiłku. - Herbatę wypiję później. Clearwaterowie wypełniali obowiązki pielęgniarza bez najmniejszego skrępowania. Zawstydziła się, gdy Alice wsunęła pod jej pośladki basen, po czym wychyliła się z jadącego wozu i wylała jego zawartość na ziemię. Gdy w południe karawana zatrzymała się, by ludzie i zwierzęta mogli odpocząć, Sue zmieniła Belli podkład. - Nie krwawisz już tak mocno. Nieźle się goi, ale będzie cię jeszcze bolało przez parę dni. Choć Sue traktowała te sprawy zupełnie naturalnie, Bella była zakłopotana, że stała się przedmiotem takich zabiegów. Cieszyła się, że ostatnie dziesięć lat nie zabiło w niej resztek wstydu i skromności. Widocznie matka wpoiła w nią to, zanim przeniosły się na farmę Blacków. Wiedziała, że ludzie traktują ją jak śmiecia, tak samo jak jej gospodarzy. Gdy szli do miasta, co na szczęście nie zdarzało się często, obrzucano ich wyzwiskami. Nie rozumiała wszystkich słów, lecz wyczuwała obraźliwy ton, jakim były wypowiadane, i bała się go. Nieraz miała ochotę krzyknąć, że ona i matka nie mają nic wspólnego z Blackami. Ale kto uwierzyłby brudnej, obdartej, bosej dziewczynie? Wyglądała równie nędznie jak Blackowie i wyśmiewano ją na równi z nimi. Jednak chyba nie wszyscy ludzie osądzali innych tak pochopnie. Na przykład Clearwaterowie. Nie przeszkadzało im brudne, podarte ubranie, jakie miała na sobie. Nie potępiali jej za nieślubne dziecko, lecz traktowali z szacunkiem. Nie czuła się tego godna, choć bardzo by chciała. Lata upłyną, nim pozbędzie się piętna, jakim naznaczyli ją Blackowie, ale pozbędzie się go na pewno, choćby miało ją to kosztować życie.

Tego dnia poznała całą rodzinę Clearwaterów. Chłopcy, którzy ją znaleźli, nieśmiało wsunęli głowy do środka, gdy matka przedstawiała ich Belli. - To mój najstarszy, Riley, ale wszyscy nazywają go Bubba. A to Seth. - Dziękuję wam za pomoc - rzekła cicho. Nie miała już do nich żalu, że uratowali jej życie. Nie wydawało się tak ponure, odkąd pozbyła się Jacoba. Jasnowłosi chłopcy zarumienili się po uszy i wymamrotali: - Bardzo nam miło. Alice była wesołą i towarzyską dwunastolatką. Jane, Alec i Leah przyszli na świat rok po roku. Najmłodszy, Embry, miał trzy lata. Harry zdjął z łysiejącej głowy kapelusz i powiedział: - Cieszę się, że jest pani z nami, panno... mmm... Bello. - Uśmiechnął się i zauważyła, że ma z przodu tylko dwa zęby. - Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu. - Żaden kłopot - odrzekł z przekonaniem. - Odejdę, gdy będę miała dość sił. - Nie wiedziała, dokąd pójdzie i co będzie robić, ale nie chciała zostać na utrzymaniu rodziny, w której było już dość osób do wyżywienia. - Nie myśl teraz o tym. Wracaj szybko do zdrowia, a potem zobaczymy. Wszyscy Clearwaterowie zdawali się myśleć podobnie. Ale inni podróżni z karawany z pewnością plotkowali o niezamężnej dziewczynie, którą znaleziono w lesie po urodzeniu martwego dziecka. Sue nie wpuszczała gości, którzy przychodzili pytać o „biedną, nieszczęśliwą dziewczynę”. Mówiła tylko, że wkrótce powinna wyzdrowieć i wtedy będą mogli ją zobaczyć. Pewnej nocy zbudziło Bellę stukanie do wejścia wozu. Usiadła gwałtownie na posłaniu, ściskając koszulę na piersiach, pewna, że Jacob ożył i przyszedł tu po nią. - Bella, uspokój się - powiedziała Sue, pomagając jej położyć się z powrotem.

- Sue Clearwater! - zawołał niecierpliwy męski głos. - Do diabła, dlaczego hałasujecie? - mruknął ze złością Harry. On i chłopcy spali w zawieszonych pod wozem hamakach. - Victoria rodzi. Czy Sue może do niej przyjść? - Niski, gardłowy głos był pełen niepokoju. - Bóle zaczęły się po kolacji. Na pewno zaczyna się poród... Sue rozsunęła zasłaniające wejście płachty brezentu. - Pan Cullen? Mówi pan, że żona rodzi? Nie sądziłam, że to już... - Ja też nie. Ona... - W głosie mężczyzny brzmiała rozpacz. - Bardzo cierpi. Czy przyjdzie pani? - Już idę. - Sue sięgnęła po buty i włożyła je pospiesznie. - Śpij spokojnie, Bello - rzekła łagodnym głosem, który kontrastował z jej szybkimi ruchami. - Alice zostanie z tobą. Przybiegnie po mnie, gdybyś czegoś potrzebowała. - Otuliła ramiona wełnianą chustą. - Będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

ROZDZIAŁ DRUGI Sue nie zjawiła się do rana. Między wozami krążyła wieść, że pani Cullen ciągle jeszcze rodzi, ale prosi, by nie zatrzymywać się z tego powodu. Bubba zaofiarował się powozić w zastępstwie Cullena, a Harry przejął prowadzenie wozu Clearwaterów. Podczas nieobecności Sue Alice zajęła się obiadem i przejęła opiekę nad młodszym rodzeństwem. Pielęgnowała Bellę równie dobrze jak matka, a jej wiedza i fachowość zdumiewały młodą kobietę. - Przykro mi, że musisz to robić - przepraszała dziewczynkę, która zmieniała jej zakrwawione podkłady. - Głupstwo, robiłam to, gdy Sue urodziła dwoje najmłodszych. Sama zaczęłam miesiączkować, gdy miałam dziesięć lat. To nic wielkiego. Gdy karawana zatrzymała siew południe, wróciła Sue: - pani Cullen zmarła w pół godziny po urodzeniu syna. - Była taka krucha. Cullen szaleje, nie może sobie darować, że zabrał ją w tę podróż. Powiedziała mu, że urodzi dopiero we wrześniu, gdy już będziemy w Jefferson. Nie jest niczemu winien, lecz trudno mu to wytłumaczyć. - A dziecko? - spytał Harry, gryząc suchy, twardy biszkopt, który został od śniadania. - Najmniejsza kruszyna, jaką w życiu widziałam. Ledwo ma siłę krzyczeć. Nie zdziwię się, jeśli nie dożyje do jutra. - Zajrzała do wnętrza wozu i spytała Bellę, która przysłuchiwała się rozmowie małżonków: - Jak się czujesz? - Dobrze, pani Clearwater. - Mów do mnie Sue. Widzę, że Alice dobrze się tobą opiekuje. Żałuję, że nie mogę tu zostać, ale z maleństwem nie jest najlepiej. - Oczywiście. Proszę się mną nie przejmować. Opuszczę was, gdy tylko wrócą mi siły.

- Nie, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. Czy na pewno wszystko w porządku? Masz wypieki. - Położyła chłodną dłoń na czole Belli. - Nadal gorączkujesz. Powiem Alice, by zrobiła ci po południu zimny okład. Bella miała nowy kłopot, ale nie chcąc przysparzać Sue trosk, nie wspomniała o bolących, nabrzmiałych piersiach. Drzemała w ciągu dnia. Po wieczornym posiłku wszyscy zebrali się, by pochować panią Cullen. Było cicho. Bella leżała w łóżku, wpatrzona w brezentowy sufit. Nie dobiegały do niej żadne odgłosy prócz słów pieśni „Opoka wieczności”. Zdziwiła się, gdy uświadomiła sobie, że porusza ustami bezgłośnie powtarzając tekst. Kiedy ostatni raz była w kościele? Dziesięć, dwanaście lat temu? Pamiętała jednak słowa tego psalmu i cieszyło ją to. Zasnęła z uśmiechem i nie zbudziła się, gdy rodzina Clearwaterów wróciła do wozu. Następny dzień był podobny do poprzedniego, ale Bella czuła się gorzej. Starała się to ukryć przed pielęgnującą ją Alice. Piersi pulsowały boleśnie i miała uczucie, że pękną. Zajrzała pod koszulę i przeraziła się, widząc podrażnione, czerwone brodawki. Były tak wrażliwe, że nawet zetknięcie z koszulą sprawiało ból. Sue nadal zajmowała się dzieckiem Cullena i wróciła dopiero wieczorem. Harry i chłopcy zdążyli już zawiesić pod wozem hamaki. Dziewczynki spały. W drugim kącie wozu Bella, obolała i niespokojna, nie mogła zasnąć. Jęczała cicho, gdy zmęczona Sue weszła do środka. - Boże miłosierny, Bello, co z tobą? - Zaniepokojona uklękła przy młodej kobiecie. - Przepraszam. Ja... moje piersi. Mama rozchyliła koszulę Belli i obejrzała nabrzmiałe sutki. - Wielkie nieba! Nie wiem, co robić. Masz pokarm, a to boli, gdy nie ma dziecka... - Urwała raptownie. - Wstawaj, Bello, i chodź ze mną. - Dokąd? - spytała dziewczyna, gdy Sue odrzuciła przykrywającą ją kołdrę i pomogła

usiąść. - Nie mam żadnego ubrania. - Nieważne - odrzekła Sue. Dysząc ciężko, chwyciła Bellę pod pachy i pomogła jej wstać. - Masz pokarm, a tu obok umiera z głodu niemowlę. Sue prowadziła ją do dziecka, które od dwóch dni płakało niemal bez przerwy. Żałosne kwilenie słychać było i w nocy, gdy cały obóz spał. Prowadziła ją do mężczyzny o nabrzmiałym rozpaczą głosie. Bella nie chciała iść. Nie chciała, by ktokolwiek patrzył na nią ciekawie i zastanawiał się, czemu jest sama, czemu urodziła dziecko w lesie. Bała się opuszczać bezpieczne schronienie, jakie znalazła u Clearwaterów. Nie miała jednak wyboru. Sue otuliła jej ramiona szalem i pomogła wyjść na dwór. - Twoje buty są zupełnie zdarte. Lepiej idź boso, tylko uważaj, by nie nadepnąć na kamień. Z trudem utrzymała równowagę, gdy jej stopy po raz pierwszy od kilku dni dotknęły ziemi. Bolały ją piersi, kołyszące się swobodnie pod koszulą, która - nie licząc szala - stanowiła całe jej odzienie. Miała rozczochrane włosy. Była brudna. Mama podmywała ją starannie, lecz poza tym nie myła się od wielu dni. Próbowała się opierać. - Sue, proszę, nie chcę, by mnie ktoś zobaczył. - Głupstwo - odrzekła Sue, ciągnąc ją za rękę do jedynego wozu, w którym paliło się światło. - Możesz ocalić życie temu dziecku. Nikt nie zwróci uwagi na twój wygląd. Będą patrzyli. Czuła to. Przedtem nazywano ją śmieciem. Wiedziała, jak podli potrafią być ludzie. - Panie Crowley! - zawołała Sue, gdy doszły do oświetlonego wozu. Odchyliła brezent zasłaniający wejście. - Proszę mi pomóc. - Popchnęła Bellę, która chcąc nie chcąc weszła na stopień. Skrzywiła się z bólu, czując, jak rozciąga się napięta skóra między udami. Para silnych ramion wciągnęła ją do środka. Mama weszła za nią.

Troje obcych sobie ludzi zmieszało się przez moment, stając twarzą w twarz. Siwowłosy mężczyzna patrzył zdziwiony na dziewczynę. Chuda kobieta obok niego wciągnęła głośno powietrze. Bella spuściła oczy, by nie widzieć ich natarczywych spojrzeń. - To jest pan Crowley, który kieruje naszą karawaną - powiedziała Sue do Belli. Dziewczyna nie podniosła głowy, wpatrywała się w swoje brudne bose stopy, skinęła jednak głową na znak, że usłyszała. - A to pani Leona Stanley. - Mama zniżyła głos ze względu na mężczyznę, który siedział na taborecie z twarzą ukrytą w dłoniach. Kobieta odezwała się pierwsza. - Kto to jest, do diabła... i dlaczego włóczy się naga po obozie? Ach, to ta dziewczyna, którą znaleźli twoi chłopcy. Szczerze mówiąc, jestem zdziwiona, że wzięłaś do siebie taką... osobę... zwłaszcza w tych czasach. To niebezpieczne. - Mniej, niż ci się zdaje - ucięła Sue. W jej głosie brzmiała nieukrywana niechęć do kobiety. - Panie Crowley, ta dziewczyna przed paru dniami urodziła dziecko. Ma pokarm. Pomyślałam, że jeśli synek Cullena umie ssać... - O Boże! - krzyknęła pani Stanley ze zgrozą. Bella zerknęła spod rzęs i zobaczyła, że kobieta unosi rękę do piersi i ściska przód sukni, jakby broniła się przed złym duchem. Sue, nie zrażona jej reakcją, mówiła dalej, zwracając się do przewodnika: - To biedactwo może przeżyć, jeżeli Bella je nakarmi. - Nim Crowley zdążył odpowiedzieć, pani Stanley znowu się wtrąciła. W czasie ostrej kłótni, jaka się wywiązała, Bella rozglądała się ukradkiem dokoła. W kącie leżał stos koców, zrobionych z lepszej wełny niż te, którymi okrywali ją Clearwaterowie. Obok szafki z chińską porcelaną stała para bia- łych sznurowanych trzewików. Jej wzrok powędrował dalej i natrafił na parę czarnych męskich butów. Były ubłocone, lecz zrobione ze skóry w najlepszym gatunku. Miały ładnie wykrojone podeszwy i wysokie na cal drewniane obcasy. Sięgały do kolan i okrywały czyjeś długie łydki.

Wywnioskowała z tego, że mężczyzna, który je nosi, musi być wysoki. - Mówię wam, że to nie wypada - zdecydowanie sprzeciwiła się pani Stanley. Kościstą dłonią chwyciła Bellę za podbródek i zadarta jej głowę do góry. Dziewczyna patrzyła teraz w twarz, która wydawała się pozbawiona życia. Była wąska i blada, wystawał z niej ostry nos. Wokół zaciśniętych w wyrazie dezaprobaty ust utworzyła się sieć zmarszczek. Spojrzenie było równie złośliwe jak ton głosu. - Popatrzcie na nią. Widać, że to szmata. Wygląda na... prostytutkę - niech Bóg wybaczy mi to słowo - która urodziła dziecko. Pewnie sama je zabiła, by pozbyć się kłopotu. I pewnie nawet nie wie, kto jest ojcem. Bella patrzyła na nią wstrząśnięta. Dopiero po długiej chwili szepnęła: - Nie. - Pani Stanley, proszę - wtrącił się łagodnie Crowley. Był z natury dobrym człowiekiem, choć tym razem skłonny był zgodzić się z panią Stanley. Młoda kobieta nie budziła zaufania. W jej ubiorze i spojrzeniu, jakim ich zmierzyła, nie było cienia skromności. - To nieprawda! - zawołała Sue. - A nawet jeśli tak jest, Leono Stanley, kto może nakarmić dziecko? Ty ? - No nie, nigdy... - Właśnie. Pewnie nigdy nie wycisnęłaś kropli mleka ze swych wyschniętych... - Sue, proszę. - Crowley mitygował ją znużonym głosem. W oczach Leony Stanley płonął gniew. Milczała pogardliwie, prostując się z godnością. Sue zignorowała to. - Crowley, pana obowiązkiem jest dbać o życie wszystkich podróżnych, także tego maleństwa. Niech pan posłucha, jak płacze. Wśród dwudziestu jadących z nami rodzin tylko jedna kobieta ma mleko, lecz musi wykarmić bliźnięta. Bella jest ostatnią nadzieją tego biedactwa. Czy chce pan, by żyło, czy pozwoli mu umrzeć z głodu? Leona Stanley skrzyżowała ręce na piersi, dając do zrozumienia, że jeśli Crowley

posłucha tej natrętnej kobiety, odpowiedzialność za to, co nastąpi, spadnie wyłącznie na niego. Zawsze uważała starą Clearwater za prostaczkę, teraz, jej zdaniem, Sue potwierdzała to swoim zachowaniem. - Decyzję musi podjąć pan Cullen - odrzekł Tyler Crowley. - Edward, co ty na to? Czy chcesz, by ta dziewczyna karmiła twego dzieciaka, jeśli to może go uratować? Bella odwróciła się do nich plecami. Nie obchodziło jej, co mówią. Gdy tylko poczuje się lepiej, pójdzie stąd, gdzie oczy poniosą, gdzie nikt jej nie zna, i zacznie wszystko od nowa, starając się zapomnieć o przeszłości. Jakiś impuls skierował ją do dziecka, które leżało w wyłożonym flanelą koszu na jabłka. Spojrzała na walczące o życie maleństwo i w tej samej chwili usłyszała, że jego ojciec poruszył się na swoim miejscu. Bella stała odwrócona tyłem do Edwarda Cullena; gdy podniósł się i popatrzył na dziewczynę, która spowodowała takie zamieszanie i przeszkodziła mu w rozmyślaniu o śmierci Victorii, najpierw zauważył jej włosy - gęstwinę splątanych loków, pełnych zeschłych liści i Bóg wie czego jeszcze. Jaka kobieta chodzi z rozpuszczonymi włosami? Edward Cullen znał tylko jeden rodzaj. Wyglądała bardzo szczupło w luźnej nocnej koszuli. Widoczne spod niej stopy były drobne. I brudne. Po tym, co przeszedł w ostatnich dniach, nie chciał jej tutaj. - Nie pozwolę, by dotknęła dziecka - rzekł z odrazą. - Zostawcie mnie i mojego syna. Jeśli ma umrzeć, niech umrze w spokoju. - Dzięki Bogu, że ktoś tutaj ma trochę rozsądku. - Zamknij się - rzuciła Sue w stronę Leony Stanley. Odsunęła ją i podeszła do Edwarda. - Cullen, wygląda pan na rozsądnego człowieka. Czemu Bella nie miałaby karmić pańskiego syna, jeśli może mu to ocalić życie? W przeciwnym razie umrze z głodu. - Próbowaliśmy wszystkiego - rzekł Edward zniecierpliwiony. - Nie chciał krowiego mleka z butelki ani słodzonej wody, którą podawaliśmy mu łyżeczką.

- Potrzebuje mleka matki. A tej dziewczynie pokarm wycieka z piersi. - O mój Boże - powiedziała Leona Stanley. Edward znów spojrzał na dziewczynę. W bladym świetle lampy dostrzegł zarys jej ciała pod cienkim materiałem. Miała ciężkie, nabrzmiałe piersi, które budziły w nim wstręt. Czemu włóczy się ubrana tylko w nocną koszulę? Żadna przyzwoita kobieta nie pokazałaby się mężczyznom w takim stroju. Skrzywił usta, myśląc z niechęcią, co za diabli ją tu przynieśli. Victoria byłaby przerażona jej widokiem. - Nie chcę, by taki flejtuch karmił dziecko Victorii - odrzekł ostro. - Nie wie pan o niej więcej niż ja. - To szmata! - krzyknął. Żal, jaki żywił do całego świata po śmierci Victorii, znalazł wreszcie ujście. - Nie wie pani, kim jest i skąd przyszła. Jest tylko jeden rodzaj kobiet, które rodzą dzieci nie mając męża. - Może było tak kiedyś, ale nie po wojnie, gdy kraj jest pełen zdrajców, zbrodniarzy i jankeskich dorobkiewiczów, którzy myślą, że wszystko na Południu do nich należy. Nie wiemy, ile wycierpiała. Niech pan nie zapomina, że parę dni temu straciła dziecko. Bella nie słuchała rozmawiających, jej uwaga skupiła się na dziecku. Miało chorobliwie bladą skórę. Nie widziała dotąd żadnego noworodka prócz własnego. Ten był jeszcze mniejszy i to ją niepokoiło. Czy coś tak maleńkiego może w ogóle żyć? Rączki dziecka, zaciśnięte kurczowo w piąstki, były niemal przezroczyste, brzuszek unosił się i opadał w rytm szybkiego, płytkiego oddechu. Płakało urywanie, jakby potrzebowało przerw na wypoczynek i zaczerpnięcie powietrza. To właśnie nieustający płacz przyciągał Bellę do dziecka. Poczuła w dole brzucha skurcz podobny do porodowego, lecz niebolesny. Serce zdawało się rozsadzać spuchnięte piersi. Mrowiły ją, nie z nadmiaru mleka, lecz instynktownej potrzeby karmienia.

Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się przy dziecku i dotknęła palcem jego policzka. Podtrzymała główkę, która bez trudu mogła się zmieścić w jej dłoni. Ostrożnie, by nie wyrządzić krzywdy noworodkowi, wsunęła drugą rękę pod jego pupę i wyjęła go z koszyka. Wpatrując się w pomarszczoną twarzyczkę usiadła na trójnogim zydlu. Dziecko zaczęło wierzgać chudymi nóżkami i kopnęło ją w brzuch. Ułożyła je na ręku. Mała główka drgnęła, a buzia zwróciła się w stronę jej pełnej piersi. Bella patrzyła urzeczona na maleńkie usta, otwarte jak u głodnego pisklęcia, niecierpliwe i poszukujące. Machinalnie sięgnęła ręką do pierwszego guzika i rozpięła go. Potem drugi i następne, aż mogła zsunąć koszulę z lewego ramienia i wyjąć pierś. Wolną ręką zbliżyła ją do buzi dziecka. Błądziło wokół ustami, aż znalazło brodawkę. Natychmiast ją chwyciło i zaczęło łapczywie ssać. Płacz ustał. Nagła cisza zaniepokoiła dyskutujących z tyłu wozu. Edward, w którym serce zamarło, odwrócił się, pewny, że zobaczy synka martwego. Widok, jaki ukazał się jego oczom, wstrząsnął nim. Dziewczyna trzymała w ramionach niemowlę, które żarłocznie ssało pełną pierś. Mleko pieniło się w zgłodniałej buzi i na ciemnej otoczce brodawki. Bella cicho nuciła kołysankę. Nie widział jej twarzy, bo zasłaniały ją niesforne włosy. - Spójrzcie tylko - rzekła Sue z satysfakcją. - To mówi samo za siebie. Panie Crowley, proszę odprowadzić Leonę do jej wozu. Muszę przygotować miejsce dla Belli. - Co takiego? - krzyknęła Leona. - Ona nie może tu zostać. To nieprzyzwoite. - Chodźmy, pani Stanley - powiedział Tyler Crowley. Niecierpliwił się, pragnął wrócić do własnego łóżka, gdyż ostatnio wcześnie świtało. Śmierć pani Cullen źle wpłynęła na nastroje podróżnych. Był przewodnikiem, został wybrany wbrew swej woli, ale starał się nie zawieść tych, którzy mu zaufali. - Omówimy wszystko za dnia. Jestem pewien, że do tego czasu nie wydarzy się nic nieprzyzwoitego. - Niemal wypchnął z wozu protestującą kobietę.

Gdy wyszli, Sue zerknęła na Cullena, patrzącego wrogo na dziewczynę. Wstrzymała oddech, ciekawa, co zrobi. Wyglądał na sympatycznego człowieka, swoją żonę traktował, jakby była królową Saby. Dostrzegła niepokój w jego oczach. Ostre, czujne spojrzenie zdradzało człowieka, który dość dobrze poznał życie, by nie mieć żadnych złudzeń. Napięte mięśnie zdradzały teraz wewnętrzną walkę. Ciężkim krokiem przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Jego syn ssał łapczywie i nie płakał. Ta nędzna dziewczyna trzymała go w ramionach i karmiła, a on, Edward, pozwalał jej na to. Co powiedziałaby Victoria, gdyby mogła to zobaczyć? Wzdrygnął się, gdy pomyślał o jej spoconym, zwiniętym z bólu ciele i ostatnim oddechu po urodzeniu dziecka. Nie, kobieta tak wątpliwej konduity nie będzie pielęgnować syna Victorii Cullen. To byłoby świętokradztwo, do którego nie może dopuścić. Ale czy może pozwolić, by dziecko umarło w imię bezwzględnych zasad? Wahając się, jaką podjąć decyzję, spojrzał na synka ssącego pełną pierś. Była kremowobiała, naznaczona siecią drobniutkich niebieskich żyłek. Zafascynowany, z trudem oderwał od niej wzrok i spojrzał na twarz dziewczyny. Powoli uniosła głowę. Patrzył jej teraz prosto w oczy. Wrażenie, jakie oboje odnieśli, było niezwykle silne, choć starali się to przed sobą ukryć. Edward pogrążył się w otchłani jej kobiecości, która tak podziałała na jego ciało i zmysły. Przeklinał siebie za to, wspominając niedawno zmarłą żonę. Zdołał się wreszcie opanować i uważnie przyjrzał się dziewczynie. Miała długie czarne rzęsy i oczy barwy płynnej czekolady, które każdego mężczyznę mogły przyprawić o przyspieszone bicie serca. Ich kolor był równie niezwykły jak włosów, których nieład zdradzał, jego zdaniem, niespokojną naturę dziewczyny.

Delikatna skóra musiała być ostatnio często wystawiana na działanie słońca. Świadczyły o tym drobne piegi na zgrabnym, lekko zadartym nosku. Najbardziej niepokoiły go jej usta. Pełna dolna warga musiała przyciągać uwagę mężczyzn. Wpatrywał się w nią, myśląc, że zawstydzi dziewczynę tym spojrzeniem. Ona jednak wysunęła koniuszek języka i oblizała zmysłowo wargę. Poczuł, że robi mu się słabo i odwrócił wzrok. Wcale nie wyglądała na speszoną, gdy tak siedziała przed nim, odsłaniając piersi, na które przyrzekł sobie nie patrzeć. Taksowała go równie śmiałym spojrzeniem, jak on ją. Nie spuściła rzęs ani nie pochyliła głowy, co wydało mu się brakiem skromności. Miał przed sobą urodzoną dziwkę. Znał ich zbyt wiele, by nie zauważyć niemego wyzwania kryjącego się w oczach, nie wyczuć płynącej w żyłach gorącej krwi. Była przeciwieństwem jego wytwornej, subtelnej Victorii. To wystarczało, by nią gardzić. Bella pomyślała, że gdyby trochę złagodzić surowe rysy, byłby najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Jego twarz przyciągała wzrok. Zabrakło jej tchu, gdy spojrzała mu w oczy. Nie rozumiała, dlaczego. Stanowczo powinien się ogolić. Ciemny zarost ocieniał jego podbródek. Zaciskał usta, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem szmaragdowozielonych oczu. Oczy. Wpatrywała się w nie. Były niezwykłe. Czarne rzęsy sprawiały wrażenie wilgotnych. Kusiło ją, by dotknąć je palcem i sprawdzić, czy jest tak rzeczywiście. Faliste pasma czarnych włosów odsłaniały uszy i układały się na kołnierzyku koszuli. Wydał się jej ogromny, gdy przykucnął naprzeciw niej, lecz nie przyglądała się jego sylwetce. Mężczyźni budzili w niej lęk i wstręt. Ostre spojrzenie, jakim ją mierzył, nie dodało jej odwagi. Zmrużył oczy, jakby obmyślał surową karę. Nie wiedziała tylko, za co. Spuściła wzrok na dziecko, które wciąż ssało jej pierś. - Bello, czas na zmianę - powiedziała łagodnie Sue. - Co? - spytała Bella wracając do rzeczywistości. Ten mężczyzna zburzył jej spokój,