Rachel Caine
Wampiry z GMorganville Tom 13
Gorycz Krwi
tytuł oryginału Bitter Blood
przekład nieoficjalny
Rozdział 1
Lepiej by było gdyby krzyknął.
Michael Glass nie krzyczał. Zamiast tego wydobył okropny przenikliwy dźwięk z tyłu swojego
gardła, wygiął swoje plecy i zaczął wymachiwać gwałtownie wewnątrz swojego rozpiętego
śpiwora. Materiał rozstrzępił się pod wampirzą siłą, a izolacja wybrzuszyła się, kiedy walczył o
wolną drogę, ale nawet kiedy była poza nim, on po prostu dalej…
wymachiwał.
Przez pokój, Claire Danvers wystrzeliła prosto na nogi, potknęła się o swój własny śpiwór i zdołała
złapać się o ścianę dokładnie zanim uderzyłaby twarzą o podłogę. Jej serce trzaskało zbyt szybko o
jej żebra, a ona miała kwaśny, bezradny smak paniki w swoich ustach.
Są tutaj, było jedyną spójną myślą w jej głowie. Musiała być gotowa żeby walczyć, żeby biec, żeby
reagować, ale wszystko o czym mogła pomyśleć, to jak całkowicie
przerażona teraz była. I jak bezradna.
Były rzeczy tam na zewnątrz w świecie, rzeczy, których bały się wampiry, a teraz te rzeczy były tutaj.
Była jedynie sekundy od lekkiego, kapryśnego snu, ale wiedziała, że koszmary podążały za nią bez
wysiłku dokładnie w rzeczywisty świat. Draug (draug – jest to nieśmiertelna postać z nordyckiej
mitologii; oryginalne, nordyckie znaczenie słowa to duch, a starsza literatura dokonuje czystych
rozróżnień pomiędzy draug-morza i draug-lądu –
przypuszczenie tłumacza). Nie były wampirami; były czymś innym, czymś co poruszało się przez
wodę, formowało się z niej, ciągnęło wampiry w dół powolnej i okropnej śmierci.
Tydzień temu wyśmiałaby coś takiego jako kiepski żart, ale potem widziała ich
przychodzących po Morganville, Texas. Przychodzących z deszczami, które nigdy nie padały w tym
zablokowanym pustynią, skąpanym w słońcu mieście, gdzie wampiry, w końcu,
zrobiły swój ostatni postój.
Dzisiaj obudziła się ze ślepą i spanikowaną wiedzą, że nieważne jak zły był świat z wampirami w
nim, świat, który trzymał draug był o wiele gorszy. Przybyli do Morganville, przedostali się
ukradkiem, rośli w siłę, póki nie byli gotowi żeby walczyć… póki nie mogli śpiewać swojej
nieskończenie okropnej piosenki, która w jakiś sposób, niemożliwie, była także piękna i
niepokonana. Dla ludzi tak samo jak i wampirów.
Najsilniejszy z wampirów w Morganville poszedł przeciwko niej i strzelił kilka
uderzeń… ale nie bez kosztów. Amelie, lodowa-królowa władczyni miasta została ugryziona; bez
niej, wszystko się pogorszy, szybko.
Michael nadal miotał się i wydawał ten okropny dźwięk i stopniowo do niej doszło, że zamiast czaić
się tutaj, kiedy jej mózg ją dogonił, powinna iść do niego. Pomóc mu.
A potem światła rozbłysły z przyciemnionych do oślepiających w dużym, wysłanym
wykładziną pokoju, a ona zobaczyła swojego chłopaka, Shane’a Collinsa stojącego w drzwiach,
spoglądającego najpierw na nią, potem na Michaela, który nadal rozpaczliwie zmagał się z… niczym.
Ze swoim koszmarem.
Claire wzięła głęboki oddech, zamknęła na chwilę oczy, potem zrobiła do Shane znak OK.; on skinął
głową i podszedł do boku ich przyjaciela. Michael był zagrzebany w poszarpanych szczątkach
swojego śpiwora, nadal wymachując i, o ile Claire mogła
powiedzieć, nadal żyjąc w śnie. Shane przykucnął i po krótkim zawahaniu się, sięgnął i położył
swoją dłoń na ramieniu Michaela.
Michael natychmiast się obudził – z wampirzą szybkością. W jednej zamazanej
sekundzie siedział z jedną ręką owiniętą dookoła nadgarstka Shane’a, oczami otwartymi i płonącymi
czerwienią, z opuszczonymi kłami łapiącymi światło na ostrych jak brzytwa końcach i krańcach.
Shane nie poruszył się, mimo że mógł kiwać się w tył na swoich piętach tylko trochę.
To było lepsze niż Claire mogła zrobić; poleciałaby do tyłu co najmniej, a Michael prawdopodobnie
złamałby jej nadgarstek – niecelowo, ale przepraszam nie liczyło się za bardzo, kiedy odnosiło się
do strzaskanych kości.
- Wyluzuj, - powiedział Shane niskim, spokojnym głosem. – Wyluzuj stary, jesteś
bezpieczny. Jesteś teraz bezpieczny. To koniec. Nikt cię tutaj nie skrzywdzi.
Michael zamarł. Czerwień zbladła do żarzenia w jego oczach, a kiedy zamrugał,
zniknęła, zastąpiona chłodnym błękitem. Wyglądał blado, ale to było teraz dla niego normalne. Claire
zobaczyła, że jego gardło pracowało, kiedy przełykał, a potem chwiejnie wziął wdech i puścił
nadgarstek Shane’a. – Boże, - wyszeptał i potrząsnął głową. –
Przepraszam, stary.
- Żadnego dramatu, - powiedział Shane. – Zły, prawda?
Michael nie odpowiedział na to natychmiast. Wpatrywał się w środkową przestrzeń. Nie musiała
zastanawiać się, o czym był jego koszmar… Byłby o byciu uwięzionym w Miejskim Basenie
Morganville, zakotwiczonym do dna pod tą mroczną, otrutą wodą… będąc
wykorzystywanym przez draug. Powoli osuszanym i żywym przez stworzenia, które uważały wampiry
za tak przepyszne jak cukierki. Stworzenia, które dokładnie teraz, najeżdżały i zabierały wszystko, co
mogły. Włączając każdą soczystą, wampirzą przekąskę, prosto na dno jakiegokolwiek basenu brudnej
wody, w której się chowali.
Claire zdała sobie sprawę, że nadal były malutkie, czerwone ślady na skórze Michaela, jak ukłucia
szpilki… blednące, ale nie do końca zagojone. Zdrowiał wolniej niż zazwyczaj –
albo był zraniony jeszcze poważniej, niż na to wyglądało. – Tak, - powiedział w końcu. –
Śniłem, że nadal byłem w basenie i…
Nie kontynuował, ale nie musiał; Claire była tam, widziała to. Shane nie tylko widział
to, ale poczuł – zanurkował, niewiarygodnie żeby ocalić życia. Wampirze życia, ale wszystkie życia
są takie same. Draug też go zaatakowały, a jego skóra miała czerwonawy odcień rozerwanych naczyń
włosowatych żeby to udowodnić.
Claire miała żywą wizję jakości wspomnienia basenu… tego szalenie strasznego
podwodnego ogrodu uwięzionych wampirów, związanych, oszołomionych i bezradnych,
kiedy draug wysysały ich siłę i życie. To była jedna z najgorszych, najbardziej przerażających rzeczy,
które kiedykolwiek widziała i to także pogwałciło ją na jej bardzo głębokim, podstawowym
poziomie. Nikt na to nie zasługiwał. Nikt.
- To było naprawdę straszne. – Shane skinął głową w zgodzie z Michaelem. – A ja nie byłem tam
nawet tak długo. Wytrzymałeś tam, Mikey. – Znowu sięgnął i ścisnął krotko ramię Michaela, potem
wzrósł do stojącej pozycji. – Czujesz potrzebę żeby krzyczeć jak mała dziewczynka, zrób to, stary.
Żadnego osądzania.
Michael jęknął i potarł swoją dłonią o swoją twarz. – Pieprz się, Shane. Z resztą, dlaczego trzymam
cię w pobliżu?
- Hej, potrzebujesz żeby ktoś cię upokarzał, gwiazdo rocka. Zawsze potrzebowałeś.
Wtedy Claire uśmiechnęła się, bo Michael zaczynał znowu brzmieć jak stary on. Shane zawsze mógł
to zrobić, dla kogokolwiek z nich – odwrócić uwagę, zwykłą obrazą i wszystko znowu było okej.
Normalne życie.
Nawet kiedy w ogóle nic nie było normalne. Nic.
Teraz, kiedy jej panika malała, zastanawiała się, która była godzina – pomieszczenie nie dawało
żadnego prawdziwego znaku czy był to dzień czy noc. Ewakuowali się do budynku Rady Starszych,
który – jak większość wampirzych budynków – nie za bardzo popierał okna.
Tym co miał było mnóstwo śpiworów, kilka składanych łóżek i wiele wolnej przestrzeni; wampiry,
najwidoczniej, wszystkie planowały katastrofę, co naprawdę w ogóle jej nie zaskoczyło. Mieli
tysiące lat żeby nauczyć się, jak przewidywać kłopoty i co mieć razem do spotykania (albo unikania).
Teraz ona, Michael i Shane byli jedynymi śpiącymi w pokoju, który mógł pomieścić
przynajmniej trzydziestkę bez uczucia zatłoczenia.
Nie było żadnego znaku jej czwartej współlokatorki, dziewczyny Michaela, Eve. Jej śpiwór, który
był obok Michaela, był kopnięty na bok.
- Shane, - powiedziała Claire, jej strach dostawał kolejnego kopniaka. – Eve zniknęła.
- Tak, wiem. Nie śpi, - powiedział. – organizując kawę, wierz w to lub nie. Może zabrać baristę ze
sklepu, ale…
To było, znowu, ogromne uczucie ulgi. Shane doszedł do perfekcji w dbaniu o siebie (i każdego
innego). Michael był wampirem, ze wszystkimi zabawnymi zaletami, które szły w parze z tym pod
względem samoobrony. Claire była mała i nie do końca kulturystką, ale broniła się dosyć dobrze…
przynajmniej w byciu małą, ostrożną i mając wszystkich
przyjaciół, których mogła zdołać mieć po swojej stronie.
Eve była… cóż, Eve lubiła żyć na krawędzi, ale nie była do końca reinkarnacją Buffy (Buffy:
Postrach wampirów - amerykański serial telewizyjny bazujący na wątkach filmu fabularnego o tym
samym tytule z1992 roku; opowiada o losach Buffy Summers, nastolatki wybranej do walki z siłami
ciemności, oraz grupie jej przyjaciół, którzy jej w tej walce pomagają. W serialu częstą poruszane
są różne wątki, nie tylko ściśle fantastyczne, ale też i kulturowe (wiele odniesień do popkultury,
filmu czy muzyki, a także literatury) oraz społeczne (rozwód rodziców, śmierć kogoś bliskiego,
uzależnienie, homoseksualizm – przypuszczenie tłumacza). I w jakiś sposób jej twarde krawędzie
sprawiały, że była najbardziej kruchą z nich wszystkich. Więc Claire miała tendencję do martwienia
się w okresach takich jak ten. Bardzo.
- Kawę? – zapytał Michael, nadal pocierając swoją głowę. Jego włosy powinny
wyglądać szalenie, ale on był jednym z tych ludzi, którzy mieli naturalną odporność na głowę z łóżka;
jego blond włosy po prostu opadły dokładnie w sposób, w jaki powinny, w beztroskie loczki w
surferskim stylu. Claire odwróciła oczy, kiedy rzucił swój śpiwór do tyłu i sięgnął po swoją koszulę,
bo mimo że zawsze dobrze było na niego popatrzeć, poważnie wypowiedział
to i poza tym, Shane stał tam.
Shane.
Doszło do niej w zawrotnym pośpiechu, jak zatrzymał ją na drodze do tego miejsca, w bladym
świetle świtu. – Chcę, żebyś obiecała mi jedną rzecz. Obiecaj mi, że mnie poślubisz.
Nie teraz. Kiedyś.
A ona obiecała, nawet jeśli to był tylko ich prywatny, mały sekret. Znowu poczuła to drżące, kruche
uczucie trzepotania motyli w swojej klatce piersiowej. To była silna kula światła, plątanina radości,
przerażenia, podekscytowania i przede wszystkim, miłości.
Shane spojrzał na nią z intensywnym, ciepłym skupieniem, które sprawiło, że nagle poczuła się jak
jedyna osoba na świecie. Patrzyła, jak szedł w jej kierunku z rozszerzającym się blaskiem rozkoszy.
Michael był seksowny, żadnego zaprzeczania temu, ale Shane po prostu… roztapiał ją. To było
wszystko w nim – jego siła, jego intensywność, uśmiech poza centrum, głód w jego oczach. Było coś
rzadkiego i kruchego w środku tej zbroi, a ona poczuła się szczęściarą i uprzywilejowaną, że
pozwalał jej to zobaczyć.
- Dobrze się trzymasz? – zapytał ją Shane, a ona spojrzała w górę na niego. Jego ciemny wzrok stał
się poważny i zobaczył… zbyt wiele. Nie mogła ukryć tego, jak przerażona była, nie przed nim, ale
był ostatnim żeby myśleć, że to była oznaka słabości. Uśmiechnął się trochę i oparł swoje czoło o
niej przez chwilę. – Tak. Trzymasz się po prostu w porządku, twarda dziewczyna.
Odsunęła swój strach do tyłu, wzięła głęboki wdech i skinęła głową. – Cholerna prawda.
– Przebiegła swoimi palcami przez swoje splątane kasztanowe włosy do ramion – w
przeciwieństwie do Michaela, jej ucierpiały z powodu nocy na twardych poduszkach – i spojrzała w
dół na swoją koszulkę i dżinsy. Przynajmniej one nie pomarszczyły się tak bardzo… albo jeśli się
pomarszczyły, nie miało to dużego znaczenia. Były czyste, nawet jeśli nie były jej własne. Okazało
się, że był magazyn ubrań w piwnicy budynku Rady Starszych, zgrabnie poukładanych w pudłach,
oznaczonych rozmiarami. Niektóre z nich datowane były na wiek Wiktoriański… krynoliny
(krynolina – sztywna spódnica, suknia, halka uszyta z materiału rozpiętego na metalowych
obręczach lub włosiance. Po raz pierwszy pojawiła się już ok. roku 1830, ale dopiero od 1850
słowo to oznacza mocno nakrochmaloną halkę lub sztywną spódnicę opartą na metalowej
konstrukcji, mającej nadawać sukni pożądany kształt –
przypuszczenie tłumacza), gorsety i kapelusze, złożone ostrożnie w pachnącym papierze i skrzyniach
cedrowych.
Claire nie była pewna, czy naprawdę chciała wiedzieć, skąd wszystkie te ubrania
pochodziły, ale miała swoje chore podejrzenia. Jasne, starsze ubrania wyglądały jak rzeczy, które
wampiry same mogły zachować, ale było wiele nowszych, w bardziej aktualnych stylach, które nie
wydawały się pasować do tego wyjaśnienia. Claire nie mogła zobaczyć na przykład Amelie mającej
na sobie koncertową koszulkę Train (Train – powstały w roku 1994
w San Francisco zespół rockowy – przypuszczenie tłumacza), więc z trudnością próbowała nie
myśleć o tym czy były czy nie były uzyskane z… innych źródeł. Źródeł ofiar.
- Też miałeś koszmary? – zapytała Shane’a. Jego ręka zacieśniła się dookoła niej, tylko na chwilę.
- Nic z czym nie mógłbym sobie poradzić. Jestem zresztą pewnego rodzaju ekspertem w tych całych
złych snach, - powiedział. I o Boże, naprawdę był. Claire wiedziała tylko trochę, jak wiele złych
rzeczy widział, ale nawet to było wystarczające żeby zapoczątkować życiową wartość terapii. –
Nadal, wczoraj było straszne, a to nie jest słowo, które generalnie wypowiadam. Może to będzie
wyglądać lepiej tego ranka.
- Jest rano? – Claire zerknęła na swój zegarek.
- To zależy od twojej definicji. Jest po południu, więc przypuszczam, że technicznie nie bardzo.
Przypuszczam, że spaliśmy przez jakieś pięć godzin. Albo ty spałaś. Eve wyskoczyła jakąś godzinę
temu, a ja wstałem bo… - Potrząsnął głową. – Do diabła. To miejsce mnie przeraża. Nie mogę tutaj
zbyt dobrze spać.
- Przeraża cię ono bardziej niż to, co dzieje się na zewnątrz?
- Ważna uwaga, - powiedział. Bo świat tam – w każdym razie Morganville – nie był już w połowie
bezpiecznym miejscem, którym było zaledwie kilka dni temu. Jasne, były wampiry za miastem. Jasne,
były drapieżne i w pewnym rodzaju złe – skrzyżowanie pomiędzy
starodawną władzą królewską i Mafią – ale przynajmniej żyły według zasad. Było tak wiele
donośnie etyki i moralności jako o praktyczności… Jeśli chciały mieć kwitnący dopływ krwi, nie
mogły po prostu losowo zabijać ludzi przez cały czas.
Mimo że licencje na polowania były alarmujące.
Ale teraz… teraz wampiry były w łańcuchu pokarmowym. Zawsze były ostrożne na
ludzkie zagrożenia, ale to już dłużej nie było problemem. Prawdziwy wampirzy wróg w końcu
pokazał swoją niesamowicie niepokojącą twarz: draug. Wszystko co Claire wiedziała o nich, to że
żyli w wodzie i mogli przywoływać wampiry (i ludzi) swoim śpiewaniem, prosto do ich śmierci.
Dla ludzi, to było dość szybkie… ale nie dla wampirów. Wampiry uwięzione na dnie tego zimnego
basenu mogły żyć i żyć i żyć póki draug nie wyssały z nich każdej odrobiny energii.
Żyły i wiedziały, że to się działo. Zjadane żywcem.
Draug były jedyną rzeczą, której wampiry się bały, naprawdę i prawdziwie. Ludzi
traktowały ze zwyczajną pogardą, ale ich odpowiedź na draug była natychmiastową masową
ewakuacją, z wyjątkiem kilku, którzy wybrali żeby zostać i spróbować uratować wampiry, które już
były konsumowane.
Wszyscy próbowali – wampiry i ludzie, pracując razem. Nawet buntowniczy ludzcy
mieszkańcy, którzy nienawidzili wampirów obrali pościg za draug. To była zatrzymująca-serce
wojskowa operacja bitwy, najbardziej dotkliwego doświadczenia w życiu Claire, a ona nadal nie
mogła do końca uwierzyć, że przeżyła to… albo że ktokolwiek przeżył.
Nawet z całym tym wysiłkiem uratowali tylko troje wampirów z zapleśniałego,
opuszczonego basenu – Michaela, elegancką (i prawdopodobnie zabójczą) Naomi i naprawdę
zdecydowanie zabójczego Olivera. Potem rzeczy ze strasznych stały się okropne, a oni musieli
zostawić każdego innego.
Z wyjątkiem Amelie. Ocalili Amelie, Założycielkę Morganville… w pewnym rodzaju.
A Claire próbowała jednak nie myśleć o tym.
- Hej, - powiedział Shane i szturchnął ją. – Kawa, pamiętasz? Eve będzie całą smutną, emo Gotycką
twarzą, jeśli nie wypijesz trochę.
Znowu, Shane był tym praktycznym, a Claire musiała się uśmiechnąć, bo miał
całkowitą rację. Nikt dzisiaj nie potrzebował smutnej, emo Gotyckiej Eve. – Mogłabym zabić za
filiżankę kawy. Jeśli jest wiesz, śmietana. I cukier.
- Tak i tak.
- I czekolada?
- Nie naciskaj.
Michael w tym czasie wstał i dołączył do nich. Nadal wyglądał blado – bladziej niż zwykle – i było
coś odrobinę dzikiego w jego oczach, jakby bał się, że nadal był w basenie.
Tonąc.
Claire wzięła jego dłoń. Jak zawsze, wydawała się trochę zimniejsza niż temperatura pokojowa, ale
nie zimna… ciało żyło, ale działało na o wiele niższym ustawieniu. Prawie tak wysoki jak Shane,
spojrzał w dół na nią i uśmiechnął się uśmiechem gwiazdy rocka, który sprawiał, że wszystkie
dziewczyny rozpływały się w swoich butach. Ona jednak była odporna. Prawie. Rozpływała się
tylko trochę, potajemnie. – Co? – zapytał ją, a ona potrząsnęła głową.
- Nic, - powiedziała. – Nie jesteś sam, Michael. Nie pozwolimy żeby to się ponownie zdarzyło.
Obiecuję.
Uśmiech zniknął, a on obserwował ją z dziwnym rodzajem intensywności, prawie jakby widział ją
po raz pierwszy. Albo widział coś nowego w niej. – Wiem, - powiedział. – Hej, pamiętasz kiedy
prawie nie wpuściłem cię do domu, tego pierwszego dnia kiedy przyszłaś?
Pokazała się w jego drzwiach zdesperowana, posiniaczona, przestraszona i o wiele za młoda żeby
stawiać czoła Morganville. Miał rację mając swoje wątpliwości. – Tak.
- Cóż, strasznie się myliłem, - powiedział. – Może nigdy wcześniej nie powiedziałem tego na głos,
ale mam to na myśli, Claire. Wszystko to zdarzyło się odkąd… nie zrobilibyśmy tego. Nie ja, nie
Shane, nie Eve. Nie bez ciebie.
- To nie ja, - powiedziała Claire, zaskoczona. – Nie! To my, to wszystko. Jesteśmy po prostu lepsi
razem. My… dbamy o siebie nawzajem.
Znowu skinął głową, ale nie miał szansy odpowiedzieć, bo Shane sięgnął, wziął dłoń Claire z
Michaela i powiedział – dzięki Bogu, nie na poważnie – Przestań podrywać moją dziewczynę, facet.
Ona potrzebuje kawy.
- Jak my wszyscy, - powiedział Michael i trzepnął Shane’a w ramię wystarczająco
mocno żeby sprawić, że się zachwiał. – Podrywać twoją dziewczynę? Stary. To nisko.
- Dokopując się do Chin, - zgodził się Shane, prosto w twarz. – Daj spokój.
Claire mogła podążać za zapachem warzącej się kofeiny całą drogę do Eve, jak szlak upuszczonych
ziarenek kawy. Nadał sterylnemu, pogrzebowemu, pozbawionemu okien
budynkowi Rady Starszych dziwnie domowego charakteru, mimo chłodnych marmurowych
ścian i grubych, tłumiących wykładzin.
Korytarz otworzył się w szerszą, okrągłą przestrzeń – centrum opony – w której był
ogromny, okrągły stół na środku, który był normalnie ozdobiony równie dużymi, świeżymi bukietami
kwiatów… nawiązującymi do atmosfery domu pogrzebowego. Ale te zostały
zepchnięte na bok, a gigantyczny, błyszczący dozownik kawy został położony na ich miejsce, razem ze
schludnymi, małymi miseczkami cukru, łyżeczkami, serwetkami, filiżankami i spodkami. Nawet
dzbankami ze śmietaną i mlekiem.
Dla Claire to było surrealistyczne, jakby wyszła z koszmaru do fantazyjnego hotelu bez żadnego
przejścia. A tam, wyłaniając się z innych drzwi, które musiały prowadzić do pewnego rodzaju
kuchni, wyszła Eve z tacą w dłoniach, którą wślizgnęła na drugi koniec dużego stołu.
Claire wpatrywała się, bo mimo że to była Eve, naprawdę nie wyglądała jak ona.
Żadnego Gotyckiego makijażu. Jej włosy były rozpuszczone, zostawione dookoła jej twarzy i
opadając w delikatne, czarne fale; nawet bez pokrycia ryżowym pudrem, jej skóra była kremowo
blada, ale wyglądała pięknie jak u gwiazd filmowych. Naturalny wygląd Eve był
oszałamiający, nawet mając na sobie pożyczone ubrania… jednak znalazła retro czarną sukienkę z
dołem w kształcie bombki z lat pięćdziesiątych, która naprawdę idealnie jej pasowała.
Miała czerwony szal wesoło zawiązany dookoła jej szyi żeby ukryć ugryzienia i siniaki, które
Michael – umierający z głodu i oszalały z bycia wyciągniętym z basenu – wyrządził jej.
Ona i jej zestaw, wszystkie wyglądały trochę zbyt idealnie. Shane i Michael wymienili spojrzenia, a
Claire wiedziała, że przekazywali sobie tą samą myśl.
Eve obdarowała ich jasnym uśmiechem i powiedziała, - Dzień dobry, obozowicze!
Kawy?
- Hej, - powiedział Michael tak delikatnym i niepewnym głosem, że Claire poczuła jak jej żołądek
się zaciska. – Powinnaś odpoczywać. – Sięgnął do niej, a Eve drgnęła. Drgnęła.
Jakby spróbował ją uderzyć. Jego ręka opadła na jego bok, a Claire nie mogła patrzeć na jego twarz.
– Eve…
Mówiła w pośpiechu, wbiegając przez chwilę. – Mamy gorącą kawę, wszystkie dobre
rzeczy – przepraszam, że nie mogłam zrobić mokki, ale to miejsce ma poważny niedobór espresso…
oh, a croissanty są gorące z piekarnika, mamy takowy.
- Piekłaś? – brwi Shane’a zagroziły wyleceniem z jego twarzy.
- Były w jednym z tych otwieranych rolek, maron. Nawet ja mogę takie upiec. – Claire pomyślała, że
uśmiech Eve nie był już tak promienisty, tak jak był całkowicie łamliwy. – Nie sądzę, że ktoś
kiedykolwiek używał tutaj kuchni, ale przynajmniej była zaopatrzona. Jest nawet świeże masło i
mleko. Kto by pomyślał?
- Eve, - znowu powiedział Michael, a ona w końcu spojrzała prosto na niego. W ogóle niczego nie
powiedziała, tylko podniosła filiżankę, wypełniła ją gorącą, ciemną kawą i wręczyła mu. Wziął ją,
kiedy wpatrywał się w nią, potem wziął łyk – nie żeby naprawdę tego chciał, ale jakby to było coś,
co robił żeby ją zadowolić. – Eve, możemy po prostu…
- Nie, nie możemy, - powiedziała. – Nie teraz. – A potem odwróciła się i odeszła do kuchni, sztywno
uzbrojonymi drzwiami i pozwoliła im zatrzasnąć się za nią.
Troje z nich stało tam, tylko dźwięk drzwi skrzypiących na ich zawiasach łamało ciszę, póki Shane
nie oczyścił gardła, sięgnął po filiżankę i nalał sobie. – Więc, - powiedział. –
Oprócz goryla ważącego pięćset funtów (500 funtów = 226,8 kg – przypuszczenie tłumacza) w
pokoju, o którym nie będziemy rozmawiać, czy ktokolwiek tutaj ma połowiczny plan, jak zamierzamy
przeżyć dzień?
- Mnie nie pytaj, - powiedział Michael. – Właśnie wstałem. – Słowa brzmiały
normalnie, ale nie ton. Był tak dziwny, jak Eve i tak wymuszony. Odłożył swoją kawę z powrotem na
stół, zawahał się, potem wziął croissanta i odszedł, z powrotem w kierunku pomieszczenia, gdzie
byli. Shane zaczął za nim podążać, ale Claire chwyciła jego rękę.
- Nie, - powiedziała. – Nic, co możemy z tym zrobić, prawda? Zostaw go samego żeby pomyślał.
- To nie była jego wina.
- Wiem. Tak jak jej. Ale ona została zraniona, a on to zrobił, a to zajmie trochę czasu, w porządku? –
Tym razem podtrzymała spojrzenie Shane’a, a on był pierwszym, który odwrócił
wzrok. Skrzywdził ją wcześniej – bardziej emocjonalnie niż cokolwiek innego. Jednak nie był
w swoim normalnym położeniu. Ale czasami wyjaśnienia po prostu nie mają takiego
znaczenia, jak czas. To była trudna lekcja do nauczenia, dla nich oboje; będzie nawet trudniej dla
Michaela i Eve.
Boże, czasami dorastanie było do dupy.
- Okej, więc to spadło na nas. Nadal potrzebujemy planu, - powiedział. Napił się kawy, a ona
pomieszała swoją i wzięła gorący, gorzki, wspaniały łyk. Następny był croissant, nadal parujący
wewnątrz z piekarnika i to było niebo w formie pieczywa, rozpływające się w jej ustach. – Nie,
walić to. Potrzebujemy SEALTeam Six (SEAL Team Six – elitarna grupa marynarki wojennej, także
powszechnie znanej jako Specjalna Walcząca Morska Grupa Rozwojowa Stanów Zjednoczonych –
w oryginale the United States Naval Special Warfare Development Group – także znanej jako ST6
– SEAL Team 6 czyli Szósta Drużyna SEAL; wielu ludzi w wojsku, szczególnie w Marynarce
Wojennej, słyszało o Szóstej Drużynie, ale bardzo niewielu jest świadomych, czym Szósta drużyna
rzeczywiście jest – przypuszczenie tłumacza), ale zadowolę się teraz połowicznym planem.
Przełknęła. – Nie mów z pełną buzią.
Zrobił dokładnie to, co jakikolwiek chłopak – nie, mężczyzna – w jego wieku zrobiłby: pokazał jej
buzię pełną pogryzionego croissanta, co było obrzydliwe, potem wypił więcej kawy i pokazał jej
znowu. Pustą.
- To jest obrzydliwe, a ja nigdy więcej cię nie pocałuję.
- Tak, pocałujesz, - powiedział i udowodnił przez przyciśnięcie swoich ust do jej.
Chciała się wykręcić, tylko żeby udowodnić rację, ale Boże, uwielbiała całowanie go, uwielbiała, że
jego usta były takie ciepłe, słodkie i gorzkie od kawy… uwielbiała bycie teraz tak blisko niego,
balansując na krawędzi końca… wszystkiego. – Widzisz?
- To nie było złe, - powiedziała i znowu go pocałowała. – Ale naprawdę musisz
popracować nad swoją techniką.
- Kłamczucha. Moja technika jest wspaniała. Chcesz żebym to udowodnił? – Zanim
mogła zaprotestować, jego usta dotknęły jej, a on miał rację odnośnie udowodnienia.
Wślizgnęła swoje dłonie pod luźny brzeg jego koszuli, palcami ślizgającymi delikatnie po
napinających się mięśniach jego brzucha, do góry do twardej, płaskiej powierzchni jego klatki
piersiowej. Jego skóra była jak ciepły aksamit, ale pod spodem był żelazny, a to odebrało jej oddech.
Albo tak pomyślała, ale kiedy on podwinął jej koszulkę Train do góry i oplótł swoje dłonie dookoła
jej talii, przyciągając ją nawet bliżej, zasapała o jego usta, trochę zajęczała i po prostu… rozpłynęła
się.
Gorąca, złota chwila została czysto przecięta przez zimny głos mówiący, - Mogę znieść wiele rzeczy,
ale ta nie jest jedną z nich. Nie teraz.
Claire odskoczyła od Shane’a, winna jak złodziej sklepowy. To był, bezbłędnie, głos Olivera i
dochodził on zza niej. Nienawidziła okrągłych pomieszczeń. Zbyt wiele sposobów w jakie ludzie
mogli do ciebie podejść, zwłaszcza podstępne, szalone wampiry. Obróciła się i stawiła mu czoło,
kiedy szedł w ich kierunku – nie, w kierunku kawy, kiedy musnął ich i wypełnił filiżankę. Nigdy nie
widziała go pijącego ją, ale oczywiście, piłby; był właścicielem lokalnej kawiarni, Common
Grounds. Albo przynajmniej był nim, kiedy nadal było
Morganville, które żyło i kopało.
Common Grounds, jak wszystko inne w mieście, było zamknięte.
Oliver zawsze zadawał sobie trud żeby prezentować się jako człowieka… może dlatego że on, ze
wszystkich wampirów, wydawał się najdalszy temu. Był zimny, bezduszny, cierpki i sarkastyczny i to
było w dobre dni. Zderzało się to z jego radośnie starzejącą się hipisowska aurą barwionych koszul i
dżinsów, które nosił w kawiarni, ale teraz zrezygnował z tego wszystkiego. Przywdział ubrania, które
do niego pasowały, w złowrogi i przerażający sposób… czarne spodnie, czarny płaszcz, który musiał
mieć około stu lat, białą koszulę z rubinową broszką, tam gdzie normalnie byłby krawat. Z wyjątkiem
cylindra, który mógł z kolei pochodzić z ostatniego stulecia. To, przeczuwała Claire, były jego
własne ubrania.
Żadnych upadków dla Olivera.
- Przypuszczam, że dość bezużytecznie jest powiedzieć dzień dobry, - powiedział
Shane.
- Zwłaszcza, kiedy ani to rano, ani dobry, tak, - odpowiedział Oliver, tylko
powstrzymując się od ostrego tonu. – Nie próbuj się ze mną przekomarzać, Collins. Jestem daleki od
bycia w nastroju. – Claire mogła rozpoznać czerwone plamki na jego bladej skórze, jak pamiątka
Michaela jego czasu spędzonego w topiącym basenie. Zastanawiała się, jak spał, jeśli spał. – Co do
planów, tak, mam pewien i tak, jest w trakcie.
- Nic przeciwko, jeśli zapytamy…?
- Tak, oczywiście, że będę miał przeciwko, - powiedział Oliver i tym razem, to był ostry ton. Był
blask czerwieni w jego oczach. Wyglądał na zmęczonego, pomyślała Claire i był
migot czegoś prawie ludzkiego w nim. – Jeśli chcecie być użyteczni, idźcie znaleźć Theo Goldmana i
przyprowadźcie go do mnie. Teraz.
- Theo? – Claire była zaskoczona, bo słyszała, że Theo zaginął, jak wiele innych
wampirów w Morganville… i przypuszczała, że był w basenie. Wypadek, kiedy Amelie
uciekała żeby rzucić srebro do niego żeby zabić draug i ich uwięzione ofiary z nimi. – Jest tutaj?
- Gdyby był tutaj, nie prosiłbym was żeby go znaleźć, prawda?
Shane robił teraz tą rzecz, jego postura stawała się sztywna z wyzwaniem; nie lubił tego, kiedy
Oliver traktował ją – albo kogokolwiek z nich – jak idiotów. Ale zwłaszcza ją. Ostatnią rzeczą,
jakiej którekolwiek z nich potrzebowało dzisiaj było walczyć ze sobą. Pracowali razem – mniej
więcej – i to było tym, jak musiało być żeby to przetrwać. Więc Claire położyła dłoń na ramieniu
Shane’a, odciągnęła go do tyłu i powiedziała, bardzo rozsądnym tonem, - Masz jakikolwiek pomysł,
gdzie go szukać?
Dłoń Olivera zadrżała, tylko delikatnie, ale wystarczająco żeby sprawić, że filiżanka zatrzęsła się na
spodku. On, jak Michael, nadal czuł się słabo. To powinno sprawić, że Claire poczułaby się
zapewniona, bo zazwyczaj był tak zastraszający, ale zamiast tego to sprawiło, że poczuła się ekstra
wrażliwa. – Nie, - powiedział. – Nie wiem. Ale potrzebuję jego obecności, więc go znajdziecie. –
Pozwolił sekundzie minąć, a potem skinął głową bez patrzenia na żadne z nich, - Przez wzgląd na
Założycielkę.
Na Amelie. I była bardzo delikatna zmiana w jego tonie, kiedy to powiedział, coś, co prawie
wydawało się… łagodniejsze.
- Pogarsza jej się, - powiedziała Claire. Oliver obrócił się i odszedł bez odpowiedzenia, więc
spojrzała na Shane’a. – Pogarsza jej się, prawda?
- Prawdopodobnie. Kto wie? – Ale Shane miał tą samą myśl, co ona; wiedziała to. Jeśli Amelie
umrze, byli na łasce Olivera. W ogóle niedobra rzecz. Był dowódcą, a kiedy prowadził wojny, lubił
żeby były krwawe – po obu stronach. – Może powinniśmy opuścić miasto, kiedy mieliśmy szansę. Po
prostu spakować się i biec za tym.
- I zostawić Michaela za sobą? I Eve? Nie zostawiłaby go. Wiesz to.
Nie odpowiedział. Wiedziała, że Shane nie był kimś, kto uciekał, ale nie mógł nic poradzić na
myślenie o tym – wersja Morganville posiadania bogatego, fantastycznego życia.
Po chwili wzruszył ramionami i powiedział, - Zresztą teraz za późno. Myślisz, że gdzie powinniśmy
zacząć, jeśli mamy wyśledzić Goldmana?
- Nie ma sensu szukać w szpitalu. Jest zamknięty, - powiedziała Claire. – Wywieźli wszystkich
pacjentów w karetkach i autobusach. I jest zbyt wiele miejsc, w których mógłby być. To nie jest aż
tak duże miasto, ale wystarczająco duże żeby ukryć jednego wampira.
Wiesz, że wysłał swoją rodzinę na zewnątrz. – Theo, w przeciwieństwie do większości wampirów,
które Claire znała, rzeczywiście miał rodzinę i dbał o nią; to było bardzo w jego stylu żeby upewnić
się, że byli poza kłopotami, niż stać za nim.
- Zresztą nie możemy iść blisko szpitala, - powiedział Shane. – Cały teren jest strefą nie do wejścia;
śpiewanie rozpoczyna się, kiedy pójdziesz gdziekolwiek blisko.
Śpiewanie draug nie było tylko niesamowite; było naprawdę niebezpieczne. Trzymało cię, sprawiało
że zapominałeś… i robiło cię wrażliwym na nich. Claire skinęła głową. –
Lepiej też będziemy trzymać się z dala od jakiejkolwiek wody.
- Łazienek? Proszę powiedz, że nie masz na myśli łazienek, bo to szybko zmienia się w brak zabawy
w ogóle. Mam na myśli, lubię sikanie na ścianę, jak kolejny pijany prostak, ale…
- Toalety chemiczne, - powiedziała. – Amelie przyniosła je z jakieś firmy budowlanej. I proszę
powiedz mi, że nie sikasz na ściany.
- Moi? – Położył swoją dłoń na sercu i zrobił swoje najlepsze zraniono-niewinne
spojrzenie. – Musisz myśleć o jakimś innym nieokrzesanym dupku. Co tak poza tym, sprawia że
jestem zazdrosny.
Grałaby w to dalej, ale wizja wody z kranu sprawiła, że nagle zdała sobie sprawę, że piła kawę w
filiżance w swojej dłoni i oparła się nagłej, gwałtownej chęci zadławienia się. –
Uh, kawa…?
- Zrobiona z najlepszej butelkowanej wody, - powiedziała Eve. Była z tyłu i tym razem przyniosła
ciastka. – A te są z paczki, więc nie myśl, że stałam się całą Marthą Stewart (Martha Stewart –
autorka książki pt. „Entertaining” (Przyjęcia), w której prezentowała zbiór przepisów kulinarnych
na tę okazję. Od tego momentu Martha uznawana jest za kreatorkę stylu życia, prowadzenia domu
itp. Cieszy się opinią prawdziwego guru tzw. American lifestyle, czyli stylu życia typowego dla
bogatego społeczeństwa Ameryki –
przypuszczenie tłumacza), Shane. Wampiry jakiś czas temu zrobiły zapasy butelkowanej wody.
Wszystkie te plastikowe pojemniki mogą być złe dla środowiska, ale dla nas są teraz naprawdę
dobre. Więc… szukacie Theo?
- Tak mówi Oliver, - powiedział Shane i wepchnął całe ciastko do buzi.
- Zaufaj mi, pracuję dla Pana Odpowiedzialnego Przerażającego Faceta, a wy nie
chcecie rozczarować mężczyzny, nawet jeśli tylko wciskacie guzik espresso. Zwłaszcza nie teraz.
Poza tym, posiadanie tutaj Theo byłoby miłym antidotum na ten cały – Eve wskazała na marmur,
wykładzinę, przyciemnione światła – mrok. Theo jest przynajmniej radosny.
Był, głównie. Mimo że Claire myślała, że jak wszystkie wampiry, które kiedykolwiek spotkała – z
wyjątkiem Michaela i jego dziadka Sama – Theo był po pierwsze zasadniczo skoncentrowany na
swoim własnym przetrwaniu. Kiedy zaakceptowałeś to, jak wampiry widziały świat, było o wiele
łatwiej zrozumieć, co by zrobiły i dlaczego. Na przykład Morganville. To było pragmatyczne, mając
to odizolowane miasto, które kontrolowały dla swojego własnego bezpieczeństwa. Czasami były
okrutne, ale one widziały to jako
samoobronę… Pozwól ludziom uzyskać przewagę, a wampiry obawiałyby się, że zostaną zabite,
prędzej czy później. Claire nie zgadzała się z tym, ale rozumiała to.
Theo był… mniej pragmatyczny odnośnie tego niż większość. Na szczęście. A Eve
miała rację. Miałby tutaj uspokajający wpływ, jeśli nie unosił się gdzieś w basenie wody będąc
zjadanym żywcem.
Claire zadrżała.
- Chcesz iść z nami? – zapytał Shane, zlizując roztopioną czekoladę ze swoich ust. Co właściwie
było odrobinę hipnotyzujące. Claire miała zawrotny odruch żeby pomóc mu z tym, ale strząsnęła to..
Czas i miejsce, Claire, czas i miejsce…
- Ona nie może iść z nami, - powiedziała Claire, kiedy Eve otwarła swoje usta żeby się zgodzić. –
Daj spokój, Eve, straciłaś około kwarty krwi (1 kwarta = 0,95 litra –
przypuszczenie tłumacza) ostatniej nocy. Nie jesteś jeszcze wystarczająco silna i wiesz o tym.
Musisz odpocząć.
Usta Eve zamknęły się bez komentowania, ale obdarowała Claire poważnym, chłodnym
spojrzeniem, jakby poniżyła ją przez nawet napomnienie o tym, co się stało. Mimo że było dość
oczywiste, że Eve i Michael dużo o tym myśleli.
- Racja, - powiedział w ciszy Shane. – To było dziwne. Eve, ty zostajesz i… pieczesz albo coś.
- Do diabła będę, - syknęła w zbyt spięty sposób. – Jeśli nie chcecie mnie ze sobą, może po prostu
wezmę kilkoro chłopaków Amelie i zabiorę ich na zakupy po więcej broni. Musimy się uzbroić i
musimy zrobić to szybko. Czy to wam odpowiada, czy może powinnam przebrać się w moje perły i
fartuch i umrzeć jak dobra dziewczynka?
Shane podniósł swoje dłonie poddając się i zrobił krok tył. – Ja… nie mam nic do powiedzenia. –
Mądry chłopak, pomyślała Claire. – ale jeśli wychodzisz na zewnątrz, zabierasz więcej niż kilkoro
wampirów ze sobą, Eve. Mam to na myśli. Zabierz Michaela.
- Cóż, wiecie co oni mówią: mniej znaczy więcej, - powiedziała Eve. Nawet nie
skomentowała sprawy Michaela, ale było uparte, zranione spojrzenie na nią, a ona nie napotkała oczu
Shane’a.
- Teraz, więcej znaczy więcej, a o wiele więcej jest o wiele lepsze. Nie możesz kręcić się dookoła z
tymi… rzeczami. Wiesz o tym, prawda?
- Oh, wiem, - powiedziała Eve. Jej ciemne oczy były wypełnione cieniami, okna w
nawiedzonym domu. – Myślałam tylko, że to będzie dobry pomysł zacząć gromadzić zapasy broni
dookoła miasta. Jeśli zaczniemy prowadzić walki, musimy być w stanie dotrzeć do broni, kiedy
będziemy jej potrzebować.
Claire zdała sobie sprawę, że to był… bardzo dobry pomysł i skinęła głową bez
mówienia. Shane wyglądał nawet na pod wrażeniem, pełen szacunku, co było dla niego dziwnym
widokiem; nie był pod wrażeniem wielu rzeczy. – Zdobądź srebro, - powiedział. –
Jeśli możesz, przeryj jubilera i weź wszystkie srebrne łańcuszki. Możemy je rozerwać na kawałki.
Robiąc dobry granat. – Srebro bolało, albo zabijało, zarówno wampiry jak i draug.
Shane brzmiał praktycznie odnośnie tego, ale jednak spędził swoje licealne lata będąc ciąganym
dookoła ze swoim nienawidzącym wampirów ojcem. Prawdopodobnie wiedział o zabijaniu
wampirów więcej niż ktokolwiek w tym mieście… z wyjątkiem oczywiście samych wampirów. – To
jest jedyna rzecz, która działa na tych drani. Porozmawiaj z Myrninem o zgromadzeniu także więcej
nabojów do wiatrówek.
Myrnin będąc wampirzym szefem Claire – zresztą jeśli relacja tak szalona mogła być nazywana
pracodawca-pracownik. Była Igorem (Igor – tradycyjna postać garbatego asystenta albo lokaja
wielu rodzajów łotrów, jak szalony naukowiec, znana z wielu horrorów i ich parodii, w
szczególności serii Frankensteina albo filmu „Van Helsing” – przypuszczenie tłumacza) swojego
Frankensteina. Miał podziemne laboratorium i wszystko, co dała radę zrobić o wiele mniej strasznym
podczas swojej kadencji u niego… ale nie mniej
chaotycznym. Myrnin był chodzącym chaosem i przez większość czasu to było zabawne.
Czasami, nie tak bardzo.
Eve przewróciła oczami, teraz prawie będąc z powrotem starą, beztroską dziewczyną, którą znała
Claire. – Tak, Collins, nigdy nie pomyślałabym o Myrninie. Oczywiście porozmawiam z nim. Jest
jedynym, który miał swoje bzdety razem, zanim nie wyszliśmy na zewnątrz po raz pierwszy.
- Hej!
- Rzekomo z wyjątkiem obecnego towarzystwa.
- Lepiej, - powiedział Shane i zaskoczył ją przez nagłe owinięcie jej w silnym uścisku. –
Uważaj na siebie, okej?
- Bezpiecznie. – Zgodziła się Eve, a potem przytrzymała go na długość ramion,
obserwując go z zmyśloną intensywnością. – Huh. Wiesz, że się nie przytulasz. Jeśli nie zostaniesz
uściskany jako pierwszy.
- Nie?
- Nie. Przenigdy.
Shane wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że wszyscy zmieniają się raz na jakiś czas.
Nagle Claire została uderzona przez to, jak inni byli teraz. Eve stała się stabilniejsza, bardziej
rozważna. Shane wziął w swoje ręce swoją agresję i zaczynał rozumieć ją, żłobić w niej. Nawet
otworzył się trochę bardziej niż wcześniej.
Michael… zmiany Michaela były bardziej niepokojące, mniej łatwe do docenienia, ale
zdecydowanie się zmienił. Zmagał się z tym, żeby nie zmienić się jeszcze bardziej – nie odpłynąć
dalej od swojego utraconego ludzkiego życia.
Claire sama dla siebie, nie mogła powiedzieć. Nie mogła powiedzieć, naprawdę…
Wydawało jej się, że miała więcej pewności siebie, więcej odwagi, większą intuicję, ale trudno było
sobie wyobrazić siebie tak z zewnątrz. Ona po prostu… była. Mniej więcej, nadal była Claire.
Eve pomachała na pożegnanie, przytuliła mocno Claire – co było typowym gestem Eve
– i skierowała się do pokoju, gdzie zostawili swoje rzeczy. Michael był tam. Claire miała nadzieję,
że mogli wyjaśnić swoje… problemy nie wydawały się wystarczająco mocnym słowem, a kwestie
brzmiały zbyt światowo. Naprawdę nie było słowa na to, co działo się pomiędzy ich najlepszymi
przyjaciółmi, innego niż skomplikowane.
Claire chwyciła kawę żeby iść, łapczywie zjadła kilka ciastek – wstępnie zmieszanych albo nie, były
gorące, roztapiające się i przepyszne – i podążała za Shane’m w dół innego korytarza. Pomyślała, że
mógł być tym, którego użył Oliver, ale to miejsce było mylące. Jeśli były znaki, były tylko widoczne
dla wampirów. Ale Shane obrał drogę identycznym korytarzem, potem w lewo, a potem byli w innym
okrągłym pokoju, tym z masywnymi, okratowanymi drzwiami na jednym z ramion koła. Drzwi także
miały strażników… wielu.
Osobisty detal Amelie, pomyślała Claire, kiedy rozpoznała kilkoro z nich. Nie wyglądali na tak
nieskazitelnie zwróconych, do widoku czego była przyzwyczajona. Ciemne, dopasowane garnitury,
które ona i jej przyjaciele przedmuchali… a ona przypuszczała, że to co wybrali, przynajmniej
wskazywało, w jakim okresie historii najbardziej komfortowo się czuli.
Na przykład dwóch strażników przy drzwiach. Wyższy, ten chudszy z jasnymi,
orzechowymi oczami i krótko przyciętymi blond włosami… miał na sobie masywną, czarną, skórzaną
kurtkę z kolcami i sprzączkami i rurki. Bardzo lata osiemdziesiąte. Jego przyjaciel z ostro
wyciągniętymi kośćmi policzkowymi i wąskimi oczami miał na sobie najciaśniejsze poliestrowe
spodnie, jakie Claire kiedykolwiek widziała i kwadratową kurtkę do kompletu z ciasno zapiętą
koszulą o krzykliwym wzorze w odcieniach ziemi.
- Tutaj jest jak w dyskotekowym piekle, - wymamrotał Shane, a ona zdusiła śmiech. Nie żeby to
miało znaczenie; wampiry mogły to usłyszeć, a jeśli chciały się obrazić, zrobiłyby to.
Ale nałogowiec z lat siedemdziesiątych tylko trochę się uśmiechnął, pokazując koniuszki kłów, a
koleś z osiemdziesiątych nie mógł kłopotać się taką odpowiedzią. Było więcej strażników stojących
naokoło ścian, nieruchomych jak posągi. Większość wybrała ubrania, które nie były tak… retro, ale
jeden miał na sobie coś, co wyglądało jak stój gangstera z czasów prohibicji. Claire w połowie
spodziewała się, że dźwigał futerał na skrzypce z karabinem maszynowym w nim, tak jak w filmach.
- Nikt nie wchodzi do zbrojowni, - powiedziało Dyskotekowe Piekło. Najwidoczniej był
orędownikiem drzwi. – Proszę, cofnijcie się.
- Rozkaz od Olivera, - powiedziała Claire. – Mamy znaleźć Theo Goldmana.
- Wczoraj, - wtrącił usłużnie Shane. – I chcielibyśmy nie umrzeć. Więc. Jest zbrojownia.
- Nikt nie wchodzi do zbrojowni, - powtórzył wampir, brzmiąc teraz na znudzonego i wpatrując się
przez czubek głowy Shane’a, co było małym problemem nawet dla wysokiego faceta. – Nie bez
autoryzacji.
- Którą mają, - powiedział glos zza ich dwójki. Claire szybko się obróciła – teraz przyzwyczaiła się
do robienia tego, kiedy wampiry mówiły za nią – i zorientowała się, że ładna blond wampirza
„siostra” Amelie – nie z rodziny ale przez wampirzą krew, mimo że nie do końca załapała każdy
szczegół całej tej relacji – Naomi stała trzy stopy (3 stopy – 91,44 cm
– przypuszczenie tłumacza) za nimi, przybywając w niesamowitej ciszy. Uśmiechnęła się i skinęła
głową, tylko trochę. Nadal była bardzo poważna, przyzwyczajona do manier nabytych przez nią setki
lat temu, ale przynajmniej próbowała; to nie było pełne dygnięcie albo coś, nie żeby coś takiego było
praktycznym w spodniach cargo koloru khaki i koszuli do pracy, które miała na sobie. – Osobiście
rozmawiałam z Oliverem. Mam towarzyszyć tej dwójce i pomóc im zlokalizować Doktora
Goldmana.
To miało jakąś wagę. Dyskotekowe Piekło i jego odpowiednik w latach
osiemdziesiątych – Billy Idol (Billy Idol – brytyjski muzyk, stwórca zespołu o nazwie Generation X
– przypuszczenie tłumacza)? – podnieśli coś ciężkiego, co wyglądało na solidne, stalowe pręty, plus
skomplikowany zamek i w końcu otwarli drzwi dla nich. Naomi minęła ich dwójkę i spojrzała przez
ramię z tym samym czarującym, jednak trochę dziwnym uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie będziecie
mieli nic przeciwko, że będę wam towarzyszyć,
- powiedziała. Miała niewielki akcent, antyczny i Francuski, a Claire mogła zauważyć, że to
generalnie miało wpływ na mężczyzn, nawet Shane’a, który był bardziej niż niewielkim anty-
wampirem w jakiejkolwiek formie.
- Nieee, - powiedział. – Ja nie mam nic przeciwko. Claire?
- W porządku, - powiedziała. Lubiła Naomi. Podobało jej się, że starożytny wampir tak bardzo
próbował być… nowoczesny. I podobało jej się, że Naomi nie była, po wszystkim, zainteresowana
Michaelem, jak wszyscy na początku pomyśleli. – Uh, Naomi, wiesz jak rzeczywiście… walczyć?
- Ależ oczywiście, - powiedziała i poprowadziła drogę do środka. Weszli do dużego, kwadratowego
pomieszczenia, które było – i to, pomyślała Claire, nie było prawdziwą niespodzianką – wyłożone od
podłogi po sufit regałami z pudłami. Wampirza paranoja naprawdę nie miała granic. Naomi
zatrzymała się przy pierwszym i otwarła jego górę na zawiasach. Wewnątrz były wiatrówki. Wzięła
jedną, otwarła ją i zatrzasnęła ponownie doświadczonym prztyczkiem nadgarstka, kiedy się
uśmiechnęła. – Wszystkie wampiry
potrafią walczyć, - powiedziała. – Jestem mniej zaznajomiona z nowoczesną bronią, ale noża nie
działają tak dobrze na draug, jak to stwierdzono podczas naszego horroru dawno temu.
- Czego jeszcze używałaś, kiedy ostatni raz z nimi walczyłaś? – zapytała Claire. Naomi otwierała
kolejne pudło. To zawierało miecze, a ona potrząsnęła smutno głową i pozwoliła pokrywie opaść
zatrzaskując się.
- Odwagi, - powiedziała. – Desperacji. I wiele szczęścia. Srebro jest najlepszym
amuletem, jaki mamy, ale ono także spala nas. Nie znaleźliśmy nic innego, co skrzywdzi je poza
ogniem, co jest wystarczająco niebezpieczne także dla nas… Ah. – Przerzuciła z powrotem pokrywę
na jeszcze kolejnym pudle i wyciągnęła coś, co wyglądało na duże, ciężkie i skomplikowane, ze
zbiornikami i wężem. Zdecydowanie wynalazek Myrnina,
oceniając po mosiężnym zdobnictwie na nim, ale pod nim wyglądało gładko i nowocześnie. –
Jak widzicie.
- Co to jest? – zapytała Claire, marszcząc brwi. Wyglądało trochę jak jeden z tych zestawów rakiet
odrzutowych, które tak bardzo kochały filmy science fiction.
- To, - powiedział Shane, zabierając to z delikatnych dłoni Naomi, - jest cholernie wspaniałe.
- Tak, ale co to właściwie jest? – zapytała Claire.
- Miotacz ogni, - powiedział i zasapał z wysiłki, kiedy podniósł go do swoich ramion jak gigantyczny
plecak. Miał szybko-uwalniające się klamry, które założył naokoło swojej klatki piersiowej i ramion.
– Więc to zadziała na draug?
- Tak, - powiedziała Naomi. – Ale bądźcie bardzo ostrożni. Draug nie chowają się tylko w wodzie,
są cieczami – a kiedy dotkniesz cieczy ogniem staje się parą. Mogą przetrwać w parze, przez krótki
czas. Jeśli będziecie nią oddychać, bardzo szybko was zabiją od wewnątrz.
Nawet ich dotyk na skórze w jakiejkolwiek formie jest niebezpieczny, dla ludzi i wampirów.
Entuzjazm Shane’a dla miotacza ognia przygasł, ale nie zdjął go. To, Claire pomyślała, było dlatego
że było coś niesamowicie macho w chodzeniu dookoła z bronią łatwopalną, czego nigdy do końca nie
zrozumie. Gdyby tego spróbowała, to tylko sprawiłoby, że całkowicie byłaby świadoma tego, jak
niepalna była. – W porządku, - powiedział Shane. –
Trzymać to na odległość.
- I obserwować, gdzie nim celujesz, proszę, - odpowiedziała chłodnie Naomi. – Wierzę, że mówię
także w imieniu młodej Claire. Ogień nie jest też wspaniałym przyjacielem ludzi w walce.
Claire odrzuciła kusze, które znalazła w następnym kontenerze – zakończone srebrem, ale nie
wyrządziłyby wystarczającej krzywdy. Po prostu przeszłyby przez draug, które miały konsystencję
ciała gdzieś pomiędzy Jell-O (Jell-O – nazwa firmy należącej do Kraft Foods –
Amerykańskich wielonarodowych wyrobów cukierniczych, jedzenia i konglomeratu napojów –
na wiele żelatynowych deserów, włączając żele owocowe, puddingi i nie-pieczone kremowe ciasta.
Popularność marki doprowadziła do używania jej jako ogólnego określenia na żelatynowe desery
w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie – taki był najprawdopodobniej też kontekst w książce –
przypuszczenie tłumacza) a błotem, z wyjątkiem mistrza draug, Magnusa.
Był naprawdę silny. Powiedzmy, że wystarczająco silny żeby łapać karki – coś, co było okropnie
znajome Claire, a ona z trudem próbowała nie myśleć o tym. W ogóle.
- Co z ogniowymi strzałami? – zapytała Claire. – Zadziałałyby?
- Niezbyt. Natura draug zgasi małe pożary. Tylko coś na zlecenie czegoś, co Shane nosi, rzeczywiście
zniszczy je. Nawet, powiedzmy, butle benzyny i ogień…
- Nazywamy to koktajlami Mołotowa, (Wiaczesław Michajłowicz Mołotow - rosyjski działacz
komunistyczny, polityk radziecki; brał aktywny udział w rewolucji październikowej, choć niczym
się podczas niej nie wyróżnił; był bliskim współpracownikiem najpierw Lenina, a potem Józefa
Stalina – przypuszczenie tłumacza) – powiedział usłużnie Shane. Pan Okaleczenie.
Naomi obdarowała go pustym spojrzeniem i kontynuowała, - …nie zrobią dużo żeby je spowolnić.
To byłoby tak, jakbyś wrzucił butelkę do wody; najprawdopodobniej ogień po prostu by zgasł. Być
może mógłby być jakiś efekt, ale wątpię, że to jest czas, kiedy wolelibyście eksperymentować.
Będzie mało czasu na udoskonalenie swoich technik i narzędzi w ogniu walki.
- Cóż, podobały mi się naboje do wiatrówki Myrnina, - zaoferowała Claire.
– Czy zrobił on…?
- Więcej? Tak. Znalazłem je, - zawołał Shane, pochylając się nad kolejną otwartą paczką.
Wyłowił garść nabojów i podniósł je.
- Jesteś pewien, że te nie są tylko zwyczajnymi…
Shane cicho przerzucił jeden do niej. Na obudowie był narysowany, czarnym markerem, alchemiczny
symbol srebra. Zdecydowanie Myrnin, bo tylko on pomyślałby o napisaniu ostrzeżenia, którego nikt
poza ich dwójką możliwie by nie przeczytał. – Skąd wiesz, co to znaczy?
Shane wyglądał na słabo zranionego. – Upewniam się sam żeby wiedzieć wszystko o
srebrze. I widziałem twoje notatki. Zresztą studiuję wszystko, co odnosi się do twojego szefa.
– Był w tym błysk zazdrości, ale nie miała czasu, ani energii żeby to zbytnio rozważać. Nawet nie czy
jej się to podobało czy nie.
- Muszą tam być setki nabojów, - powiedziała ze zdumieniem Claire, kiedy pochyliła się nad paczką.
Jej włosy, które urosły teraz, muskały jej twarz, a ona niecierpliwie odepchnęła je do tyłu.
Potrzebowały umycia, a to sprawiło, że zatęskniła za prysznicem, ale przepłukiwanie zimną,
butelkowaną wodą było wszystkim, czego nie mogła się teraz doczekać. – Myślałam, że użył
wszystkiego, co miał podczas bitwy ostatniej nocy.
- Pracował prosto po niej, - powiedziała Naomi. – Zatrzasnął się w pokoju na końcu korytarza.
Wezwał strażników żeby przynieśli te tutaj zaledwie godzinę temu. Rozumiem, że rozkazał innym
zrobić także te wkłady.
Kiedy Myrnin pracował tak nieprzytomnie, to oznaczało jedną z dwóch rzeczy:
desperacko się bał, albo był w poważnie maniakalnej panice. Albo oba. Nic nie było dobre.
Kiedy się bał, Myrnin był bardzo nieprzewidywalny. Kiedy był maniakalny, nieuchronnie zamierzał
się załamać, mocno, a teraz nie było na to czasu.
Jakby odczytała jej myśli, Naomi powiedziała, - Potrzebuje opieki, ale to może
zaczekać, aż nie znajdziemy Theo.
- Z Amelie jest aż tak źle? – zapytał Shane.
- Tak. Obawiam się, że jest z nią aż tak źle. Gdybym nadal miała serce, bolałoby za nią, moją silną i
głupią siostrę. Nigdy nie powinna iść za nami. Prawo jest prawem. Ci złapani przez draug są już
martwi. Ratowanie nas zagroziło wszystkim innym.
Claire przestała ładować naboje do wiatrówki do swojej torby żeby spojrzeć. – Ocaliła cię. I
Michaela. I Olivera.
- Nie ma znaczenia, kogo ocaliła. Faktem jest, że pozwoliła sobie, królowej, narazić siebie na ryzyko
zamiast innych, a to jest głupie i emocjonalne. Czas Elżbiety w zbroi się skończył. Królowe zawsze
rządziły z dala od bitew.
- Błysk nowości, pani. Już nie ma królowych, - powiedział Shane. Załadował naboje do wiatrówki i
zatrzasnął ją, potem poszukał miejsca żeby podpiąć ją, żeby nie kolidowała z miotaczem ognia. –
Żadnych królowych, żadnych królów, żadnych cesarzy. Nie w Ameryce.
Tylko CEOs
* (CEO – skrót od chief executive officer – CEOs to liczba mnoga – obowiązki organizacji CEO są
ustalane przez zarząd dyrektorów organizacji albo inną władzę, w zależności od legalnej struktury
organizacji; CEO ma obowiązki jako komunikator, decydent, lider i kierownik; w Polsce
określeniem pokrewnym jest Dyrektor Generalny – przypuszczenie tłumacza). Ta sama rzecz, ale
nie tak wiele koron.
- Wampiry zawsze będą miały władców, - powiedziała Naomi. – Taka jest kolej rzeczy.
– Powiedziała to tak, jakby niebo było niebieskie, czysty i oczywisty fakt. Shane wzruszył
ramionami i obdarował Claire spojrzeniem; też wzruszyła ramionami. Wampirzy politycy nie byli ich
interesem. – Dalej. Musimy znaleźć doktora.
Shane potrząsnął głową. – Jest jedynym, którego macie?
- Nie, - powiedziała Naomi, - ale jest najlepszy i jedynym, który przesunął coś poza średniowieczne
techniki krwawienia i cupping (cupping – starożytna forma leczenia, w której na skórę stosowane
są bańki żeby pobrać krew przez powierzchnię skóry – przypuszczenie tłumacza). – Wręczyła
Claire wiatrówkę i obdarowała ją wątpliwym spojrzeniem. – Umiesz strzelać?
Claire skinęła głową i załadowała wkłady. – Shane mnie nauczył. – Nie żeby to było łatwe dla kogoś
jej rozmiarów; wiatrówka dawała niezłego kopa jej ramieniu, a ona zawsze wychodziła z ćwiczeń
posiniaczona i obolała. Naomi była nawet bardziej krucha, ale Claire skłaniała się do zakładania, że
to byłoby dla niej nic.
Shane umieścił swój miotacz ognia bardziej komfortowo na swoich ramionach. – Panie?
Za wami.
- Niegrzeczne, - powiedziała Claire.
- Byłem uprzejmy!
- Nie kiedy masz miotacz ognia.
Rozdział 2
Tęsknię za moją gitarą.
To brzmiało głupio w mojej głowie i prawdopodobnie było głupie, ale moje palce bolały trzymając
jej ciężar. Muzyka zawsze uspokajała hałas wewnątrz mnie, sprawiała że wszystko wydawało się
uporządkowane, logiczne, nie tak poza kontrolą i przerażające. Od pierwszego razu, kiedy
podniosłem instrument, zdałem sobie sprawę, że te dźwięki, które robią inne osoby, sławne osoby…
te mogłyby być moje, moje do kontrolowania, moje do używania do mówienia bez słów. A to było
czymś więcej niż magią.
To było przetrwaniem.
Teraz, bez mojej gitary, czułem się nagi, samotny, poza kontrolą. Ale to byłoby głęboko ryzykowne
żeby wrócić do domu żeby odzyskać cokolwiek, tym bardziej coś, co każdy widziałby jako nonsens.
Może mógłbym dostać się do sklepu muzycznego, gdzie dawałem lekcje; to było dalej na
przedmieściach, z dala od miejsca, gdzie zaszywały się draug. Nie ważne, czy był zamknięty. Wampir
nie musiał się poważnie martwić o rzeczy takie jak zamknięte drzwi i stalowe zasłony na szybach, a
ograniczenia do wejścia nie odnosiły się do sklepów.
Nadal nie mogłem do końca pogodzić się z tym. Byłem wampirem.
Wiem, to nie była rewelacja, właściwie… byłem wampirem już od pewnego czasu, a
przed tym, byłem w połowie wampirem, w połowie duchem, uwięzionym w moim domu,
zawieszonym pomiędzy życiem a śmiercią. Ale do dzisiaj, nie czułem się tak… źle. Tak obco.
Tak bardzo nie sobą.
Naomi, która interesowała się mną bardziej niż inni, ostrzegała mnie, że to się stanie, że zacznę czuć
odległość pomiędzy mną, a ludzkością, którą kiedyś miałem; ostrzegła mnie, że życie tak jak żyłem,
próbując nadal być tym, czym byłem, zacznie mnie boleć i boleć ludzi, o których dbałem.
I miała rację. Udowodniłem to, prawda? Straciłem kontrolę. Ugryzłem Eve.
Prawie ją zabiłem.
Koszula, którą dali mi żebym ją założył, żeby zmienić tą przemoczoną wstrętną wodą i mokrą od krwi
Eve… ta koszula swędziała. Wydawała się zła. Zdarłem ją przez głowę i rzuciłem ją na podłogę,
kiedy szedłem. Kiedy spojrzałem w dół, moja skóra była zbyt biała, żyły zbyt niebieskie.
Wyglądałem jak żyjący marmur, i czułem się też tak zimny.
A wewnątrz drżałem. Mój cały świat drżał. To nie były tylko draug, mimo że wszyscy się ich
baliśmy… bałem się siebie, tego czym byłem, do robienia czego byłem zdolny ludziom, których
rzekomo kochałem.
Miłość. Czy nawet naprawdę wiedziałem teraz, co to znaczyło? Czy kiedykolwiek
naprawdę wiedziałem? Co ja do diabła robiłem? Co myślałem, ryzykując jej życie za każdym razem,
kiedy byłem w pobliżu niej? Myślałem, że miałem to wszystko pod kontrolą,
trzymane, ustalone, a potem… potem wszystkie moje iluzje bycia odpowiedzialnym za potwora
złamały się.
Kroczyłem i próbowałem nie myśleć o tym, jak dobrym się to wydawało. Nie zdawałem sobie
sprawy, jak na straży, jak spięta, jak desperacko ściśnięta moja kontrola była, póki nie byłem
zmuszony jej puścić.
Coś szło bardzo spokojnie wewnątrz mnie, a ja przerwałem moje wędrowanie, bo
nadchodziła Eve.
Słyszałem ją idącą w moim kierunku w korytarzu, mimo grubej wykładziny; mogłem
wyczuć skórę Eve, indywidualne i delikatne perfumy na niej.
Drzwi otwarły się i zamknęły za mną. Teraz mogłem poczuć brzoskwiniowo pachnący
szampon, którego używała i mydło i słoną, gorącą krew pod tym wszystkim.
Nie odwróciłem się.
- Gdzie twoja koszula? – zapytała mnie.
- Swędzi, - powiedziałem. – Nie ważne. Nie jest mi zimno. – Ale było. Pokojowa
temperatura, z wyjątkiem kiedy jej skóra ogrzewała mnie. Zimnego jak śmierć. – Zamierzam iść
poszukać czegoś innego.
Wtedy się odwróciłem, ale Eve blokowała moją drogę do drzwi. Moje serce już nie biło
– w każdym razie nieczęsto – ale nadal czułem, jakby kołek prosto przez nie, kiedy patrzyłem prosto
na nią. Stała tam, nieustraszona z podbródkiem podniesionym do góry, z białym bandażem na swojej
szyi i szalikiem próbującym zamaskować szkodę, jaką wyrządziłem. To była Eve, w całej postaci –
zraniona i ukrywająca to. Gotycki wygląd zawsze był zbroją przeciwko jej strachowi przed
wampirami. Retro sukienka w groszki, buty, to wszystko było teraz tylko kolejną formą zbroi. Pewien
rodzaj tarczy do trzymania pomiędzy prawdziwą dziewczyną a światem.
I mną.
- To wszystko? – zapytała mnie. – Twoja koszula cię swędzi, a ty zamierzasz wziąć sobie inną? To
wszystko, w czym idziesz w tej rozmowie, tutaj.
Nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Zamiast tego, usiadłem na łóżku polowym i śpiworze –
nie moim, mój był rozdrobnionym stosem puchu. Bawiłem się koszulą w moich dłoniach i włożyłem
ją znowu przez głowę. Zresztą to nie ubranie było problemem. To byłem ja swędzący dookoła,
pamiętając… pamiętając, jak to było całkowicie poddać się głodowi. Nie powstrzymałem się. Nie
powstrzymałbym się. Picie jej krwi było… rozkoszą. Niebem. Teraz, tak blisko, jakbym nigdy do
tego nie doszedł.
Myślałem, że rozumiałem o co chodziło w byciu wampirem, aż do tego momentu
czystej, czerwonej przyjemności, kiedy chwyciłem Eve i bezmyślnie pożywiłem się. To wydawało
się, jakby podłoga załamała się pode mną i moimi założeniami, a teraz swobodnie spadałem,
chwytając się życia, które odsuwało się ode mnie w prędkości światła.
Gdyby nie jakoś Claire – podejrzewałem, że używając siły desperacji – odciągając mnie
wystarczająco daleko żeby jakieś zdrowe psychiczne powróciło, zabiłbym kobietę, którą kochałem.
Kobietę stojącą teraz dokładnie przede mną, czekającą na moją odpowiedź.
- Nie mogę tego zrobić, - powiedziałem. Słowa wydawały się matowo szare w moich
ustach, jak łyk ołowiu i wylądowały na niej tak samo ciężko. Nie patrzyłem na jej twarz – nie
mogłem – ale miałem żywy, mentalny obraz cierpienia w jej oczach. I gniewu. – Zostaw to w
spokoju, Eve.
- Masz na myśli, zostawienie ciebie w spokoju, - powiedziała i przykucnęła, idealnie zrównoważona
na tych śmiesznie pruderyjnych retro szpilkach, żeby wpatrywać mi się w twarz. Jej oczy były duże i
ciemne i tak, były nawiedzone i pełne bólu, bólu który spowodowałem ja, teraz powodowałem. –
Rachel Caine Wampiry z GMorganville Tom 13 Gorycz Krwi tytuł oryginału Bitter Blood przekład nieoficjalny Rozdział 1 Lepiej by było gdyby krzyknął. Michael Glass nie krzyczał. Zamiast tego wydobył okropny przenikliwy dźwięk z tyłu swojego gardła, wygiął swoje plecy i zaczął wymachiwać gwałtownie wewnątrz swojego rozpiętego śpiwora. Materiał rozstrzępił się pod wampirzą siłą, a izolacja wybrzuszyła się, kiedy walczył o wolną drogę, ale nawet kiedy była poza nim, on po prostu dalej… wymachiwał. Przez pokój, Claire Danvers wystrzeliła prosto na nogi, potknęła się o swój własny śpiwór i zdołała złapać się o ścianę dokładnie zanim uderzyłaby twarzą o podłogę. Jej serce trzaskało zbyt szybko o jej żebra, a ona miała kwaśny, bezradny smak paniki w swoich ustach. Są tutaj, było jedyną spójną myślą w jej głowie. Musiała być gotowa żeby walczyć, żeby biec, żeby reagować, ale wszystko o czym mogła pomyśleć, to jak całkowicie przerażona teraz była. I jak bezradna. Były rzeczy tam na zewnątrz w świecie, rzeczy, których bały się wampiry, a teraz te rzeczy były tutaj. Była jedynie sekundy od lekkiego, kapryśnego snu, ale wiedziała, że koszmary podążały za nią bez wysiłku dokładnie w rzeczywisty świat. Draug (draug – jest to nieśmiertelna postać z nordyckiej mitologii; oryginalne, nordyckie znaczenie słowa to duch, a starsza literatura dokonuje czystych rozróżnień pomiędzy draug-morza i draug-lądu – przypuszczenie tłumacza). Nie były wampirami; były czymś innym, czymś co poruszało się przez wodę, formowało się z niej, ciągnęło wampiry w dół powolnej i okropnej śmierci. Tydzień temu wyśmiałaby coś takiego jako kiepski żart, ale potem widziała ich
przychodzących po Morganville, Texas. Przychodzących z deszczami, które nigdy nie padały w tym zablokowanym pustynią, skąpanym w słońcu mieście, gdzie wampiry, w końcu, zrobiły swój ostatni postój. Dzisiaj obudziła się ze ślepą i spanikowaną wiedzą, że nieważne jak zły był świat z wampirami w nim, świat, który trzymał draug był o wiele gorszy. Przybyli do Morganville, przedostali się ukradkiem, rośli w siłę, póki nie byli gotowi żeby walczyć… póki nie mogli śpiewać swojej nieskończenie okropnej piosenki, która w jakiś sposób, niemożliwie, była także piękna i niepokonana. Dla ludzi tak samo jak i wampirów. Najsilniejszy z wampirów w Morganville poszedł przeciwko niej i strzelił kilka uderzeń… ale nie bez kosztów. Amelie, lodowa-królowa władczyni miasta została ugryziona; bez niej, wszystko się pogorszy, szybko. Michael nadal miotał się i wydawał ten okropny dźwięk i stopniowo do niej doszło, że zamiast czaić się tutaj, kiedy jej mózg ją dogonił, powinna iść do niego. Pomóc mu. A potem światła rozbłysły z przyciemnionych do oślepiających w dużym, wysłanym wykładziną pokoju, a ona zobaczyła swojego chłopaka, Shane’a Collinsa stojącego w drzwiach, spoglądającego najpierw na nią, potem na Michaela, który nadal rozpaczliwie zmagał się z… niczym. Ze swoim koszmarem. Claire wzięła głęboki oddech, zamknęła na chwilę oczy, potem zrobiła do Shane znak OK.; on skinął głową i podszedł do boku ich przyjaciela. Michael był zagrzebany w poszarpanych szczątkach swojego śpiwora, nadal wymachując i, o ile Claire mogła powiedzieć, nadal żyjąc w śnie. Shane przykucnął i po krótkim zawahaniu się, sięgnął i położył swoją dłoń na ramieniu Michaela. Michael natychmiast się obudził – z wampirzą szybkością. W jednej zamazanej sekundzie siedział z jedną ręką owiniętą dookoła nadgarstka Shane’a, oczami otwartymi i płonącymi czerwienią, z opuszczonymi kłami łapiącymi światło na ostrych jak brzytwa końcach i krańcach. Shane nie poruszył się, mimo że mógł kiwać się w tył na swoich piętach tylko trochę. To było lepsze niż Claire mogła zrobić; poleciałaby do tyłu co najmniej, a Michael prawdopodobnie złamałby jej nadgarstek – niecelowo, ale przepraszam nie liczyło się za bardzo, kiedy odnosiło się do strzaskanych kości. - Wyluzuj, - powiedział Shane niskim, spokojnym głosem. – Wyluzuj stary, jesteś bezpieczny. Jesteś teraz bezpieczny. To koniec. Nikt cię tutaj nie skrzywdzi.
Michael zamarł. Czerwień zbladła do żarzenia w jego oczach, a kiedy zamrugał, zniknęła, zastąpiona chłodnym błękitem. Wyglądał blado, ale to było teraz dla niego normalne. Claire zobaczyła, że jego gardło pracowało, kiedy przełykał, a potem chwiejnie wziął wdech i puścił nadgarstek Shane’a. – Boże, - wyszeptał i potrząsnął głową. – Przepraszam, stary. - Żadnego dramatu, - powiedział Shane. – Zły, prawda? Michael nie odpowiedział na to natychmiast. Wpatrywał się w środkową przestrzeń. Nie musiała zastanawiać się, o czym był jego koszmar… Byłby o byciu uwięzionym w Miejskim Basenie Morganville, zakotwiczonym do dna pod tą mroczną, otrutą wodą… będąc wykorzystywanym przez draug. Powoli osuszanym i żywym przez stworzenia, które uważały wampiry za tak przepyszne jak cukierki. Stworzenia, które dokładnie teraz, najeżdżały i zabierały wszystko, co mogły. Włączając każdą soczystą, wampirzą przekąskę, prosto na dno jakiegokolwiek basenu brudnej wody, w której się chowali. Claire zdała sobie sprawę, że nadal były malutkie, czerwone ślady na skórze Michaela, jak ukłucia szpilki… blednące, ale nie do końca zagojone. Zdrowiał wolniej niż zazwyczaj – albo był zraniony jeszcze poważniej, niż na to wyglądało. – Tak, - powiedział w końcu. – Śniłem, że nadal byłem w basenie i… Nie kontynuował, ale nie musiał; Claire była tam, widziała to. Shane nie tylko widział to, ale poczuł – zanurkował, niewiarygodnie żeby ocalić życia. Wampirze życia, ale wszystkie życia są takie same. Draug też go zaatakowały, a jego skóra miała czerwonawy odcień rozerwanych naczyń włosowatych żeby to udowodnić. Claire miała żywą wizję jakości wspomnienia basenu… tego szalenie strasznego podwodnego ogrodu uwięzionych wampirów, związanych, oszołomionych i bezradnych, kiedy draug wysysały ich siłę i życie. To była jedna z najgorszych, najbardziej przerażających rzeczy, które kiedykolwiek widziała i to także pogwałciło ją na jej bardzo głębokim, podstawowym poziomie. Nikt na to nie zasługiwał. Nikt. - To było naprawdę straszne. – Shane skinął głową w zgodzie z Michaelem. – A ja nie byłem tam nawet tak długo. Wytrzymałeś tam, Mikey. – Znowu sięgnął i ścisnął krotko ramię Michaela, potem wzrósł do stojącej pozycji. – Czujesz potrzebę żeby krzyczeć jak mała dziewczynka, zrób to, stary. Żadnego osądzania. Michael jęknął i potarł swoją dłonią o swoją twarz. – Pieprz się, Shane. Z resztą, dlaczego trzymam cię w pobliżu?
- Hej, potrzebujesz żeby ktoś cię upokarzał, gwiazdo rocka. Zawsze potrzebowałeś. Wtedy Claire uśmiechnęła się, bo Michael zaczynał znowu brzmieć jak stary on. Shane zawsze mógł to zrobić, dla kogokolwiek z nich – odwrócić uwagę, zwykłą obrazą i wszystko znowu było okej. Normalne życie. Nawet kiedy w ogóle nic nie było normalne. Nic. Teraz, kiedy jej panika malała, zastanawiała się, która była godzina – pomieszczenie nie dawało żadnego prawdziwego znaku czy był to dzień czy noc. Ewakuowali się do budynku Rady Starszych, który – jak większość wampirzych budynków – nie za bardzo popierał okna. Tym co miał było mnóstwo śpiworów, kilka składanych łóżek i wiele wolnej przestrzeni; wampiry, najwidoczniej, wszystkie planowały katastrofę, co naprawdę w ogóle jej nie zaskoczyło. Mieli tysiące lat żeby nauczyć się, jak przewidywać kłopoty i co mieć razem do spotykania (albo unikania). Teraz ona, Michael i Shane byli jedynymi śpiącymi w pokoju, który mógł pomieścić przynajmniej trzydziestkę bez uczucia zatłoczenia. Nie było żadnego znaku jej czwartej współlokatorki, dziewczyny Michaela, Eve. Jej śpiwór, który był obok Michaela, był kopnięty na bok. - Shane, - powiedziała Claire, jej strach dostawał kolejnego kopniaka. – Eve zniknęła. - Tak, wiem. Nie śpi, - powiedział. – organizując kawę, wierz w to lub nie. Może zabrać baristę ze sklepu, ale… To było, znowu, ogromne uczucie ulgi. Shane doszedł do perfekcji w dbaniu o siebie (i każdego innego). Michael był wampirem, ze wszystkimi zabawnymi zaletami, które szły w parze z tym pod względem samoobrony. Claire była mała i nie do końca kulturystką, ale broniła się dosyć dobrze… przynajmniej w byciu małą, ostrożną i mając wszystkich przyjaciół, których mogła zdołać mieć po swojej stronie. Eve była… cóż, Eve lubiła żyć na krawędzi, ale nie była do końca reinkarnacją Buffy (Buffy: Postrach wampirów - amerykański serial telewizyjny bazujący na wątkach filmu fabularnego o tym samym tytule z1992 roku; opowiada o losach Buffy Summers, nastolatki wybranej do walki z siłami ciemności, oraz grupie jej przyjaciół, którzy jej w tej walce pomagają. W serialu częstą poruszane są różne wątki, nie tylko ściśle fantastyczne, ale też i kulturowe (wiele odniesień do popkultury, filmu czy muzyki, a także literatury) oraz społeczne (rozwód rodziców, śmierć kogoś bliskiego, uzależnienie, homoseksualizm – przypuszczenie tłumacza). I w jakiś sposób jej twarde krawędzie sprawiały, że była najbardziej kruchą z nich wszystkich. Więc Claire miała tendencję do martwienia się w okresach takich jak ten. Bardzo. - Kawę? – zapytał Michael, nadal pocierając swoją głowę. Jego włosy powinny
wyglądać szalenie, ale on był jednym z tych ludzi, którzy mieli naturalną odporność na głowę z łóżka; jego blond włosy po prostu opadły dokładnie w sposób, w jaki powinny, w beztroskie loczki w surferskim stylu. Claire odwróciła oczy, kiedy rzucił swój śpiwór do tyłu i sięgnął po swoją koszulę, bo mimo że zawsze dobrze było na niego popatrzeć, poważnie wypowiedział to i poza tym, Shane stał tam. Shane. Doszło do niej w zawrotnym pośpiechu, jak zatrzymał ją na drodze do tego miejsca, w bladym świetle świtu. – Chcę, żebyś obiecała mi jedną rzecz. Obiecaj mi, że mnie poślubisz. Nie teraz. Kiedyś. A ona obiecała, nawet jeśli to był tylko ich prywatny, mały sekret. Znowu poczuła to drżące, kruche uczucie trzepotania motyli w swojej klatce piersiowej. To była silna kula światła, plątanina radości, przerażenia, podekscytowania i przede wszystkim, miłości. Shane spojrzał na nią z intensywnym, ciepłym skupieniem, które sprawiło, że nagle poczuła się jak jedyna osoba na świecie. Patrzyła, jak szedł w jej kierunku z rozszerzającym się blaskiem rozkoszy. Michael był seksowny, żadnego zaprzeczania temu, ale Shane po prostu… roztapiał ją. To było wszystko w nim – jego siła, jego intensywność, uśmiech poza centrum, głód w jego oczach. Było coś rzadkiego i kruchego w środku tej zbroi, a ona poczuła się szczęściarą i uprzywilejowaną, że pozwalał jej to zobaczyć. - Dobrze się trzymasz? – zapytał ją Shane, a ona spojrzała w górę na niego. Jego ciemny wzrok stał się poważny i zobaczył… zbyt wiele. Nie mogła ukryć tego, jak przerażona była, nie przed nim, ale był ostatnim żeby myśleć, że to była oznaka słabości. Uśmiechnął się trochę i oparł swoje czoło o niej przez chwilę. – Tak. Trzymasz się po prostu w porządku, twarda dziewczyna. Odsunęła swój strach do tyłu, wzięła głęboki wdech i skinęła głową. – Cholerna prawda. – Przebiegła swoimi palcami przez swoje splątane kasztanowe włosy do ramion – w przeciwieństwie do Michaela, jej ucierpiały z powodu nocy na twardych poduszkach – i spojrzała w dół na swoją koszulkę i dżinsy. Przynajmniej one nie pomarszczyły się tak bardzo… albo jeśli się pomarszczyły, nie miało to dużego znaczenia. Były czyste, nawet jeśli nie były jej własne. Okazało się, że był magazyn ubrań w piwnicy budynku Rady Starszych, zgrabnie poukładanych w pudłach, oznaczonych rozmiarami. Niektóre z nich datowane były na wiek Wiktoriański… krynoliny (krynolina – sztywna spódnica, suknia, halka uszyta z materiału rozpiętego na metalowych obręczach lub włosiance. Po raz pierwszy pojawiła się już ok. roku 1830, ale dopiero od 1850 słowo to oznacza mocno nakrochmaloną halkę lub sztywną spódnicę opartą na metalowej konstrukcji, mającej nadawać sukni pożądany kształt – przypuszczenie tłumacza), gorsety i kapelusze, złożone ostrożnie w pachnącym papierze i skrzyniach cedrowych.
Claire nie była pewna, czy naprawdę chciała wiedzieć, skąd wszystkie te ubrania pochodziły, ale miała swoje chore podejrzenia. Jasne, starsze ubrania wyglądały jak rzeczy, które wampiry same mogły zachować, ale było wiele nowszych, w bardziej aktualnych stylach, które nie wydawały się pasować do tego wyjaśnienia. Claire nie mogła zobaczyć na przykład Amelie mającej na sobie koncertową koszulkę Train (Train – powstały w roku 1994 w San Francisco zespół rockowy – przypuszczenie tłumacza), więc z trudnością próbowała nie myśleć o tym czy były czy nie były uzyskane z… innych źródeł. Źródeł ofiar. - Też miałeś koszmary? – zapytała Shane’a. Jego ręka zacieśniła się dookoła niej, tylko na chwilę. - Nic z czym nie mógłbym sobie poradzić. Jestem zresztą pewnego rodzaju ekspertem w tych całych złych snach, - powiedział. I o Boże, naprawdę był. Claire wiedziała tylko trochę, jak wiele złych rzeczy widział, ale nawet to było wystarczające żeby zapoczątkować życiową wartość terapii. – Nadal, wczoraj było straszne, a to nie jest słowo, które generalnie wypowiadam. Może to będzie wyglądać lepiej tego ranka. - Jest rano? – Claire zerknęła na swój zegarek. - To zależy od twojej definicji. Jest po południu, więc przypuszczam, że technicznie nie bardzo. Przypuszczam, że spaliśmy przez jakieś pięć godzin. Albo ty spałaś. Eve wyskoczyła jakąś godzinę temu, a ja wstałem bo… - Potrząsnął głową. – Do diabła. To miejsce mnie przeraża. Nie mogę tutaj zbyt dobrze spać. - Przeraża cię ono bardziej niż to, co dzieje się na zewnątrz? - Ważna uwaga, - powiedział. Bo świat tam – w każdym razie Morganville – nie był już w połowie bezpiecznym miejscem, którym było zaledwie kilka dni temu. Jasne, były wampiry za miastem. Jasne, były drapieżne i w pewnym rodzaju złe – skrzyżowanie pomiędzy starodawną władzą królewską i Mafią – ale przynajmniej żyły według zasad. Było tak wiele donośnie etyki i moralności jako o praktyczności… Jeśli chciały mieć kwitnący dopływ krwi, nie mogły po prostu losowo zabijać ludzi przez cały czas. Mimo że licencje na polowania były alarmujące. Ale teraz… teraz wampiry były w łańcuchu pokarmowym. Zawsze były ostrożne na ludzkie zagrożenia, ale to już dłużej nie było problemem. Prawdziwy wampirzy wróg w końcu pokazał swoją niesamowicie niepokojącą twarz: draug. Wszystko co Claire wiedziała o nich, to że żyli w wodzie i mogli przywoływać wampiry (i ludzi) swoim śpiewaniem, prosto do ich śmierci. Dla ludzi, to było dość szybkie… ale nie dla wampirów. Wampiry uwięzione na dnie tego zimnego basenu mogły żyć i żyć i żyć póki draug nie wyssały z nich każdej odrobiny energii. Żyły i wiedziały, że to się działo. Zjadane żywcem.
Draug były jedyną rzeczą, której wampiry się bały, naprawdę i prawdziwie. Ludzi traktowały ze zwyczajną pogardą, ale ich odpowiedź na draug była natychmiastową masową ewakuacją, z wyjątkiem kilku, którzy wybrali żeby zostać i spróbować uratować wampiry, które już były konsumowane. Wszyscy próbowali – wampiry i ludzie, pracując razem. Nawet buntowniczy ludzcy mieszkańcy, którzy nienawidzili wampirów obrali pościg za draug. To była zatrzymująca-serce wojskowa operacja bitwy, najbardziej dotkliwego doświadczenia w życiu Claire, a ona nadal nie mogła do końca uwierzyć, że przeżyła to… albo że ktokolwiek przeżył. Nawet z całym tym wysiłkiem uratowali tylko troje wampirów z zapleśniałego, opuszczonego basenu – Michaela, elegancką (i prawdopodobnie zabójczą) Naomi i naprawdę zdecydowanie zabójczego Olivera. Potem rzeczy ze strasznych stały się okropne, a oni musieli zostawić każdego innego. Z wyjątkiem Amelie. Ocalili Amelie, Założycielkę Morganville… w pewnym rodzaju. A Claire próbowała jednak nie myśleć o tym. - Hej, - powiedział Shane i szturchnął ją. – Kawa, pamiętasz? Eve będzie całą smutną, emo Gotycką twarzą, jeśli nie wypijesz trochę. Znowu, Shane był tym praktycznym, a Claire musiała się uśmiechnąć, bo miał całkowitą rację. Nikt dzisiaj nie potrzebował smutnej, emo Gotyckiej Eve. – Mogłabym zabić za filiżankę kawy. Jeśli jest wiesz, śmietana. I cukier. - Tak i tak. - I czekolada? - Nie naciskaj. Michael w tym czasie wstał i dołączył do nich. Nadal wyglądał blado – bladziej niż zwykle – i było coś odrobinę dzikiego w jego oczach, jakby bał się, że nadal był w basenie. Tonąc. Claire wzięła jego dłoń. Jak zawsze, wydawała się trochę zimniejsza niż temperatura pokojowa, ale nie zimna… ciało żyło, ale działało na o wiele niższym ustawieniu. Prawie tak wysoki jak Shane, spojrzał w dół na nią i uśmiechnął się uśmiechem gwiazdy rocka, który sprawiał, że wszystkie dziewczyny rozpływały się w swoich butach. Ona jednak była odporna. Prawie. Rozpływała się tylko trochę, potajemnie. – Co? – zapytał ją, a ona potrząsnęła głową.
- Nic, - powiedziała. – Nie jesteś sam, Michael. Nie pozwolimy żeby to się ponownie zdarzyło. Obiecuję. Uśmiech zniknął, a on obserwował ją z dziwnym rodzajem intensywności, prawie jakby widział ją po raz pierwszy. Albo widział coś nowego w niej. – Wiem, - powiedział. – Hej, pamiętasz kiedy prawie nie wpuściłem cię do domu, tego pierwszego dnia kiedy przyszłaś? Pokazała się w jego drzwiach zdesperowana, posiniaczona, przestraszona i o wiele za młoda żeby stawiać czoła Morganville. Miał rację mając swoje wątpliwości. – Tak. - Cóż, strasznie się myliłem, - powiedział. – Może nigdy wcześniej nie powiedziałem tego na głos, ale mam to na myśli, Claire. Wszystko to zdarzyło się odkąd… nie zrobilibyśmy tego. Nie ja, nie Shane, nie Eve. Nie bez ciebie. - To nie ja, - powiedziała Claire, zaskoczona. – Nie! To my, to wszystko. Jesteśmy po prostu lepsi razem. My… dbamy o siebie nawzajem. Znowu skinął głową, ale nie miał szansy odpowiedzieć, bo Shane sięgnął, wziął dłoń Claire z Michaela i powiedział – dzięki Bogu, nie na poważnie – Przestań podrywać moją dziewczynę, facet. Ona potrzebuje kawy. - Jak my wszyscy, - powiedział Michael i trzepnął Shane’a w ramię wystarczająco mocno żeby sprawić, że się zachwiał. – Podrywać twoją dziewczynę? Stary. To nisko. - Dokopując się do Chin, - zgodził się Shane, prosto w twarz. – Daj spokój. Claire mogła podążać za zapachem warzącej się kofeiny całą drogę do Eve, jak szlak upuszczonych ziarenek kawy. Nadał sterylnemu, pogrzebowemu, pozbawionemu okien budynkowi Rady Starszych dziwnie domowego charakteru, mimo chłodnych marmurowych ścian i grubych, tłumiących wykładzin. Korytarz otworzył się w szerszą, okrągłą przestrzeń – centrum opony – w której był ogromny, okrągły stół na środku, który był normalnie ozdobiony równie dużymi, świeżymi bukietami kwiatów… nawiązującymi do atmosfery domu pogrzebowego. Ale te zostały zepchnięte na bok, a gigantyczny, błyszczący dozownik kawy został położony na ich miejsce, razem ze schludnymi, małymi miseczkami cukru, łyżeczkami, serwetkami, filiżankami i spodkami. Nawet dzbankami ze śmietaną i mlekiem. Dla Claire to było surrealistyczne, jakby wyszła z koszmaru do fantazyjnego hotelu bez żadnego przejścia. A tam, wyłaniając się z innych drzwi, które musiały prowadzić do pewnego rodzaju kuchni, wyszła Eve z tacą w dłoniach, którą wślizgnęła na drugi koniec dużego stołu.
Claire wpatrywała się, bo mimo że to była Eve, naprawdę nie wyglądała jak ona. Żadnego Gotyckiego makijażu. Jej włosy były rozpuszczone, zostawione dookoła jej twarzy i opadając w delikatne, czarne fale; nawet bez pokrycia ryżowym pudrem, jej skóra była kremowo blada, ale wyglądała pięknie jak u gwiazd filmowych. Naturalny wygląd Eve był oszałamiający, nawet mając na sobie pożyczone ubrania… jednak znalazła retro czarną sukienkę z dołem w kształcie bombki z lat pięćdziesiątych, która naprawdę idealnie jej pasowała. Miała czerwony szal wesoło zawiązany dookoła jej szyi żeby ukryć ugryzienia i siniaki, które Michael – umierający z głodu i oszalały z bycia wyciągniętym z basenu – wyrządził jej. Ona i jej zestaw, wszystkie wyglądały trochę zbyt idealnie. Shane i Michael wymienili spojrzenia, a Claire wiedziała, że przekazywali sobie tą samą myśl. Eve obdarowała ich jasnym uśmiechem i powiedziała, - Dzień dobry, obozowicze! Kawy? - Hej, - powiedział Michael tak delikatnym i niepewnym głosem, że Claire poczuła jak jej żołądek się zaciska. – Powinnaś odpoczywać. – Sięgnął do niej, a Eve drgnęła. Drgnęła. Jakby spróbował ją uderzyć. Jego ręka opadła na jego bok, a Claire nie mogła patrzeć na jego twarz. – Eve… Mówiła w pośpiechu, wbiegając przez chwilę. – Mamy gorącą kawę, wszystkie dobre rzeczy – przepraszam, że nie mogłam zrobić mokki, ale to miejsce ma poważny niedobór espresso… oh, a croissanty są gorące z piekarnika, mamy takowy. - Piekłaś? – brwi Shane’a zagroziły wyleceniem z jego twarzy. - Były w jednym z tych otwieranych rolek, maron. Nawet ja mogę takie upiec. – Claire pomyślała, że uśmiech Eve nie był już tak promienisty, tak jak był całkowicie łamliwy. – Nie sądzę, że ktoś kiedykolwiek używał tutaj kuchni, ale przynajmniej była zaopatrzona. Jest nawet świeże masło i mleko. Kto by pomyślał? - Eve, - znowu powiedział Michael, a ona w końcu spojrzała prosto na niego. W ogóle niczego nie powiedziała, tylko podniosła filiżankę, wypełniła ją gorącą, ciemną kawą i wręczyła mu. Wziął ją, kiedy wpatrywał się w nią, potem wziął łyk – nie żeby naprawdę tego chciał, ale jakby to było coś, co robił żeby ją zadowolić. – Eve, możemy po prostu… - Nie, nie możemy, - powiedziała. – Nie teraz. – A potem odwróciła się i odeszła do kuchni, sztywno uzbrojonymi drzwiami i pozwoliła im zatrzasnąć się za nią. Troje z nich stało tam, tylko dźwięk drzwi skrzypiących na ich zawiasach łamało ciszę, póki Shane nie oczyścił gardła, sięgnął po filiżankę i nalał sobie. – Więc, - powiedział. –
Oprócz goryla ważącego pięćset funtów (500 funtów = 226,8 kg – przypuszczenie tłumacza) w pokoju, o którym nie będziemy rozmawiać, czy ktokolwiek tutaj ma połowiczny plan, jak zamierzamy przeżyć dzień? - Mnie nie pytaj, - powiedział Michael. – Właśnie wstałem. – Słowa brzmiały normalnie, ale nie ton. Był tak dziwny, jak Eve i tak wymuszony. Odłożył swoją kawę z powrotem na stół, zawahał się, potem wziął croissanta i odszedł, z powrotem w kierunku pomieszczenia, gdzie byli. Shane zaczął za nim podążać, ale Claire chwyciła jego rękę. - Nie, - powiedziała. – Nic, co możemy z tym zrobić, prawda? Zostaw go samego żeby pomyślał. - To nie była jego wina. - Wiem. Tak jak jej. Ale ona została zraniona, a on to zrobił, a to zajmie trochę czasu, w porządku? – Tym razem podtrzymała spojrzenie Shane’a, a on był pierwszym, który odwrócił wzrok. Skrzywdził ją wcześniej – bardziej emocjonalnie niż cokolwiek innego. Jednak nie był w swoim normalnym położeniu. Ale czasami wyjaśnienia po prostu nie mają takiego znaczenia, jak czas. To była trudna lekcja do nauczenia, dla nich oboje; będzie nawet trudniej dla Michaela i Eve. Boże, czasami dorastanie było do dupy. - Okej, więc to spadło na nas. Nadal potrzebujemy planu, - powiedział. Napił się kawy, a ona pomieszała swoją i wzięła gorący, gorzki, wspaniały łyk. Następny był croissant, nadal parujący wewnątrz z piekarnika i to było niebo w formie pieczywa, rozpływające się w jej ustach. – Nie, walić to. Potrzebujemy SEALTeam Six (SEAL Team Six – elitarna grupa marynarki wojennej, także powszechnie znanej jako Specjalna Walcząca Morska Grupa Rozwojowa Stanów Zjednoczonych – w oryginale the United States Naval Special Warfare Development Group – także znanej jako ST6 – SEAL Team 6 czyli Szósta Drużyna SEAL; wielu ludzi w wojsku, szczególnie w Marynarce Wojennej, słyszało o Szóstej Drużynie, ale bardzo niewielu jest świadomych, czym Szósta drużyna rzeczywiście jest – przypuszczenie tłumacza), ale zadowolę się teraz połowicznym planem. Przełknęła. – Nie mów z pełną buzią. Zrobił dokładnie to, co jakikolwiek chłopak – nie, mężczyzna – w jego wieku zrobiłby: pokazał jej buzię pełną pogryzionego croissanta, co było obrzydliwe, potem wypił więcej kawy i pokazał jej znowu. Pustą. - To jest obrzydliwe, a ja nigdy więcej cię nie pocałuję. - Tak, pocałujesz, - powiedział i udowodnił przez przyciśnięcie swoich ust do jej. Chciała się wykręcić, tylko żeby udowodnić rację, ale Boże, uwielbiała całowanie go, uwielbiała, że
jego usta były takie ciepłe, słodkie i gorzkie od kawy… uwielbiała bycie teraz tak blisko niego, balansując na krawędzi końca… wszystkiego. – Widzisz? - To nie było złe, - powiedziała i znowu go pocałowała. – Ale naprawdę musisz popracować nad swoją techniką. - Kłamczucha. Moja technika jest wspaniała. Chcesz żebym to udowodnił? – Zanim mogła zaprotestować, jego usta dotknęły jej, a on miał rację odnośnie udowodnienia. Wślizgnęła swoje dłonie pod luźny brzeg jego koszuli, palcami ślizgającymi delikatnie po napinających się mięśniach jego brzucha, do góry do twardej, płaskiej powierzchni jego klatki piersiowej. Jego skóra była jak ciepły aksamit, ale pod spodem był żelazny, a to odebrało jej oddech. Albo tak pomyślała, ale kiedy on podwinął jej koszulkę Train do góry i oplótł swoje dłonie dookoła jej talii, przyciągając ją nawet bliżej, zasapała o jego usta, trochę zajęczała i po prostu… rozpłynęła się. Gorąca, złota chwila została czysto przecięta przez zimny głos mówiący, - Mogę znieść wiele rzeczy, ale ta nie jest jedną z nich. Nie teraz. Claire odskoczyła od Shane’a, winna jak złodziej sklepowy. To był, bezbłędnie, głos Olivera i dochodził on zza niej. Nienawidziła okrągłych pomieszczeń. Zbyt wiele sposobów w jakie ludzie mogli do ciebie podejść, zwłaszcza podstępne, szalone wampiry. Obróciła się i stawiła mu czoło, kiedy szedł w ich kierunku – nie, w kierunku kawy, kiedy musnął ich i wypełnił filiżankę. Nigdy nie widziała go pijącego ją, ale oczywiście, piłby; był właścicielem lokalnej kawiarni, Common Grounds. Albo przynajmniej był nim, kiedy nadal było Morganville, które żyło i kopało. Common Grounds, jak wszystko inne w mieście, było zamknięte. Oliver zawsze zadawał sobie trud żeby prezentować się jako człowieka… może dlatego że on, ze wszystkich wampirów, wydawał się najdalszy temu. Był zimny, bezduszny, cierpki i sarkastyczny i to było w dobre dni. Zderzało się to z jego radośnie starzejącą się hipisowska aurą barwionych koszul i dżinsów, które nosił w kawiarni, ale teraz zrezygnował z tego wszystkiego. Przywdział ubrania, które do niego pasowały, w złowrogi i przerażający sposób… czarne spodnie, czarny płaszcz, który musiał mieć około stu lat, białą koszulę z rubinową broszką, tam gdzie normalnie byłby krawat. Z wyjątkiem cylindra, który mógł z kolei pochodzić z ostatniego stulecia. To, przeczuwała Claire, były jego własne ubrania. Żadnych upadków dla Olivera. - Przypuszczam, że dość bezużytecznie jest powiedzieć dzień dobry, - powiedział Shane.
- Zwłaszcza, kiedy ani to rano, ani dobry, tak, - odpowiedział Oliver, tylko powstrzymując się od ostrego tonu. – Nie próbuj się ze mną przekomarzać, Collins. Jestem daleki od bycia w nastroju. – Claire mogła rozpoznać czerwone plamki na jego bladej skórze, jak pamiątka Michaela jego czasu spędzonego w topiącym basenie. Zastanawiała się, jak spał, jeśli spał. – Co do planów, tak, mam pewien i tak, jest w trakcie. - Nic przeciwko, jeśli zapytamy…? - Tak, oczywiście, że będę miał przeciwko, - powiedział Oliver i tym razem, to był ostry ton. Był blask czerwieni w jego oczach. Wyglądał na zmęczonego, pomyślała Claire i był migot czegoś prawie ludzkiego w nim. – Jeśli chcecie być użyteczni, idźcie znaleźć Theo Goldmana i przyprowadźcie go do mnie. Teraz. - Theo? – Claire była zaskoczona, bo słyszała, że Theo zaginął, jak wiele innych wampirów w Morganville… i przypuszczała, że był w basenie. Wypadek, kiedy Amelie uciekała żeby rzucić srebro do niego żeby zabić draug i ich uwięzione ofiary z nimi. – Jest tutaj? - Gdyby był tutaj, nie prosiłbym was żeby go znaleźć, prawda? Shane robił teraz tą rzecz, jego postura stawała się sztywna z wyzwaniem; nie lubił tego, kiedy Oliver traktował ją – albo kogokolwiek z nich – jak idiotów. Ale zwłaszcza ją. Ostatnią rzeczą, jakiej którekolwiek z nich potrzebowało dzisiaj było walczyć ze sobą. Pracowali razem – mniej więcej – i to było tym, jak musiało być żeby to przetrwać. Więc Claire położyła dłoń na ramieniu Shane’a, odciągnęła go do tyłu i powiedziała, bardzo rozsądnym tonem, - Masz jakikolwiek pomysł, gdzie go szukać? Dłoń Olivera zadrżała, tylko delikatnie, ale wystarczająco żeby sprawić, że filiżanka zatrzęsła się na spodku. On, jak Michael, nadal czuł się słabo. To powinno sprawić, że Claire poczułaby się zapewniona, bo zazwyczaj był tak zastraszający, ale zamiast tego to sprawiło, że poczuła się ekstra wrażliwa. – Nie, - powiedział. – Nie wiem. Ale potrzebuję jego obecności, więc go znajdziecie. – Pozwolił sekundzie minąć, a potem skinął głową bez patrzenia na żadne z nich, - Przez wzgląd na Założycielkę. Na Amelie. I była bardzo delikatna zmiana w jego tonie, kiedy to powiedział, coś, co prawie wydawało się… łagodniejsze. - Pogarsza jej się, - powiedziała Claire. Oliver obrócił się i odszedł bez odpowiedzenia, więc spojrzała na Shane’a. – Pogarsza jej się, prawda? - Prawdopodobnie. Kto wie? – Ale Shane miał tą samą myśl, co ona; wiedziała to. Jeśli Amelie umrze, byli na łasce Olivera. W ogóle niedobra rzecz. Był dowódcą, a kiedy prowadził wojny, lubił żeby były krwawe – po obu stronach. – Może powinniśmy opuścić miasto, kiedy mieliśmy szansę. Po prostu spakować się i biec za tym.
- I zostawić Michaela za sobą? I Eve? Nie zostawiłaby go. Wiesz to. Nie odpowiedział. Wiedziała, że Shane nie był kimś, kto uciekał, ale nie mógł nic poradzić na myślenie o tym – wersja Morganville posiadania bogatego, fantastycznego życia. Po chwili wzruszył ramionami i powiedział, - Zresztą teraz za późno. Myślisz, że gdzie powinniśmy zacząć, jeśli mamy wyśledzić Goldmana? - Nie ma sensu szukać w szpitalu. Jest zamknięty, - powiedziała Claire. – Wywieźli wszystkich pacjentów w karetkach i autobusach. I jest zbyt wiele miejsc, w których mógłby być. To nie jest aż tak duże miasto, ale wystarczająco duże żeby ukryć jednego wampira. Wiesz, że wysłał swoją rodzinę na zewnątrz. – Theo, w przeciwieństwie do większości wampirów, które Claire znała, rzeczywiście miał rodzinę i dbał o nią; to było bardzo w jego stylu żeby upewnić się, że byli poza kłopotami, niż stać za nim. - Zresztą nie możemy iść blisko szpitala, - powiedział Shane. – Cały teren jest strefą nie do wejścia; śpiewanie rozpoczyna się, kiedy pójdziesz gdziekolwiek blisko. Śpiewanie draug nie było tylko niesamowite; było naprawdę niebezpieczne. Trzymało cię, sprawiało że zapominałeś… i robiło cię wrażliwym na nich. Claire skinęła głową. – Lepiej też będziemy trzymać się z dala od jakiejkolwiek wody. - Łazienek? Proszę powiedz, że nie masz na myśli łazienek, bo to szybko zmienia się w brak zabawy w ogóle. Mam na myśli, lubię sikanie na ścianę, jak kolejny pijany prostak, ale… - Toalety chemiczne, - powiedziała. – Amelie przyniosła je z jakieś firmy budowlanej. I proszę powiedz mi, że nie sikasz na ściany. - Moi? – Położył swoją dłoń na sercu i zrobił swoje najlepsze zraniono-niewinne spojrzenie. – Musisz myśleć o jakimś innym nieokrzesanym dupku. Co tak poza tym, sprawia że jestem zazdrosny. Grałaby w to dalej, ale wizja wody z kranu sprawiła, że nagle zdała sobie sprawę, że piła kawę w filiżance w swojej dłoni i oparła się nagłej, gwałtownej chęci zadławienia się. – Uh, kawa…? - Zrobiona z najlepszej butelkowanej wody, - powiedziała Eve. Była z tyłu i tym razem przyniosła ciastka. – A te są z paczki, więc nie myśl, że stałam się całą Marthą Stewart (Martha Stewart – autorka książki pt. „Entertaining” (Przyjęcia), w której prezentowała zbiór przepisów kulinarnych na tę okazję. Od tego momentu Martha uznawana jest za kreatorkę stylu życia, prowadzenia domu itp. Cieszy się opinią prawdziwego guru tzw. American lifestyle, czyli stylu życia typowego dla bogatego społeczeństwa Ameryki –
przypuszczenie tłumacza), Shane. Wampiry jakiś czas temu zrobiły zapasy butelkowanej wody. Wszystkie te plastikowe pojemniki mogą być złe dla środowiska, ale dla nas są teraz naprawdę dobre. Więc… szukacie Theo? - Tak mówi Oliver, - powiedział Shane i wepchnął całe ciastko do buzi. - Zaufaj mi, pracuję dla Pana Odpowiedzialnego Przerażającego Faceta, a wy nie chcecie rozczarować mężczyzny, nawet jeśli tylko wciskacie guzik espresso. Zwłaszcza nie teraz. Poza tym, posiadanie tutaj Theo byłoby miłym antidotum na ten cały – Eve wskazała na marmur, wykładzinę, przyciemnione światła – mrok. Theo jest przynajmniej radosny. Był, głównie. Mimo że Claire myślała, że jak wszystkie wampiry, które kiedykolwiek spotkała – z wyjątkiem Michaela i jego dziadka Sama – Theo był po pierwsze zasadniczo skoncentrowany na swoim własnym przetrwaniu. Kiedy zaakceptowałeś to, jak wampiry widziały świat, było o wiele łatwiej zrozumieć, co by zrobiły i dlaczego. Na przykład Morganville. To było pragmatyczne, mając to odizolowane miasto, które kontrolowały dla swojego własnego bezpieczeństwa. Czasami były okrutne, ale one widziały to jako samoobronę… Pozwól ludziom uzyskać przewagę, a wampiry obawiałyby się, że zostaną zabite, prędzej czy później. Claire nie zgadzała się z tym, ale rozumiała to. Theo był… mniej pragmatyczny odnośnie tego niż większość. Na szczęście. A Eve miała rację. Miałby tutaj uspokajający wpływ, jeśli nie unosił się gdzieś w basenie wody będąc zjadanym żywcem. Claire zadrżała. - Chcesz iść z nami? – zapytał Shane, zlizując roztopioną czekoladę ze swoich ust. Co właściwie było odrobinę hipnotyzujące. Claire miała zawrotny odruch żeby pomóc mu z tym, ale strząsnęła to.. Czas i miejsce, Claire, czas i miejsce… - Ona nie może iść z nami, - powiedziała Claire, kiedy Eve otwarła swoje usta żeby się zgodzić. – Daj spokój, Eve, straciłaś około kwarty krwi (1 kwarta = 0,95 litra – przypuszczenie tłumacza) ostatniej nocy. Nie jesteś jeszcze wystarczająco silna i wiesz o tym. Musisz odpocząć. Usta Eve zamknęły się bez komentowania, ale obdarowała Claire poważnym, chłodnym spojrzeniem, jakby poniżyła ją przez nawet napomnienie o tym, co się stało. Mimo że było dość oczywiste, że Eve i Michael dużo o tym myśleli. - Racja, - powiedział w ciszy Shane. – To było dziwne. Eve, ty zostajesz i… pieczesz albo coś.
- Do diabła będę, - syknęła w zbyt spięty sposób. – Jeśli nie chcecie mnie ze sobą, może po prostu wezmę kilkoro chłopaków Amelie i zabiorę ich na zakupy po więcej broni. Musimy się uzbroić i musimy zrobić to szybko. Czy to wam odpowiada, czy może powinnam przebrać się w moje perły i fartuch i umrzeć jak dobra dziewczynka? Shane podniósł swoje dłonie poddając się i zrobił krok tył. – Ja… nie mam nic do powiedzenia. – Mądry chłopak, pomyślała Claire. – ale jeśli wychodzisz na zewnątrz, zabierasz więcej niż kilkoro wampirów ze sobą, Eve. Mam to na myśli. Zabierz Michaela. - Cóż, wiecie co oni mówią: mniej znaczy więcej, - powiedziała Eve. Nawet nie skomentowała sprawy Michaela, ale było uparte, zranione spojrzenie na nią, a ona nie napotkała oczu Shane’a. - Teraz, więcej znaczy więcej, a o wiele więcej jest o wiele lepsze. Nie możesz kręcić się dookoła z tymi… rzeczami. Wiesz o tym, prawda? - Oh, wiem, - powiedziała Eve. Jej ciemne oczy były wypełnione cieniami, okna w nawiedzonym domu. – Myślałam tylko, że to będzie dobry pomysł zacząć gromadzić zapasy broni dookoła miasta. Jeśli zaczniemy prowadzić walki, musimy być w stanie dotrzeć do broni, kiedy będziemy jej potrzebować. Claire zdała sobie sprawę, że to był… bardzo dobry pomysł i skinęła głową bez mówienia. Shane wyglądał nawet na pod wrażeniem, pełen szacunku, co było dla niego dziwnym widokiem; nie był pod wrażeniem wielu rzeczy. – Zdobądź srebro, - powiedział. – Jeśli możesz, przeryj jubilera i weź wszystkie srebrne łańcuszki. Możemy je rozerwać na kawałki. Robiąc dobry granat. – Srebro bolało, albo zabijało, zarówno wampiry jak i draug. Shane brzmiał praktycznie odnośnie tego, ale jednak spędził swoje licealne lata będąc ciąganym dookoła ze swoim nienawidzącym wampirów ojcem. Prawdopodobnie wiedział o zabijaniu wampirów więcej niż ktokolwiek w tym mieście… z wyjątkiem oczywiście samych wampirów. – To jest jedyna rzecz, która działa na tych drani. Porozmawiaj z Myrninem o zgromadzeniu także więcej nabojów do wiatrówek. Myrnin będąc wampirzym szefem Claire – zresztą jeśli relacja tak szalona mogła być nazywana pracodawca-pracownik. Była Igorem (Igor – tradycyjna postać garbatego asystenta albo lokaja wielu rodzajów łotrów, jak szalony naukowiec, znana z wielu horrorów i ich parodii, w szczególności serii Frankensteina albo filmu „Van Helsing” – przypuszczenie tłumacza) swojego Frankensteina. Miał podziemne laboratorium i wszystko, co dała radę zrobić o wiele mniej strasznym podczas swojej kadencji u niego… ale nie mniej chaotycznym. Myrnin był chodzącym chaosem i przez większość czasu to było zabawne. Czasami, nie tak bardzo.
Eve przewróciła oczami, teraz prawie będąc z powrotem starą, beztroską dziewczyną, którą znała Claire. – Tak, Collins, nigdy nie pomyślałabym o Myrninie. Oczywiście porozmawiam z nim. Jest jedynym, który miał swoje bzdety razem, zanim nie wyszliśmy na zewnątrz po raz pierwszy. - Hej! - Rzekomo z wyjątkiem obecnego towarzystwa. - Lepiej, - powiedział Shane i zaskoczył ją przez nagłe owinięcie jej w silnym uścisku. – Uważaj na siebie, okej? - Bezpiecznie. – Zgodziła się Eve, a potem przytrzymała go na długość ramion, obserwując go z zmyśloną intensywnością. – Huh. Wiesz, że się nie przytulasz. Jeśli nie zostaniesz uściskany jako pierwszy. - Nie? - Nie. Przenigdy. Shane wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że wszyscy zmieniają się raz na jakiś czas. Nagle Claire została uderzona przez to, jak inni byli teraz. Eve stała się stabilniejsza, bardziej rozważna. Shane wziął w swoje ręce swoją agresję i zaczynał rozumieć ją, żłobić w niej. Nawet otworzył się trochę bardziej niż wcześniej. Michael… zmiany Michaela były bardziej niepokojące, mniej łatwe do docenienia, ale zdecydowanie się zmienił. Zmagał się z tym, żeby nie zmienić się jeszcze bardziej – nie odpłynąć dalej od swojego utraconego ludzkiego życia. Claire sama dla siebie, nie mogła powiedzieć. Nie mogła powiedzieć, naprawdę… Wydawało jej się, że miała więcej pewności siebie, więcej odwagi, większą intuicję, ale trudno było sobie wyobrazić siebie tak z zewnątrz. Ona po prostu… była. Mniej więcej, nadal była Claire. Eve pomachała na pożegnanie, przytuliła mocno Claire – co było typowym gestem Eve – i skierowała się do pokoju, gdzie zostawili swoje rzeczy. Michael był tam. Claire miała nadzieję, że mogli wyjaśnić swoje… problemy nie wydawały się wystarczająco mocnym słowem, a kwestie brzmiały zbyt światowo. Naprawdę nie było słowa na to, co działo się pomiędzy ich najlepszymi przyjaciółmi, innego niż skomplikowane. Claire chwyciła kawę żeby iść, łapczywie zjadła kilka ciastek – wstępnie zmieszanych albo nie, były gorące, roztapiające się i przepyszne – i podążała za Shane’m w dół innego korytarza. Pomyślała, że mógł być tym, którego użył Oliver, ale to miejsce było mylące. Jeśli były znaki, były tylko widoczne dla wampirów. Ale Shane obrał drogę identycznym korytarzem, potem w lewo, a potem byli w innym
okrągłym pokoju, tym z masywnymi, okratowanymi drzwiami na jednym z ramion koła. Drzwi także miały strażników… wielu. Osobisty detal Amelie, pomyślała Claire, kiedy rozpoznała kilkoro z nich. Nie wyglądali na tak nieskazitelnie zwróconych, do widoku czego była przyzwyczajona. Ciemne, dopasowane garnitury, które ona i jej przyjaciele przedmuchali… a ona przypuszczała, że to co wybrali, przynajmniej wskazywało, w jakim okresie historii najbardziej komfortowo się czuli. Na przykład dwóch strażników przy drzwiach. Wyższy, ten chudszy z jasnymi, orzechowymi oczami i krótko przyciętymi blond włosami… miał na sobie masywną, czarną, skórzaną kurtkę z kolcami i sprzączkami i rurki. Bardzo lata osiemdziesiąte. Jego przyjaciel z ostro wyciągniętymi kośćmi policzkowymi i wąskimi oczami miał na sobie najciaśniejsze poliestrowe spodnie, jakie Claire kiedykolwiek widziała i kwadratową kurtkę do kompletu z ciasno zapiętą koszulą o krzykliwym wzorze w odcieniach ziemi. - Tutaj jest jak w dyskotekowym piekle, - wymamrotał Shane, a ona zdusiła śmiech. Nie żeby to miało znaczenie; wampiry mogły to usłyszeć, a jeśli chciały się obrazić, zrobiłyby to. Ale nałogowiec z lat siedemdziesiątych tylko trochę się uśmiechnął, pokazując koniuszki kłów, a koleś z osiemdziesiątych nie mógł kłopotać się taką odpowiedzią. Było więcej strażników stojących naokoło ścian, nieruchomych jak posągi. Większość wybrała ubrania, które nie były tak… retro, ale jeden miał na sobie coś, co wyglądało jak stój gangstera z czasów prohibicji. Claire w połowie spodziewała się, że dźwigał futerał na skrzypce z karabinem maszynowym w nim, tak jak w filmach. - Nikt nie wchodzi do zbrojowni, - powiedziało Dyskotekowe Piekło. Najwidoczniej był orędownikiem drzwi. – Proszę, cofnijcie się. - Rozkaz od Olivera, - powiedziała Claire. – Mamy znaleźć Theo Goldmana. - Wczoraj, - wtrącił usłużnie Shane. – I chcielibyśmy nie umrzeć. Więc. Jest zbrojownia. - Nikt nie wchodzi do zbrojowni, - powtórzył wampir, brzmiąc teraz na znudzonego i wpatrując się przez czubek głowy Shane’a, co było małym problemem nawet dla wysokiego faceta. – Nie bez autoryzacji. - Którą mają, - powiedział glos zza ich dwójki. Claire szybko się obróciła – teraz przyzwyczaiła się do robienia tego, kiedy wampiry mówiły za nią – i zorientowała się, że ładna blond wampirza „siostra” Amelie – nie z rodziny ale przez wampirzą krew, mimo że nie do końca załapała każdy szczegół całej tej relacji – Naomi stała trzy stopy (3 stopy – 91,44 cm – przypuszczenie tłumacza) za nimi, przybywając w niesamowitej ciszy. Uśmiechnęła się i skinęła głową, tylko trochę. Nadal była bardzo poważna, przyzwyczajona do manier nabytych przez nią setki lat temu, ale przynajmniej próbowała; to nie było pełne dygnięcie albo coś, nie żeby coś takiego było praktycznym w spodniach cargo koloru khaki i koszuli do pracy, które miała na sobie. – Osobiście
rozmawiałam z Oliverem. Mam towarzyszyć tej dwójce i pomóc im zlokalizować Doktora Goldmana. To miało jakąś wagę. Dyskotekowe Piekło i jego odpowiednik w latach osiemdziesiątych – Billy Idol (Billy Idol – brytyjski muzyk, stwórca zespołu o nazwie Generation X – przypuszczenie tłumacza)? – podnieśli coś ciężkiego, co wyglądało na solidne, stalowe pręty, plus skomplikowany zamek i w końcu otwarli drzwi dla nich. Naomi minęła ich dwójkę i spojrzała przez ramię z tym samym czarującym, jednak trochę dziwnym uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko, że będę wam towarzyszyć, - powiedziała. Miała niewielki akcent, antyczny i Francuski, a Claire mogła zauważyć, że to generalnie miało wpływ na mężczyzn, nawet Shane’a, który był bardziej niż niewielkim anty- wampirem w jakiejkolwiek formie. - Nieee, - powiedział. – Ja nie mam nic przeciwko. Claire? - W porządku, - powiedziała. Lubiła Naomi. Podobało jej się, że starożytny wampir tak bardzo próbował być… nowoczesny. I podobało jej się, że Naomi nie była, po wszystkim, zainteresowana Michaelem, jak wszyscy na początku pomyśleli. – Uh, Naomi, wiesz jak rzeczywiście… walczyć? - Ależ oczywiście, - powiedziała i poprowadziła drogę do środka. Weszli do dużego, kwadratowego pomieszczenia, które było – i to, pomyślała Claire, nie było prawdziwą niespodzianką – wyłożone od podłogi po sufit regałami z pudłami. Wampirza paranoja naprawdę nie miała granic. Naomi zatrzymała się przy pierwszym i otwarła jego górę na zawiasach. Wewnątrz były wiatrówki. Wzięła jedną, otwarła ją i zatrzasnęła ponownie doświadczonym prztyczkiem nadgarstka, kiedy się uśmiechnęła. – Wszystkie wampiry potrafią walczyć, - powiedziała. – Jestem mniej zaznajomiona z nowoczesną bronią, ale noża nie działają tak dobrze na draug, jak to stwierdzono podczas naszego horroru dawno temu. - Czego jeszcze używałaś, kiedy ostatni raz z nimi walczyłaś? – zapytała Claire. Naomi otwierała kolejne pudło. To zawierało miecze, a ona potrząsnęła smutno głową i pozwoliła pokrywie opaść zatrzaskując się. - Odwagi, - powiedziała. – Desperacji. I wiele szczęścia. Srebro jest najlepszym amuletem, jaki mamy, ale ono także spala nas. Nie znaleźliśmy nic innego, co skrzywdzi je poza ogniem, co jest wystarczająco niebezpieczne także dla nas… Ah. – Przerzuciła z powrotem pokrywę na jeszcze kolejnym pudle i wyciągnęła coś, co wyglądało na duże, ciężkie i skomplikowane, ze zbiornikami i wężem. Zdecydowanie wynalazek Myrnina, oceniając po mosiężnym zdobnictwie na nim, ale pod nim wyglądało gładko i nowocześnie. – Jak widzicie. - Co to jest? – zapytała Claire, marszcząc brwi. Wyglądało trochę jak jeden z tych zestawów rakiet
odrzutowych, które tak bardzo kochały filmy science fiction. - To, - powiedział Shane, zabierając to z delikatnych dłoni Naomi, - jest cholernie wspaniałe. - Tak, ale co to właściwie jest? – zapytała Claire. - Miotacz ogni, - powiedział i zasapał z wysiłki, kiedy podniósł go do swoich ramion jak gigantyczny plecak. Miał szybko-uwalniające się klamry, które założył naokoło swojej klatki piersiowej i ramion. – Więc to zadziała na draug? - Tak, - powiedziała Naomi. – Ale bądźcie bardzo ostrożni. Draug nie chowają się tylko w wodzie, są cieczami – a kiedy dotkniesz cieczy ogniem staje się parą. Mogą przetrwać w parze, przez krótki czas. Jeśli będziecie nią oddychać, bardzo szybko was zabiją od wewnątrz. Nawet ich dotyk na skórze w jakiejkolwiek formie jest niebezpieczny, dla ludzi i wampirów. Entuzjazm Shane’a dla miotacza ognia przygasł, ale nie zdjął go. To, Claire pomyślała, było dlatego że było coś niesamowicie macho w chodzeniu dookoła z bronią łatwopalną, czego nigdy do końca nie zrozumie. Gdyby tego spróbowała, to tylko sprawiłoby, że całkowicie byłaby świadoma tego, jak niepalna była. – W porządku, - powiedział Shane. – Trzymać to na odległość. - I obserwować, gdzie nim celujesz, proszę, - odpowiedziała chłodnie Naomi. – Wierzę, że mówię także w imieniu młodej Claire. Ogień nie jest też wspaniałym przyjacielem ludzi w walce. Claire odrzuciła kusze, które znalazła w następnym kontenerze – zakończone srebrem, ale nie wyrządziłyby wystarczającej krzywdy. Po prostu przeszłyby przez draug, które miały konsystencję ciała gdzieś pomiędzy Jell-O (Jell-O – nazwa firmy należącej do Kraft Foods – Amerykańskich wielonarodowych wyrobów cukierniczych, jedzenia i konglomeratu napojów – na wiele żelatynowych deserów, włączając żele owocowe, puddingi i nie-pieczone kremowe ciasta. Popularność marki doprowadziła do używania jej jako ogólnego określenia na żelatynowe desery w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie – taki był najprawdopodobniej też kontekst w książce – przypuszczenie tłumacza) a błotem, z wyjątkiem mistrza draug, Magnusa. Był naprawdę silny. Powiedzmy, że wystarczająco silny żeby łapać karki – coś, co było okropnie znajome Claire, a ona z trudem próbowała nie myśleć o tym. W ogóle. - Co z ogniowymi strzałami? – zapytała Claire. – Zadziałałyby? - Niezbyt. Natura draug zgasi małe pożary. Tylko coś na zlecenie czegoś, co Shane nosi, rzeczywiście zniszczy je. Nawet, powiedzmy, butle benzyny i ogień… - Nazywamy to koktajlami Mołotowa, (Wiaczesław Michajłowicz Mołotow - rosyjski działacz komunistyczny, polityk radziecki; brał aktywny udział w rewolucji październikowej, choć niczym
się podczas niej nie wyróżnił; był bliskim współpracownikiem najpierw Lenina, a potem Józefa Stalina – przypuszczenie tłumacza) – powiedział usłużnie Shane. Pan Okaleczenie. Naomi obdarowała go pustym spojrzeniem i kontynuowała, - …nie zrobią dużo żeby je spowolnić. To byłoby tak, jakbyś wrzucił butelkę do wody; najprawdopodobniej ogień po prostu by zgasł. Być może mógłby być jakiś efekt, ale wątpię, że to jest czas, kiedy wolelibyście eksperymentować. Będzie mało czasu na udoskonalenie swoich technik i narzędzi w ogniu walki. - Cóż, podobały mi się naboje do wiatrówki Myrnina, - zaoferowała Claire. – Czy zrobił on…? - Więcej? Tak. Znalazłem je, - zawołał Shane, pochylając się nad kolejną otwartą paczką. Wyłowił garść nabojów i podniósł je. - Jesteś pewien, że te nie są tylko zwyczajnymi… Shane cicho przerzucił jeden do niej. Na obudowie był narysowany, czarnym markerem, alchemiczny symbol srebra. Zdecydowanie Myrnin, bo tylko on pomyślałby o napisaniu ostrzeżenia, którego nikt poza ich dwójką możliwie by nie przeczytał. – Skąd wiesz, co to znaczy? Shane wyglądał na słabo zranionego. – Upewniam się sam żeby wiedzieć wszystko o srebrze. I widziałem twoje notatki. Zresztą studiuję wszystko, co odnosi się do twojego szefa. – Był w tym błysk zazdrości, ale nie miała czasu, ani energii żeby to zbytnio rozważać. Nawet nie czy jej się to podobało czy nie. - Muszą tam być setki nabojów, - powiedziała ze zdumieniem Claire, kiedy pochyliła się nad paczką. Jej włosy, które urosły teraz, muskały jej twarz, a ona niecierpliwie odepchnęła je do tyłu. Potrzebowały umycia, a to sprawiło, że zatęskniła za prysznicem, ale przepłukiwanie zimną, butelkowaną wodą było wszystkim, czego nie mogła się teraz doczekać. – Myślałam, że użył wszystkiego, co miał podczas bitwy ostatniej nocy. - Pracował prosto po niej, - powiedziała Naomi. – Zatrzasnął się w pokoju na końcu korytarza. Wezwał strażników żeby przynieśli te tutaj zaledwie godzinę temu. Rozumiem, że rozkazał innym zrobić także te wkłady. Kiedy Myrnin pracował tak nieprzytomnie, to oznaczało jedną z dwóch rzeczy: desperacko się bał, albo był w poważnie maniakalnej panice. Albo oba. Nic nie było dobre. Kiedy się bał, Myrnin był bardzo nieprzewidywalny. Kiedy był maniakalny, nieuchronnie zamierzał się załamać, mocno, a teraz nie było na to czasu. Jakby odczytała jej myśli, Naomi powiedziała, - Potrzebuje opieki, ale to może
zaczekać, aż nie znajdziemy Theo. - Z Amelie jest aż tak źle? – zapytał Shane. - Tak. Obawiam się, że jest z nią aż tak źle. Gdybym nadal miała serce, bolałoby za nią, moją silną i głupią siostrę. Nigdy nie powinna iść za nami. Prawo jest prawem. Ci złapani przez draug są już martwi. Ratowanie nas zagroziło wszystkim innym. Claire przestała ładować naboje do wiatrówki do swojej torby żeby spojrzeć. – Ocaliła cię. I Michaela. I Olivera. - Nie ma znaczenia, kogo ocaliła. Faktem jest, że pozwoliła sobie, królowej, narazić siebie na ryzyko zamiast innych, a to jest głupie i emocjonalne. Czas Elżbiety w zbroi się skończył. Królowe zawsze rządziły z dala od bitew. - Błysk nowości, pani. Już nie ma królowych, - powiedział Shane. Załadował naboje do wiatrówki i zatrzasnął ją, potem poszukał miejsca żeby podpiąć ją, żeby nie kolidowała z miotaczem ognia. – Żadnych królowych, żadnych królów, żadnych cesarzy. Nie w Ameryce. Tylko CEOs * (CEO – skrót od chief executive officer – CEOs to liczba mnoga – obowiązki organizacji CEO są ustalane przez zarząd dyrektorów organizacji albo inną władzę, w zależności od legalnej struktury organizacji; CEO ma obowiązki jako komunikator, decydent, lider i kierownik; w Polsce określeniem pokrewnym jest Dyrektor Generalny – przypuszczenie tłumacza). Ta sama rzecz, ale nie tak wiele koron. - Wampiry zawsze będą miały władców, - powiedziała Naomi. – Taka jest kolej rzeczy. – Powiedziała to tak, jakby niebo było niebieskie, czysty i oczywisty fakt. Shane wzruszył ramionami i obdarował Claire spojrzeniem; też wzruszyła ramionami. Wampirzy politycy nie byli ich interesem. – Dalej. Musimy znaleźć doktora. Shane potrząsnął głową. – Jest jedynym, którego macie? - Nie, - powiedziała Naomi, - ale jest najlepszy i jedynym, który przesunął coś poza średniowieczne techniki krwawienia i cupping (cupping – starożytna forma leczenia, w której na skórę stosowane są bańki żeby pobrać krew przez powierzchnię skóry – przypuszczenie tłumacza). – Wręczyła Claire wiatrówkę i obdarowała ją wątpliwym spojrzeniem. – Umiesz strzelać? Claire skinęła głową i załadowała wkłady. – Shane mnie nauczył. – Nie żeby to było łatwe dla kogoś jej rozmiarów; wiatrówka dawała niezłego kopa jej ramieniu, a ona zawsze wychodziła z ćwiczeń
posiniaczona i obolała. Naomi była nawet bardziej krucha, ale Claire skłaniała się do zakładania, że to byłoby dla niej nic. Shane umieścił swój miotacz ognia bardziej komfortowo na swoich ramionach. – Panie? Za wami. - Niegrzeczne, - powiedziała Claire. - Byłem uprzejmy! - Nie kiedy masz miotacz ognia. Rozdział 2 Tęsknię za moją gitarą. To brzmiało głupio w mojej głowie i prawdopodobnie było głupie, ale moje palce bolały trzymając jej ciężar. Muzyka zawsze uspokajała hałas wewnątrz mnie, sprawiała że wszystko wydawało się uporządkowane, logiczne, nie tak poza kontrolą i przerażające. Od pierwszego razu, kiedy podniosłem instrument, zdałem sobie sprawę, że te dźwięki, które robią inne osoby, sławne osoby… te mogłyby być moje, moje do kontrolowania, moje do używania do mówienia bez słów. A to było czymś więcej niż magią. To było przetrwaniem. Teraz, bez mojej gitary, czułem się nagi, samotny, poza kontrolą. Ale to byłoby głęboko ryzykowne żeby wrócić do domu żeby odzyskać cokolwiek, tym bardziej coś, co każdy widziałby jako nonsens. Może mógłbym dostać się do sklepu muzycznego, gdzie dawałem lekcje; to było dalej na przedmieściach, z dala od miejsca, gdzie zaszywały się draug. Nie ważne, czy był zamknięty. Wampir nie musiał się poważnie martwić o rzeczy takie jak zamknięte drzwi i stalowe zasłony na szybach, a ograniczenia do wejścia nie odnosiły się do sklepów. Nadal nie mogłem do końca pogodzić się z tym. Byłem wampirem. Wiem, to nie była rewelacja, właściwie… byłem wampirem już od pewnego czasu, a przed tym, byłem w połowie wampirem, w połowie duchem, uwięzionym w moim domu, zawieszonym pomiędzy życiem a śmiercią. Ale do dzisiaj, nie czułem się tak… źle. Tak obco.
Tak bardzo nie sobą. Naomi, która interesowała się mną bardziej niż inni, ostrzegała mnie, że to się stanie, że zacznę czuć odległość pomiędzy mną, a ludzkością, którą kiedyś miałem; ostrzegła mnie, że życie tak jak żyłem, próbując nadal być tym, czym byłem, zacznie mnie boleć i boleć ludzi, o których dbałem. I miała rację. Udowodniłem to, prawda? Straciłem kontrolę. Ugryzłem Eve. Prawie ją zabiłem. Koszula, którą dali mi żebym ją założył, żeby zmienić tą przemoczoną wstrętną wodą i mokrą od krwi Eve… ta koszula swędziała. Wydawała się zła. Zdarłem ją przez głowę i rzuciłem ją na podłogę, kiedy szedłem. Kiedy spojrzałem w dół, moja skóra była zbyt biała, żyły zbyt niebieskie. Wyglądałem jak żyjący marmur, i czułem się też tak zimny. A wewnątrz drżałem. Mój cały świat drżał. To nie były tylko draug, mimo że wszyscy się ich baliśmy… bałem się siebie, tego czym byłem, do robienia czego byłem zdolny ludziom, których rzekomo kochałem. Miłość. Czy nawet naprawdę wiedziałem teraz, co to znaczyło? Czy kiedykolwiek naprawdę wiedziałem? Co ja do diabła robiłem? Co myślałem, ryzykując jej życie za każdym razem, kiedy byłem w pobliżu niej? Myślałem, że miałem to wszystko pod kontrolą, trzymane, ustalone, a potem… potem wszystkie moje iluzje bycia odpowiedzialnym za potwora złamały się. Kroczyłem i próbowałem nie myśleć o tym, jak dobrym się to wydawało. Nie zdawałem sobie sprawy, jak na straży, jak spięta, jak desperacko ściśnięta moja kontrola była, póki nie byłem zmuszony jej puścić. Coś szło bardzo spokojnie wewnątrz mnie, a ja przerwałem moje wędrowanie, bo nadchodziła Eve. Słyszałem ją idącą w moim kierunku w korytarzu, mimo grubej wykładziny; mogłem wyczuć skórę Eve, indywidualne i delikatne perfumy na niej. Drzwi otwarły się i zamknęły za mną. Teraz mogłem poczuć brzoskwiniowo pachnący szampon, którego używała i mydło i słoną, gorącą krew pod tym wszystkim. Nie odwróciłem się. - Gdzie twoja koszula? – zapytała mnie.
- Swędzi, - powiedziałem. – Nie ważne. Nie jest mi zimno. – Ale było. Pokojowa temperatura, z wyjątkiem kiedy jej skóra ogrzewała mnie. Zimnego jak śmierć. – Zamierzam iść poszukać czegoś innego. Wtedy się odwróciłem, ale Eve blokowała moją drogę do drzwi. Moje serce już nie biło – w każdym razie nieczęsto – ale nadal czułem, jakby kołek prosto przez nie, kiedy patrzyłem prosto na nią. Stała tam, nieustraszona z podbródkiem podniesionym do góry, z białym bandażem na swojej szyi i szalikiem próbującym zamaskować szkodę, jaką wyrządziłem. To była Eve, w całej postaci – zraniona i ukrywająca to. Gotycki wygląd zawsze był zbroją przeciwko jej strachowi przed wampirami. Retro sukienka w groszki, buty, to wszystko było teraz tylko kolejną formą zbroi. Pewien rodzaj tarczy do trzymania pomiędzy prawdziwą dziewczyną a światem. I mną. - To wszystko? – zapytała mnie. – Twoja koszula cię swędzi, a ty zamierzasz wziąć sobie inną? To wszystko, w czym idziesz w tej rozmowie, tutaj. Nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Zamiast tego, usiadłem na łóżku polowym i śpiworze – nie moim, mój był rozdrobnionym stosem puchu. Bawiłem się koszulą w moich dłoniach i włożyłem ją znowu przez głowę. Zresztą to nie ubranie było problemem. To byłem ja swędzący dookoła, pamiętając… pamiętając, jak to było całkowicie poddać się głodowi. Nie powstrzymałem się. Nie powstrzymałbym się. Picie jej krwi było… rozkoszą. Niebem. Teraz, tak blisko, jakbym nigdy do tego nie doszedł. Myślałem, że rozumiałem o co chodziło w byciu wampirem, aż do tego momentu czystej, czerwonej przyjemności, kiedy chwyciłem Eve i bezmyślnie pożywiłem się. To wydawało się, jakby podłoga załamała się pode mną i moimi założeniami, a teraz swobodnie spadałem, chwytając się życia, które odsuwało się ode mnie w prędkości światła. Gdyby nie jakoś Claire – podejrzewałem, że używając siły desperacji – odciągając mnie wystarczająco daleko żeby jakieś zdrowe psychiczne powróciło, zabiłbym kobietę, którą kochałem. Kobietę stojącą teraz dokładnie przede mną, czekającą na moją odpowiedź. - Nie mogę tego zrobić, - powiedziałem. Słowa wydawały się matowo szare w moich ustach, jak łyk ołowiu i wylądowały na niej tak samo ciężko. Nie patrzyłem na jej twarz – nie mogłem – ale miałem żywy, mentalny obraz cierpienia w jej oczach. I gniewu. – Zostaw to w spokoju, Eve. - Masz na myśli, zostawienie ciebie w spokoju, - powiedziała i przykucnęła, idealnie zrównoważona na tych śmiesznie pruderyjnych retro szpilkach, żeby wpatrywać mi się w twarz. Jej oczy były duże i ciemne i tak, były nawiedzone i pełne bólu, bólu który spowodowałem ja, teraz powodowałem. –